- Opowiadanie: gruby100004 - Tytuł to nie wszystko

Tytuł to nie wszystko

Po dłuższych przebojach udało mi się w końcu napisać kolejne opowiadanie z autorskiego świata “Jaskółki”. Nie mogłem znaleźć nigdzie pomocy odnośnie zapisu dialogu, który prowadzi się w języku migowym, musiałem więc improwizować w tej kwestii i jeśli ktoś z Was się natknął na to, jak powinno się taki bubel zapisać, byłbym wdzięczny za poradę :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III

Oceny

Tytuł to nie wszystko

Szum oceanu. Dźwięk fal rozbijających się o brzeg. Rytmiczne popiskiwania ptaków. Wszystkie te bodźce docierały do Henke z opóźnieniem, przytłumione, jakby ktoś nałożył mu na głowę worek. Leżał na plecach, czując pod sobą rozgrzany piasek. Choć znajdował się na skraju świadomości, miał wrażenie, jakby wszystko wirowało dookoła niego. Dobrze znał ten stan. Choć ciekawiło go, gdzie się znajdował, nie miał ochoty się ruszać, trwał więc w tym dziwnym zawieszeniu, czekając aż nabierze sił.

Czyjś palec dźgnął go w policzek. Raz, potem drugi. Kapitan z trudem podniósł głowę i pokonał opór, jaki stawiały mu ołowiane powieki. Nagle całe zmęczenie ulotniło się jak kamfora. Stał nad nim potwór o świecących oczach, szczerząc ogromne zęby. Henke krzyknął i cofnął się, zamiatając łokciami piach. Potwór widać nie spodziewał się takiej reakcji, bo też odskoczył i wzniósł włócznię do obrony. Aluminiowa, wgnieciona tam i ówdzie rurka oklejona była dookoła bateriami i kablami, które biegły do trójkątnego kawałka blachy na jej końcu. Kapitan mrugnął kilka razy, przypatrując się monstrum, które wyrwało go z letargu. Miało z grubsza humanoidalne kształty, zasłonięte tylko przez przepaskę biodrową i sznury kolorowych kabli owinięte wokół przegubów i kostek. Potwór podniósł stalową maskę z której zwisały liczne żarówki, odsłaniając twarz pokrytą tatuażami, skośne oczy i szpiczasto zakończone uszy. Elf wyszczerzył się, pokazując garnitur białych zębów mocno kontrastujących z jego ciemną karnacją. Wzniósł żylastą dłoń i poklepał nią kilka razy usta.

– Ty… chcesz czegoś ode mnie? – Dzikus podskoczył w odpowiedzi i powtórzył gest energiczniej. –Nie rozumiem. Nie-ro-zu-miem. – Henke pokręcił głową, wznosząc ręce w geście bezsilności. Elfowi nie spodobała się ta odpowiedź. Uśmiech spełzł z jego twarzy, jakby nigdy go tam nie było. Zbliżył się do kapitana i przytknął koniec trzymanej dzidy do jego piersi. Z metalowego grotu wystrzeliły iskry.

