Sen nie miał kolorów, dźwięków, ani kształtów, ale dręczył go, wycieńczając jak nieustanny marsz. Niekiedy zdawało mu się, że goni jakiś oddalający się cel, a innym razem myślał, że polowanie ściga właśnie jego, a odgłosy są coraz bliżej. Bywały chwile, kiedy pojmował, dokąd prowadzi go nicość, jednak każdy kolejny krok oddalał go od rozwiązania. Brnął, bezradny i oszołomiony, miotając się wokół czegoś, co powinien rozumieć. Skoro to był jego sen, dlaczego nie potrafił pojąć jego znaczenia?
Jak zwykle, przebudziły go neonowe światła minionego tysiąclecia.
Leżał przez chwilę w bezruchu, usiłując usłyszeć w buczącym alarmie coś więcej niż wstrząsający jego ciałem rytm. Czy istniał jakiś tajemniczy szyfr, z którego pomocą można było rozwikłać zagadkę? Czy coś kryło się za głuchym, bezsensownym wibrowaniem? A może pozostawało ono jedynie dźwiękiem, zaprojektowanym, żeby budzić szarą esencję codzienności, która miała dać się rozwałkować, pozwolić, by ulepiono z niej właściwy kształt?
Nim zdążył znaleźć odpowiedź, rozważania przerwał mu kobiecy głos punktualnej analizy.
– Kształt twojego snu to… Włócznia! – Na ekranie pojawił się odpowiedni symbol, który pulsował i szybko zmieniał kolory. Gdy w końcu znieruchomiał, rozległy się fanfary. – Włócznia, artefakt z zamierzchłej przeszłości, zbudowana z długiego drzewca oraz kamiennego grotu. Grot, rodzaj ostrego zakończenia, znany także jako…
Mężczyzna powlókł się do kabiny, zostawiając wyjaśnienia za sobą. Idąc korytarzem, postanowił, że dzisiaj będzie radosny. Wyrecytował swój numer od tyłu, żeby rozbawić maszynę. Zaśmiała się, więc on również. Śmiali się razem, kiedy myto mu zęby i golono naiwne włoski, które przez noc porosły jego policzki i czaszkę.
Lucibus kontynuował recytację Steinbecka, którego lekturę przerwała mu zeszłej nocy któraś z kolei dawka opium. I Steinbecka, i opium znalazł w wypożyczalni na skraju miasta, która działała nocami pod szyldem: "Do likwidacji. Lucibus mówi – precz ze starością, pogódź się z nowością!"
– "Z nami to całkiem inna sprawa" – z przejęciem mówił teraz Lucibus, przybierając głos bohatera zeszło-tysiącletniej noweli. W tle szumiało zboże i cykały świerszcze. Zdawało się, że skwar przelewa się przez mówione słowa, sprawiając, że strumienie wody były gorętsze niż zwykle. – "My mamy przyszłość” – tłumaczył Lucibus. – „Mamy do kogo otworzyć gębę, mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Nie musimy siedzieć w żadnej knajpie i przepuszczać forsy jak ci, co nie mają się gdzie podziać. Jak taki gość trafi do paki, to może tam zgnić i nikt palcem nie kiwnie. Ale z nami jest inaczej."
– "Z nami jest całkiem inaczej" – powtórzył Lucibus głosem kolejnej postaci. Uśmiechnął się szeroko. – "A dlaczego? Bo…"
Nie było mu przeznaczone dowiedzieć się, dlaczego. Kiedy mycie się skończyło, nadszedł czas na formalności. Lucibus tańczył teraz swinga, zagrzewając do tego samego karykaturę człowieka przed lustrem. Promień światła zebrał parę, a maszyna włączyła suszenie, po czym wyświetliła poranny komunikat:
– Proponowane imiona na dziś to: Kleopatra, Melachodin, Ezrah, Anonim. Trochę przeszłości, żeby dodać radości! Trochę bezpłciowości, by nabrać krągłości!
– Anonim – odparł Anonim, starając się brzmieć optymistycznie. Rozważał zażycie tabletek modulujących głos, ale jego drżąca dłoń osunęła się po przycisku, nie mając siły go wcisnąć. Dudnienie swinga rozsadzało kabinę.
– Anonim! – wykrzyknął Lucibus, robiąc szpagat. Zadźwięczały gromkie oklaski, a z głośników wystrzeliło brokatowe konfetti, które natychmiast zblakło i zniknęło. – Do pracy, do pracy! Lubieżny, luksusowy…
– Legendarny – dokończył beznamiętnie Anonim, wybierając z proponowanych zestawów garnitur numer jeden. Kiedy różowy hologram Lucibusa wiązał mu krawat, po policzkach Anonima płynęły łzy.
*~*
Dzisiejszy dzień przyniósł modę na cyrkowy wystrój, choć w pracy zawsze ceniono sobie swobodę, więc ludzie ubierali się, jak chcieli. Najpopularniejsi okazali się być szachiści, którzy z szachownicami pod pachą witali się na schodach, gratulując sobie doboru grubości okularów i licząc wzajemnie ilość kratek na swoich frakach. W dodatku toczyli ze sobą partie, korzystając z podpowiedzi Lucibusa na ekranach dekoracyjnych. Lucibus-Zgrywus chichotał i przykładał palec do ust.
– Koń na G6, wybornie! Kasparow, ty ukryty talencie! Jeszcze zostaniesz arcymistrzem!
– Ha! Wydaje mi się, że już nim zostałem!
Grała żywiołowa, radosna muzyka, ludzie zmierzali do swoich stanowisk, szeleszcząc, tupiąc i kichając. Stołówka polecała dzisiaj Kanibalistyczny Koktajl, ale ujrzawszy kolejkę do wydawania napojów, Anonim przyspieszył tylko kroku. W środku siedzieli uparci ludzie z czasów buntu jednostki. Jeden z nich nabijał najprawdziwszą fajkę, a drugi karmił tresowanego kruka brzęczącymi śrubkami. Ludzie bez snów, pomyślał Anonim, nie czując gniewu. Są bezużyteczni, ale może chociaż mają odrobinę przyjemności w odnajdywaniu tych wszystkich gratów. Ich imiona były przynajmniej dwutygodniowe, a charaktery zupełnie zużyte. W normalnej pracy już dawno pozbyto się takich ekscentryków, lecz LLL pozwalało swoim pracownikom na absolutnie wszystko. To właśnie głosiło motto nad wejściem do siedziby głównej.
