- Opowiadanie: Żongler - Łzy Skarabeusza

Łzy Skarabeusza

Celowo unikałam bety, czego pewnie wkrótcę pożałuję. Jeśli tekst będzie niejasny, rzucę między was klucze. Jestem bardzo ciekawa 1. czy dotrwacie do końca, 2. jakie wnioski wyciągnięcie. Możliwe, że przesadziłam, ale jak już się człowiek zabierze za taki rozległy limit... Wykorzystany fragment pochodzi z “Myszy i ludzi” Johna Steinbecka.

 

Jak nie chcecie spoilerów, nie patrzajta na tagi.

 

Pytanie dla tych, co przeczytali: Dlaczego skarabeusz płacze?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Łzy Skarabeusza

Sen nie miał kolorów, dźwięków, ani kształtów, ale dręczył go, wycieńczając jak nieustanny marsz. Niekiedy zdawało mu się, że goni jakiś oddalający się cel, a innym razem myślał, że polowanie ściga właśnie jego, a odgłosy są coraz bliżej. Bywały chwile, kiedy pojmował, dokąd prowadzi go nicość, jednak każdy kolejny krok oddalał go od rozwiązania. Brnął, bezradny i oszołomiony, miotając się wokół czegoś, co powinien rozumieć. Skoro to był jego sen, dlaczego nie potrafił pojąć jego znaczenia?

Jak zwykle, przebudziły go neonowe światła minionego tysiąclecia.

Leżał przez chwilę w bezruchu, usiłując usłyszeć w buczącym alarmie coś więcej niż wstrząsający jego ciałem rytm. Czy istniał jakiś tajemniczy szyfr, z którego pomocą można było rozwikłać zagadkę? Czy coś kryło się za głuchym, bezsensownym wibrowaniem? A może pozostawało ono jedynie dźwiękiem, zaprojektowanym, żeby budzić szarą esencję codzienności, która miała dać się rozwałkować, pozwolić, by ulepiono z niej właściwy kształt?

Nim zdążył znaleźć odpowiedź, rozważania przerwał mu kobiecy głos punktualnej analizy.

– Kształt twojego snu to… Włócznia! – Na ekranie pojawił się odpowiedni symbol, który pulsował i szybko zmieniał kolory. Gdy w końcu znieruchomiał, rozległy się fanfary. – Włócznia, artefakt z zamierzchłej przeszłości, zbudowana z długiego drzewca oraz kamiennego grotu. Grot, rodzaj ostrego zakończenia, znany także jako…

Mężczyzna powlókł się do kabiny, zostawiając wyjaśnienia za sobą. Idąc korytarzem, postanowił, że dzisiaj będzie radosny. Wyrecytował swój numer od tyłu, żeby rozbawić maszynę. Zaśmiała się, więc on również. Śmiali się razem, kiedy myto mu zęby i golono naiwne włoski, które przez noc porosły jego policzki i czaszkę.

Lucibus kontynuował recytację Steinbecka, którego lekturę przerwała mu zeszłej nocy któraś z kolei dawka opium. I Steinbecka, i opium znalazł w wypożyczalni na skraju miasta, która działała nocami pod szyldem: "Do likwidacji. Lucibus mówi – precz ze starością, pogódź się z nowością!"

– "Z nami to całkiem inna sprawa" – z przejęciem mówił teraz Lucibus, przybierając głos bohatera zeszło-tysiącletniej noweli. W tle szumiało zboże i cykały świerszcze. Zdawało się, że skwar przelewa się przez mówione słowa, sprawiając, że strumienie wody były gorętsze niż zwykle. – "My mamy przyszłość” – tłumaczył Lucibus. – „Mamy do kogo otworzyć gębę, mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Nie musimy siedzieć w żadnej knajpie i przepuszczać forsy jak ci, co nie mają się gdzie podziać. Jak taki gość trafi do paki, to może tam zgnić i nikt palcem nie kiwnie. Ale z nami jest inaczej."

– "Z nami jest całkiem inaczej" – powtórzył Lucibus głosem kolejnej postaci. Uśmiechnął się szeroko. – "A dlaczego? Bo…"

Nie było mu przeznaczone dowiedzieć się, dlaczego. Kiedy mycie się skończyło, nadszedł czas na formalności. Lucibus tańczył teraz swinga, zagrzewając do tego samego karykaturę człowieka przed lustrem. Promień światła zebrał parę, a maszyna włączyła suszenie, po czym wyświetliła poranny komunikat:

– Proponowane imiona na dziś to: Kleopatra, Melachodin, Ezrah, Anonim. Trochę przeszłości, żeby dodać radości! Trochę bezpłciowości, by nabrać krągłości!

– Anonim – odparł Anonim, starając się brzmieć optymistycznie. Rozważał zażycie tabletek modulujących głos, ale jego drżąca dłoń osunęła się po przycisku, nie mając siły go wcisnąć. Dudnienie swinga rozsadzało kabinę.

– Anonim! – wykrzyknął Lucibus, robiąc szpagat. Zadźwięczały gromkie oklaski, a z głośników wystrzeliło brokatowe konfetti, które natychmiast zblakło i zniknęło. – Do pracy, do pracy! Lubieżny, luksusowy…

– Legendarny – dokończył beznamiętnie Anonim, wybierając z proponowanych zestawów garnitur numer jeden. Kiedy różowy hologram Lucibusa wiązał mu krawat, po policzkach Anonima płynęły łzy.

 

*~*

 

Dzisiejszy dzień przyniósł modę na cyrkowy wystrój, choć w pracy zawsze ceniono sobie swobodę, więc ludzie ubierali się, jak chcieli. Najpopularniejsi okazali się być szachiści, którzy z szachownicami pod pachą witali się na schodach, gratulując sobie doboru grubości okularów i licząc wzajemnie ilość kratek na swoich frakach. W dodatku toczyli ze sobą partie, korzystając z podpowiedzi Lucibusa na ekranach dekoracyjnych. Lucibus-Zgrywus chichotał i przykładał palec do ust.

– Koń na G6, wybornie! Kasparow, ty ukryty talencie! Jeszcze zostaniesz arcymistrzem!

– Ha! Wydaje mi się, że już nim zostałem!

Grała żywiołowa, radosna muzyka, ludzie zmierzali do swoich stanowisk, szeleszcząc, tupiąc i kichając. Stołówka polecała dzisiaj Kanibalistyczny Koktajl, ale ujrzawszy kolejkę do wydawania napojów, Anonim przyspieszył tylko kroku. W środku siedzieli uparci ludzie z czasów buntu jednostki. Jeden z nich nabijał najprawdziwszą fajkę, a drugi karmił tresowanego kruka brzęczącymi śrubkami. Ludzie bez snów, pomyślał Anonim, nie czując gniewu. Są bezużyteczni, ale może chociaż mają odrobinę przyjemności w odnajdywaniu tych wszystkich gratów. Ich imiona były przynajmniej dwutygodniowe, a charaktery zupełnie zużyte. W normalnej pracy już dawno pozbyto się takich ekscentryków, lecz LLL pozwalało swoim pracownikom na absolutnie wszystko. To właśnie głosiło motto nad wejściem do siedziby głównej.

 

"WSZYSTKO JUŻ BYŁO I PONOWNIE SIĘ ZDARZY"

 

Zaledwie wczoraj napis był diamentowo-złoty, natomiast dzisiaj ulepiono go z roztapiających się starych samochodowych opon, kawałków zbitego szkła i porozrywanych plastikowych torebek. Anonim przez chwilę przypatrywał się tym starożytnym materiałom, usiłując cokolwiek poczuć. Ostatnio widział podobne starocie w książce z obrazkami, kiedy porządkował strych po śmierci matki. Książka pochodziła z początku dwudziestego drugiego wieku i musiała być najstarszą rzeczą w domu, jeśli nawet nie starszą od jego murów. Anonim nie pamiętał, co z nią zrobił. Przeszłość stawała się zbyt mglista, żeby mógł ją dłużej rozróżniać. Skoro nie była mu potrzebna, równie dobrze mógł o niej zapomnieć.

Gdy przeszedł pod napisem, szklana butelka tworząca literę „I” roztrzaskała się hałaśliwie u jego stóp. Nikt nie zwrócił na to uwagi i Anonim poszedł dalej, przechodząc po chrzęszczącym szkle i uderzając obcasami o wypolerowane kafelki.

– Mój ulubiony pracownik! – zaśpiewał głos z prawej strony, gdzie obrotowe drzwi kręciły się tak szybko, że ciężko było nadążyć za nimi wzrokiem. Nadciągający długimi susami człowiek nie miał z nimi żadnego problemu. Łapczywe, ciężkie szpony zacisnęły się na ramieniu Anonima w swoim zwyczajowym dominującym geście. – Kolor mojego dywanu? – spytała śpiewnie Szefowa, która miała dzisiaj ogoloną głowę, a na ramionach nosiła pozszywany z gałganków dres. – No, kochany, co powinnam wybrać? Do wyboru jest wszystko!

– Czerwony? – odpowiedział niepewnym głosem Anonim, mając nieodparte wrażenie, że włócznia z jego snu była czerwona.

Szefowa gwizdnęła długo i przeciągle, biorąc przykład z Lucibusa-Komika na ścianie dekoracyjnej. Odgłos wybrzmiewał długo w sali o wysokich ścianach. Dzisiaj limity przestały być modne i wszelkie korytarze ciągnęły się w nieskończoność.

– Banał! Było! Rwany purpurowy?

Anonim wzruszył ramionami.

– Tak, rwany purpurowy.

– Wybornie! Jesteś specem od dywanów. Chyba dostaniesz awans!

Anonim uciekł, kiedy wzrok Szefowej zatrzymał się na kimś innym. Dało się słyszeć jej piskliwy wrzask, kiedy dopadła kolejnego konsultanta w sprawie dywanów.

– Kolor mojego dywanu? – niosło echo ich rozmowy, gdy Anonim wspinał się po schodach. – Zubożała musztarda? Wybornie! Jesteś specem od dywanów. Chyba dostaniesz awans!

Nagły wybuch śmiechu sprawił, że Anonim stracił równowagę i potknął się na stopniu-niespodziance, który codziennie zmieniał pozycję. Z jakiegoś powodu wiedział, że się potknie, nim jeszcze to się stało. Kiedy do tego doszło, wykonał coś w rodzaju spłoszonego skoku i wylądował stabilnie na szczycie schodów. Zadrżał, trzymając się mocno poręczy. Lucibus z plakatu na końcu korytarza bił mu brawo, śmiejąc się tak okazale, że Anonim widział jego migdałki.

– Zrób za dzisiaj kroki dwa, żeby jutro być ponad! – śpiewał chór na plakacie, mieszając żałobny ton z radosnym zagrzewaniem do boju.

Anonim powlókł się do swojego biura, mijając pół setki innych Lucibusów. Znał ich wszystkich na pamięć. Lucibus-Szczęściarz, zaklejający pęknięcia w zbitym lustrze plastrami z własną podobizną. Lucibus-Poszukiwacz, przez lupę palący strużką słonecznego światła kępę czterolistnych koniczyn. Lucibus-Zwycięzca, otoczony nagimi kobietami, zakrywającymi własne twarze maskami atrakcyjnego Lucibusa-Adonisa.

Kiedy Anonim przeszedł przez hologram drzwi, uderzył w niego podmuch zimnego wiatru. To zdumiało go tak bardzo, że zatrzymał się w progu, natychmiast pochłonięty przez żółte, różowe i niebieskie światełka iluzji drzwi. W Biurach nie było okien, a na zewnątrz nie było wiatru. Zakazano go w miastach pół roku temu. Zachowały się tylko jednorazowe podmuchy zdrowotne, do których miało się dostęp podczas porannej kawy-jawy.

Tymczasem w biurze Anonima było otwarte okno, choć wczoraj stała tam pozbawiona ozdób ściana z surowej blachy. To były okiennice, zrobione z czegoś, w czym Anonim rozpoznał drewno. Wystarczyło, żeby na nie spojrzał, żeby wiedział, czym są. Tak jakby nagły wiatr szepnął mu do ucha odpowiednią nazwę.

Przed oknem stał człowiek, odwrócony do wchodzącego plecami. Ze złączonymi z tyłu dłońmi wypatrywał w dal, jakby widział tam coś zupełnie innego od gigantycznej reklamy Lucibusa-Triumfatora, który nagi siedział na wypchanym koniu, na wzór zwycięzcy z początku istnienia ludzkości. Takie pierwotne, trywialne przekłady działały najlepiej na podopiecznych LLL. Nieznajomy gość był ubrany w dziwną, migoczącą folię, pogniecioną i obwisłą, która szeleściła cicho w rytm każdego podmuchu wiatru. Pokrywała jego ciało i głowę, zostawiając nagie jedynie długie, złączone w skupieniu palce dłoni.

Obcy obrócił się do Anonima. Twarz miał stężałą, jakby przez dłuższy czas dręczyło go pytanie bez odpowiedzi.

– Czy to ty byłeś Gilgameszem? – spytał, zafrasowany.

– Nie przypominam sobie – odparł uprzejmie Anonim, obawiając się kontroli. – Wczoraj, Nemo. Dzisiaj, Anonim. Jutro…

– Będziesz nim. – Mężczyzna przypatrywał mu się z najwyższą uwagą. Choć zainteresowanie wydawało się być szczere i całkowicie go pochłaniające, nie było w stanie przegnać smutku z jego jasnych oczu. – Nie przeszkadza ci to, prawda?

Anonim poczuł ochotę wyproszenia tego człowieka ze swojego biura.

– Co to za strój? Nigdy takiego nie widziałem.

– Naprawdę? – zdziwił się tamten. Uniósł ramię, szeleszcząc głośno. – To płaszcz przeciwdeszczowy. Z dziewiętnastego wieku.

– Przeciw-deszczowy? – Anonim wymówił to słowo z trudem. – Przecież deszcz to przeżytek. Zakazano go w miastach.

– Ach tak. Widzisz, może i zakazano go w miastach, ale nie zakazano go w mojej głowie. Wiesz o tym. Sam o nim śniłeś.

– Pan wybaczy, ale to niemożliwe. – Anonim nie brał idiotycznych tabletek ze snami, których zażywanie imputował mu ten człowiek. Od dłuższego czasu uparcie unikał naświetlania i badań samopoczucia. Robił tylko to, co pozostawało zupełnie konieczne, żeby nie sprowadzić sobie na głowę służb porządkowych. Te pojedyncze ukłucia dumy były jedynym, co wciąż trzymało go przy życiu. – Pamiętałbym, o czym śnię. Jestem tego pewien.

Wszędobylski mężczyzna nie był przekonany.

– Chcesz więc powiedzieć, że jesteś wyjątkowy?

– Wszyscy jesteśmy – powtórzył Anonim to, co codziennie mówił mu po przebudzeniu Lucibus-Motywator. Odchrząknął. – Wszyscy jesteśmy Lucibusem.

Nieznajomy chwycił się za podbródek. To był gest tak dziwny, że Anonim nie był pewien, jak powinien zareagować. Ludzie nie używali czegoś tak błahego jak gestykulacja. Parę lat temu powróciła co prawda na krótką chwilę, razem z gwizdaniem i bardzo natrętnym szturchaniem pod żebra, ale ludzie szybko się tym znudzili, a moda przeszła. W świecie bez nowości nuda towarzyszyła każdemu. Anonim złapał się na tym, że wstrzymuje oddech. Był stanowczo przekonany, że gestykulacja została zakazana. Wczoraj albo przedwczoraj. W przeszłości.

– Wszystko już było i ponownie się zdarzy – powiedział obcy głosem Lucibusa-Prawdomównego. – Musisz zrozumieć, że nie ma innego wyboru. Tak po prostu musi być – ciągnął, nie przestając drapać się po porośniętej szczeciną brodzie. – Trzeba spróbować, choć jest to bezowocne, bo przecież już tego próbowaliśmy. Rozumiesz?

– Niezupełnie – przyznał zgodnie z prawdą Anonim. Przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę. – Czy może pan stąd wyjść? Zaburza pan moją produktywność. Ktoś w końcu spojrzy na statystyki i wyrzucą mnie z pracy. Pewnie pana razem ze mną. Przecież nie chce pan być przez całe życie Lucibusem-Darmozjadem?

– Przez całe życie? Moje życie? Nie, oczywiście, że nie. Proszę spojrzeć, jak pada.

Ta kolejna bzdura uderzyła Anonima na odlew w twarz.

– Żartuje pan?

– Skąd. Stań obok mnie, a zobaczysz.

Anonim nie potrafił powiedzieć, dlaczego podszedł do tego dziwacznego człowieka. Chwiejnie zbliżył się do nieistniejącego okna, stając obok absurdalnego mężczyzny w płaszczu przeciwdeszczowym sprzed czterech tysiącleci. Człowiek pchnął lekko okiennice.

– Nie wyjrzysz? – spytał krótko jegomość.

– Powinienem?

– Tak. Droga prowadzi w dół, nie w górę. Na górze nic już nie ma. Zerwaliśmy wszystkie owoce i teraz musimy zbierać zgniłe resztki.

Anonim zerknął niepewnie ponad krawędzią okna. Zobaczył oślepiające neonowe rozbłyski, migoczące światła i kłęby trującego dymu, usłyszał cichy szum rur, wycie odległych maszyn do prac konstrukcyjnych oraz piski znaków ostrzegawczych. Przesunął się nieznacznie do przodu.