– Hej, hej! – Kapitan wycofał się, ale elf podążył za nim, przyciskając włócznię do jego mostka. Nie zapełzł jednak daleko, kilka metrów dalej drogę zagrodziła mu palma. Opierając się o jej pień, wstał na równe nogi. Odruchowo sięgnął do kabury przy udzie, ale nie znalazł w niej swojego wiernego rewolweru. Serce podeszło mu do gardła. – Spokojnie! Może się dogadamy!- Elf zamierzył się włócznią, ale przerwał w połowie ruchu. Spojrzał w prawo, na odległy koniec plaży. Nasłuchiwał. Niezręczna cisza przedłużała się, ale zdawało się mu to nie przeszkadzać. W końcu elf złapał go za koszulkę i popchnął między drzewa, dźgając dla zachęty w plecy dziwną dzidą. Minęli pośpiesznie kilka liściastych krzewów i bezceremonialnie powalił go na ziemię. Zebrał kilka leżących obok uschniętych liści palmowych i przykrył nimi kapitana. Przyłożył wskazujący palec do ust i wrócił na plażę. Henke ani drgnął, zaskoczony dotychczasowym przebiegiem wydarzeń. Dzikus nałożył maskę i włączył światełka, upodabniając się do przystrojonej na równonoc choinki. Po chwili dołączyło do niego kilkunastu innych, wyglądających bardzo podobnie. Wszyscy trzymali w rękach udziwnione włócznie i zakrywali twarze maskami, niektórzy chronili torsy czymś, co z daleka przypominało fragmenty kadłubów statków. Elf machnął ręką i wykrzyczał kilka zdań brzmiących jakby płukał gardło. Przywódca grupy odpowiedział mu, gestykulując energicznie. Bulgotanie kilka razy przerwało słowo „hektor”, zupełnie niepasujące do dialektu, bo brzmiące jak wspólny język, używany w całej galaktyce. Po szybkiej wymianie zdań wszyscy potruchtali we wskazanym przez elfa kierunku. Henke otrząsnął się. Szczytem głupoty byłoby czekać, aż dzikus po niego wróci. Zrzucił z siebie liście i pobiegł ile sił w nogach.

Wystające gałęzie co rusz szarpały go za ubrania i drapały twarz, ale nie zwalniał, ciągle biegł pod górkę. Dobrze wiedział, że chociaż nie słyszał za sobą żadnych kroków, elf pędzi za nim, próbując go dogonić. Nie wątpił, że już za chwilę padnie na ziemię powalony jednym celnym chwytem. Mimo to nic takiego się nie działo. Zastanowiło go to. Spojrzał za siebie. Nie wychwycił niczego poruszającego się szybciej niż on. Siłą rzeczy nie mógł jednak zobaczyć przez to korzenia wystającego przed nim. Przewrócił się i zdziwienie szybko ustąpiło miejsca przerażeniu, gdy zorientował się, że nie leci na spotkanie ziemi, ale ogromnej dziury. W zasięgu ręki wyrastał inny korzeń, wystarczyłoby, żeby go chwycił by się uratować. Wystarczyłoby, ale nie był w stanie. Obok korzenia wystawał kamień, w stronę którego siła bezwładności, pokierowała jego głowę. Przed oczami rozbłysły mu wszystkie konstelacje gwiazd jakie kiedykolwiek znał. Wydawało mu się, że spadał przez całą wieczność, owiewany przez chłodny wiatr. Zobaczył przytłumione, niebieskie światło i uderzył plecami w jakąś twardą powierzchnię. Siła uderzenia wypchnęła mu resztki powietrza z płuc, gdy tafla jeziora rozstąpiła się pod nim tylko po to, by od razu pochłonąć go w zimnym objęciu.