"WSZYSTKO JUŻ BYŁO I PONOWNIE SIĘ ZDARZY"
Zaledwie wczoraj napis był diamentowo-złoty, natomiast dzisiaj ulepiono go z roztapiających się starych samochodowych opon, kawałków zbitego szkła i porozrywanych plastikowych torebek. Anonim przez chwilę przypatrywał się tym starożytnym materiałom, usiłując cokolwiek poczuć. Ostatnio widział podobne starocie w książce z obrazkami, kiedy porządkował strych po śmierci matki. Książka pochodziła z początku dwudziestego drugiego wieku i musiała być najstarszą rzeczą w domu, jeśli nawet nie starszą od jego murów. Anonim nie pamiętał, co z nią zrobił. Przeszłość stawała się zbyt mglista, żeby mógł ją dłużej rozróżniać. Skoro nie była mu potrzebna, równie dobrze mógł o niej zapomnieć.
Gdy przeszedł pod napisem, szklana butelka tworząca literę „I” roztrzaskała się hałaśliwie u jego stóp. Nikt nie zwrócił na to uwagi i Anonim poszedł dalej, przechodząc po chrzęszczącym szkle i uderzając obcasami o wypolerowane kafelki.
– Mój ulubiony pracownik! – zaśpiewał głos z prawej strony, gdzie obrotowe drzwi kręciły się tak szybko, że ciężko było nadążyć za nimi wzrokiem. Nadciągający długimi susami człowiek nie miał z nimi żadnego problemu. Łapczywe, ciężkie szpony zacisnęły się na ramieniu Anonima w swoim zwyczajowym dominującym geście. – Kolor mojego dywanu? – spytała śpiewnie Szefowa, która miała dzisiaj ogoloną głowę, a na ramionach nosiła pozszywany z gałganków dres. – No, kochany, co powinnam wybrać? Do wyboru jest wszystko!
– Czerwony? – odpowiedział niepewnym głosem Anonim, mając nieodparte wrażenie, że włócznia z jego snu była czerwona.
Szefowa gwizdnęła długo i przeciągle, biorąc przykład z Lucibusa-Komika na ścianie dekoracyjnej. Odgłos wybrzmiewał długo w sali o wysokich ścianach. Dzisiaj limity przestały być modne i wszelkie korytarze ciągnęły się w nieskończoność.
– Banał! Było! Rwany purpurowy?
Anonim wzruszył ramionami.
– Tak, rwany purpurowy.
– Wybornie! Jesteś specem od dywanów. Chyba dostaniesz awans!
Anonim uciekł, kiedy wzrok Szefowej zatrzymał się na kimś innym. Dało się słyszeć jej piskliwy wrzask, kiedy dopadła kolejnego konsultanta w sprawie dywanów.
– Kolor mojego dywanu? – niosło echo ich rozmowy, gdy Anonim wspinał się po schodach. – Zubożała musztarda? Wybornie! Jesteś specem od dywanów. Chyba dostaniesz awans!
Nagły wybuch śmiechu sprawił, że Anonim stracił równowagę i potknął się na stopniu-niespodziance, który codziennie zmieniał pozycję. Z jakiegoś powodu wiedział, że się potknie, nim jeszcze to się stało. Kiedy do tego doszło, wykonał coś w rodzaju spłoszonego skoku i wylądował stabilnie na szczycie schodów. Zadrżał, trzymając się mocno poręczy. Lucibus z plakatu na końcu korytarza bił mu brawo, śmiejąc się tak okazale, że Anonim widział jego migdałki.
– Zrób za dzisiaj kroki dwa, żeby jutro być ponad! – śpiewał chór na plakacie, mieszając żałobny ton z radosnym zagrzewaniem do boju.
Anonim powlókł się do swojego biura, mijając pół setki innych Lucibusów. Znał ich wszystkich na pamięć. Lucibus-Szczęściarz, zaklejający pęknięcia w zbitym lustrze plastrami z własną podobizną. Lucibus-Poszukiwacz, przez lupę palący strużką słonecznego światła kępę czterolistnych koniczyn. Lucibus-Zwycięzca, otoczony nagimi kobietami, zakrywającymi własne twarze maskami atrakcyjnego Lucibusa-Adonisa.
Kiedy Anonim przeszedł przez hologram drzwi, uderzył w niego podmuch zimnego wiatru. To zdumiało go tak bardzo, że zatrzymał się w progu, natychmiast pochłonięty przez żółte, różowe i niebieskie światełka iluzji drzwi. W Biurach nie było okien, a na zewnątrz nie było wiatru. Zakazano go w miastach pół roku temu. Zachowały się tylko jednorazowe podmuchy zdrowotne, do których miało się dostęp podczas porannej kawy-jawy.
Tymczasem w biurze Anonima było otwarte okno, choć wczoraj stała tam pozbawiona ozdób ściana z surowej blachy. To były okiennice, zrobione z czegoś, w czym Anonim rozpoznał drewno. Wystarczyło, żeby na nie spojrzał, żeby wiedział, czym są. Tak jakby nagły wiatr szepnął mu do ucha odpowiednią nazwę.
Przed oknem stał człowiek, odwrócony do wchodzącego plecami. Ze złączonymi z tyłu dłońmi wypatrywał w dal, jakby widział tam coś zupełnie innego od gigantycznej reklamy Lucibusa-Triumfatora, który nagi siedział na wypchanym koniu, na wzór zwycięzcy z początku istnienia ludzkości. Takie pierwotne, trywialne przekłady działały najlepiej na podopiecznych LLL. Nieznajomy gość był ubrany w dziwną, migoczącą folię, pogniecioną i obwisłą, która szeleściła cicho w rytm każdego podmuchu wiatru. Pokrywała jego ciało i głowę, zostawiając nagie jedynie długie, złączone w skupieniu palce dłoni.
Obcy obrócił się do Anonima. Twarz miał stężałą, jakby przez dłuższy czas dręczyło go pytanie bez odpowiedzi.
– Czy to ty byłeś Gilgameszem? – spytał, zafrasowany.
– Nie przypominam sobie – odparł uprzejmie Anonim, obawiając się kontroli. – Wczoraj, Nemo. Dzisiaj, Anonim. Jutro…
– Będziesz nim. – Mężczyzna przypatrywał mu się z najwyższą uwagą. Choć zainteresowanie wydawało się być szczere i całkowicie go pochłaniające, nie było w stanie przegnać smutku z jego jasnych oczu. – Nie przeszkadza ci to, prawda?
Anonim poczuł ochotę wyproszenia tego człowieka ze swojego biura.
– Co to za strój? Nigdy takiego nie widziałem.
– Naprawdę? – zdziwił się tamten. Uniósł ramię, szeleszcząc głośno. – To płaszcz przeciwdeszczowy. Z dziewiętnastego wieku.
– Przeciw-deszczowy? – Anonim wymówił to słowo z trudem. – Przecież deszcz to przeżytek. Zakazano go w miastach.
– Ach tak. Widzisz, może i zakazano go w miastach, ale nie zakazano go w mojej głowie. Wiesz o tym. Sam o nim śniłeś.