Kiedy spojrzał jeszcze raz, zobaczył deszcz.

Skąd wiedział, że to był deszcz? Przed oczami mu pociemniało, ze strachu i niedowierzania.

– To niemożliwe…

Znieruchomiał, oczarowany i przerażony, czując rozkoszny chłód, tak prawdziwy, jak tylko może być dotyk zimna. Drgnął, chcąc podziękować nieznajomemu człowiekowi, że podzielił się z nim tą zakazaną przyjemnością, ale kiedy odwrócił się, obcy chwycił go nagle obiema dłońmi za ramiona.

– Ratuj nas – szepnął Lucibus, wybałuszając wszechwiedzące oczy, będąc szaleńcem i mędrcem jednocześnie.

A potem wypchnął Anonima w deszcz.

Lecąc w dół, Anonim czuł łagodne krople zimnej wody, szare okruchy strzaskanego nieba, które zlało się z mknącym straceńczo świecie. Pochłaniał samotnego człowieka, który runął w dół, kruchy i bezimienny, wirując w przestrzeni, niosącej echo jego zachwyconego śmiechu.

 

*~*

 

– Co się dzieje? Gdzie jestem?

– Jesteś bezczelny. Masz czelność tutaj wracać? Po tym wszystkim, co zrobiłeś?

 

*~*

 

Trzymał się kurczowo brukowanej alejki, wtulając się w nią całym swoim ciałem, przerażony, że jeśli poluzuje uścisk, wróci do ogłuszającej nicości. Nie istniało nic innego prócz chłodnych, szorstkich kamieni bruku.

Światło opadło na niego jak bicz. Dwoma pociągnięciami zerwał mu z oczu powieki.

– Przepraszam pana. – Głos należał do przycupniętego nad nim cienia. Nie dało się odgadnąć, czy przybył razem ze światłem, czy był tkwił tam długo przed nim. – Chyba właśnie pana szukam.

Wczepiony w bruk drżący kształt zbierał powoli rozsypane cząstki własnego jestestwa. W głowie wirowały mu surowe myśli, kotwice usiłujące zatrzymać płynący w niebyt statek. Jest sto dwudziesty dzień pięć tysięcy ósmego roku. Śniła mi się czerwona włócznia. Wczoraj byłem Nemo, dzisiaj jestem…

– …martwy? – nie ustępował głos-światło. – Pytam, czy jest pan martwy? Proszę mi odpowiedzieć. To bardzo istotne, bym się tego dowiedział.

Anonim. Tak, sam wybrał sobie to imię. A skoro mógł wybierać, był żywy.

– Wydaje mi się, że nie. – Anonim podniósł się ciężko z ulicy. Oblegające ją z obu stron wysokie budynki pogrążały alejkę w mroku. To były wąskie, szare kamieniczki, które Anonim znał jedynie z lekcji Dziejów, które tłumaczono im w snach. Uświadomił sobie, że to właśnie się działo: spał, a to był jego sen. – To niedorzeczne – powiedział głośno.

– Zgadzam się – odparł głos, który teraz był już niskim mężczyzną o przyklapniętych, zaczesanych na bok włosach i niezwykle okazałych, skrzydlatych wąsach. – Bycie żywym to doprawdy niesłychana męka.

– Co też pan… – Anonim zapragnął natychmiast się obudzić. Zaczerpnął oddech tak łapczywy, że odzyskał całą świadomość. – Kim pan jest?

– Jestem mordercą – przedstawił się radośnie wąsacz. Wyciągnął rękę i z werwą potrząsnął dłonią Anonima. – Wyszedłem na ulicę szukać boga, ale obawiam się, że on nie żyje. Zginął z moich rąk. Przepraszam. Nie tylko z moich. Z pańskich również, no chyba, że jest pan… – Mężczyzna zamyślił się. – Ależ oczywiście. Pan jest prorokiem. Czy mogę wiedzieć, skąd pan przybywa? Z jakiej epoki, z jakiego świata? Czy w pańskiej rzeczywistości jest Bóg?

– Nie, raczej nie. Co to jest bóg?

To pytanie ucieszyło mordercę. Uśmiechnął się tak szeroko, że dało się to dostrzec spod jego ogromnych wąsów, oblepiających twarz jak pnącza kudłatej, nieustępliwej rośliny. Zachwycony mężczyzna przytulił Anonima serdecznie jak starego przyjaciela, chichocząc cicho do siebie.

– Och, tak, tak. Musi pan czuć się straszliwie zagubiony. Jak to jest, podróżować między światami, pokonać wspaniały most wiedzy? Och, niech pan nie odpowiada. Proszę mi wybaczyć. Ten świat – jego ręka wystrzeliła tak nagle, że niemal nie zdzieliła Anonima w skroń – to kraina ślepych, niedowierzających analfabetów. Owiec. Owiec! Bezradnych ofiar, które nie czują wzroku wyglądającego ku nim rzeźnika. Ostrzy on nóż i przygląda się, wybierając odpowiedni kawał mięsa. Tym właśnie jesteśmy, kawałami mięsa. Czy pan się ze mną zgadza?

– Ja… – Anonim czuł pulsujący, uporczywy ból, który rozchodził się falami po całym jego ciele. Nigdy nie czuł czegoś tak wyraźnego. Rozglądając się wokół, nie potrafił ukryć zdumienia. To było niemal tak, jakby wkroczył do starej fotografii, których album w tajemnicy pokazywała mu babka, szeptem wspominając przy tym, że należał on jeszcze do babci jej babci. Półokrągły skwer był przyozdobiony fontanną i drzewami, a biało-brązowe kamienice niosły na ramionach zachodzące za chmurami leniwe słońce. Ten widok był tak zaskakujący, tak prawdziwy, że Anonimowi zrobiło się słabo. W ostatniej chwili chwycił się ramienia mordercy, który wpatrywał się w niego z uwielbieniem. Potrząsnął głową. Jakim cudem przeżywał tak realistyczne sny? Czy to była wina opium, które ostatnio zażył? Czy może braku kontroli lekarskiej zalecanej przez Lucibusa-Zdrowego Ducha? – Czy może mi pan powiedzieć… – zdołał szepnąć, dygocząc – jaki jest teraz rok?

– Tysiąc osiemset osiemdziesiąty pierwszy. Jesteśmy w Szwajcarii, a dokładniej w miasteczku Sils Maria. Pewnie pan nie pojmuje, co to Szwajcaria, oczywiście, jakie to ma teraz znaczenie… Żadne, drogi panie! – wykrzyknął. – Absolutnie żadne!

Anonim nie był w stanie dłużej walczyć z szokiem. Osunął się w ręce towarzysza, który wyćwiczonym ruchem sportowca zaciągnął go do najbliższej parkowej ławeczki, posadził na niej i oparł jego zemdlone ciało stanowczo o poręcz. Morderca nie próżnował. Zadziwiająco szybko wydobył zza płaszcza oprawiony w skórę notes oraz mały rewolwer z obracanym bębnem. Anonim był pewien, że wszelka broń jest zakazana, nawet w snach. Chciał zaprotestować, ale poczuł na twarzy lekki, ciepły wiatr, niosący ze sobą zapach, którego nie znał. Wydał mu się kojący i tylko ta myśl sprawiła, że nie stracił przytomności. Słyszał śpiew małych, żółtych ptaków, które pluskały się w wodzie fontanny.

– Muszę natychmiast to zapisać – mówił mężczyzna z wąsami, otwierając pospiesznie notatnik. Obite skórą okładki jęknęły w proteście. Upchnięte między nimi kartki i wzburzone litery drobnego pisma wręcz wykipiały ze środka. Wąsacz zabębnił palcami w notes. – A więc to prawda, że tam, skąd pan przebywa, bóg jest tylko cieniem po dawno padłym kolosie? Jak ludzie znoszą podobną tragedię?

– Nie. Tam, gdzie pracuję, nie ma żadnej tragedii. Wszystko już było. Nie ma zła. Zakazano go.

– Zakazano zła? Kto taki?

Pytanie wstrząsnęło ciałem Anonima. Złapał się mocniej poręczy, przepłaszając gołębia, który zbliżył się w nadziei na poczęstunek.

– Lucibus, oczywiście.

– Lucibus? – Oczy człowieka wypełniły się zachwytem. – Tak! Lucibus musi być kimś jeszcze doskonalszym. Jak mogłem to przegapić? Tak musi być! – wykrzyknął. – Musimy pogodzić się z losem. Wszystko było i ponownie się stanie. – Zapisał coś drżącą ręką na tylnej okładce, po czym gwałtownie zatrzasnął notes i celnym, zaplanowanym ruchem cisnął nim w odmęty pobliskiej fontanny. Mężczyzna rozciągnął usta, jakby to, co zrobił, było godne pochwały. – A więc skoro pan tutaj dotarł, moja misja jest skończona. Ha! Tak długo na to czekałem. Teraz mogę udać się za góry.

Ból głowy Anonima nasilał się z każdym kolejnym oddechem. Powietrze stało się ciężkie od soli, wilgoci i zmurszałej wody, od woni końskich odchodów, przepełnionych rynsztoków i wyperfumowanych ludzi, którzy przechadzali się po skwerze pod osłoną parasoli. W chwili, kiedy Anonim pojął znaczenie tych wszystkich obrazów, zapachów i dźwięków, było już za późno.

– Nie wie pan, jak się obudzić ze złego snu? – zapytał swojego rozmówcę, zapominając, że pyta się o radę mordercy.

– Ależ wiem.

Wąsacz uśmiechnął się szczerze i dobrotliwie, jak zadowolony podróżnik, który lada chwila miał wsiąść do odjeżdżającego pociągu, żeby przeżyć najwspanialszą przygodę swojego życia. Jedną nogę mógłby opierać na schodkach, z ręką uniesioną w pozdrowieniu dla tych, którzy zostają w tyle. Anonim nigdy nie widział takiego błogiego wyrazu twarzy, nigdy nie słyszał podobnej satysfakcji w czyimś głosie.

– Co pan…

Morderca uniósł rewolwer, wycelował w czoło Anonima i pewnie pociągnął za spust, a następnie z tą samą niezachwianą pewnością zakręcił bębenkiem, przyłożył sobie pistolet do skroni i wystrzelił, śmiejąc się głośno.

 

*~*

 

– Co ty zrobiłeś? – krzyczał karcąco głos, rozeźlony warkot kogoś, kogo nierozsądnie jest rozwścieczać. – Co zrobiłeś, zawszony psie? Już, na nogi, bo tak ci przetrzepię skórę, że do końca życia mnie popamiętasz!

Anonim usłyszał chlupot, a następnie fala cuchnącego, gryzącego płynu rozdarła mu bezceremonialnie powieki, okrucieństwem zmuszając do powitania nowego świata. Był pełen tak jasnych kolorów, że same zdawały się zadawać kolejne rany, oślepiające, surowe i z całą pewnością nie wyśnione. Strumień zapachów i dźwięków zupełnie oszołomił Anonima, który rozglądając się panicznie wokół siebie, starał się wykasłać z gardła obrzydliwą, lepką breję czegoś, czym go oblano.

– Kapitan się z nim policzy, nie ma co! – rechotał kpiąco kolejny głos.

– A jak! – zgodził się z nim inny. – Skoro za nierówne liny było dziesięć batów rzemieniem w plecy, za luźny węzeł będzie co najmniej dwadzieścia!

– Trzydzieści! – dodał ochrypły, paskudny krzyk, brzmiący tak, jakby napawał się ludzką krzywdą. – Po nieosłoniętych barkach, bosmanie! Z haczykami na rzemykach!

– Cisza! – Czyjaś dłoń poderwała Anonima, z łatwością ciskając go do tyłu. Anonim roztrącił puste beczułki, które potoczyły się we wszystkie strony. – Co z tobą, psie? – pytał głos, tryskając strumieniem śliny. – Odebrało ci mowę?

Anonim, wciąż zawieszony między światami, nie do końca pojmował, co się wokół niego dzieje. Gdy w nieuwadze przełknął ostatni łyk gęstej mazi, poczuł nagły ból za oczami i upadł na kolana. Wśród rechotu i kpin otaczających go głosów zrozumiał wszystko. Ból wyostrzył jego zmysły, które natychmiast pochłonęły obrazy, zapachy i dźwięki, dopasowując do nich nazwy i wyjaśniając mu świat, który wspólnie tworzyły. Anonim trząsł się, zdumiony tą zbyt szybko przyswojoną wiedzą. Czuł się, jakby połknął naraz cały słoik tabletek poznawczych, jakby w obłędzie rozgryzał je, jedna po drugiej, nie pozwalając żadnej z nich na dobre rozpuścić się na języku, mieszając je w amoku, niczym samobójca wybiegający naprzeciw własnemu końcowi.

Statek płynął po zielono-szarym oceanie, wolny, samotny i oddany swojej podróży. Zdawało się, że jego kurs wyznacza zachodzące w oddali słońce, złocisto-pomarańczowe, okolone rzadkimi, z wolna płynącymi chmurami, przypominającymi powieki otaczające gorejące oko. Skierowało ono swój wzrok na okręt, wspierając jego niezłomność i odwagę. Anonim czuł, jak drobny pozostawał statek pośród ogromu oceanu, jak nic nieznaczący wydawał się falom i niebu. Pojął wspaniałość pracy lin, żagli, steru, wioseł i ludzkich ramion. Anonim czuł to wszystko, a wiedza rozsadzała jego ciało. Pochylił się i zwymiotował ją na deski pokładu.

– Robi pod siebie, szczur!

– Co z niego za marynarz? Statek za mocno kołysze?

Marynarze śmiali się głośno, przepychając się wzajemnie i wytykając go palcami, nie szczędząc przekleństw i rubasznych żartów, ale Anonim rozpoznawał grozę, która zbierała się za ich plecami, kiedy oni niczego się nie spodziewali.

Rozbawione głosy umilkły nagle. Beztroska prysła, a uciekający do swych zadań ludzie pozwolili jej rozsypać się po deskach pokładu, gdzie znikała pospiesznie jak wygasające iskry.

– Co my tu mamy, bosmanie? – Kapitan był masywnym mężczyzną o obwisłej twarzy. Na głowie nosił czarny beret, a pod szyją spoczywał mu gruby, złoty krzyż, osadzony nieruchomo na stalowym napierśniku, szczodrze pokrytym połami czerwonego płaszcza. Gdy szedł, krzyż obijał się o metal. Bufiaste rękawy poruszyły się, kiedy człowiek założył ręce na piersi. Zacmokał. – Czy marynarze znowu rozprawiają o niepowodzeniu naszej wyprawy? Niecierpliwią ich długie godziny drogi?

– Kapitanie. Nic z tych rzeczy. Ten nieposłuszny leń nie dopilnował olinowania. Lada chwila i cały żagiel runąłby w dół.

– To godne pożałowania. Kary również, jak mniemam. – Jasne, wodniste oczy kapitana przeniosły się na rozdygotanego Anonima. – Jak cię zwą, marynarzu?

Wszystkie słowa były dla niego jak ogłuszające krzyki. Każdy oddech piekł go solą w nos i gardło, rozdrapując skórę do krwi. Mrugnięcie kaleczyło oczy, jakby miał pod powiekami odłamki szkła. Anonim czuł swoje ciało. Wiedział, że może je zrzucić. Każdego dnia wybierał nowe imię, czym więc ten dzień różnił się od poprzedniego?

– Rodrigo, kapitanie – odpowiedział, wyobrażając sobie stojącą przed nim postać Szefowej.

– Zaokrętowałeś się w Trianie, jeśli dobrze pamiętam? Co się stało?

Co się stało? Anonim wiedział wszystko, ale teraz miał w głowie bolesną pustkę.

– Wydawało mi się, że ujrzałem coś w oddali.

Kapitan zmrużył wypukłe, ogromne oczy.

– A cóż to mogło być, Rodrigo z Triany? Co takiego ujrzałeś, że pozwoliłeś linom umknąć z węzła i narazić na upadek cały żagiel? Dlaczego całą noc zbaczaliśmy z właściwego kursu, Rodrigo?

Wtem Anonim uświadomił sobie, że popełnił straszliwy błąd. Przypomniał sobie wąsatego mordercę, który wycelował w niego rewolwer i pociągnął za spust. Huk wystrzału załomotał mu w głowie. To było ciężkie echo, pełne winy i wstydu, czegoś, co nigdy nie powinno się stać. Anonim doprowadził do czegoś strasznego. Chwycił się za głowę.

– Tak właśnie myślałem! – wykrzyknął kapitan. W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie. – Zabrać tego nędznego parszywca do celi! Może parę dni bez wody nauczy go pokory!

Kiedy ciągnięto go po okrętowych schodkach w głąb ogromnego kadłuba, Anonim powoli zdawał sobie sprawę, że nie śni. Żaden sen nie mógł być tak niedorzeczny. Tak okropnie prawdziwy. Cela była wąska i niska, a pręty krat doszczętnie zardzewiałe. Przy najdelikatniejszym dotknięciu pomarańczowe płatki schodziły z nich obficie. Anonim doczołgał się do ściany. Zimna woda kapała na jego głowę i ramiona, gdy drżał, zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę. Czuł butwiejące drewno, olej do lamp i mokry metal, widział sęki na ciemnobrązowych deskach i kołyszący się blask latarni zawieszonej w oddali, słyszał plusk wody okładającej ściany korytarza, skrzypienie, pojękiwanie i wycie odzywające się echem w brzuchu ogromnego okrętu.