Resztki świadomości, jakie mu zostały, zbuntowały się przed ogarniającym go chłodem i mrokiem. Zmusiły nogi i ręce, by ostatkiem sił zagarnęły pod siebie wodę. Choć nie zbliżył się do powierzchni, na moment przestał kierować się na dno. To wystarczyło. Zamachnął się mocniej, zsynchronizował ruchy. Wypłynął na powierzchnię, chciwie łapiąc oddech. W ciemności rysował się kształt małej wysepki. Podpłynął do niej i z trudem wspiął się na nią, plując wodą. Gdy przestał w końcu kaszleć, usiadł ciężko i rozglądnął się. Bezpośrednio nad nim zwisały świecące na niebiesko pnącza, ale to nie one rozświetlały całą jaskinię. W miejscu, gdzie wpadł do jeziora, niespokojnie drgała plama światła. Odbijające się od niej promienie biegały po nierównych, kamiennych ścianach. Spojrzał w górę. Gdy się nachylił, widział przez otwór w suficie spokojnie szumiące korony drzew. Nie spadał więc tak długo, jak mu się wydawało. To dobrze. Tylko jak się stąd wydostać? Spojrzał wokoło. Jaskinia nie wydawała się mieć innego wyjścia. Mimo to woda nie pachniała stęchlizną, gdzieś musiała więc wypływać. Gdy tylko o tym pomyślał, uświadomił sobie, że szum, który słyszy, nie pochodzi od drzew, a przynajmniej nie tylko. Za jego plecami wartko spływała rzeka. Jeśli poziom jeziora był stały, tak samo intensywnie woda musiała wypływać. Zerwał fosforyzujące pnącze, owinął je sobie wokół przedramienia i zanurkował. Gdy dotknął dna, poczuł ciągnący go prąd. Po chwili zobaczył tunel, do którego uciekała woda, wystarczająco szeroki, by się w nim zmieścił. Pytanie tylko, czy był tak szeroki przez całą długość? Cóż, raz glorkinowi śmierć. Wypłynął na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza i wpłynął do tunelu. Prąd nie był silny, ale zdołał go za sobą pociągnąć. Naturalny korytarz ciągnął się lekko w dół, prawie nie skręcając. Na końcu pojawiło się małe światełko. Ucieszył się, bo już zaczynało mu brakować powietrza. Odepchnął się od ścian, by szybciej dotrzeć do wylotu. Wyleciał z otworu w zboczu góry i upadł do koryta strumienia wypełnionego otoczakami.

– Uch – jęknął. Długo leżał na plecach, tak jak się zatrzymał, obmywany przez zimną wodę. Gdy stwierdził, że niewygoda takiej pozycji przerasta już ból, który wywoła wstając, przewrócił się brzuch i powoli podniósł na nogi.

– Zaraza, tyfus i trąd. I kurwa. – zaklął. – Przynajmniej ten dzikus zgubi mój ślad. – Obejrzał się. Las, w którym wylądował, niczym nie różnił się od tego, który zostawił za sobą. Brak jakichkolwiek punktów orientacyjnych w zasięgu wzroku tylko zwiększał uczucie zagubienia. Potarł brodę w zamyśleniu. Powinien rozbić poważny problem na mniejsze, łatwiejsze do przetrawienia. Po pierwsze: znaleźć schronienie. Lokalna gwiazda mimo wszystko była łatwo widoczna nawet w gęstym lesie i sądząc po jej położeniu na nieboskłonie, dochodziło już południe. To zostawiało mu niewiele czasu do nadejścia nocy, a bogowie tylko wiedzą, jakie bestie mogą wyjść wtedy na łowy. Plusem takiej sytuacji będzie jednak możliwość zidentyfikowania konstelacji. Skupił się, próbując uchylić choć trochę mgłę, która otaczała jego wspomnienia. Ostatnie chwile, jakie pamiętał, pochodziły z sektora Binard, właśnie skończył robotę ze swoją załogą. Jeśli nie oddalił się znacząco od tamtego miejsca, powinien mniej więcej móc ustalić swoje położenie. Uśmiechnął się pod nosem. Ledwo wpakował się w kabałę, a już zaczynał myśleć jak za dawnych czasów w marynarce. Admirał Almen byłby dumny. Obmył krwawiące przetarcia ramion w potoku, schował świecące pnącze do kieszeni i wybrał kierunek marszu na chybił trafił. Padło na północ. Miał tylko nadzieję, że planeta nie posiadała nieeuklidesowej geometrii albo zaburzeń czasoprzestrzennych. Ileż to razy słyszał historię o bohaterach zagubionych w zaklętym lesie, do usranej śmierci kręcących się w kółko? Henke nie chciał, żeby unieśmiertelniono go w legendach w taki sposób.