– Pan wybaczy, ale to niemożliwe. – Anonim nie brał idiotycznych tabletek ze snami, których zażywanie imputował mu ten człowiek. Od dłuższego czasu uparcie unikał naświetlania i badań samopoczucia. Robił tylko to, co pozostawało zupełnie konieczne, żeby nie sprowadzić sobie na głowę służb porządkowych. Te pojedyncze ukłucia dumy były jedynym, co wciąż trzymało go przy życiu. – Pamiętałbym, o czym śnię. Jestem tego pewien.
Wszędobylski mężczyzna nie był przekonany.
– Chcesz więc powiedzieć, że jesteś wyjątkowy?
– Wszyscy jesteśmy – powtórzył Anonim to, co codziennie mówił mu po przebudzeniu Lucibus-Motywator. Odchrząknął. – Wszyscy jesteśmy Lucibusem.
Nieznajomy chwycił się za podbródek. To był gest tak dziwny, że Anonim nie był pewien, jak powinien zareagować. Ludzie nie używali czegoś tak błahego jak gestykulacja. Parę lat temu powróciła co prawda na krótką chwilę, razem z gwizdaniem i bardzo natrętnym szturchaniem pod żebra, ale ludzie szybko się tym znudzili, a moda przeszła. W świecie bez nowości nuda towarzyszyła każdemu. Anonim złapał się na tym, że wstrzymuje oddech. Był stanowczo przekonany, że gestykulacja została zakazana. Wczoraj albo przedwczoraj. W przeszłości.
– Wszystko już było i ponownie się zdarzy – powiedział obcy głosem Lucibusa-Prawdomównego. – Musisz zrozumieć, że nie ma innego wyboru. Tak po prostu musi być – ciągnął, nie przestając drapać się po porośniętej szczeciną brodzie. – Trzeba spróbować, choć jest to bezowocne, bo przecież już tego próbowaliśmy. Rozumiesz?
– Niezupełnie – przyznał zgodnie z prawdą Anonim. Przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę. – Czy może pan stąd wyjść? Zaburza pan moją produktywność. Ktoś w końcu spojrzy na statystyki i wyrzucą mnie z pracy. Pewnie pana razem ze mną. Przecież nie chce pan być przez całe życie Lucibusem-Darmozjadem?
– Przez całe życie? Moje życie? Nie, oczywiście, że nie. Proszę spojrzeć, jak pada.
Ta kolejna bzdura uderzyła Anonima na odlew w twarz.
– Żartuje pan?
– Skąd. Stań obok mnie, a zobaczysz.
Anonim nie potrafił powiedzieć, dlaczego podszedł do tego dziwacznego człowieka. Chwiejnie zbliżył się do nieistniejącego okna, stając obok absurdalnego mężczyzny w płaszczu przeciwdeszczowym sprzed czterech tysiącleci. Człowiek pchnął lekko okiennice.
– Nie wyjrzysz? – spytał krótko jegomość.
– Powinienem?
– Tak. Droga prowadzi w dół, nie w górę. Na górze nic już nie ma. Zerwaliśmy wszystkie owoce i teraz musimy zbierać zgniłe resztki.
Anonim zerknął niepewnie ponad krawędzią okna. Zobaczył oślepiające neonowe rozbłyski, migoczące światła i kłęby trującego dymu, usłyszał cichy szum rur, wycie odległych maszyn do prac konstrukcyjnych oraz piski znaków ostrzegawczych. Przesunął się nieznacznie do przodu.
Kiedy spojrzał jeszcze raz, zobaczył deszcz.
Skąd wiedział, że to był deszcz? Przed oczami mu pociemniało, ze strachu i niedowierzania.
– To niemożliwe…
Znieruchomiał, oczarowany i przerażony, czując rozkoszny chłód, tak prawdziwy, jak tylko może być dotyk zimna. Drgnął, chcąc podziękować nieznajomemu człowiekowi, że podzielił się z nim tą zakazaną przyjemnością, ale kiedy odwrócił się, obcy chwycił go nagle obiema dłońmi za ramiona.
– Ratuj nas – szepnął Lucibus, wybałuszając wszechwiedzące oczy, będąc szaleńcem i mędrcem jednocześnie.
A potem wypchnął Anonima w deszcz.
Lecąc w dół, Anonim czuł łagodne krople zimnej wody, szare okruchy strzaskanego nieba, które zlało się z mknącym straceńczo świecie. Pochłaniał samotnego człowieka, który runął w dół, kruchy i bezimienny, wirując w przestrzeni, niosącej echo jego zachwyconego śmiechu.
*~*
– Co się dzieje? Gdzie jestem?
– Jesteś bezczelny. Masz czelność tutaj wracać? Po tym wszystkim, co zrobiłeś?
*~*
Trzymał się kurczowo brukowanej alejki, wtulając się w nią całym swoim ciałem, przerażony, że jeśli poluzuje uścisk, wróci do ogłuszającej nicości. Nie istniało nic innego prócz chłodnych, szorstkich kamieni bruku.
Światło opadło na niego jak bicz. Dwoma pociągnięciami zerwał mu z oczu powieki.
– Przepraszam pana. – Głos należał do przycupniętego nad nim cienia. Nie dało się odgadnąć, czy przybył razem ze światłem, czy był tkwił tam długo przed nim. – Chyba właśnie pana szukam.
Wczepiony w bruk drżący kształt zbierał powoli rozsypane cząstki własnego jestestwa. W głowie wirowały mu surowe myśli, kotwice usiłujące zatrzymać płynący w niebyt statek. Jest sto dwudziesty dzień pięć tysięcy ósmego roku. Śniła mi się czerwona włócznia. Wczoraj byłem Nemo, dzisiaj jestem…
– …martwy? – nie ustępował głos-światło. – Pytam, czy jest pan martwy? Proszę mi odpowiedzieć. To bardzo istotne, bym się tego dowiedział.
Anonim. Tak, sam wybrał sobie to imię. A skoro mógł wybierać, był żywy.
– Wydaje mi się, że nie. – Anonim podniósł się ciężko z ulicy. Oblegające ją z obu stron wysokie budynki pogrążały alejkę w mroku. To były wąskie, szare kamieniczki, które Anonim znał jedynie z lekcji Dziejów, które tłumaczono im w snach. Uświadomił sobie, że to właśnie się działo: spał, a to był jego sen. – To niedorzeczne – powiedział głośno.
– Zgadzam się – odparł głos, który teraz był już niskim mężczyzną o przyklapniętych, zaczesanych na bok włosach i niezwykle okazałych, skrzydlatych wąsach. – Bycie żywym to doprawdy niesłychana męka.
– Co też pan… – Anonim zapragnął natychmiast się obudzić. Zaczerpnął oddech tak łapczywy, że odzyskał całą świadomość. – Kim pan jest?