Podpełzł do niego na wpół strawiony cień.

– Wysłano cię tutaj, żebyś wszystko naprawił? – Głos należał do kobiety, a oczy były dwoma podrygującymi światełkami, nieuchwytnymi dla mroku sąsiedniej celi, tak gęstego i zimnego, jakby cień żył tam już długimi latami. – Wysłano cię, żebyś to wszystko odwrócił?

Anonim nie potrafił opanować dygotania. Blask latarni krył się za jego plecami i rozłożony płasko na podłodze kształt wydawał się być jedynie cieniem Anonima, poskręcanym, wątłym i brzydkim.

– Nie powinno mnie tu być – odpowiedział cicho, nie potrafiąc zaufać czemuś tak odrażającemu. – Ten, który mnie tutaj wysłał, pomylił się.

– Ten, który cię tutaj wysłał, siedzi w tej celi razem z tobą – odparł kształt melodyjnym kobiecym głosem. – Nie ma co rozprawiać, kiedy wciąż jest tak wiele do zrobienia. Musimy próbować, choć już próbowaliśmy. Ha! – wykrzyknęła. – Zmieniliśmy kurs. Jak myślisz, czy tym razem się uda?

Anonim jęknął.

– Co się uda? Co to jest? Czy ja śnię? Czy to jakiś test, zainicjowany przez kompanię? Mierzą moją produktywność?

– Produktywność spadła do zera. – W podobnym oświadczeniu powinno być miejsce na rozpacz lub przynajmniej smutek, ale w głosie tej dziwacznej kreatury przewodził naglący ton rozkazu. – Każdy z nas spróbował, próbuje i będzie próbował. Musisz się poświęcić, Anonimie. Dla dobra całej ludzkości. Wszystko już było, a to znaczy, że nic nowego nie może się stać. Musisz to zmienić. Musisz sprawić, że obudzisz się rano, pamiętając swój sen.

– Pamiętam swoje sny – zaprzeczył z oburzeniem Anonim. – Śnię o…

Urwał. Nie potrafił sobie przypomnieć. Kształt zniósł cierpliwie jego milczenie. Ciszę wypełniało kapanie wody i chlupot fal obijających się o burty. W końcu cień drgnął.

– Dasz radę. Jeśli nie teraz, to następnym razem. W tobie jest cała nadzieja. Musisz sięgnąć dalej, musisz szukać głębiej. Odwróć to, zaklinam cię. Przecież nie możemy uganiać się za czymś, co nie istnieje. Nie możemy wciąż słuchać się jego.

Anonimowi przychodziła do głowy tylko jedna osoba.

– Lucibusa? Masz na myśli Lucibusa?

– Kogo takiego? – spytała uprzejmie istota o rozjarzonych oczach. – O kim mówisz?

Anonim przylgnął do krat, rozpaczliwie zaciskając na nich dłonie.

– Bóg! Mówię o bogu! Tutaj jest bóg, prawda? Był w moim poprzednim śnie… Tak myślę… Był albo…

– Jest ich wielu – przerwała mu cienista kreatura. – Ludzie czczą najróżniejszych bogów. Już wkrótce sam się przekonasz. Na lądzie, w stronę którego płyniemy, nowy bóg zetrze się z bogiem przywiezionym na tym okręcie. Co się stanie później, to dobrze już wiesz. Jesteś produktem tego błędu.

– Miałbym to zmienić?

– Już zmieniłeś, Rodrigo. Strzał z nieistniejącej broni przerwał supeł. Nie tym kursem miał płynąć ten okręt. Nie czasem miałeś igrać.

– Niczym nie igram. Nie potrafię…

– Potrafisz wszystko. Wiem to, bo i ja kiedyś potrafiłam. Wczoraj. To było bardzo dawno temu. Ten rejs trwa dłużej, niż za pierwszym razem, ale wtedy zakończył się straszliwą porażką. Teraz musi być lepiej.

– Kim jesteś? – zawołał Anonim, trzęsąc kratami, dając upust niezrozumiałej furii innego człowieka. – Kim ty jesteś?

– Tobą – odpowiedział jego cień, dygocząc.

Kraty ustąpiły sile oszalałych dłoni Anonima. Patrzył w zdumieniu na ułamane pręty, z płonącą z bólu głową chłonął pieczenie pokaleczonych rąk. Odrzucił je ze złością w płytką, mętną wodę. Po cieniu nie było ani śladu. Każdy, którego z mroku wypłoszył hałas, okazywał się tylko strzępkami bezużytecznej ciemności. Anonim zerwał ze ściany lampę i, chcąc zadać mrokowi ból, brutalnie rozproszył czerń. Napotkał jedynie pustkę. Gdy ziarnista mgła opadła, z piersi Anonima zniknęła cała złość. Stał w pustej celi, odmieniony. Woda kapiąca z góry spływała po jego twarzy, zostawiając blade strużki w masce brudnej twarzy.

Poczuł szorstki materiał koszuli i zimno desek pod gołymi stopami, poczuł głębię starego oceanu i pojął, gdzie się kończy.

Rzucił się w stronę schodów na górny pokład. Jeszcze nim dopadł ostatniego stopnia, wiedział, co ujrzy na horyzoncie.

– Ziemia! – krzyczał, długimi susami wspinając się ku wyjściu. – Ziemia, ziemia!

Przechylił się przez burtę, pochłaniając wzrokiem majaczący w oddali wierzchołek brązowego lądu, wpatrując się w kawałek świata, który wcale nie powinien był zostać odkryty. Kroki stężały wokół niego, ciężki dech biegnących marynarzy zmienił się powoli w płytkie, zachwycone oddechy. Kapitan stanął obok Anonima. Ramię w ramię podziwiali słodycz nieznanego.

– A więc to jest moja scheda – powiedział kapitan głosem przepełnionym dumą. – Australia odkryta przez Krzysztofa Kolumba. Czy tak właśnie ma być, przyjacielu? – spytał cicho. – Czy stworzono nas, byśmy do tego doprowadzili?

Anonim poczuł ciężar jego dłoni na własnym ramieniu, brzemię ludobójstwa, terroru i niedoli, wagę nieodwróconego przeznaczenia. Zamknął oczy, przewiesił nogi przez burtę i skoczył do wody.

 

*~*

 

Tym razem zdołał utrzymać się na nogach, a wiedząc, co wkrótce się stanie, złapał się obiema dłońmi za szyję i nacisnął mocno, póki zupełnie nie stracił oddechu. Wtedy poluzował uścisk i łapczywie łykał powietrze, szybko pochłaniając smak, zapach i kolor kolejnego świata.

Odszukał słońce, stanął do niego tyłem i spojrzał z góry na pozwijany cień u własnych stóp. Trącił go stopą.

– Udało się? Gdzie jestem? Słyszysz mnie?

Cień wił się, unosił i opadał, jakby próbował mu odpowiedzieć, ale nie potrafił. Anonim poczuł łzy napływające mu do oczu. W miejscach, gdzie na koślawy cień spadła kropla, ciemny kształt rozstępował się, podziurawiony i ranny. Rany pruły się, pękały i rosły, aż w końcu pochłonęły go całego i Anonim został sam.

– Nie podziałało – powiedział sam do siebie. – Wiedziałbym, gdyby coś się zmieniło. Wróciłbym do domu.

– A gdzie jest twój dom, hardy wędrowcze? Bo widzisz, krocząc przez mój las, rychło go nie znajdziesz. Chyba, że zdążasz do królestwa niebieskiego.

Czy to las przemawiał? Anonim nie potrafił wskazać źródła głosu. Dęby, buki, wierzby, brzozy, wszystkie drzewa podawały sobie echo swymi rozłożystymi, zręcznymi gałęziami. Spływało po długich liściach paproci i wsiąkało w mech, tylko po to, żeby dudnić pod stopami Anonima, który obracał się bezradnie w miejscu.

– Mnie szukasz?

Człowiek wyrósł nagle z leśnego gąszczu, z napiętym łukiem pojawił się przed Anonimem, celując strzałą prosto w jego twarz. Gdyby Anonim tego nie wiedział, po raz kolejny pomyślałby, że śni. Co to za sen, w którym można było zginąć?

Las przybrał postać młodego mężczyzny w długim płaszczu, gibkiego, wysokiego i pewnie uśmiechniętego.

– Wyglądasz na zdumionego, przyjacielu. Czyżbyś nie spodziewał się, że drzewa mówią?

– Kim jesteś? – Anonim musiał się tego jak najszybciej dowiedzieć.

Roześmiany mężczyzna nie opuścił broni, a dźwięk napiętej cięciwy zdradził Anonimowi, że wkrótce poleje się krew. Na gładko ogolonej twarzy leśnego ducha widniał bezczelny grymas przekornego młodzieńca. Wszystko wskazywało na to, że człowiek uważał, że ten świat jest jego własnością.

– Nie mów, że o mnie nie słyszałeś – zdumiał się. – Rzadko wpadam tu na kogoś, kto całkowicie szczerze gubi drogę w chaszczach. To było nierozważne, zboczyć ze ścieżki strzeżonej przez ludzi Szeryfa. No, przyjacielu, rzeknij, jakie to drogocenne przedmioty nosisz ze sobą podczas tej szaleńczej wyprawy?

Anonim wiedział, że jest szalony, lecz czymś innym było usłyszeć to oskarżenie z ust innego człowieka. Obcy mężczyzna wydał mu się fałszywy. Stał między drzewami, uśmiechnięty i niewzruszony, a mimo to Anonim mógł przejrzeć go bez trudu, jakby był tylko hologramem, złudzeniem niedopracowanej idei. Liście spadające z drzew zdawały się przez niego przenikać, krojąc ostrymi krawędziami jego sylwetkę.

– Czy jesteś ważny? – spytał Anonim, oddychając ciężko.

Łucznik zmrużył oczy.

– Co takiego?

– Czy zmieniłeś bieg historii? Czy ludzie będą pamiętać cię za tysiąc lat?

– Chcesz wiedzieć, czy jestem tyle warty, ile wypisano na plakatach z moją podobizną? Cóż, powiem ci w sekrecie, przyjacielu, że jestem przynajmniej dwukrotnie cenniejszy, niż żąda za mnie ten głupiec. Pytasz, czy ludzie będą mnie pamiętać? Ha! Już teraz dzieci zakładają na czupryny matczyne chusty, żeby bawić się w Robina i jego bandę zbójów! Wieści o moich czynach dotarły uszu samego króla, a ja…

Nie dokończył. Anonim runął na niego, przygważdżając zbója do liści, kory i mchu. Chwycił obiema dłońmi pobliski kamień i roztrzaskał nim głowę przezroczystego łucznika, uderzając bez wytchnienia, aż odgłosy mordu nie przywołał reszty banitów, którzy w szoku i rozpaczy posłali ku Anonimowi pół tuzina strzał.

Byli wprawionymi łucznikami i każdy sięgnął zamierzonego celu. Anonim leżał wśród spadłych czerwonych liści, a wiatr szumiał w koronach drzew tak wysokich, że spadające z ich koron cienie z pewnością mogły przebić ziemię.

Niosły jego uciekające myśli dalej w dół.

 

*~*

 

– Morderstwo wymyślonego bohatera to tylko strata cennego czasu – powiedziała cierpliwie kobieta-cień. Stała odwrócona do niego, jakby wcale nie istniał. – Pozbyłeś się wspaniałych opowieści i świat jest teraz pusty. Nie ma nikogo, kto pokazywałby ludziom, jak żyć. Nikt nie uczy nikogo na błędach. Zabiłeś rycerzy, zdobywców, bohaterów, zakochanych, straceńców i wybrańców. Bez nich, ludzie musieli stworzyć jednego, który połączył to wszystko, bo czy prawda nie opiera się na wyobraźni? Musi być szybko, wydajnie i produktywnie. Bohater musi być idealny i ma przynosić rozwiązanie każdego problemu. Lubieżny, luksusowy…

– …legendarny. – Anonim szlochał. Czas wirował wokół niego, choć nie tak szybko, jak wcześniej. Teraz, kiedy Anonim zrozumiał, jak go ugłaskać, oswojony czas był dla niego niemal wyrozumiały. – Zawiodłem. Muszę ruszać dalej.

Inne cienie słuchały ich w milczeniu. Składały się w sklepienie nad nimi i otaczające ich ściany. Kobieta stała pośród nich, wpatrując się w dal.

– Wspinasz się boso po kamienistym stoku. W miarę jak lawina podąża w dół, zabiera ze sobą części ciebie. Zabiłeś już wiedzę, ciekawość i śmiałość, a pleśń psuje cały owoc, nie tylko jego kawałek. Obawiam się, że całość jest już skażona.

– Mówiłeś, że wszystko da się odwrócić. Że mogę uratować całą ludzkość.

Cienie spojrzały na Anonima.

– Ty jesteś ludzkością. Ratuj siebie.

 

*~*

 

Cienie miały rację. Pleśń zepsuła cały owoc. Anonim wbiegł na wzgórze, żeby ocalić człowieka, który umierając, zmienił świat, ale wzgórze okazało się opuszczone, a zatknięte w ziemi ogromne krzyże puste. Zrezygnowany, przysiadł na uboczu. Ukrył twarz w dłoniach. Nie rzucał cienia. Palce jego towarzyszki nie sięgały tak daleko w przeszłość, Anonim był więc samotny, kruchy i tylko odrobinę prawdziwy. Obawiał się, że i on wkrótce zniknie. Czuł, że kończy mu się czas. Jeśli nie istniał w przyszłości, nie mógł istnieć i tutaj. Nie był nawet pewien, czy jeszcze żyje. Ludzie mijali go, niosąc wiklinowe kosze pełne ryb, wioząc bydlęce futra czy układając gliniane dzbany, nie zwracając uwagi na kolejnego przycupniętego na ziemi załamanego.

– Ja cię widzę.

Kobieta usiadła lekko obok niego. Miała na sobie długą tunikę, tak jasną, że zdawała się lśnić. Wydawało się, że przybyła z bardzo daleka, ale stopy miała bose i czyste, nieskalane błotem ani piachem, znojem podróżnika. Jej długie włosy okalały wolną od zmartwień twarz. Była jak przedwieczna rzeźba, pełna dumy i majestatu, piękna w bijącym od niej spokoju. Gdyby Anonim ujrzał ją w jednym ze swoich snów, to właśnie tę twarz miałby przed oczami po przebudzeniu. Patrzył na nią z niedowierzaniem. Czy on nie widział już tego oblicza? Czy nie spotkał wcześniej tej dziwnej istoty?

Gdy chwila zachwytu minęła, Anonim poczuł w ustach gorycz. Musiał próbować. Bezustannie, póki starczy mu sił. Póki starczy mu przeszłości.

– Szukam bożego syna – odezwał się.

Uśmiechnęła się tak łagodnie, że zdjęła tym odrobinę ciężaru z jego serca.

– A znalazłeś boską córkę. Nie wystarczy ci Wilgerfortis, dzielna dziewica? Kobieta, którą ukrzyżowano? Która zmartwychwstała?

Czy korzenie jego próby sięgały aż tak głęboko? Czy zmienił wszystko bezpowrotnie?

– Myślałem, że…

Wzrok kobiety przemknął przez majaczącą w dolę panoramę miasta. Wisiała nad nią łuna zagrożenia. Wiatr szumiał cicho. Anonim drżał, czując jego zimno, natomiast kobieta pozostawała całkiem spokojna.

– Historia jest pisana przez tych, którzy wymyślili bogów – podjęła, nabierając garść drobnego piasku. Poluzowała uścisk i ziarenka zaczęły przesypywać się między jej palcami. – Ludzie potrzebują kogoś, kto wskaże im, jak mają żyć. Idą za drogowskazami, bezradni i poddani. Wszystko, co ma się stać, już się stało. Kobieta czy mężczyzna, to bez znaczenia. Jest jeden człowiek, jeden świat i jedno ich przeznaczenie.

– Jakie to przeznaczenie? – zapytał Anonim, wcale nie chcąc poznać odpowiedzi. Zanim to pytanie wybrzmiało, zrozumiał, że zadał już je wcześniej. Piasek mknął szybko, płynąc po sukni władającej nim kobiety. Anonim pojął, że zna odpowiedź. Usłyszał ją, kiedy siedział na uboczu drogi i rozmawiał z bożym dzieckiem o przyszłości świata. Choć ono miało inną twarz, słowa były takie same. – Czy to wszystko jest bez sensu? – zapytał cicho. Czuł się winny. – Nie ma nic, co mógłbym zrobić? Tak bardzo chciałbym pomóc. Gdyby tylko istniał sposób…

– Istnieje. Idź dalej. Jesteś w końcu nim, prawda?

– Kim?

Uśmiechnęła się raz jeszcze, zsyłając na niego zrozumienie. To były ostatki jego pamięci, a w ich odmętach przypomniał sobie twarz człowieka, który wyrzucił go przez okno, by krople nieistniejącego deszczu wbiły nadzieję w twardy beton wszystkiego, co już było.

– To ty – zrozumiał Anonim. Był spokojny. – Tak – odpowiedział na pytanie, które zadał mu bóg. Ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, wyglądał w deszcz. – A skoro nim byłem, zawiodłem.