Las, jak przystało na porządną dzicz, był zarośnięty ponad wszelką racjonalną miarę. Każda bez mała roślina walczyła o dostęp do światła i Henke mógł przysiąc, że udawało się im to co najmniej sprawnie. Pni drzew nie objąłby nawet dorosły troll, krzewy kończyły się wysoko nad głową kapitana, nawet ściółka wydawała się bujniejsza, niż powinna. Kapitan co rusz zaplątywał się w jakieś dziwne, wijące się po ziemi nitki, wyciągające po niego cienkie pnącza. W końcu przestał się nimi przejmować i zaczął po prostu wyrywać je z każdym krokiem. Po godzinie marszu natrafił na stado włochatych zwierząt, które poruszały się zwinięte w kulkę a robiły to wcale sprawnie. Zwierzątka szybko się nim zainteresowały i podążyły jak kaczątka za matką. Nie byłoby to problemem, gdyby nie irytujące dźwięki, które z siebie wydawały. Każdy brzmiał jak mocno zardzewiała trąbka, a razem mogły spokojnie wygrać konkurs na najgorszą kakofonię w galaktyce. Henke rzucał w nie kamieniami w nadziei, że się przestraszą, ale zwierzęta nie dawały za wygraną. Płynnie unikały kolejnych pocisków rozstępując się niczym ławica ryb, po czym  wznawiały koncert.

– Medira mi świadkiem, przerobię was na jebane dywaniki do mojej kajuty – warknął rozdrażniony. Pomimo intensywnego marszu otoczenie nie zmieniło się nawet minimalnie. Przystanął, spocony oraz zziajany i rozejrzał się dookoła, niepewny, czy przypadkiem nie powinien zmienić kierunku marszu. Coś błysnęło wśród wszechobecnej zieleni. Raz, potem drugi. Henke zwiększył przybliżenie soczewek w protezach oczu, ale gęste listowie zasłaniało mu widok. Po krótkim namyśle ruszył w tamtą stronę. Już po chwili marszu okazało się, że to, co zwróciło jego uwagę, znajdowało się na końcu wąskiego rowu. Szeroka na dwa metry bruzda schodziła coraz głębiej. W końcu znalazł się z błyszczącym przedmiotem na jednej wysokości i mógł bez problemu dojrzeć, do czego zmierza. Jak się okazało, była to kapsuła ratunkowa. Widział ich w życiu setki. Nie raz i nie dwa trzeba było ewakuować się ze statku, zanim dojdzie do całkowitego rozszczelnienia i ciśnienie powietrza wypchnie załogę ku zimnej próżni kosmosu. Szybki rzut okiem na numery seryjne i model pozwolił mu ocenić, że ta akuratna nie była kolejną losową kapsułą. Ta została wystrzelona z jego statku, "Jaskółki". Żołądek kapitana skurczył się nagle, gdy przez głowę przebiegła mu straszna myśl. Czyżby jego statek uległ zniszczeniu, a on doznał amnezji? Nie, niemożliwe. Na pewno nie ratowałby się ucieczką, zamiast tego wysadziłby się ze swoim statkiem jak na kapitana przystało. Na pewno znajdował się na pokładzie "Jaskółki", odlatywali właśnie po kolejnej dobrze wykonanej robocie. Potem jednak natykał się na irytujące braki, których nie był w stanie uzupełnić, nieważne jak głęboko szperał w swoich wspomnieniach. A może, pomyślał, ktoś z jego załogi musiał się wystrzelić, a on przybył tutaj na pomoc? To tłumaczyłoby nieco więcej, ale wciąż za mało. Zbliżył się do otwartych drzwi kapsuły. W środku nie było niczego poza drobnymi kawałkami papieru i kolorowego szkła. A może to była symulacja? Znalezienie własnej kapsuły w tak losowy sposób zakrawało na czyjąś interwencję. Słyszał kiedyś o systemach tak potężnych, że renderowały iluzje nie do odróżnienia od prawdziwego świata, głównie w celach przesłuchań, ale co ktoś chciałby wyciągnąć z jego przeżartej używkami głowy? Raczej nic przydatnego.

Z zamyślenia wyrwała go nagła cisza. Dopiero po chwili zauważył, że koncert irytujących kulek zakończył się. Przymknął na moment oczy, napawając się błogą ciszą.