– Jestem mordercą – przedstawił się radośnie wąsacz. Wyciągnął rękę i z werwą potrząsnął dłonią Anonima. – Wyszedłem na ulicę szukać boga, ale obawiam się, że on nie żyje. Zginął z moich rąk. Przepraszam. Nie tylko z moich. Z pańskich również, no chyba, że jest pan… – Mężczyzna zamyślił się. – Ależ oczywiście. Pan jest prorokiem. Czy mogę wiedzieć, skąd pan przybywa? Z jakiej epoki, z jakiego świata? Czy w pańskiej rzeczywistości jest Bóg?
– Nie, raczej nie. Co to jest bóg?
To pytanie ucieszyło mordercę. Uśmiechnął się tak szeroko, że dało się to dostrzec spod jego ogromnych wąsów, oblepiających twarz jak pnącza kudłatej, nieustępliwej rośliny. Zachwycony mężczyzna przytulił Anonima serdecznie jak starego przyjaciela, chichocząc cicho do siebie.
– Och, tak, tak. Musi pan czuć się straszliwie zagubiony. Jak to jest, podróżować między światami, pokonać wspaniały most wiedzy? Och, niech pan nie odpowiada. Proszę mi wybaczyć. Ten świat – jego ręka wystrzeliła tak nagle, że niemal nie zdzieliła Anonima w skroń – to kraina ślepych, niedowierzających analfabetów. Owiec. Owiec! Bezradnych ofiar, które nie czują wzroku wyglądającego ku nim rzeźnika. Ostrzy on nóż i przygląda się, wybierając odpowiedni kawał mięsa. Tym właśnie jesteśmy, kawałami mięsa. Czy pan się ze mną zgadza?
– Ja… – Anonim czuł pulsujący, uporczywy ból, który rozchodził się falami po całym jego ciele. Nigdy nie czuł czegoś tak wyraźnego. Rozglądając się wokół, nie potrafił ukryć zdumienia. To było niemal tak, jakby wkroczył do starej fotografii, których album w tajemnicy pokazywała mu babka, szeptem wspominając przy tym, że należał on jeszcze do babci jej babci. Półokrągły skwer był przyozdobiony fontanną i drzewami, a biało-brązowe kamienice niosły na ramionach zachodzące za chmurami leniwe słońce. Ten widok był tak zaskakujący, tak prawdziwy, że Anonimowi zrobiło się słabo. W ostatniej chwili chwycił się ramienia mordercy, który wpatrywał się w niego z uwielbieniem. Potrząsnął głową. Jakim cudem przeżywał tak realistyczne sny? Czy to była wina opium, które ostatnio zażył? Czy może braku kontroli lekarskiej zalecanej przez Lucibusa-Zdrowego Ducha? – Czy może mi pan powiedzieć… – zdołał szepnąć, dygocząc – jaki jest teraz rok?
– Tysiąc osiemset osiemdziesiąty pierwszy. Jesteśmy w Szwajcarii, a dokładniej w miasteczku Sils Maria. Pewnie pan nie pojmuje, co to Szwajcaria, oczywiście, jakie to ma teraz znaczenie… Żadne, drogi panie! – wykrzyknął. – Absolutnie żadne!
Anonim nie był w stanie dłużej walczyć z szokiem. Osunął się w ręce towarzysza, który wyćwiczonym ruchem sportowca zaciągnął go do najbliższej parkowej ławeczki, posadził na niej i oparł jego zemdlone ciało stanowczo o poręcz. Morderca nie próżnował. Zadziwiająco szybko wydobył zza płaszcza oprawiony w skórę notes oraz mały rewolwer z obracanym bębnem. Anonim był pewien, że wszelka broń jest zakazana, nawet w snach. Chciał zaprotestować, ale poczuł na twarzy lekki, ciepły wiatr, niosący ze sobą zapach, którego nie znał. Wydał mu się kojący i tylko ta myśl sprawiła, że nie stracił przytomności. Słyszał śpiew małych, żółtych ptaków, które pluskały się w wodzie fontanny.
– Muszę natychmiast to zapisać – mówił mężczyzna z wąsami, otwierając pospiesznie notatnik. Obite skórą okładki jęknęły w proteście. Upchnięte między nimi kartki i wzburzone litery drobnego pisma wręcz wykipiały ze środka. Wąsacz zabębnił palcami w notes. – A więc to prawda, że tam, skąd pan przebywa, bóg jest tylko cieniem po dawno padłym kolosie? Jak ludzie znoszą podobną tragedię?
– Nie. Tam, gdzie pracuję, nie ma żadnej tragedii. Wszystko już było. Nie ma zła. Zakazano go.
– Zakazano zła? Kto taki?
Pytanie wstrząsnęło ciałem Anonima. Złapał się mocniej poręczy, przepłaszając gołębia, który zbliżył się w nadziei na poczęstunek.
– Lucibus, oczywiście.
– Lucibus? – Oczy człowieka wypełniły się zachwytem. – Tak! Lucibus musi być kimś jeszcze doskonalszym. Jak mogłem to przegapić? Tak musi być! – wykrzyknął. – Musimy pogodzić się z losem. Wszystko było i ponownie się stanie. – Zapisał coś drżącą ręką na tylnej okładce, po czym gwałtownie zatrzasnął notes i celnym, zaplanowanym ruchem cisnął nim w odmęty pobliskiej fontanny. Mężczyzna rozciągnął usta, jakby to, co zrobił, było godne pochwały. – A więc skoro pan tutaj dotarł, moja misja jest skończona. Ha! Tak długo na to czekałem. Teraz mogę udać się za góry.
Ból głowy Anonima nasilał się z każdym kolejnym oddechem. Powietrze stało się ciężkie od soli, wilgoci i zmurszałej wody, od woni końskich odchodów, przepełnionych rynsztoków i wyperfumowanych ludzi, którzy przechadzali się po skwerze pod osłoną parasoli. W chwili, kiedy Anonim pojął znaczenie tych wszystkich obrazów, zapachów i dźwięków, było już za późno.
– Nie wie pan, jak się obudzić ze złego snu? – zapytał swojego rozmówcę, zapominając, że pyta się o radę mordercy.
– Ależ wiem.
Wąsacz uśmiechnął się szczerze i dobrotliwie, jak zadowolony podróżnik, który lada chwila miał wsiąść do odjeżdżającego pociągu, żeby przeżyć najwspanialszą przygodę swojego życia. Jedną nogę mógłby opierać na schodkach, z ręką uniesioną w pozdrowieniu dla tych, którzy zostają w tyle. Anonim nigdy nie widział takiego błogiego wyrazu twarzy, nigdy nie słyszał podobnej satysfakcji w czyimś głosie.
– Co pan…
Morderca uniósł rewolwer, wycelował w czoło Anonima i pewnie pociągnął za spust, a następnie z tą samą niezachwianą pewnością zakręcił bębenkiem, przyłożył sobie pistolet do skroni i wystrzelił, śmiejąc się głośno.