Piach się przesypał. Wilgerfortis podała mu kielich okaleczoną przez gwóźdź dłonią. Naczynie było pełne krwi i Anonim opróżnił je łapczywie. W miarę jak pił, przestawał czuć smak. Pod sam koniec przestał czuć cokolwiek. Osunął się bezwładnie w ramiona kobiety, która ucałowała go czule w czoło i delikatnie zamknęła mu powieki.

– Przykro mi – powiedziała i tym razem.

 

*~*

 

Istniał tylko zapach wody i rzecznego mułu, mokrego gruntu na grząskim brzegu przed wniesionymi z piaskowca murami. Trzciny nie ulegały wiatrowi, tkwiąc wyprostowane niczym rzędy wiernych, nieustraszonych wojowników. To były ziemie najdzielniejszych ludzi i nawet kępy trzcin nie mogły przestać walczyć z wiatrem.

Ich król patrzył.

Enkidu stał u jego boku, brat, przyjaciel i towarzysz broni. Składając przysięgę, obaj wiedzieli, że przeleją krew za siebie nawzajem, za wspólną sprawę mającą zmienić wszystko. Król został stworzony do wielkich czynów. Przepowiedziano mu to. Nawet będąc tutaj, stojąc pośród błota, piasku i trzcin, wiedział, że będą rozprawiać o nim za tysiące lat.

– Z nami jest inaczej – mówił z uśmiechem Enkidu, kiedy lud Uruk burzył się, kpił i wątpił. – My mamy przyszłość, która jest tylko nasza. Mamy siebie, bracie.

Ale coś nie dawało mu spokoju. Wydawało się, że było coś jeszcze, jakby przysięga nie dotyczyła tylko jego wyprawy. To było jak myśl z tyłu głowy, wystarczająco blisko, by o niej pamiętać, lecz jednocześnie zbyt daleko, żeby ją pochwycić.

– Jesteś gotowy, by zmienić świat, mój królu? – zapytał Enkidu, rzucając mu włócznię. Ze świstem przecięła powietrze, najostrzejsza z ostrych.

Gilgamesz przyjął ją, ważąc w dłoni ciężar swojej zbrodni. Przez chwilę widział widmo klęski. Czy ta zbawienna broń miała wypalić mu znamię tego brzemienia w skórze dłoni, by przypominał sobie o porażce za każdym razem, kiedy rozewrze palce?Lecz przecież to był dopiero początek, nie koniec. Dlaczego czuł się tak, jakby dźwigał na ramionach ogromną winę? Czy jego los był już zapisany w gwiazdach?

Gilgamesz w to nie wierzył. Był przecież najwspanialszym z bohaterów.

– Chodźmy – odpowiedział, unosząc włócznię. – Czas spisać ludzką historię krwią poległych bogów.

_____________________________________________________________________

Koniec

Komentarze

Mrożek spotyka Huxleya na kalwarii odkupienia ludzkości. ;)

Zaczyna się jak dystopijne SF, potem jest trochę Orwella, a potem coraz więcej mistyki.

Lubię mistykę, ale nie mam żadnej wiary w to, że moje zrozumienie tekstu pokrywa się z Twoimi intencjami jako autorki. Tak bywa z tekstami opartymi na symbolice i absurdzie: są jak mozaika Rorschacha.

Widze, że bohater umiera i cofa się w czasie, przyjmując rolę rozmaitych mesjaszów. Pokonuje wstecznie drogę zmierzającą do stworzenia potwornego, wynaturzonego, wielofasetowego, wszechogarniającego obermesjasza przyszłości – Lucibusa, który prowadzi ludzkość i jest ludzkością i jest też głównym bohaterem.

Czyli bohater cofa się i szuka takiej ścieżki, takiej gałęzi probabilistycznej, która pozwoli mu uciec od przeistoczenia się w tą ostateczną, zunifikowaną potworność.

Nie ma jednak pewności, czy czyniąc to, nie pokonuje kolejny raz tej samej drogi, wiodącej do ponurych narodzin anty-zbawiciela.

Dostrzegam tu campbellowski mit bohatera o tysiącu twarzy. Zakończenie jest optymistyczne – cofamy się do zarania ludzkości, do losów pierwszego herosa, którego dzieje zachowało piśmiennictwo. Gilgamesz stoi nad brzegiem Eufratu, nieobciążony całym narosłym przez tysiąclecia bagażem wątpliwości, i patrzy w przyszłość z odwagą i nadzieją.

Fajny, ładny, absorbujący, jungowski tekst. Lubię takie rzeczy i spelniłaś moje oczekiwania czytelnicze.

To rzekłszy, nie wiem, czy słuchowisko jest najwłaściwszym przeznaczeniem dla podobnego opowiadania. Cytując wątek konkursowy:

Słuchowisko rządzi się swoimi prawami i pewne minimum komercyjne trzeba spełnić aby utwór trafił do szerokiego grona słuchaczy. Dlatego też wszelkie strumienie świadomości bohatera, opowiadania bez dialogów, skrajne absurdy, czy w końcu wyłącznie męscy lub żeńscy bohaterowie – nie wchodzą w rachubę.

EDIT. nie mogę się oprzeć, żeby w kontekście tego opowiadanie nie wrzucić tego przytłaczająco wspaniałego monologu, który wydaje się zapowiadać narodziny późniejszego o dziesięć lat nurtu cyberpunkowego.

https://www.youtube.com/watch?v=yuBe93FMiJc

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Ale że strumień świadomości zbyt wartkie, czy że absurd za duży? Co do myśli, to uważam, że i tak nie jest źle (mogło być naprawdę gorzej), a nastrojowa muzyczka może akompaniować przy tym czy tamtym monologu. Jeśli chodzi o bohaterów, to powinno być okej, nawet sobie taką tabelkę przed pisaniem przygotowałam, żeby to nie zapeszyć:

 

Męskie: Anonim, Lucibus, wąsaty morderca (mam nadzieję, że wiadomo, co to za postać), Kolumb, Robin, Gilgamesz.

Żeńskie: Maszyna, Szefowa, kobieta-cień, Wilgerfortis.

 

Starałam się jakoś poeksperymentować z epokami, z otoczeniem –> wpierw środowisko pracy, potem skwer z fontanną i gołębiami, statek, leśne gąszcze, sandały na piasku, no i trzciny na wietrze ;) Z twarzami Lucibusa może też być ciekawie – choć przyznaję, ciekawiej byłoby zobaczyć to na ekranie, takie wielkie holograficzne bilbordy z Blade Runnera.

 

No i dziękuję, Twoja interpretacja jest właściwie zgodna z moją. Dodam jeszcze, że koniec i początek dość mocno się siebie trzymają (włócznia), a nawiązanie do skarabeusza z tytułu jest bezpośrednio związane z ideą Wiecznego Powrotu. Jest też hasło korporacji – wszystko już było, nie ma absolutnie nic nowego.

 

Scena z “Network” faktycznie pasuje, tyle że cywilizacja opisana wyżej dotarła już dużo dalej, i nikt nie wygarnia nikomu błędów – najprawdopodobniej zostało to zakazane, i wygarnianie, i błędy – starałam się sięgnąć wyobraźnią do możliwie najgorszej epoki w rozwoju człowieka, a więc takiej, gdzie nie można już dalej się rozwijać, bo człowiek dotarł już na samą górę.

Ja bardzo przepraszam, ale Dysonans jest przy tym prosty jak konstrukcja cepa ;P

 

Czytało się, jakby leciało się wraz z bohaterem w dół studni. 

Trochę nie wiem, skąd te wszystkie postacie, które bohater spotyka – organizacja, działająca przez wieki? Jego świadomość?

To coś nie bardzo:

Leżał przez chwilę w bezruchu, usiłując usłyszeć w buczącym alarmie coś więcej niż wstrząsające ciałem rytmiczne piski.

Piasek mknął szybko, spływając po sukni władającej nim kobiety.

I plakaty przy Robinie też nie pasują.

 

Te dwa za to bardzo:

Anonim był pewien, że wszelka broń była zakazana, nawet w snach.

 

Podpełzł do niego na wpół strawiony cień.

 

Cień wił się, unosił i opadał, jakby próbował mu odpowiedzieć, ale nie potrafił. Anonim poczuł łzy napływające mu do oczu. W miejscach, gdzie na koślawy cień spadła kropla, ciemny kształt rozstępował się, podziurawiony i ranny. Rany pruły się, pękały i rosły, aż w końcu pochłonęły go całego i Anonim został sam.

To przecież aż krzyczy o animację ;) Tak samo jak inne wybuchające brokaty.

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

No i co ja mam począć, jak mi wychodzą animacje zamiast słuchowisk? :( Usterki poprawię wkrótce, dzięki za komentarz. Gwoli ścisłości, bohater się cofa w czasie, chcąc zmienić losy świata. A Dysonas toto wcale prosty nie jest, Ty mi tu nie konstruktuj cepów, jak żeś o kosmitach pisała :D Podróże w czasie to przy tym małe piwo (może trochę zamieszane, ale wciąż piwo)!

Celowo unikałam bety, czego pewnie wkrótcę pożałuję.

Nie bój, nie bój, zmasakrujemy Ci :)

 polowanie podąża właśnie za nim

Czy polowanie może podążać?

 gdzie prowadzi

Dokąd prowadzi.

 Leżał przez chwilę w bezruchu, usiłując usłyszeć w buczącym alarmie coś więcej niż wstrząsające ciałem rytmiczne piski

To nie rusza się – czy go trzącha? Coś więcej, niż. Buczenie i piski trochę do siebie nie pasują. Jest w tym akapicie jakaś rozpacz, ale odrobina purpury więcej i efekt by przepadł – to samo odnosi się do dalszego ciągu tekstu.

 kobiecy głos punktualnej analizy

Punktualna to taka, która przychodzi na czas. Jesteś pewna, że o to Ci chodzi?

 skalnego grotu

Kamiennego. Odłupanego kawałka skały nie nazywamy skałą (ja też nie wiem, dlaczego – arbitrariness of the sign).

 opium, znalazł

Zbędny przecinek. I kto właściwie jest tu podmiotem – bohater, czy Lucibus?

 strumienie prysznicowej kabiny

Chyba za daleko poleciała ta metonimia.

 Lucibus tańczył teraz swinga…

Abstrakcyjny akapit.

 tabletek modulacyjnych głos

Modulujących głos.

 w środowisku pracy

Nie wiem, czy to dobry wybór. Dalej masz "w normalnej pracy" co jest chyba trochę zbyt kolokwialne.

 Ostatnio widział podobne starocie w książce z obrazkami, kiedy porządkował strych po śmierci matki.

Oni mają jeszcze strychy? Wydawało mi się, że to taki na wpół wirtualny świat.

 że ciężko było nadążyć za nimi wzrokiem

Może jednak "trudno", zwłaszcza, że zaraz powtarzasz "ciężko".

 a na ramionach nosiła pozszywany z gałganków dres

Może raczej miała – wiem, że to ma być abstrakcyjne, ale dres na ramionach? Może bluza?

 śmiejąc się tak okazale

To chyba przesada. Tak szeroko.

 złączonymi z tyłu dłońmi

To znaczy? Nie miał aby założonych z tyłu rąk?

 wydawało się być szczere i całkowicie go pochłaniające

Ja dałabym raczej: wydawało się być szczere i pochłaniać go całkowicie.

 nie było w stanie przegnać smutku z jego jasnych oczu

A czemu miałoby być?

 zażywanie sugerował mu ten człowiek

Nie sugerował (czyli nie mówił, żeby Anonim to zrobił), a raczej imputował (oskarżał, że to zrobił).

 ignorował naświetlanie i badanie

Może raczej unikał naświetlań i badań?

 Robił tylko to, co pozostawało zupełnie konieczne

Dlaczego pozostawało? Może tak: ograniczał się do tego, co niezbędne, żeby…

 Wszędobylski mężczyzna

Skąd on wie, że facet jest wszędobylski?

 Światło opadło na niego jak bicz. Dwoma pociągnięciami zerwał mu z oczu powieki.

Kto zerwał?

 oznajmiające myśli

Nie wydaje mi się, żeby to było odpowiednie słowo.

 odparł głos, który teraz był już niskim mężczyzną

Czy głos był mężczyzną, czy do niego należał?

 oparł jego zemdlone ciało stanowczo

Jak coś oprzeć stanowczo?

 był pewien, że wszelka broń była zakazana

Że jest zakazana (consecutio temporum).

 pojmował, co się wokół niego działo

Co się dzieje (jw).

 słońce, złocisto-pomarańczowe, okalane

Raczej "okolone", bo te chmury nie przypływają na bieżąco, żeby je otoczyć.

napierśniku, szczodrze pokrytym połami czerwonego płaszcza

Dziwnie to brzmi. Dlaczego "szczodrze"?

 test, zainicjowany przez kompanię

"Zainicjowany" to "rozpoczęty" – czyli dalej kompania go nie prowadziła?

 Każdy, którego z mroku wypłoszył hałas

Może bardziej "każdy, kogo" – ale może to tylko moje odczucie.

to jest moja scheda

Scheda to spadek.

 skoczył na główkę do wody

W tym purpurowym opowiadaniu podobny kolokwializm jest jak klocek Lego na podłodze w ciemnym pokoju.

 dźwięk napiętej cięciwy

Brzęknie, kiedy ją puści, ale napięta? Chyba nie.

 uważał, że ten świat był jego własnością

Że jest jego własnością (consecutio temporum).

 całkowicie szczerze gubi drogę

Nie jestem pewna, czy to właściwe słowa. Ja dałabym: "zupełnie uczciwie", albo "naprawdę".

 wiedział, że był szalony

Znowu consecutio – wiedział, że jest szalony.

 złudzeniem niedopracowanej idei

Co to jest złudzenie idei?

 odgłos mordu

Jeden odgłos?

 sięgnął zamierzonego celu

No, nie wiem. I czy nie za późno mordować Robina, kiedy już jest sławny?

 nieść rozwiązanie na każdy problem

Przynosić rozwiązanie każdego problemu.

 Nosiła długą tunikę

Miała na sobie – "nosiła" funkcjonuje jako forma częstotliwa.

tą twarz

Tę.

 Patrzył na nią w niedowierzaniu.

Może lepiej: z niedowierzaniem.

 Poluzowała uścisk

Dziwnie to brzmi. Widzę to, ale brzmi dziwnie. I mogą być ziarenka, zamiast drobinek, bo wyżej napisałaś "drobny piasek" i to powtórzenie.

 Anonim pojął, że znał odpowiedź.

C.t.

 wyciągając ku niemu włócznię. Ze świstem przecięła powietrze

To musiał to zrobić szybko, co nie pasuje do gestu podawania komuś włóczni.

 

Bardzo surrealistyczny tekst. Równie dobrze mógłby to być sen któregokolwiek z wcieleń bohatera, śniących przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Ale nie będę udawała, że wiem, o co chodzi (jeśli chodzi o Nietzschego – wrr!). Przez chwilę myślałam, że to coś o epistemologii, co odzwierciedla raczej moje odchyły w tym momencie.

 

Włócznia jest ładną klamrą, a szczegółów dajesz aż nadto – plus.

Filozofia jest mętna, a niektóre środki stylistyczne zbyt wydumane – minus, choć subiektywny.

Czy nadaje się na słuchowisko, hmm. Nie wiem. Nie znam się na tym. Na pewno nie jest to przygodówka, a i fantastyczność trochę nieoczywista (to mógłby być sen).

Podróże w czasie to przy tym małe piwo (może trochę zamieszane, ale wciąż piwo)!

Prędzej uwierzę w kosmitów, niż w podróże w czasie :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ale że strumień świadomości zbyt wartkie, czy że absurd za duży?

Tekst posiada “fabułę” w bardzo nieklasycznym ujęciu, ponieważ między wydarzeniami nie zachodzą zależności przyczynowe. Bohater kopie w słoik i zaczyna padać deszcz.

Nie mam pojęcia, jaki będzie odbiór opowiadania. Podoba mi się język, celowo nie zgłaszałem żadnych uwag stylistycznych, bo “prostując” karkołomne sformułowania mógłbym działać wbrew symbolice i konwencji tekstu. Weźmy jedno z zastrzeżeń Tarniny:

Kamiennego. Odłupanego kawałka skały nie nazywamy skałą (ja też nie wiem, dlaczego – arbitrariness of the sign).

Tarnina niby ma rację, ale “skała” ma bardziej chtoniczną konotację i symbolizuje żywioł, a “kamień” to raczej tworzywo niż siła natury.

Dla mnie ten tekst jest jak seria ciosów kung-fu wymierzonych w czakramy. Dystopia, konkwistadorzy, Gilgamesz: zbiłaś mnie w czułe punkty i rozprułaś szwy mojej duszy.

Taka konstrukcja opowieści trochę mi się kojarzy z Atlasem Chmur i “The Fountain” z 2006.

Moje zastrzeżenie dotyczy tylko tego, że format może zostać oceniony jako niezbyt słuchowiskowy.