– No, nareszci… au! – Ktoś uderzył jego głową o kapsułę. Po raz drugi już tego dnia gwiazdy rozbłysły mu przed oczami, ale nie pomogły mu określić jego pozycji w kosmosie. Zanim zdążył zareagować, napastnik obrócił go, złapał za przeguby i owinął wokół nich gruby sznur. Henke odruchowo kopnął przeciwnika w krocze, ale nie napotkał większej reakcji. Podniósł wzrok i oniemiał. Stał przed nim ten sam elf, któremu nie tak dawno, dałby głowę, uciekł. Dzikus tym razem nie bawił się w uprzejmości. Z marsową miną podniósł go niczym worek ziemniaków i przerzucił sobie przez ramię. Kapitan próbował stawić mu opór, ale bez większego skutku, elf trzymał go z siłą imadła. Obrócił się na pięcie i ruszył w tylko sobie znanym kierunku.

Kapitan wyrywał się i kopał, ale poddał się po godzinie bezowocnej szarpaniny. Flora zmieniła się, przywodziła na myśl niektóre egzotyczne wyspy na rodzinnej planecie Henke. Bluszcze wiły się po długich pniach liściastych drzew, u korzeni których o każdy promień światła walczyły paprocie sięgające mu do pasa przypominającymi pióropusze liśćmi. Ptaki świergotały energicznie, przelatując z gałęzi na gałąź. Dotarli do krystalicznie czystego jeziora ukrytego w skalnej rozpadlinie, otoczonego przez bujną i kolorową roślinność. Wodospad huczał, wpadając w burzącą się taflę jeziora.

– Łał – Henke westchnął, zszokowany majestatem pomnika natury. Dzikus nie dał mu wiele czasu na zachwyt. Pokierował go nad brzeg i gdy kapitan już myślał, że wskoczą wody, skręcili w lewo, na ledwo widoczną, wąską półkę skalną. Lekko świecące kwiaty, przypominające pomarańczowe pastorały i czerwone kielichy zwijały się, gdy się do nich zbliżali, odsłaniając dalszą ścieżkę. Przeszli pod wodospadem i znaleźli się w sporej jaskini. Dzikus bezceremonialnie zrzucił kapitana z ramienia.

– Uch!

– O, witam z powrotem pana kolegę – ktoś odezwał się z głębi jaskini. Henke uniósł wzrok. Pieczara była podzielona przez postrzępioną zasłonę, niegdyś zapewne będącą pościelą. W pierwszej, zewnętrznej części znajdowały się głównie biurka, na których w idealnym porządku stał różnoraki sprzęt do pracy warsztatowej, z tym, że wykonany z kamienia i drewna: imadła, młotki różnych rozmiarów, blachy wykręcone tak, by przypominać śrubokręty, a zaraz przy wyjściu buchał iskrami piec zbudowany z otoczaków. Właśnie przy nim gnom ostrożnie przelewał płynny metal z chochli do małej formy. Jego biała koszula i prążkowane, eleganckie spodnie były przetarte w wielu miejscach i brudne, ale przetykane siwizną czarne włosy nosił starannie zaczesane do tyłu.

– My się znamy? – zdziwił się kapitan.

– Nie pamięta kolega? – Gnom skończył przelewać metal. Odłożył chochlę na bok, ściągnął grube rękawice i poprawił włosy. – No tak, możliwe. Mogło się zdarzyć, że znajdował się kolega w stanie niepozwalającym na wyższe procesy myślowe. Profesor, do usług pana kolegi.

– Profesor?

– Tak, to moje imię.

– A nazwisko?

– Pan.

– Profesor Pan?

– Wolę Pan Profesor.

– To chyba jakieś żarty.

– Bynajmniej, ale widzę znaczną poprawę. Za pierwszym razem, gdy się panu koledze przedstawiłem, zaśmiał się kolega w niebogłosy. Teraz wydaje się kolega nawet cywilizowany. – Henke obejrzał się na stojącego za nim elfa, mając nadzieję, że może on wytłumaczy mu całą sytuację. Dzikus jednak oparł się tylko o ścianę jaskini i splótł ręce na wąskiej piersi.

– Nie do końca rozumiem, co tu się dzieje… – przyznał.