*~*
– Co ty zrobiłeś? – krzyczał karcąco głos, rozeźlony warkot kogoś, kogo nierozsądnie jest rozwścieczać. – Co zrobiłeś, zawszony psie? Już, na nogi, bo tak ci przetrzepię skórę, że do końca życia mnie popamiętasz!
Anonim usłyszał chlupot, a następnie fala cuchnącego, gryzącego płynu rozdarła mu bezceremonialnie powieki, okrucieństwem zmuszając do powitania nowego świata. Był pełen tak jasnych kolorów, że same zdawały się zadawać kolejne rany, oślepiające, surowe i z całą pewnością nie wyśnione. Strumień zapachów i dźwięków zupełnie oszołomił Anonima, który rozglądając się panicznie wokół siebie, starał się wykasłać z gardła obrzydliwą, lepką breję czegoś, czym go oblano.
– Kapitan się z nim policzy, nie ma co! – rechotał kpiąco kolejny głos.
– A jak! – zgodził się z nim inny. – Skoro za nierówne liny było dziesięć batów rzemieniem w plecy, za luźny węzeł będzie co najmniej dwadzieścia!
– Trzydzieści! – dodał ochrypły, paskudny krzyk, brzmiący tak, jakby napawał się ludzką krzywdą. – Po nieosłoniętych barkach, bosmanie! Z haczykami na rzemykach!
– Cisza! – Czyjaś dłoń poderwała Anonima, z łatwością ciskając go do tyłu. Anonim roztrącił puste beczułki, które potoczyły się we wszystkie strony. – Co z tobą, psie? – pytał głos, tryskając strumieniem śliny. – Odebrało ci mowę?
Anonim, wciąż zawieszony między światami, nie do końca pojmował, co się wokół niego dzieje. Gdy w nieuwadze przełknął ostatni łyk gęstej mazi, poczuł nagły ból za oczami i upadł na kolana. Wśród rechotu i kpin otaczających go głosów zrozumiał wszystko. Ból wyostrzył jego zmysły, które natychmiast pochłonęły obrazy, zapachy i dźwięki, dopasowując do nich nazwy i wyjaśniając mu świat, który wspólnie tworzyły. Anonim trząsł się, zdumiony tą zbyt szybko przyswojoną wiedzą. Czuł się, jakby połknął naraz cały słoik tabletek poznawczych, jakby w obłędzie rozgryzał je, jedna po drugiej, nie pozwalając żadnej z nich na dobre rozpuścić się na języku, mieszając je w amoku, niczym samobójca wybiegający naprzeciw własnemu końcowi.
Statek płynął po zielono-szarym oceanie, wolny, samotny i oddany swojej podróży. Zdawało się, że jego kurs wyznacza zachodzące w oddali słońce, złocisto-pomarańczowe, okolone rzadkimi, z wolna płynącymi chmurami, przypominającymi powieki otaczające gorejące oko. Skierowało ono swój wzrok na okręt, wspierając jego niezłomność i odwagę. Anonim czuł, jak drobny pozostawał statek pośród ogromu oceanu, jak nic nieznaczący wydawał się falom i niebu. Pojął wspaniałość pracy lin, żagli, steru, wioseł i ludzkich ramion. Anonim czuł to wszystko, a wiedza rozsadzała jego ciało. Pochylił się i zwymiotował ją na deski pokładu.
– Robi pod siebie, szczur!
– Co z niego za marynarz? Statek za mocno kołysze?
Marynarze śmiali się głośno, przepychając się wzajemnie i wytykając go palcami, nie szczędząc przekleństw i rubasznych żartów, ale Anonim rozpoznawał grozę, która zbierała się za ich plecami, kiedy oni niczego się nie spodziewali.
Rozbawione głosy umilkły nagle. Beztroska prysła, a uciekający do swych zadań ludzie pozwolili jej rozsypać się po deskach pokładu, gdzie znikała pospiesznie jak wygasające iskry.
– Co my tu mamy, bosmanie? – Kapitan był masywnym mężczyzną o obwisłej twarzy. Na głowie nosił czarny beret, a pod szyją spoczywał mu gruby, złoty krzyż, osadzony nieruchomo na stalowym napierśniku, szczodrze pokrytym połami czerwonego płaszcza. Gdy szedł, krzyż obijał się o metal. Bufiaste rękawy poruszyły się, kiedy człowiek założył ręce na piersi. Zacmokał. – Czy marynarze znowu rozprawiają o niepowodzeniu naszej wyprawy? Niecierpliwią ich długie godziny drogi?
– Kapitanie. Nic z tych rzeczy. Ten nieposłuszny leń nie dopilnował olinowania. Lada chwila i cały żagiel runąłby w dół.
– To godne pożałowania. Kary również, jak mniemam. – Jasne, wodniste oczy kapitana przeniosły się na rozdygotanego Anonima. – Jak cię zwą, marynarzu?
Wszystkie słowa były dla niego jak ogłuszające krzyki. Każdy oddech piekł go solą w nos i gardło, rozdrapując skórę do krwi. Mrugnięcie kaleczyło oczy, jakby miał pod powiekami odłamki szkła. Anonim czuł swoje ciało. Wiedział, że może je zrzucić. Każdego dnia wybierał nowe imię, czym więc ten dzień różnił się od poprzedniego?
– Rodrigo, kapitanie – odpowiedział, wyobrażając sobie stojącą przed nim postać Szefowej.
– Zaokrętowałeś się w Trianie, jeśli dobrze pamiętam? Co się stało?
Co się stało? Anonim wiedział wszystko, ale teraz miał w głowie bolesną pustkę.
– Wydawało mi się, że ujrzałem coś w oddali.
Kapitan zmrużył wypukłe, ogromne oczy.
– A cóż to mogło być, Rodrigo z Triany? Co takiego ujrzałeś, że pozwoliłeś linom umknąć z węzła i narazić na upadek cały żagiel? Dlaczego całą noc zbaczaliśmy z właściwego kursu, Rodrigo?
Wtem Anonim uświadomił sobie, że popełnił straszliwy błąd. Przypomniał sobie wąsatego mordercę, który wycelował w niego rewolwer i pociągnął za spust. Huk wystrzału załomotał mu w głowie. To było ciężkie echo, pełne winy i wstydu, czegoś, co nigdy nie powinno się stać. Anonim doprowadził do czegoś strasznego. Chwycił się za głowę.
– Tak właśnie myślałem! – wykrzyknął kapitan. W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie. – Zabrać tego nędznego parszywca do celi! Może parę dni bez wody nauczy go pokory!
Kiedy ciągnięto go po okrętowych schodkach w głąb ogromnego kadłuba, Anonim powoli zdawał sobie sprawę, że nie śni. Żaden sen nie mógł być tak niedorzeczny. Tak okropnie prawdziwy. Cela była wąska i niska, a pręty krat doszczętnie zardzewiałe. Przy najdelikatniejszym dotknięciu pomarańczowe płatki schodziły z nich obficie. Anonim doczołgał się do ściany. Zimna woda kapała na jego głowę i ramiona, gdy drżał, zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę. Czuł butwiejące drewno, olej do lamp i mokry metal, widział sęki na ciemnobrązowych deskach i kołyszący się blask latarni zawieszonej w oddali, słyszał plusk wody okładającej ściany korytarza, skrzypienie, pojękiwanie i wycie odzywające się echem w brzuchu ogromnego okrętu.