Prędzej uwierzę w kosmitów, niż w podróże w czasie :)

Nie znoszę podróży w czasie, bo przeważnie są zaimplementowane w bezdennie głupi, nieprzemyślany sposób. Tu mi nie przeszkadzały, zawieszam niewiarę, bo to mitologiczna opowieść o ludzkości, a nie intryga oparta na wydarzeniach pozostających w relacji kauzalnej.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Wisielcu, jak mogłam rozpruć Twą duszę, jak błądzi ona gdzieś pośród las, jezior i gór krain dawnych Wikingów? A tu wikingów brak, no wstyd. Dłuższy komentarz skrobnę, jak tylko przysiądę. Póki co, dzięki za lekturę, Tarnino! Co wy macie do wąsatego mordercy, ludu? Taki fajny gość!

Nie samych wikingów ceniłem w “Pieśni Mgieł”. Lubię mityczny symbolizm, Junga, Campbella, Barthesa i wielkie narracje, które płyną krwiobiegiem ludzkiej cywilizacji. W Twoich tekstach bardziej cenię podskórny nurt od samych dekoracji – choć w “Pieśni …” etniczny koloryt był oddany pięknie i także mnie kupił.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Hmmm. Początek mi się bardzo spodobał. Problemy społeczeństwa, które odcięło się od przeszłości uważam za miodny punkt wyjścia.

Potem niestety było coraz gorzej, brnęłam coraz głębiej w las dzikich skojarzeń i symboli, czułam się coraz bardziej zagubiona w świecie pokrytym półprzezroczystymi warstwami oniryzmu. Nie bardzo wiem, co chce osiągnąć bohater, brakowało mi zwykłych zależności przyczynowo-skutkowych, za które mogłabym się chwycić.

Doszłam do wniosku, że to jakiś quest, odhaczanie kolejnych etapów, ale nie mogłam rozkminić, o co chodzi. Grzechy główne? Jakaś warstwowa analiza psychologiczna?

Podejrzewam, że nie zauważyłam połowy symboli, a z tych, które zauważyłam, większości nie zidentyfikowałam. Jak na przykład ten tytułowy skarabeusz. Odgadnąć tożsamość mordercy z wąsami próbowałam dopiero wtedy, kiedy zapytałaś o nią w komentarzu.

No, ewidentnie nie jestem targetem, ale podejrzewam, że to ciekawy tekst. Bogaty, interesujący. Szkoda, że w jakimś obcym dla mnie języku.

Babska logika rządzi!

wbrew symbolice i konwencji tekstu.

Wiesz, tak ściśle biorąc, to konwencja dotyczy wielu tekstów, a wręcz gatunków – ale rozumiem, co masz na myśli, więc co tam.

 “skała” ma bardziej chtoniczną konotację i symbolizuje żywioł, a “kamień” to raczej tworzywo niż siła natury

Hmm. Ale czy o to chodziło autorce? Ja sama nie widzę tego rozróżnienia tak wyraźnie, co nie oznacza, że go nie ma.

 Taka konstrukcja opowieści trochę mi się kojarzy z Atlasem Chmur

"Atlas" jest zbudowany szkatułkowo, a tu mamy ciąg… no, zaraz zdarzeń. Jakiś ciąg.

 Nie znoszę podróży w czasie, bo przeważnie są zaimplementowane w bezdennie głupi, nieprzemyślany sposób.

Otóż to.

to mitologiczna opowieść o ludzkości, a nie intryga oparta na wydarzeniach pozostających w relacji kauzalnej

No, nie – relacji przyczynowej za bardzo tu nie widać. Opowiadanie może być uznane za zbyt abstrakcyjne na słuchowisko.

Podejrzewam, że nie zauważyłam połowy symboli, a z tych, które zauważyłam, większości nie zidentyfikowałam.

Ja pewnie też, Finklo :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ludzie mijali go, niosąc wiklinowe kosze pełne ryb, wioząc bydlęce futra czy układając gliniane dzbany, nie zwracając uwagę na kolejnego przycupniętego na ziemi załamanego.

Nie zwracając uwagi. 

Pod sam koniec przestał czuł cokolwiek.

Przestał czuć.

Piękne opowiadanie. Bohater podróżuje przez czas, zmieniając historię, ze świadomością, że robi to nie po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni). A wszystko to opowiadasz tak obrazowo, że nie można się oderwać. Ja też dostrzegam tu pole do popisu dla jakiegoś mistrza animacji.

Jestem absolutnie urzeczona :)

Przynoszę radość :)

Ja tu widzę animację w stylu teledysku do “Do the evolution” Pearl Jam,

I w ogóle – Anet! :D Zuch z Ciebie!

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

No!

Przynoszę radość :)

Łał, Anet, dzięki :) A za te babole mi wstyd, już poprawiam.

 

Tarnino:

Nie bój, nie bój, zmasakrujemy Ci :)

 

D: Ale i tak źle nie jest, spodziewałam się lania po łapach linijką, a tymczasem tylko mi nią gruchnęliście w stół (to nie jest wyzwanie, jakby co). Większość uwag słuszna, choć fakt, niekiedy zmiana zaburzałaby stylistykę – ale usiądę i poprawię, co się da. Dziękuję za rozstrzelanie tekstu!

 

“Przez chwilę myślałam, że to coś o epistemologii, co odzwierciedla raczej moje odchyły w tym momencie.”

 

No to mamy podobne odchyły, bo epistemiologią nie pogardzę, a co do samego tekstu to można kombinować z monizmem, choć mój byt to właściwie obraca się wokół jednego konkretnego poglądu, ale z tym poczekam, może ktoś strzeli jakąś analizę. Podaję hasło: skarabeusz. :3

 

(to mógłby być sen)

Nie był! Tę teorię od razu dyskwalifikuję, nie ma mi tu łażenia na skróty!

 

Prędzej uwierzę w kosmitów, niż w podróże w czasie :)

Na to argumentów nie mam, muszę poczekać, aż się cofnę w czasie i edytować ten komentarz z jakąś odpowiednią kontrą.

 

Finklo, jeśli choć trochę się spodobało – może być i początek – to i tak mnie to niezmiernie cieszy. Przesadzić z symboliką jest u mnie wyjątkowo łatwo. Leję jak herbatę do filiżanki, myślę sobie: “no dobra, jeszcze kapkę” i przelewam. Ale (!) jeżeli nikt nie rozgryzie nieszczęsnego skarabeusza i reszty zakopanych metafor, postaram się wyjaśnić całą symbolikę i zachęcić do ponownego przejrzenia tekstu, który mam nadzieję będzie wtedy bardziej przejrzysty oraz da choć odrobinę przyjemności z czytania. Bo jak głowa rozboli podczas rozkminiania fabuły, to czy tekst jest warty czytania, czy też wręcz przeciwnie? Niby wspomnienie w pamięci zostanie, ale jakim kosztem.

 

Wisielcu,

 

“Nie znoszę podróży w czasie, bo przeważnie są zaimplementowane w bezdennie głupi, nieprzemyślany sposób.

 

Mam podobne zdanie, dlatego zamknęłam to wszystko w pętlę czasową, mając nadzieję, że będzie się trzymać kupy (skarabeusza). Tyle, że ile pętli, tyle teorii ich działania (i sensu), więc obawiam się, że zawsze można rozwalić ten grajdołek od środka – skoro jest nieskończona ilość powtórzeń, to niczego nie można przewidzieć… albo też można przewidzieć wszystko? No właśnie. Zgubić się w tym lesie aż za łatwo, a mechu na drzewach nie ma (albo porasta on calusieńki pień, jeśli mówimy o absurdzie). Ja Ci dam Mrożka!

To dla mnie tylko pół filiżanki. Słabiutkiej. ;-)

Babska logika rządzi!

Tak, poproszę.

Nie pamiętasz? ;-)

Babska logika rządzi!

Gwoli ścisłości, bohater się cofa w czasie, chcąc zmienić losy świata.

No tak, zauważyłam ;D

 

Ale i w pokoju ktoś na niego czekał, i wąsaty morderca ;) czekał, potem też coś wydało się czekać – stąd nie wiem, czy podróżując w górę czasu zostawia ludzi, żeby na niego czekali, kiedy będzie spadał, czy to jakaś część świadomości się odrywa.

 

 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Bohater na początku jest świadomy, zaczyna rozumieć, co kazano mu zrobić (uratować ludzkość) – mówi mu to gość w biurze i potem kobieta-cień, ale im dalej się cofa, tym bardziej zapomina. Z tekstu:

 

“W miarę jak pił, przestawał czuć smak. Pod sam koniec przestał czuł cokolwiek.”

 

“To było jak myśl z tyłu głowy, wystarczająco blisko, by o niej pamiętać, lecz jednocześnie zbyt daleko, żeby ją pochwycić.”

 

“– Pamiętam swoje sny – zaprzeczył z oburzeniem Anonim. – Śnię o…

Urwał. Nie potrafił sobie przypomnieć.”

 

Nie mówcie, że nie ma podpowiedzi :D Gdy Anonim dociera do Gilgamesza, nie pamięta, co miał zrobić – wszystko zaczyna się od nowa.

rozumieć, co kazano mu zrobić (uratować ludzkość)

Dobra, ale przed czym? Przed nudą? Przed beznadziejnością egzystencji? I czy to w ogóle możliwe? W taki sposób?

skoro jest nieskończona ilość powtórzeń, to niczego nie można przewidzieć… albo też można przewidzieć wszystko?

To zależy – przyjmujesz jakiś determinizm?

Nie był! Tę teorię od razu dyskwalifikuję, nie ma mi tu łażenia na skróty!

:o Nie deptać trawników :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dobra, ale przed czym? Przed nudą? Przed beznadziejnością egzystencji? I czy to w ogóle możliwe? W taki sposób?

 

Ratować przed tym, co wyraża motto kompanii, a więc: "WSZYSTKO JUŻ BYŁO I PONOWNIE SIĘ ZDARZY". Mniej więcej tłumaczy to gość, co wypchnął Anonima przez okno: “Droga prowadzi w dół, nie w górę. Na górze nic już nie ma. Zerwaliśmy wszystkie owoce i teraz musimy zbierać zgniłe resztki.” → Przypuszając, że jest to społeczeństwo, w którym było absolutnie wszystko – moda na gestykulację, która przeminęła; zakazywanie pogody; najróżniejsza mieszanina stylów – ludzie do cna się wyeksploatowali, cywilizacja dotarła do “końca”. Cokolwiek jest dalej niż dystopia, tam jest ten świat. Jedynym ratunkiem jest próba zresetowania czasu (nie pierwsza, bo powtarzam, wszystko już było).

 

Jakby się uprzeć, to ten obraz “stacji końcowej” jest podobny do “Ludzkich Dzieci” P. D. James, gdzie ludzie dotarli do takiego momentu, że mogą już się rozmnażać. A skoro błahe problemy prokreacji były, trzeba było zmieszać temat z Orwellem, Nietzschem i, jak twierdzi Wisielec, Mrożkiem. Wyszło jak wyszło :D

 

Ta struktura ma pewnie mnóstwo dziur, być może już wkrótce jakiś ekspert od surrealizmu i czasowego kontinuum rozerwie ją na strzępy, ale mnie pomysł wydał się na tyle interesujący, że aż warty tych 43k znaków.

A skoro błahe problemy prokreacji były,

Tu nie jest błahy problem, ssaku.

wkrótce jakiś ekspert od surrealizmu i czasowego kontinuum rozerwie ją na strzępy

Nie ma takich ekspertów, bowiem surrealizm z definicji nie posiada kryteriów formalnych.

Nie mówcie, że nie ma podpowiedzi :D Gdy Anonim dociera do Gilgamesza, nie pamięta, co miał zrobić – wszystko zaczyna się od nowa.

Dla mnie wątek Gilgamesza jest szalenie optymistyczny. Bohater jest wyzwolony z deterministycznej wszechwiedzy i może z pełną beztroską popełniać błędy i poszukiwać odpowiedzi.

Z tej samej przyczyny antyk jest dla mnie porywającą epoką. Paradoksalnie, antyk nie jest stary. Przeciwnie – świat był wówczas młody i ludzkość po raz pierwszy zderzała się z wielkimi zagadnieniami. Ludzie nie byli wtedy obciążeni bagażem posmodernistycznego zblazowania. Dzięki temu płody starożytności są szczere i krzyczą do nas pełną piersią. Nie sposób zarzucić pretensjonalności Iliadzie, Odysei i Gilgameszowi: mimo, że są to przecież opowieści o swego rodzaju superbohaterach.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Oj, to o błahości prokreacji to sarkazm był. “Ludzkie dzieci” uwielbiam, a wizja jest bardzo niepokojąca i zaskakująco prawdopodobna.

 

Dla mnie wątek Gilgamesza jest szalenie optymistyczny. Bohater jest wyzwolony z deterministycznej wszechwiedzy i może z pełną beztroską popełniać błędy i poszukiwać odpowiedzi.

Zapomniał, to niby jest wyzwolony, ale jednocześnie wiemy, że te popełnione przez niego błędy doprowadzą do tego samego końca – Anonimowi na samym początku śni się włócznia, ta sama, co towarzyszyła Gilgameszowi. Jest jeszcze Steinbeck, nie bez powodu, bo brakującą kwestię ze wstępu dopowiada Enkidu na samym końcu. Taki odautorski uzupełniający komentarz. ;)

 

Ja również antyk uwielbiam, generalnie cieszy mnie wszystko, co przedchrześcijańskie. Tylko pisanie o tym nie należy do najłatwiejszych, bo mistyka jest skomplikowana, a klimat łatwo zepsuć. No ale takie rzeczy nie powinny być łatwe.

ludzie do cna się wyeksploatowali, cywilizacja dotarła do “końca”

Żonglerko, ale koniec historii głoszą już od paruset lat :)

Zapomniał, to niby jest wyzwolony, ale jednocześnie wiemy, że te popełnione przez niego błędy doprowadzą do tego samego końca

Więc – determinizm. Może nie taki najściślejszy, ale jednak.

mistyka jest skomplikowana

Nie, mistyka jest prosta – tylko nie do oddania słowami (sylogizm LeGuin: Artysta przedstawia w swoim medium to, czego nie da się przedstawić słowami. Medium pisarza są słowa. Zatem: Pisarz przedstawia słowami to, czego nie da się przedstawić słowami.)

takie rzeczy nie powinny być łatwe.

No, właśnie.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Medium pisarza są słowa. Zatem: Pisarz przedstawia słowami to, czego nie da się przedstawić słowami.)

To jest efektowny sofizmat ;P

Prawda wygląda raczej w ten sposób, że pisarz przedstawia parabolicznie to, czego nie da się wyrazić dyskursywnie.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

To jest efektowny sofizmat ;P

A po co komu nieefektowny sofizmat? :D

 pisarz przedstawia parabolicznie to, czego nie da się wyrazić dyskursywnie.

– Królestwo Niebieskie jest jak x kwadrat plus x plus jeden – powiedział Jezus.

– Co to znaczy? – mruknął na stronie Jan do Piotra.

– Nie wiem, to chyba jakaś parabola.

 :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dobry żart :D

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Może i ten koniec głoszą, Tarnino, ale wciąż parę spraw na świecie jest niezałatwionych (głód, przestępczość, globalne ocieplenie, brak chwytaka na kubek w moim aucie, itd), natomiast w świecie Anonima się wszystkiego albo pozbyto, albo zakazano. :) Nie ma kreatywności, nie ma innowacji, nic nie ma. Depresyjna wizja.

Na początek powiem tak: czytało mi się bardzo dobrze – ewidentnie za dobrze, bo nagle zadałam sobie pytanie, o co właściwie chodzi ;) Tego nie powinno się czytać szybko.

Komentarze pomogły zrozumieć zamysł autorski, nie ukrywam. Może gdybym czytała z większym namysłem od początku (dziś mam akurat bardzo senny dzień), to byłoby łatwiej.

Ale ogólnie osąd jest pozytywny: dobrze zakręcona fantastyka, jak się przyjrzeć, posiadająca wewnętrzną strukturę i logikę, ale trudna. Nie wiem, czy sprawdzi się jako słuchowisko, bo wymaga sporej uwagi. (Disclaimer: jestem skrajnym wzrokowcem, więc mogę tu być nieobiektywna, dla mnie słuchanie tekstu jest w ogóle wyzwaniem; na wszelkiego rodzaju wykładach muszę robić bardzo dokładne notatki nie po to nawet, żeby potem móc do nich wrócić, ale żeby zobaczyć tekst i zapamiętać informacje…)

I chyba przeczytam jeszcze raz, jak będę nieco przytomniejsza :D

http://altronapoleone.home.blog

No i znowu, ile ludzi, tyle opinii – dla niektórych łatwo się czyta, dla innych biała czcionka na białym tle. Co począć? Fajnie, że wpadłaś, Drakaino, czytaj ile chcesz! Ja tam na słuchaniu wcale nie umiem się skupić, ale Słuchowisko to trochę inna sprawa, więc kto wie, co z tego będzie.

Dobry żart :D

Z brodą :)

 Nie ma kreatywności, nie ma innowacji, nic nie ma. Depresyjna wizja.

Mówiąc oględnie. Dobrze, że to niemożliwe.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mówiąc oględnie. Dobrze, że to niemożliwe.

Fizycy mówią na to: śmierć cieplna wszechświata ;]

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Fizycy mówią na to: śmierć cieplna wszechświata ;]

Kiedy nastąpi śmierć cieplna, my wszyscy będziemy dawno rozproszeni na atomy, albo na wyższym planie egzystencji :P

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Chryste, ludu, nie o śmierci cieplnej macie tutaj debatować! D:

Żongler jest bardzo zdolną autorką i prawdopodobnie najurodziwszą mieszkanką Wałbrzycha.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Masz u mnie piwo.

Żongler jest zgrabna i powabna, a mądrością dorównuje sowiookiej Atenie :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Masz u mnie piwo.

Odbiorę na jakimś konwencie, jeśli jeździsz na konwenty :D

Na pewno będę na Kapitularzu, bo to w moim mieście. Możliwe, że będę też coś prelegował.

Żongler jest zgrabna i powabna, a mądrością dorównuje sowiookiej Atenie :)

Zobacz, Tarnina też się doprasza. Wkrótce będziesz wachlowana jak Kleopatra!

Wrócę poniekąd do tematu, zanim oberwe banhammerem za wykolejanie wątku: z Twoim opowiadaniem skojarzył mi się kultowy kawałek Dio. Holy Diver nurkuje w przeszłość :)

https://www.youtube.com/watch?v=EhGEGIBGLu8

Between the velvet lies

There's a truth that's hard as steel, yeah

The vision never dies

Life's a never ending wheel

W Twoim tekście odczytuję ten sam konaniczny, metalowy pazur.

 

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

A tu Cię zdziwię, bo właśnie przy tym kawałku (i wielu innych) powyższy tekst został spłodzony. Prócz tego słuchałam strasznie dużo kabertowego jazzu i muzyki noir. Ty mi lepiej odpowiedz na pytanie w przedmowie, jak chcesz porozciągać mięśnie – taki powieszony człowiek jak Ty to musi mieć strasznie niewygodnie!

Skoro płacze, to musi zdawać sobie sprawę z nieuchronnej porażki, czyli przez cały czas posiada podświadomy dostęp do wszechwiedzy o przebiegu cyklu. Jak nie trafiłem, to spróbuję zgadywać dalej.

Nick powstał następująco: rozwaliłem sobie kręgosłup i używam takich butów z hakami, dzięki którym mogę powiesić się do góry nogami, jak nietoperz. Potem skojarzyło mi się to z tarotowym wisielcem ;)

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Czyli to Ty jesteś Batmanem? Dwonię na policję!

 

No, uznajmy, że interpretacja trafna. Jednak nie dzwonię.

 

Skarabeusz, Feniks i Uroboros byli dobrymi kolegami, jeśli chodzi o powtarzanie się wieczności. Dodam fragmenty z wikipedii, jakby ktoś był zainteresowany Wiecznym Powrotem (jako ogólną koncepcją, potencjalnym pomysłem czy też choćby całkowicie hobbystycznie), wbrew pozorom Nietzsche nic nowego nie odkrył: 

 

“– W starożytnym Egipcie skarabeusz był symbolem odrodzenia oraz wiecznego powracania.

– Stoicy wierzyli, że świat to wciąż na nowo odgrywany spektakl, za każdym razem w najdrobniejszym szczególe identyczny z poprzednim.

– Uroboros, wąż lub smok pożerający swój własny ogon był dla renesansowych alchemików symbolem wiecznego powrotu.”

 

Jest też Biblia (Kohelet) i Wszechświat Friedmana, w którym wielki wybuch powtarza się w czasie, a kolejny wszechświat będzie coraz mniejszy i mniej uporządkowany, aż w końcu znowu dojdzie do Wybuchu (i tak w kółko, jak z feniksem odradzającym się z popiołów).

No cóż, czytałam bez przykrości, ale i bez większego zrozumienia. Chwilami, gdy potykałam się na usterkach, zdarzało się, że gubiłam wątek, co z pewnością nie ułatwiało śledzenia opowieści. A choć pod Łzami skarabeusza znalazłam wiele komentarzy, które pomogły mi pojąć, co przeczytałam, to nie mogę powiedzieć, że ta historia przypadła mi do gustu, przede wszystkim z powodu zbyt wielu, moim zdaniem, sytuacji, w których kazałaś uczestniczyć bohaterowi.  

 

wło­ski, które przez noc po­ro­sły jego po­licz­ki i czasz­kę. –> Włosy nie rosną na czaszce.

 

przy­bie­ra­jąc głos bo­ha­te­ra ze­szło-ty­siąc­let­niej no­we­li. –> Raczej: …przy­bie­ra­jąc głos bo­ha­te­ra no­we­li z zeszłego tysiąclecia.

 

Ale z nami jest ina­czej." –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

bił mu brawo, śmie­jąc się tak oka­za­le… –> Na czym polega okazałość śmiechu?

Za SJP PWN: okazały  1. «mający imponujące rozmiary» 2. «odznaczający się przepychem»

 

Po­chła­niał sa­mot­ne­go czło­wie­ka, który runął w dół… –> Masło maślane. Czy mógł runąć w górę?

 

Czy może mi pan po­wie­dzieć… – zdo­łał szep­nąć, dy­go­cząc – jaki jest teraz rok? –> …który jest teraz rok?

 

Po­wie­trze stało się cięż­kie od soli, wil­go­ci i zmur­sza­łej wody… –> W jaki sposób murszeje woda?

Za SJP PWN: zmurszeć «o drewnie: ulec rozkładowi»

 

Gdy w nie­uwa­dze prze­łknął ostat­ni łyk gę­stej mazi… –> Na czym polega bycie w nieuwadze?

 

na sta­lo­wym na­pier­śni­ku, szczo­drze po­kry­tym po­ła­mi czer­wo­ne­go płasz­cza. –> Obawiam się, że poły płaszcza nie pokrywały napierśnika.

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

Lada chwi­la i cały ża­giel ru­nął­by w dół. –> Masło maślane. Czy coś może runąć w górę?

 

z pło­ną­cą z bólu głową chło­nął pie­cze­nie po­ka­le­czo­nych rąk. Od­rzu­cił je ze zło­ścią w płyt­ką, mętną wodę. –> Czy dobrze rozumiem, że odrzucił pokaleczone ręce w wodę?

 

Kroki stę­ża­ły wokół niego… –> Na czym polega tężenie kroków?

 

Au­stra­lia od­kry­ta przez Krzysz­to­fa Ko­lum­ba. –> Przez kogo???

 

po­zwi­ja­ny cień u wła­snych stóp. Trą­cił go stopą. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

wiatr szu­miał w ko­ro­nach drzew tak wy­so­kich, że spa­da­ją­ce z ich koron cie­nie… –> Powtórzenie.

 

która uca­ło­wa­ła go w czule w czoło… – Literówka.

 

przed wnie­sio­ny­mi z pia­skow­ca mu­ra­mi. –> Pewnie miało być: …przed wznie­sio­ny­mi z pia­skow­ca mu­ra­mi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

do wiecznych powrotów dorzuć sobie jeszcze aborygeńskie mity o powstaniu świata i opowieść jako jego rekreację ;)

Mircea Eliade o tym pisał.

 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Dzięki za wizytę i łapankę! Przykro mi, że nie było dla Ciebie zrozumiałe. :/

 

Australia odkryta przez Krzysztofa Kolumba. –> Przez kogo???

No właśnie o to chodzi, gdyż protagonista wpłynął na przeszłość, więc historia przeszła gruntowne zmiany. W tej akurat wersji mamy Australię Kolumba, ludność wiejską pod jarzmem Szeryfa (bez bohatera w kapturze, który by rabował bogatych i dawał biednym), Chrystusa kobietę, itd…

 

Wybranietz, z tego co widzę, ten Eliade to sporo pisał. Oby zrozumiale, bo zgaduję, że te koncepcje do najłatwiejszych nie należą. O proszę, “petra genitrix – płodność kamieni”. No, to długi wieczór się szykuje.

Nie będę nawet udawać, że zrozumiałem. Początek mi się podobał, kojarzył mi się z weird fiction, z “Wurtem”, “Podziemiami Veniss” i innymi pozycjami spod znaku Uczty Wyobraźni. Świat dekadencji, w którym ludzie tworzą sobie jakieś chore symulacje, bo są absolutnie zblazowani i stanowią coś w rodzaju niedoskonałego umysłu roju tj. takiego hive mindu, w którym indywidualizm został zatarty, ale nie wyeliminowany. Póki co, świetnie.

Niestety, im dalej, tym bardziej czytałem tekst raczej jako strumień psychodelicznych/onirycznych doznań niż coś, co mógłbym objąć rozumem. Posiłkując się tagami mogę zgadywać, że podróżujący w czasie bohater przeskakuje między “wcieleniami”, ale niestety metoda jest niedoskonała, więc jego wspomnienia robią się coraz bardziej mgliste (a jego umysł wypaczony). Z tego powodu zabijając ważnych dla historii ludzi i coraz bardziej rozpaczliwie usiłując zmienić bieg historii, niezamierzenie przyczynia się (i to nie pierwszy raz) do skierowania jej na dokładnie takie tory, jakich chciał uniknąć (skądinąd stary motyw, jeśli chodzi o podróże w czasie). Cykl się zamyka (włócznia i Gilgamesz – podobał mi się sposób, w jaki domknęłaś klamrą opowiadanie) i znowu się nie udało. Zmienił szczegóły (płeć mesjasza, miejsce lądowania Kolumba), ale i tak powstał Lucibus, czymkolwiek jest.

…a przynajmniej tak mi się wydaje, że o to chodziło. Czuć kryjące się gdzieś pod powierzchnią sensy i znaczenia, symbole i metafory, ale mi się wymykają. Nie umiałbym za nic powiedzieć (tak łopatologicznie), co konkretnie się dzieje w tym roku “bieżącym”.

Co do języka – moim zdaniem jest trochę zbyt nieprzystępny, zbyt barokowy, ale raczej w niezbyt pozytywnym sensie.

Podsumowując: cieszę się, że dobrnąłem do końca, bo tekst jest intrygujący i nietypowy, ale autentycznie przyprawił mnie o ból głowy :/

 

Edit:

Pytanie dla tych, co przeczytali: Dlaczego skarabeusz płacze?

 

Borze szumiący, to tam w ogóle jest jakiś skarabeusz? o_O

 

Pytanie dla tych, co przeczytali: Dlaczego skarabeusz płacze?

Bo mu Uroboros zabrał kulkę. ;-)

Babska logika rządzi!

Skarabeusz jest tylko w tytule, gdyż jest symbolem wieczności ;) A czemu płacze, to już to odkrył Wisielec.

 

Dziękuję za porządną ocenę tekstu, masterze. Głowa boli? No, wstyd! Wybacz, że Cię przygoda Anonima do tego doprowadziła. Nie wiem, czym się przejmujesz, gdyż Twoja interpretacja jest właściwie bez zarzutu. Jedynie roku bieżącego nie ma, bo czas nieprzerwanie krąży, a ludzkość nie jest w stanie niczego naprawić; wszystkie próby kończą się zresetowaniem wyprawy (owa pętla). Cieszy mnie, że choć początek przypadł Ci do gustu! Może kiedyś nastawię się na napisanie czegoś pełnometrażowego w tym dystopijnym, trochę blade-runnerowym, a trochę hive-mindowym klimacie, coś mniej głowobolącego i bez symboliki.

 

Żeby jeszcze trochę rozjaśnić, dodam, że każda z postaci na drodze Anonima coś reprezentowała, a podpowiedź jest w jego rozmowie ze swoim własnym cieniem:

 

“Zabiłeś już wiedzę, ciekawość i śmiałość, a pleśń psuje cały owoc, nie tylko jego kawałek.”

 

Wiedza – filozof z wąsami (Fryderyk Nietzsche)

Ciekawość – Kolumb

Śmiałość – Robin Kaptur

 

Co do Lucibusa… Lucibus z początku jest bogiem, na którego idzie z włócznią Gilgamesz.

Finklo, no wiesz!

 

Czyli potwierdza się hipoteza, że Ziemia to kupa g… ;-)

Babska logika rządzi!

A najgorsze, że my jesteśmy gdzieś w głębi tej kulki :C

Ja tam staram się przynajmniej pływać po wierzchu… ;-)

Babska logika rządzi!

No to trzeba iście cyrkowo balansować, bo skubaniec toczy kulkę przez cały czas, a zgodnie z teorią będzie to robił mniej wiecej całą wieczność… Musisz tak kombinować, żeby Cię nie zgniótł. Ha, a mówią, że optymizm nie wymaga wysiłku :)

Bo nie trzeba się od razu pchać na równik kulki. Umiarkowane szerokości geograficzne są bezpieczniejsze. ;-)

Babska logika rządzi!

A kto powiedział, że się kulka równo toczy, że się nóżka nie obsunie i raz w Australię, raz Amerykę stuknie? ;)

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

No, jak skarabeusz pijany i wężykiem zasuwa, to już nie ma nic pewnego… ;-)

Babska logika rządzi!

Poniekąd bardzo mi się podobało. Bo ładnie napisane, obrazowo, sugestywnie.

Uznałam, że nie będę ułatwiać sobie życia i zmotywuję do pracy szare komórki. Mitologię egipską swojego czasu bardzo lubiłam i dość szybko domyśliłam się, że problemem skarabeusza ma być powtarzalność. No, tego się domyśliłam. Z resztą było trochę gorzej.

Niestety, miałam momenty, kiedy gubiłam się w tekście. I podobnie jak master-of-orion, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mi umyka. Może to kiepska godzina do czytania? Ponieważ lubię zagadki, spróbuję przeczytać Twój tekst jeszcze raz, tylko o nieco korzystniejszej porze. :)

Cóż, motyw podróży w czasie jest ciekawy i uważam, że bardzo ładnie go wykorzystałaś. Technicznie też nie mam zastrzeżeń. :)

Łap punkcik do biblioteki. :)

Odczepcie się od skarabeusza, biedak musi jak Syzyf taszczyć gnojową ziemię przez góry, wodospady i Sosnowiec, natomiast taki Uroboros na przykład to tylko za własnym ogonem lata, melepeta jeden. A feniks z god mode i odpornością na ogień może robić za twarzodziób reklamy zapałek czy czegoś łatwopalnego.

 

Rosso, dzięki, że wpadłaś i tutaj! Mitologie są tak rozbudowane, że można się utopić w pomysłach, ja zawsze znajdę w nich coś godnego uwagi, a kto eksperymentować zabroni? Co do historii, wszyscy się za wszelką cenę doszukują trzeciego dna, ale tutaj są tylko dwa – prosta (albo poplątana) podróż w czasie i jej konsekwencje. Jeśli mimo chwilowego zagubienia uznałaś tekst za warty klika, to się weselę :)

Przeczytałem.

 

Ps. Widzę, że jest w tekście szara esencja… ;)

O, kody nuklearne!

 

Ps. Żadna wazelina nie była zamierzona! Chociaż to by powiedział każdy wazeliniarz, który nie chce być nazwany wazeliniarzem… I co teraz? ;-;

Masz najwięcej… Czegoś ;D Gratuluję!

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Wisielcu, jestem rozczarowany. Jeśli ilość miałaby tu znaczenie, cóż to były za kod? ;)

Marny. Albo przewrotny.

Wyciągnąłem z Ciebie informację, że ilość nie ma znaczenia i jestem o krok bliższy do rozwiązania zagadki.

Moja przebiegłość nie zna granic.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

To dobrze, bo ja mam najmniej. Przynajmniej z przodu.

Babska logika rządzi!

A co jeśli to się od tyłu czyta?

To nadal masz najwięcej, a ja najmniej. ;-)

Babska logika rządzi!

A nie jurorował Dracon w innym konkursie? Byłaby jakaś próba kontrolna ;P

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Chyba nie. A przynajmniej nie kojarzę takiego szyfru.

Babska logika rządzi!

Nagroda specjalna dla tego, kto rozwikła tajemnicę? Super-ekstra-szaroesencjowy-lizak imienia Darcona?

W zasadzie mógłbym przytoczyć komentarz Finkli (ten pierwszy ;)).

Początek niezły, ale im dalej, tym mniej rozumiałem, a pod koniec to już prawie nic. Zdecydowanie nie zaliczam się do grupy docelowej.

Edit: do końca dotrwałem, bo napisane nieźle, ale było to czytanie bez zrozumienia. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Dzięki, że wpadłeś! Komentarze powinny coś tam podpowiedzieć. Drzewiej się pytało gdzie te chłopy, a ja się pytam: gdzie to czytanie między słowami? Ale Cię nie winię, ja na przykład nie jestem docelową większości rzeczy, które zdarza mi się czytać. Mimo tego, fajnie, że chociaż początek niezły :)

Przyszło mi do głowy, że mój kod może się okazać… niepokojący. Kto i na jakim miejscu jest. Mój kod rzeczywiście jest kodem, ale nie zawiera statystyki i punktów, a raczej cechy charakterystyczne, które w szybki sposób przybliżają mi tekst. Wiem po sobie, że nie wszystko po czasie postrzegam tak samo, dlatego “kod” pisany na świeżo, zaraz po przeczytaniu, pozwala mi zachować w pewien sposób pierwsze wrażenie, na tych samych warunkach dla wszystkich. I tych, co wrzucali tekst jako pierwsi i tych ostatnich. Co zaś się tyczy punktacji, może część z Was będzie rozczarowana, ale jej nie ma i nie będzie. Wszystkie “jurki” zgodziły się wybrać zwycięskie teksty na podstawie merytorycznej dyskusji, może gorącej, a może zgodnej, zobaczymy. Jednak po ogłoszeniu wyników nie będzie notki, kto ile i komu dał punktów, bo zwyczajnie nie będziemy ich przydzielać. Zaś moje 5000 czy też 1250 coś znaczy, ale na pewno nie ustawia miejsca w szeregu. Nie sposób Was bowiem uszeregować. :)

Dlaczego piszę to w tym miejscu, a nie w wątku konkursowym? A niech to będzie taki “bonus” dla wszystkich, którzy czytają siebie nawzajem. :)

Podejrzewałam, że masz gdzieś zakodowaną liczbę gadających damskich i męskich postaci. Ale nie chciało mi się czytać wszystkich tekstów pod tym kątem i sprawdzać… ;-)

Babska logika rządzi!