Podpełzł do niego na wpół strawiony cień.
– Wysłano cię tutaj, żebyś wszystko naprawił? – Głos należał do kobiety, a oczy były dwoma podrygującymi światełkami, nieuchwytnymi dla mroku sąsiedniej celi, tak gęstego i zimnego, jakby cień żył tam już długimi latami. – Wysłano cię, żebyś to wszystko odwrócił?
Anonim nie potrafił opanować dygotania. Blask latarni krył się za jego plecami i rozłożony płasko na podłodze kształt wydawał się być jedynie cieniem Anonima, poskręcanym, wątłym i brzydkim.
– Nie powinno mnie tu być – odpowiedział cicho, nie potrafiąc zaufać czemuś tak odrażającemu. – Ten, który mnie tutaj wysłał, pomylił się.
– Ten, który cię tutaj wysłał, siedzi w tej celi razem z tobą – odparł kształt melodyjnym kobiecym głosem. – Nie ma co rozprawiać, kiedy wciąż jest tak wiele do zrobienia. Musimy próbować, choć już próbowaliśmy. Ha! – wykrzyknęła. – Zmieniliśmy kurs. Jak myślisz, czy tym razem się uda?
Anonim jęknął.
– Co się uda? Co to jest? Czy ja śnię? Czy to jakiś test, zainicjowany przez kompanię? Mierzą moją produktywność?
– Produktywność spadła do zera. – W podobnym oświadczeniu powinno być miejsce na rozpacz lub przynajmniej smutek, ale w głosie tej dziwacznej kreatury przewodził naglący ton rozkazu. – Każdy z nas spróbował, próbuje i będzie próbował. Musisz się poświęcić, Anonimie. Dla dobra całej ludzkości. Wszystko już było, a to znaczy, że nic nowego nie może się stać. Musisz to zmienić. Musisz sprawić, że obudzisz się rano, pamiętając swój sen.
– Pamiętam swoje sny – zaprzeczył z oburzeniem Anonim. – Śnię o…
Urwał. Nie potrafił sobie przypomnieć. Kształt zniósł cierpliwie jego milczenie. Ciszę wypełniało kapanie wody i chlupot fal obijających się o burty. W końcu cień drgnął.
– Dasz radę. Jeśli nie teraz, to następnym razem. W tobie jest cała nadzieja. Musisz sięgnąć dalej, musisz szukać głębiej. Odwróć to, zaklinam cię. Przecież nie możemy uganiać się za czymś, co nie istnieje. Nie możemy wciąż słuchać się jego.
Anonimowi przychodziła do głowy tylko jedna osoba.
– Lucibusa? Masz na myśli Lucibusa?
– Kogo takiego? – spytała uprzejmie istota o rozjarzonych oczach. – O kim mówisz?
Anonim przylgnął do krat, rozpaczliwie zaciskając na nich dłonie.
– Bóg! Mówię o bogu! Tutaj jest bóg, prawda? Był w moim poprzednim śnie… Tak myślę… Był albo…
– Jest ich wielu – przerwała mu cienista kreatura. – Ludzie czczą najróżniejszych bogów. Już wkrótce sam się przekonasz. Na lądzie, w stronę którego płyniemy, nowy bóg zetrze się z bogiem przywiezionym na tym okręcie. Co się stanie później, to dobrze już wiesz. Jesteś produktem tego błędu.
– Miałbym to zmienić?
– Już zmieniłeś, Rodrigo. Strzał z nieistniejącej broni przerwał supeł. Nie tym kursem miał płynąć ten okręt. Nie czasem miałeś igrać.
– Niczym nie igram. Nie potrafię…
– Potrafisz wszystko. Wiem to, bo i ja kiedyś potrafiłam. Wczoraj. To było bardzo dawno temu. Ten rejs trwa dłużej, niż za pierwszym razem, ale wtedy zakończył się straszliwą porażką. Teraz musi być lepiej.
– Kim jesteś? – zawołał Anonim, trzęsąc kratami, dając upust niezrozumiałej furii innego człowieka. – Kim ty jesteś?
– Tobą – odpowiedział jego cień, dygocząc.
Kraty ustąpiły sile oszalałych dłoni Anonima. Patrzył w zdumieniu na ułamane pręty, z płonącą z bólu głową chłonął pieczenie pokaleczonych rąk. Odrzucił je ze złością w płytką, mętną wodę. Po cieniu nie było ani śladu. Każdy, którego z mroku wypłoszył hałas, okazywał się tylko strzępkami bezużytecznej ciemności. Anonim zerwał ze ściany lampę i, chcąc zadać mrokowi ból, brutalnie rozproszył czerń. Napotkał jedynie pustkę. Gdy ziarnista mgła opadła, z piersi Anonima zniknęła cała złość. Stał w pustej celi, odmieniony. Woda kapiąca z góry spływała po jego twarzy, zostawiając blade strużki w masce brudnej twarzy.
Poczuł szorstki materiał koszuli i zimno desek pod gołymi stopami, poczuł głębię starego oceanu i pojął, gdzie się kończy.
Rzucił się w stronę schodów na górny pokład. Jeszcze nim dopadł ostatniego stopnia, wiedział, co ujrzy na horyzoncie.
– Ziemia! – krzyczał, długimi susami wspinając się ku wyjściu. – Ziemia, ziemia!
Przechylił się przez burtę, pochłaniając wzrokiem majaczący w oddali wierzchołek brązowego lądu, wpatrując się w kawałek świata, który wcale nie powinien był zostać odkryty. Kroki stężały wokół niego, ciężki dech biegnących marynarzy zmienił się powoli w płytkie, zachwycone oddechy. Kapitan stanął obok Anonima. Ramię w ramię podziwiali słodycz nieznanego.
– A więc to jest moja scheda – powiedział kapitan głosem przepełnionym dumą. – Australia odkryta przez Krzysztofa Kolumba. Czy tak właśnie ma być, przyjacielu? – spytał cicho. – Czy stworzono nas, byśmy do tego doprowadzili?
Anonim poczuł ciężar jego dłoni na własnym ramieniu, brzemię ludobójstwa, terroru i niedoli, wagę nieodwróconego przeznaczenia. Zamknął oczy, przewiesił nogi przez burtę i skoczył do wody.
*~*
Tym razem zdołał utrzymać się na nogach, a wiedząc, co wkrótce się stanie, złapał się obiema dłońmi za szyję i nacisnął mocno, póki zupełnie nie stracił oddechu. Wtedy poluzował uścisk i łapczywie łykał powietrze, szybko pochłaniając smak, zapach i kolor kolejnego świata.