Bardzo ładne opowiadanie, Żonglerko. Przyznam, że komentarz wisielca pomógł mi wiele zrozumieć, ale i bez tego już przy Robinie Hoodzie zacząłem się domyślać, że bohater cofa się, aby nie doprowadzić do zaistnienia antyutopii, która, jak to antyutopia, fajna nie jest. 

W ciekawy sposób wykorzystałaś historyczne postacie i trochę zmieniłaś ich losy. Australia, kobieta na krzyżu… Jakby pomącić, to w kosmosie nie byłoby psa Łajki, a jakiś poirytowany kotek albo szczur ;)

 

 “Wszystko już było i ponownie się zdarzy” – a to zdanie według mnie ładnie oddaje nieuchronność katastrofy. Cokolwiek zdarzy się w przeszłości, nie zmieni to tego, że przyszłość i tak będzie do du… do kitu. Scena, kiedy bohater spogląda przez okno i widzi te wszystkie nieprzyjemne rzeczy, pokazuje, jak bardzo wszystko poszło nie tak. I nie wystarczy się cofnąć do Kolumba, żeby coś zmienić. Nawet (nie)Chrystus tutaj nie pomógł. Mało optymistyczne to opowiadanie (oprócz zakończenia), ale, według mnie, tym lepsze :) 

 

Podobała mi się ta historia :) Cofanie się w czasie bohatera było przedstawione w obrazowych scenkach, ciekawe i nieco oniryczne. Właściwie to wszystko mi się podobało oprócz początku, nie mogłem się wczuć i cała ta sytuacja w korpo po prostu wydawała mi się nuda (trochę się już przestraszyłem, że będzie tak do końca xd). Na szczęście od wąsacza poszło już szybciutko i do końca czytało się dobrze.

 

 

– Anonim – oparł Anonim, starając się brzmieć optymistycznie.  – literówka

 

Osunął się bezwładnie w ramiona kobiety, która ucałowała go w czule w czoło i delikatnie zamknęła mu powieki. – o jedno “w” za dużo

Piękno każdej kompozycji opartej na nieuchronnej klęsce polega na tym, że ostateczna zagłada nie przekreśla wartości wcześniejszych zmagań. Inaczej życie miałoby niewiele sensu :) Dlatego Gilgamesz był w moich oczach uosobieniem nadziei, odwagi i śmiałości popełniania błędów.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Dziękuję, Karolu, miło słyszeć, że dałeś radę z tymi wszystkimi skokami w czasie! Widzisz, Tobie się akurat początek nie podobał, chociaż zdecydowana większość woli właśnie wprowadzenie… Czy zakończenie jest optymistyczne to już motyw na debatę, ale w wersji alternatywnej zamiast Łajki byłby zdecydowanie słoń albo żyrafa :d Naprawdę chciałabym zobaczyć skafander na słoniu.

 

Wisielcze, hmm. Jeżeli przypuścimy, że jeden z wielu Gilgameszów odzyskał lub odzyska (w tym przypadku to chyba to samo) utraconą pamięć, to wtedy świat byłby pełny uświadomionych końca ludzi… ale jeśli wszystko podlega jednemu kontinuum i jednemu przeznaczeniu, to próba odwrócenia zagłady i tak zawsze skończy się fiaskiem. Czyli oświecony Gilgamesz jest warty tyle co ten nieoświecony, a mnie boli głowa. ¯\_(ツ)_/¯ 

Nie czytałam komentarzy, więc przepraszam, jeśli będę coś powielać. Tekst mnie wciągnął, ale gubiłam się w nim (nie wiem, kim był wąsaty morderca). Chciałam wiedzieć, co będzie dalej, nie zawsze wiedząc, co właściwie dzieje się teraz. Dużo tu symboliki. Bardzo ładnie prezentuje się warstwa tekstowa. Pomysł trudny, ale sądzę, że udało Ci się go zrealizować. Powstał fascynujący, absurdalny, symboliczny i głęboki obraz, w którym można utonąć, ale nie mam przekonania, czy nadaje się do słuchania. Słuchając chyba jeszcze łatwiej się zgubić, czy nie? Tak, czy owak, ogólne wrażenie pozytywne. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Rosebelle, dzięki! Wąsaty morderca to Friedrich Nietzsche, ten od hasła “Bóg nie żyje”. Cieszę się, że obraz był bardziej pozytywny niż negatywny, fajnie, że przemknęłaś przez całość mimo symboliki i bez podglądania komentarzy (doceniam). Opinii tyle co czytających, teraz możesz porównać je ze swoją ;)

 

Słuchając chyba jeszcze łatwiej się zgubić, czy nie?

 

Ciężko mi ocenić, bo niewiele słucham, ale zgaduję, że sporo zależy od wykonania. :) Przykładowo, ja nigdy nie przepadałam za pisanym wiedźminem, natomiast wiedźmińskie Słuchowisko pochłonęłam całe.

O kurczę, a jak się zastanawiałam (już po tekście, przy czytaniu komentarzy), to przyszli mi do głowy Hitler i Stalin, ale Nietzsche akurat nie. W ogóle nie wiedziałam, że on miał wąsy.

Babska logika rządzi!

Nietzche miał level 99 jeśli chodzi o ptasie skrzydła po nosem, chociaż takiego porządnego burgera to by nie zjadł, chyba że te wąsy były odklejane :)

 

 

No i się teraz zastanawiam, czemu nie zaprosiłam do zabawy Hitlera. Może Anonim mógłby zjeść z nim obiad w blasku świec – podobno Hitler jadał obiady o pierwszej w nocy D: Ładna sceneria by była, choć mój absurdomierz mógłby tego nie przeżyć, nie mówiąc już o czytelnikach…

Faktycznie, miał facet kawał wiechcia. Tylko fotka mało rozpowszechniona.

A tam, pokroiłby sobie tego hamburgera i jakoś wszamał…

Babska logika rządzi!

Zgodzę się z opinią wisielca, że tekst jest mozaiką Rorschacha. Każdy zobaczy w nim to, co potrafi. Ale… historia lubi się powtarzać, co?

Ale żeś namieszała realiami. Zaczęłaś bożkiem-konsumpcją (tak rozumiem pierwszy fragment)? Potem wiadomo. Każdym kolejnym fragmentem coraz dalej w przeszłość. Do sedna problemu, do pra-możliwości, początków mitów i budujących je archetypów. I to mi się podoba, fajne to i zwichrowane. Pierwszy fragment smakował mi trochę Dickiem (kuhwa, ależ paskudny mariaż językowy…). Wszystko jest tu spięte klamrą, logiczne posplatane. Może być też tak, że mózg sobie tak dopowiada, bo sam lubię tak pisać. Ale zdania to masz czasem przekombinowane, takie napuchnięte, że można się nimi przejeść i zmęczyć. Choć cięzko pisać surrealistyczne teksty bez groteskowych, barokowych zwrotów. No cóż, chyba to przekleństwo związanej z surrealizmem formy.

Wieczny powrót. Nie wspominam o ilości możliwej materii, bo mam ostatnio rozkminę przez zagadnienie czątek wirtualnych. Ilość możliwych zmian jest skończona, dlatego prędzej czy później ten sam stan musi się powtórzyć.

I to mówi nam entropia (przy okazji drugiej zasady termodynamiki – ale tu jest problem zależny od tego, czy uznamy Wszechświat za układ izolowany). Nie pojawi się jednak żadna z nowych możliwości – wszystkie stany, w którym można zastać Wszechświat są zdefiniowane (nawet jeśli nie poznane empirycznie lub przewidywaniem) – makrostan określony jest sumą jego mikrostanów, które da się przecież odwrócić. A czas jako taki nie istnieje, jest złudzeniem, uproszczeniem naszych zmysłów i jednocześnie miarą zmian stanów, które wokół nas zachodzą. Grot strzałki wskazuje jeden kierunek. Dlatego nie ma sensu wehikuł czasu, bo były jednocześnie wehikułem możliwości. Zanim pewien stan się wydarzy, to zyjemy w każdym z możliwych mikrostanów (no dobra, wiem, ale mikrozmiennych jest tak wiele, że nasza nauka jeszcze długo nie będzie mogła ich porządnie zmierzyć). Jest prawdopodobnym przecież, że wszystkie cząstki we wszechświecie mogą wrócić do stanu, który znamy. Coś się wydarzyło, doświadczyliśmy tego… i zrobimy to jeszcze raz. I o ile się gdzieś w tych logicznych szaradach nie wyłożyłem – prawa fizyki na to pozwalają (ale prawdopodobieństwo tego zajścia w “następnej sekundzie” jest paskudnie małe).

(A nawet nie zahaczyliśmy o hiperprzestrzeń!)

Łap głos dyżurnego, niech się lożaki martwią. Szkoda mi tylko, że nie zapętliłaś i nie wróciłaś do początkowej, skądinąd świetnej, dystopii.

Dlaczego skarabeusz płacze? Bo o tym wszystkim wie. Bo to wszystko nie ma sensu. I zarazem ma. ;)

 

PS. Złapało mi się w komentarzach.

Żongler: rozumieć, co kazano mu zrobić (uratować ludzkość)

Tarnina: Dobra, ale przed czym?

Aż chce mi się powiedzieć, że w kontekście Tarniny, to przed Niczym.

Przeczytałam :) 

Bardzo mnie cieszy, że wpadłeś, stn. Dobrze, że Rorschach. Podoba mi się, jeśli każdy może dostrzec w tekście coś innego, swojego, nawet jeśli na koniec jest zagubiony – częściowo lub całkowicie. Natomiast Twój komentarz czytałam z przyjemnością, szczegółowa interpretacja zawsze cieszy ;)

 

Choć cięzko pisać surrealistyczne teksty bez groteskowych, barokowych zwrotów. No cóż, chyba to przekleństwo związanej z surrealizmem formy.

Owszem, surrealizm a wręcz absurd istnienia tego dystopijnego korporacyjnego środowiska miał pokazywać rozpacz ludzkości, która jest przekonana, że żyje w najlepszym możliwym okresie eskalacji społeczeństwa (bo przecież absolutnie wszystko im wolno). Barokowość jest pompowana dożylnie, wszyscy żonglują (ha) groteską.

 

Ilość możliwych zmian jest skończona, dlatego prędzej czy później ten sam stan musi się powtórzyć.

 

Wszechświat pulsujący Friedmana? Doskonały, czy też nieskończona liczba wszechświatów alternatywnych? ;) A koniec końców całe to metafizyczne rozmyślanie to tylko hiperbola bezsensu istnienia. Przynajmniej wg Nietzschego i pewnie Schopenhauera również.

 

Dlaczego skarabeusz płacze? Bo o tym wszystkim wie. Bo to wszystko nie ma sensu. I zarazem ma. ;)

Skarabeusz nihilista?

“Cicho! Czyż nie doskonałym stał się właśnie świat? (…) Cóż się dzieje ze mną – bacz! Czyż nie pierzchnął czas? Czy nie spadam ja? Czy nie spadłem w studnię wieczności?" (Zaratustra)

 

 

Dzięki za nominację, aż dziw, że taki tekst się załapał.

 

Werweno, chylę czoła :)

Mi się spodobał, trzem innym użytkownikom również, tak to działa. :)

Potrzeba nam wszechświatów alternatywnych? Z poziomu czwartego wymiaru powinniśmy móc zobaczyć w pełni ograniczony (przestrzennie) nasz trójwymiarowy. A wyżej? Cholera wie. Wolę wejść poziom wyżej, w hiperprzestrzeń, niż całą wieczność latać po sąsiadach. ;)

Na koniec świata i jeszcze dalej ;)

“Sen nie miał kolorów, dźwięków[-,] ani kształtów”

 

“gratulując sobie doboru grubości okularów i licząc wzajemnie ilość kratek na swoich frakach.” – Nie ilość, liczba

 

“Łapczywe, ciężkie szpony zacisnęły się na ramieniu Anonima w swoim zwyczajowym[+,] dominującym geście.”

 

“Ze złączonymi z tyłu dłońmi wypatrywał w dal,” – Wypatrywał czegoś, być w może, ale w dal mógł się co najwyżej wpatrywać

 

“Te pojedyncze ukłucia dumy były jedynym, co wciąż trzymało go przy życiu.” – Dziwnie brzmi, że coś, czego jest wiele, jest jedynym

 

“– Przez całe życie? Moje życie? Nie, oczywiście, że nie. Proszę spojrzeć, jak pada.

Ta kolejna bzdura uderzyła Anonima na odlew w twarz.

– Żartuje pan?

– Skąd. Stań obok mnie, a zobaczysz.”

Czy zamierzona jest zmiana formy? Albo ktoś mówi na pan, albo na ty.

 

“Anonim nie potrafił powiedzieć, dlaczego podszedł do tego dziwacznego człowieka. Chwiejnie zbliżył się do nieistniejącego okna, stając obok absurdalnego mężczyzny w płaszczu przeciwdeszczowym sprzed czterech tysiącleci. Człowiek pchnął lekko okiennice.

– Nie wyjrzysz? – spytał krótko jegomość.”

Niepotrzebnie gmatwasz tyle razy dookreślając podmiot. A już z pewnością ten “jegomość” jest zbędny, bo wiadomo, kto był ostatnim podmiotem i kto teraz mówi.

 

“Lecąc w dół, Anonim czuł łagodne krople zimnej wody, szare okruchy strzaskanego nieba, które zlało się z mknącym straceńczo świecie.” – światem

 

“Nie dało się odgadnąć, czy przybył razem ze światłem, czy był tkwił tam długo przed nim.” – albo był, albo tkwił

 

“– To niedorzeczne – powiedział głośno.

– Zgadzam się – odparł głos

 

“Ten świat – jego ręka wystrzeliła tak nagle, że niemal nie zdzieliła Anonima w skroń – to kraina ślepych, niedowierzających analfabetów.”

 

“Anonim czuł pulsujący, uporczywy ból, który rozchodził się falami po całym jego ciele. Nigdy nie czuł czegoś tak wyraźnego.”

 

“celnym, zaplanowanym ruchem cisnął nim w odmęty pobliskiej fontanny.” – Fontanna nie może mieć odmętów.

 

“Powietrze stało się ciężkie od soli, wilgoci i zmurszałej wody” – Woda nie może zmurszeć.

 

“– Co ty zrobiłeś? – krzyczał karcąco głos, rozeźlony warkot kogoś, kogo nierozsądnie jest rozwścieczać.” – Skoro krzyczał, to potrzeba wykrzyknika

 

“– Co z niego za marynarz? Statek za mocno kołysze?

Marynarze śmiali się głośno”

 

“pod szyją spoczywał mu gruby, złoty krzyż, osadzony nieruchomo na stalowym napierśniku, szczodrze pokrytym połami czerwonego płaszcza. Gdy szedł, krzyż obijał się o metal.” – No to krzyż spoczywał czy się obijał?

 

“Nie czasem miałeś igrać.

– Niczym nie igram.”

Igra się z czymś, a nie czymś.

 

“– Kim jesteś? – zawołał Anonim” – Skoro zawołał, to brak wykrzyknika

 

“Anonim poczuł ciężar jego dłoni na własnym ramieniu”

 

“Zamknął oczy, przewiesił nogi przez burtę i skoczył do wody.

*~*

Tym razem zdołał utrzymać się na nogach

 

“spojrzał z góry na pozwijany cień u własnych stóp. Trącił go stopą.”

 

“Chyba[-,] że zdążasz do królestwa niebieskiego.”

 

“drzewa podawały sobie echo swymi rozłożystymi, zręcznymi gałęziami”

 

“czymś innym było usłyszeć to oskarżenie z ust innego człowieka.”

 

“uderzając bez wytchnienia, aż odgłosy mordu nie przywołał reszty banitów” – raz, że przywołały, poza tym “nie” jest zbędne

 

“Bez nich[-,] ludzie musieli stworzyć jednego”

 

„– Mówiłeś, że wszystko da się odwrócić. Że mogę uratować całą ludzkość.” – Mówiłeś? Przecież rozmawia z kobietą…

 

“Anonim wbiegł na wzgórze, żeby ocalić człowieka, który umierając[-,] zmienił świat” –

 

“a zatknięte w ziemi ogromne krzyże puste.” – To zdanie jest niejasne. Co to jest krzyż pusty, co to jest krzyż pełny? Dopiero potem z kontekstu mi wyszło, że to krzyże do krzyżowania ludzi, ale pierwszym obrazem, jaki pojawia się w umyśle człowieka, który czyta o krzyżu wbitym gdzieś w ziemię, zdecydowanie nie jest krzyż tego typu, tylko raczej zwykły krzyż przydrożny.

 

“W miarę jak pił, przestawał czuć smak. Pod sam koniec przestał czuć cokolwiek. Osunął się bezwładnie w ramiona kobiety, która ucałowała go czule w czoło i delikatnie zamknęła mu powieki.”

 

 

Być może nawet wyczuwam zamysł stojący za tym wszystkim, prawdopodobnie jednak moje wrażenie jest dalekie od Twoich zamysłów. Oczywiście może to moja wina, że nie wyłapałam tego, co trzeba, by należycie pojąć odniesienia i sens całości, ale nie zmienia to faktu, że tekst jak dla mnie jest o wiele zbyt abstrakcyjny, rozedrgany, niespójny i surrealistyczny. Ponadto nie czytało mi się go dobrze. Rozumiem, ze to kwestia przyjętej konwencji, jednak zastosowanym stylem/językiem bynajmniej nie ułatwiasz czytelnikowi odbioru. Miał być niejasno, eterycznie, onirycznie? Jeśli tak, to wyszło, ale tylko zagmatwało wszystko. Niektóre zdania wydają mi się w swej dziwności udane, ale inne – przepraszam – jak na mój gust ocierają się o grafomanię. W każdym razie, jak mówię, nie czytało mi się tego dobrze ani płynnie. Ewidentnie nie jestem targetem, bo i znaczna część sensu mi wyciekła przez palce, i od strony literackiej nie doceniam niestety zastosowanych przez Ciebie zabiegów.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytane.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Idąc korytarzem, postanowił, że dzisiaj będzie radosny. Wyrecytował swój numer od tyłu, żeby rozbawić maszynę. Zaśmiała się, więc on również. Śmiali się razem, kiedy myto mu zęby i golono naiwne włoski

Dość infantylny fragment. Nie wiem, czy to element jakiejś stylizacji, czy niewprawne pióro. Do tego: co to znaczy, że włoski są naiwne?

– "Z nami to całkiem inna sprawa" – z przejęciem mówił teraz Lucibus, przybierając głos bohatera zeszło-tysiącletniej noweli. W tle szumiało zboże i cykały świerszcze. Zdawało się, że skwar przelewa się przez mówione słowa, sprawiając, że strumienie wody były gorętsze niż zwykle. – "My mamy przyszłość” – tłumaczył Lucibus. – „Mamy do kogo otworzyć gębę, mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Nie musimy siedzieć w żadnej knajpie i przepuszczać forsy jak ci, co nie mają się gdzie podziać. Jak taki gość trafi do paki, to może tam zgnić i nikt palcem nie kiwnie. Ale z nami jest inaczej."

– "Z nami jest całkiem inaczej" – powtórzył Lucibus głosem kolejnej postaci. Uśmiechnął się szeroko. – "A dlaczego? Bo…"

Nie było mu przeznaczone dowiedzieć się, dlaczego. Kiedy mycie się skończyło, nadszedł czas na formalności. Lucibus tańczył teraz swinga

Nagle pojawia się jakiś Lucibus, który jest dodatkowo całkowicie niezastępowalny żadnym synonimem. Jak mniemam, to główny bohater, więc skoro pojawia się od pierwszego akapitu, to co stało na przeszkodzie, żeby nazwać go z imienia już wtedy? Jakże prościej byłoby później stosować synonimy na podstawie wprowadzonych po drodze cech. Osobiście nie znoszę takiego bezosobowego wprowadzania postaci i nazywanie ich w przypadkowym momencie później.

Edit: z dalszych fragmentów wynika, że Lucibus to jakieś SI, jednak w zacytowanym jest to kompletnie nieczytelne.

 

W dodatku toczyli ze sobą partie

Wydaje mi się, że toczyć partie w znaczeniu rozgrywać je, można między, a nie ze sobą.

 

 

To były wąskie, szare kamieniczki, które Anonim znał jedynie z lekcji Dziejów, które tłumaczono im w snach.

Nie tym kursem miał płynąć ten okręt.

Może: innym kursem?

 

Woda kapiąca z góry spływała po jego twarzy, zostawiając blade strużki w masce brudnej twarzy.

Strużki mogą być widoczne na masce. Jeśli wnikną wgłąb jej struktury, któż je zobaczy?

 

Kroki stężały wokół niego,

Co to znaczy, że kroki stężały? SJP mi nie podsunął znaczenia, w które mogłaś celować.

 

Anonim leżał wśród spadłych czerwonych liści, a wiatr szumiał w koronach drzew tak wysokich, że spadające z ich koron cienie z pewnością mogły przebić ziemię.

Spadające z koron koron? ;)

 

Wzrok kobiety przemknął przez majaczącą w dolę panoramę miasta.

Dola i dół to nie to samo.

 

kiedy rozewrze palce?Lecz przecież to był dopiero początek, nie koniec.

 

Uf, zmęczyło mnie to opowiadanie. Tak strumień świadomości, jak i elementy absurdu istnieją IMO po to, by wprowadzić w jakimś celu w tekście nieco zamieszania. Mam na myśli raczej dłuższe formy, a 40k zaliczyłbym już do dłuższych opowiadań. Oczywiście istnieją teksty osadzone tylko w tych gatunkach, ale przede wszystkim są krótsze i raczej nie są ze sobą wymieszane – bo powstaje hardkor, jaki poniekąd tutaj zaserwowałaś. Bardzo to wszystko mało czytelne i choć pod względem kwestii technicznych czytało mi się ok, tak treść mnie tłukła po twarzy bez litości, mocniej z każdym kolejnym oderwanym od reszty rozdzialikiem. Choć zagubienie początkowo mi doskwierało konkretnie, dotarł do mnie sens tej historii za sprawą komentarza Wisielca, mianowicie chęć niedopuszczenia do powstania Lucibusa, podróż przez historię i życiorysy bohaterów zwieńczone dotarciem do Gilgamesza. Uważam, że to zbyt prościutki motyw na tak dużą liczbę znaków, dodatkowo niepotrzebnie rozwodniony obraną konwencją.

Początek pachniał Orwellem i w sumie mnie zainteresował, mimo że nie wszystko ogarniałem, ale kolejne scenki to wyraźny spadek formy. Wszystkie na jedno kopyto, oparte o moralizatorskie, nadęte i nudne monologi niewiadomokogo. “Prościej” nie znaczy “gorzej”, a “naturalniej” to już w ogóle szczyt moich i jak mniemam nie tylko moich, literackich pragnień.

Jak dla mnie trochę przerost formy nad treścią. Pompowanie znaków by sięgnąć limitu IMO nie pomogło, a kto wie, czy w mniejszych rozmiarach tekst nie prezentowałby się lepiej.

Dla mnie za trudne. Bo hermetyczne na zbyt wielu poziomach: bohatera (jakże kibicować komuś, kogo imię – Anonim?), świata i misji. Nie ma dla czytelnika punktu zaczepienia. Doceniam poszczególne sceny: Nietzschego z rewolwerem pytającego o śmierć Boga, dziewicę Wilgefortis; uśmiecham się, gdy do tego panteonu włączasz Robin Hooda. Ale to wszystko obrazki, wskazujące na śmiałą wyobraźnię i nieprzeciętne oczytanie, ale tylko obrazki, nie łączące się w opowieść, którą chciałbym poznać.

Zgadzam się z MrB co do zagmatwania pierwszej sceny, też przez chwilę myślałem, że Lucibus to imię bohatera.

Przyznaję, że poziom absurdu przekroczył tolerowaną przeze mnie granicę, co przyczyniło się mocno do braku zrozumienia i powiązania poszczególnych scen. O ile przez fragmenty szło się jakoś, to próby połączenia ich w całość zmęczyły i spełzły na niczym. Zbyt odleciany ten tekst dla mnie. 

Tym, co najbardziej mi się spodobało i do mnie przemówiło, to sam początek. Wizja świata, wszechobecny i wszechstronny Lucibus o wielu twarzach (ciekawa “postać”), zwariowane życie, sny (szkoda, że ten element nie został nieco rozwinięty) – gdyby to pociągnąć, pokazać i jakoś wyjaśnić genezę, pokazać dokąd zmierza (tak bardziej namacalnie, a mniej filozoficznie metaforycznie), chyba bym dała się wciągnąć. Jednak poszłaś w innym kierunku, w którym tylko się zagubiłam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przykro mi to mówić, ale niniejsze opowiadanie jest tak dalece sprzeczne z moim gustem – może nawet z moim pojmowaniem literatury – że już po pierwszych kilku akapitach byłem pewien, iż lektura będzie mi drogą przez mękę. I nie pomyliłem się, niestety, za bardzo.

Oniryzm, którego szczerze nie znoszę, bo mnie męczy, nudzi i drażni swoją bezcelowością (chyba, że czyjś sen ma dla fabuły istotne znaczenie – to jednak z reguły jeszcze bardziej irytujący deus ex; ucieczka z fabularnej pułapki, w którą autor zapędził bohaterów, a z której nie ma pomysłu ich sensownie wydostać, więc sięga do takich małych, paskudnych cudów), podlewany sutą dawką niestrawnego dla mnie, bo równie męczącego, frywolnego, ale zupełnie niezabawnego (więc dla mnie bezcelowego) absurdu, i to od razu na rozgrzewkę – ot, i masz doskonały sposób, żeby zabić we mnie wszelką chęć dalszego czytania.

Nie będzie więc zaskoczeniem, że wszystko później – równie absurdalne, a nawet mniej poprzez narastające stężenie tego absurdu znośne – trawiłem już na martwiaka; jak zombie, któremu mózg sąsiada bezsensownie gnije w żołądku, bez nadziei na stanie się pełnoprawnym, życiodajnym posiłkiem.

Ujmując rzecz inaczej – za co z góry przepraszam – doczytałem tylko po to, by móc napisać, że doczytałem tylko po to, by móc napisać, że…

 

Próbowałem wyciągnąć z tego opowiadania jakiś przekaz, myśl przewodnią, konsensus czy niechby morał, ale poza sztampowymi ogólnikami w stylu nihil novi sub sole (do bólu zresztą męczonymi w tym opowiadaniu), nic sensownego o podróży – a tym bardziej tejże podróży celu – Anonima powiedzieć nie mogę. W sporej części na pewno wynika to z faktu – przyznaję uczciwie – że szybko zrezygnowałem z prób zrozumienia opowiadania, skupiając się jedynie na tym, by doczytać, naiwnie licząc, że wynagrodzisz moje wysiłki przebłyskiem jakiegoś klarownego nieabsurdu w finale i tym samym nadasz opowieści i poszczególnym jej częściom bardziej zrozumiały, a przy tym mniej wyświechtany kontekst.

Mówiąc krótko, fabularnie opowiadanie rozbija się – wyjątkowo – w stu procentach o czytelnika, a nie samo o siebie. I to jest jego jedyny – ale przy tym główny i ostateczny – mankament.

No nie przetrawię tego (metaforycznego) mózgu, przykro mi.

 

Literacko natomiast jest ładnie. A raczej byłoby, gdyby niektóre zdania – same w sobie naprawdę przyjemne – nie potęgowały jednak poczucia zagubienia wśród narastających absurdów i niejasności opowiadania. Ale serio – abstrahując już od tej nieszczęsnej fabuły, tekst naprawdę daje radę.

 

Mam nadzieję, że dosyć dosadne rozwinięcie pierwszoakapitowego “Nie jestem targetem dla takich tekstów” nie sprawiło Ci przykrości, a jedynie pozwoliło dobrze zrozumieć moje wobec opowiadania stanowisko.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Wybaczcie, że nie odpowiadam na bieżąco, czytelnika oczywiście szanuję, po prostu jestem “a little busy at the moment”, jak to mówią udzielający ślubów piraci.

 

Cieszę się, że zajrzeliście. Od początku miałam świadomość, że opowiadanie nie jest dla wszystkich, ja sama nie mam w zwyczaju pisać tego rodzaju alegorycznych zagwozdek (a przynajmniej nie AŻ takich), jednak jestem kontent, że mimo trudności udało się wam znaleźć jakieś pozytywy czy przyciągające uwagę fragmenty. Tekst przecież łatwy nie jest, a do przebrnięcia przez coś na przekór gustowi trzeba nie lada determinacji. Doceniam to, ja nie wiem, czy bym podołała ;) Ogólnie powiedziałabym, że w chwili, kiedy zorientowaliście się, że nie jesteście targetem, powinniście byli porzucić opowiadanie, ale to byłby chyba strzał we własną stopę – w końcu ja jestem autorem i powinnam swój własny tekst darzyć matczyną miłością D:

 

Dzięki za wizytę i mam nadzieję, że spotkamy się pod jakimś bardziej czytelnym tekstem. Wszystkie rady cenne i do serca wzięte!

Sorry, Winnetou, ale jestem na NIE.

Nie jestem targetem, ale to pół biedy. Problem w tym, że nie zrozumiałam tekstu na podstawie tekstu, dopiero na podstawie komentarzy. A i teraz na przykład mechanizm przejścia między poszczególnymi etapami nie jest dla mnie jasny. Znaczy, co decyduje, dokąd bohater trafia.

Cóż oniryzm to nie moja bajka – sen mara, Bóg wiara. We śnie może zdarzyć się wszystko, ale interpretacja tych marzeń to wyższa szkoła. A ja i tak nigdy nie lubiłam Freuda.

No i zawsze uważałam, że jak się wysyła człowieka z misją, to należałoby mu powiedzieć, na czym ona polega, to powinno zwiększyć szanse powodzenia.

Mam wrażenie, że trochę za dużo wymagasz od czytelnika. Ale może tylko próbuję się usprawiedliwić, że nie skumałam.

Ale klamra z włóczni mi się spodobała. Jakiś prawie stabilny element. :-)

Babska logika rządzi!

Też niestety jestem na NIE.

Mam trudność z surrealistycznymi tekstami, bo potrzebuję najpierw określenia (lub chociaż możliwości domyślenia się), co jest w tym świecie normą. Tutaj tego mi zabrakło. W efekcie, nawet gdy próbowałem wznieść się nad tym surrealizmem, gubiłem się i kręciłem w kółko, próbując ustalić, co jest esencją całej treści.

Jednak muszę też przyznać, że część scen jako taka zrobiła na mnie wrażenie. Moja ulubiona to ta z Robinem :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Krótko, bo z telefonu: początek obiecujący, fajna wizja (choć rozpoczynanie sceną przebudzenia to straszna sztampa), ale im dalej tym bardziej chaotycznie. Tekst musi bronić się sam, bez dodatkowych wyjaśnień. Niemniej napisane przyzwoicie, obrazowo. Dłuższa opinia, jak wrócę do cywilizacji ;)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Pierwsze, co przyszło mi do głowy po przeczytaniu, to pytanie: „O czym to było?” Oczywiście nie mówię tego do końca na poważnie, byłoby to niesprawiedliwe, ale wiesz, Żonglerko, przez sporą część tekstu tak właśnie myślałem.

To, co najbardziej mi się podobało, to poszczególne sceny, każda jak oddzielny obraz. I muszę przyznać, że oryginalny. Zarówno sam pomysł Lucibusa, jak i poszczególne detale typu „kształt snu”, „podziurawiony i ranny cień” to rzeczy, z którymi się wcześniej nie spotkałem.

Z drugiej strony, te poszczególne obrazy to równocześnie słaby punkt opowiadania. Bo równie dobrze mogło ich być dziesięć więcej i chyba niewiele by to zmieniło, przynajmniej w moim odbiorze.

Wiesz, Żonglerko, to opowiadanie pokazujące zakres Twoich możliwości, rzeczywiście spory. :) Serwujesz nam piękne umiejętności językowe, ale nie ma w tym solidnej historii, czegoś, co tworzy logiczną całość. Możliwe też, że to wszystko jest, tylko ja nie zrozumiałem. :( Troszkę szkoda, troszkę jestem rozczarowany, bo niewątpliwe masz w sobie spory potencjał, a przecież delikatnie nadmieniałem w warunkach konkursowych, aby nie zbaczać na niespokojne strumienie świadomości bohaterów.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Huh, był to pewien intelektualny wysiłek ;) Gęsto tu od symboli i zagadek, bardzo intrygujących i właściwie absolutnie zasługujących na docenienie, choć nie powiem – nie ułatwiało to lektury. Dla równowagi jednak wspomnę o dużej przyjemności estetycznej – pięknie to napisałaś, w opisach na maksa angażujesz zmysły, co uwielbiam, narrację prowadzisz w sposób mięsisty, taki nasycony – za to duże brawa.

To tekst trudny w odbiorze. Nie tylko ze względu na wspomniane już symbole, ale też na kompozycję i sposób serwowania poszczególnych wydarzeń. W każdą scenę można wsiąknąć, ale w całość opowieści już jest wsiąknąć trudno. Czasami miałam wrażenie, jakby zacierała się pewna logika, nawet ta wewnętrzna, ustanowiona na Twoich zasadach. Możliwe oczywiście, że coś wymknęło się mojemu pojmowaniu i jest to wrażenie błędne. 

Mogę jedynie docenić poświęcony czas i uśmiechnąć się, że coś się jednak podobało. Tekst nie miał być łatwy, więc zdecydowanie nie jest dla wszystkich. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie spiszecie mnie na straty i zobaczymy się pod kolejnymi tekstami :)

Absolutnie nie, mój komentarz ma charakter pozytywny.

"Nie" że mnie nie spiszesz na straty czy "nie" że się nie zobaczymy? ;)

Dobra, dobra, przekaz jest jasny. :)

Nowa Fantastyka