Odszukał słońce, stanął do niego tyłem i spojrzał z góry na pozwijany cień u własnych stóp. Trącił go stopą.
– Udało się? Gdzie jestem? Słyszysz mnie?
Cień wił się, unosił i opadał, jakby próbował mu odpowiedzieć, ale nie potrafił. Anonim poczuł łzy napływające mu do oczu. W miejscach, gdzie na koślawy cień spadła kropla, ciemny kształt rozstępował się, podziurawiony i ranny. Rany pruły się, pękały i rosły, aż w końcu pochłonęły go całego i Anonim został sam.
– Nie podziałało – powiedział sam do siebie. – Wiedziałbym, gdyby coś się zmieniło. Wróciłbym do domu.
– A gdzie jest twój dom, hardy wędrowcze? Bo widzisz, krocząc przez mój las, rychło go nie znajdziesz. Chyba, że zdążasz do królestwa niebieskiego.
Czy to las przemawiał? Anonim nie potrafił wskazać źródła głosu. Dęby, buki, wierzby, brzozy, wszystkie drzewa podawały sobie echo swymi rozłożystymi, zręcznymi gałęziami. Spływało po długich liściach paproci i wsiąkało w mech, tylko po to, żeby dudnić pod stopami Anonima, który obracał się bezradnie w miejscu.
– Mnie szukasz?
Człowiek wyrósł nagle z leśnego gąszczu, z napiętym łukiem pojawił się przed Anonimem, celując strzałą prosto w jego twarz. Gdyby Anonim tego nie wiedział, po raz kolejny pomyślałby, że śni. Co to za sen, w którym można było zginąć?
Las przybrał postać młodego mężczyzny w długim płaszczu, gibkiego, wysokiego i pewnie uśmiechniętego.
– Wyglądasz na zdumionego, przyjacielu. Czyżbyś nie spodziewał się, że drzewa mówią?
– Kim jesteś? – Anonim musiał się tego jak najszybciej dowiedzieć.
Roześmiany mężczyzna nie opuścił broni, a dźwięk napiętej cięciwy zdradził Anonimowi, że wkrótce poleje się krew. Na gładko ogolonej twarzy leśnego ducha widniał bezczelny grymas przekornego młodzieńca. Wszystko wskazywało na to, że człowiek uważał, że ten świat jest jego własnością.
– Nie mów, że o mnie nie słyszałeś – zdumiał się. – Rzadko wpadam tu na kogoś, kto całkowicie szczerze gubi drogę w chaszczach. To było nierozważne, zboczyć ze ścieżki strzeżonej przez ludzi Szeryfa. No, przyjacielu, rzeknij, jakie to drogocenne przedmioty nosisz ze sobą podczas tej szaleńczej wyprawy?
Anonim wiedział, że jest szalony, lecz czymś innym było usłyszeć to oskarżenie z ust innego człowieka. Obcy mężczyzna wydał mu się fałszywy. Stał między drzewami, uśmiechnięty i niewzruszony, a mimo to Anonim mógł przejrzeć go bez trudu, jakby był tylko hologramem, złudzeniem niedopracowanej idei. Liście spadające z drzew zdawały się przez niego przenikać, krojąc ostrymi krawędziami jego sylwetkę.
– Czy jesteś ważny? – spytał Anonim, oddychając ciężko.
Łucznik zmrużył oczy.
– Co takiego?
– Czy zmieniłeś bieg historii? Czy ludzie będą pamiętać cię za tysiąc lat?
– Chcesz wiedzieć, czy jestem tyle warty, ile wypisano na plakatach z moją podobizną? Cóż, powiem ci w sekrecie, przyjacielu, że jestem przynajmniej dwukrotnie cenniejszy, niż żąda za mnie ten głupiec. Pytasz, czy ludzie będą mnie pamiętać? Ha! Już teraz dzieci zakładają na czupryny matczyne chusty, żeby bawić się w Robina i jego bandę zbójów! Wieści o moich czynach dotarły uszu samego króla, a ja…
Nie dokończył. Anonim runął na niego, przygważdżając zbója do liści, kory i mchu. Chwycił obiema dłońmi pobliski kamień i roztrzaskał nim głowę przezroczystego łucznika, uderzając bez wytchnienia, aż odgłosy mordu nie przywołał reszty banitów, którzy w szoku i rozpaczy posłali ku Anonimowi pół tuzina strzał.
Byli wprawionymi łucznikami i każdy sięgnął zamierzonego celu. Anonim leżał wśród spadłych czerwonych liści, a wiatr szumiał w koronach drzew tak wysokich, że spadające z ich koron cienie z pewnością mogły przebić ziemię.
Niosły jego uciekające myśli dalej w dół.
*~*
– Morderstwo wymyślonego bohatera to tylko strata cennego czasu – powiedziała cierpliwie kobieta-cień. Stała odwrócona do niego, jakby wcale nie istniał. – Pozbyłeś się wspaniałych opowieści i świat jest teraz pusty. Nie ma nikogo, kto pokazywałby ludziom, jak żyć. Nikt nie uczy nikogo na błędach. Zabiłeś rycerzy, zdobywców, bohaterów, zakochanych, straceńców i wybrańców. Bez nich, ludzie musieli stworzyć jednego, który połączył to wszystko, bo czy prawda nie opiera się na wyobraźni? Musi być szybko, wydajnie i produktywnie. Bohater musi być idealny i ma przynosić rozwiązanie każdego problemu. Lubieżny, luksusowy…
– …legendarny. – Anonim szlochał. Czas wirował wokół niego, choć nie tak szybko, jak wcześniej. Teraz, kiedy Anonim zrozumiał, jak go ugłaskać, oswojony czas był dla niego niemal wyrozumiały. – Zawiodłem. Muszę ruszać dalej.
Inne cienie słuchały ich w milczeniu. Składały się w sklepienie nad nimi i otaczające ich ściany. Kobieta stała pośród nich, wpatrując się w dal.
– Wspinasz się boso po kamienistym stoku. W miarę jak lawina podąża w dół, zabiera ze sobą części ciebie. Zabiłeś już wiedzę, ciekawość i śmiałość, a pleśń psuje cały owoc, nie tylko jego kawałek. Obawiam się, że całość jest już skażona.
– Mówiłeś, że wszystko da się odwrócić. Że mogę uratować całą ludzkość.
Cienie spojrzały na Anonima.
– Ty jesteś ludzkością. Ratuj siebie.
*~*
Cienie miały rację. Pleśń zepsuła cały owoc. Anonim wbiegł na wzgórze, żeby ocalić człowieka, który umierając, zmienił świat, ale wzgórze okazało się opuszczone, a zatknięte w ziemi ogromne krzyże puste. Zrezygnowany, przysiadł na uboczu. Ukrył twarz w dłoniach. Nie rzucał cienia. Palce jego towarzyszki nie sięgały tak daleko w przeszłość, Anonim był więc samotny, kruchy i tylko odrobinę prawdziwy. Obawiał się, że i on wkrótce zniknie. Czuł, że kończy mu się czas. Jeśli nie istniał w przyszłości, nie mógł istnieć i tutaj. Nie był nawet pewien, czy jeszcze żyje. Ludzie mijali go, niosąc wiklinowe kosze pełne ryb, wioząc bydlęce futra czy układając gliniane dzbany, nie zwracając uwagi na kolejnego przycupniętego na ziemi załamanego.
– Ja cię widzę.
Kobieta usiadła lekko obok niego. Miała na sobie długą tunikę, tak jasną, że zdawała się lśnić. Wydawało się, że przybyła z bardzo daleka, ale stopy miała bose i czyste, nieskalane błotem ani piachem, znojem podróżnika. Jej długie włosy okalały wolną od zmartwień twarz. Była jak przedwieczna rzeźba, pełna dumy i majestatu, piękna w bijącym od niej spokoju. Gdyby Anonim ujrzał ją w jednym ze swoich snów, to właśnie tę twarz miałby przed oczami po przebudzeniu. Patrzył na nią z niedowierzaniem. Czy on nie widział już tego oblicza? Czy nie spotkał wcześniej tej dziwnej istoty?
Gdy chwila zachwytu minęła, Anonim poczuł w ustach gorycz. Musiał próbować. Bezustannie, póki starczy mu sił. Póki starczy mu przeszłości.
– Szukam bożego syna – odezwał się.
Uśmiechnęła się tak łagodnie, że zdjęła tym odrobinę ciężaru z jego serca.
– A znalazłeś boską córkę. Nie wystarczy ci Wilgerfortis, dzielna dziewica? Kobieta, którą ukrzyżowano? Która zmartwychwstała?
Czy korzenie jego próby sięgały aż tak głęboko? Czy zmienił wszystko bezpowrotnie?
– Myślałem, że…
Wzrok kobiety przemknął przez majaczącą w dolę panoramę miasta. Wisiała nad nią łuna zagrożenia. Wiatr szumiał cicho. Anonim drżał, czując jego zimno, natomiast kobieta pozostawała całkiem spokojna.
– Historia jest pisana przez tych, którzy wymyślili bogów – podjęła, nabierając garść drobnego piasku. Poluzowała uścisk i ziarenka zaczęły przesypywać się między jej palcami. – Ludzie potrzebują kogoś, kto wskaże im, jak mają żyć. Idą za drogowskazami, bezradni i poddani. Wszystko, co ma się stać, już się stało. Kobieta czy mężczyzna, to bez znaczenia. Jest jeden człowiek, jeden świat i jedno ich przeznaczenie.
– Jakie to przeznaczenie? – zapytał Anonim, wcale nie chcąc poznać odpowiedzi. Zanim to pytanie wybrzmiało, zrozumiał, że zadał już je wcześniej. Piasek mknął szybko, płynąc po sukni władającej nim kobiety. Anonim pojął, że zna odpowiedź. Usłyszał ją, kiedy siedział na uboczu drogi i rozmawiał z bożym dzieckiem o przyszłości świata. Choć ono miało inną twarz, słowa były takie same. – Czy to wszystko jest bez sensu? – zapytał cicho. Czuł się winny. – Nie ma nic, co mógłbym zrobić? Tak bardzo chciałbym pomóc. Gdyby tylko istniał sposób…
– Istnieje. Idź dalej. Jesteś w końcu nim, prawda?
– Kim?
Uśmiechnęła się raz jeszcze, zsyłając na niego zrozumienie. To były ostatki jego pamięci, a w ich odmętach przypomniał sobie twarz człowieka, który wyrzucił go przez okno, by krople nieistniejącego deszczu wbiły nadzieję w twardy beton wszystkiego, co już było.
– To ty – zrozumiał Anonim. Był spokojny. – Tak – odpowiedział na pytanie, które zadał mu bóg. Ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, wyglądał w deszcz. – A skoro nim byłem, zawiodłem.
Piach się przesypał. Wilgerfortis podała mu kielich okaleczoną przez gwóźdź dłonią. Naczynie było pełne krwi i Anonim opróżnił je łapczywie. W miarę jak pił, przestawał czuć smak. Pod sam koniec przestał czuć cokolwiek. Osunął się bezwładnie w ramiona kobiety, która ucałowała go czule w czoło i delikatnie zamknęła mu powieki.
– Przykro mi – powiedziała i tym razem.
*~*
Istniał tylko zapach wody i rzecznego mułu, mokrego gruntu na grząskim brzegu przed wniesionymi z piaskowca murami. Trzciny nie ulegały wiatrowi, tkwiąc wyprostowane niczym rzędy wiernych, nieustraszonych wojowników. To były ziemie najdzielniejszych ludzi i nawet kępy trzcin nie mogły przestać walczyć z wiatrem.
Ich król patrzył.
Enkidu stał u jego boku, brat, przyjaciel i towarzysz broni. Składając przysięgę, obaj wiedzieli, że przeleją krew za siebie nawzajem, za wspólną sprawę mającą zmienić wszystko. Król został stworzony do wielkich czynów. Przepowiedziano mu to. Nawet będąc tutaj, stojąc pośród błota, piasku i trzcin, wiedział, że będą rozprawiać o nim za tysiące lat.
– Z nami jest inaczej – mówił z uśmiechem Enkidu, kiedy lud Uruk burzył się, kpił i wątpił. – My mamy przyszłość, która jest tylko nasza. Mamy siebie, bracie.
Ale coś nie dawało mu spokoju. Wydawało się, że było coś jeszcze, jakby przysięga nie dotyczyła tylko jego wyprawy. To było jak myśl z tyłu głowy, wystarczająco blisko, by o niej pamiętać, lecz jednocześnie zbyt daleko, żeby ją pochwycić.
– Jesteś gotowy, by zmienić świat, mój królu? – zapytał Enkidu, rzucając mu włócznię. Ze świstem przecięła powietrze, najostrzejsza z ostrych.
Gilgamesz przyjął ją, ważąc w dłoni ciężar swojej zbrodni. Przez chwilę widział widmo klęski. Czy ta zbawienna broń miała wypalić mu znamię tego brzemienia w skórze dłoni, by przypominał sobie o porażce za każdym razem, kiedy rozewrze palce?Lecz przecież to był dopiero początek, nie koniec. Dlaczego czuł się tak, jakby dźwigał na ramionach ogromną winę? Czy jego los był już zapisany w gwiazdach?
Gilgamesz w to nie wierzył. Był przecież najwspanialszym z bohaterów.
– Chodźmy – odpowiedział, unosząc włócznię. – Czas spisać ludzką historię krwią poległych bogów.
_____________________________________________________________________