– O, witam pana kolegę. – Zza zasłony wyszedł drugi gnom, wyglądający identycznie jak Profesor, niosąc oburącz wiadro pełne bulgoczącego, zielonego śluzu. Postawił je u stóp pierwszego gnoma i otarł pot z czoła. – Jak tam wojaże?

– Wojaże?

– Pan kolega nic nie pamięta – wyjaśnił Profesor.

– Ach, naturalnie. Podejrzewałem taki obrót spraw. Czyli powinienem się przedstawić? Moje imię Docent. Miło mi. – Henke bezwiednie uścisnął podaną mu dłoń. Nie zdziwiło go, że gnomy wyglądały identycznie, zazwyczaj rodziły się wśród nich trojaczki albo czworaczki, ale z całą resztą miał już problemy. Byłby pewien, że to wszystko mu się tylko wydaje i właśnie leży gdzieś na „Jaskółce” ledwo żywy od zatrucia alkoholowego, gdyby nie to, że nigdy nie wymyśliłby aż tak dziwnych imion dla swoich zwidów.

– Śpieszę wyjaśnić panu koledze, że mówiąc „wojaże” miałem na myśli plan kolegi zakładający zbudowanie tratwy i odpłynięcie z tej wyspy. Próbowaliśmy oczywiście wyperswadować koledze takie brawurowe pomysły, jednakowoż pozostał kolega głuchy na naszą argumentację. Zbałamuciwszy Babu obietnicą alkoholowej libacji, pognał pan ku plaży, chcąc wyciąć rosnące tam palmy i związać je pnączami i własnymi włosami. Udało się?

– Chyba nie, skoro wciąż tu jestem. Babu to ten elf?

– Zawsze mógł kolega wrócić. Tak, ten elf.

– O, witam pana kolegę. – Trzeci gnom odsunął zasłonę i uśmiechnął się szeroko. – Dobrze słyszałem, że nic kolega nie pamięta? To ja się przedstawię. Imię moje…

– Doktor. – Henke wszedł mu w słowo.

– O, jednak kolega pamięta?

– Nie, ale pozostały tylko dwie opcje.

– Przejaw myślenia, dobrze! Będziemy potrzebować czegoś więcej, niż barbarzyńskiej siły, by sprostać naszemu problemowi.

– Nie do końca wiem, o czym mówisz.

– „O czym pan mówi”. Nie bądźmy dzikusami, panie kolego.

– Okej.

– „Dobrze”.

– Dobrze – wycedził przez zęby Henke, uśmiechając się szeroko. Gnom prosił się o porządne oklepanie twarzy, ale na jego szczęście za plecami kapitana wciąż stał uzbrojony elf. – Nie do końca wiem, o czym pan mówi.

– Wytłumaczymy koledze wszystko od początku, na spokojnie. Proszę za mną. Usiądziemy sobie. – Profesor odchylił zasłonę i zaprosił Henkę do środka. Elf jak na komendę dźgnął go w plecy i chcąc nie chcąc, kapitan przeszedł za kurtynę. Drugi segment jaskini nie różnił się wiele od pierwszego, z tą jedną różnicą, że zamiast sprzętu do robót mechanicznych tutaj na stołach piętrzyły się łupiny po kokosach, drewniane wiaderka i krzywo wytopione szklane sfery, które zapewne miały imitować alchemiczne alembiki i retorty. Nieco dalej cicho bulgotała stulitrowa beczka. Pod ścianą, w środku kopca blach, stało coś, co z grubsza przypominało rakietę. Bardzo małą i toporną, ale jednak. Babu uwolnił Henke z więzów i usiedli w okręgu na pieńkach tak niskich, że kapitan mógł bez problemu oprzeć brodę na kolanach. Jego rozmówcom zdawało się to nie przeszkadzać. 

– A więc… – zaczął Profesor, składając palce w trójkąt.

– Nie zaczyna się od „a więc” – przerwał mu Docent.

– Można. – Doktor wziął swojego brata w obronę. – Nie istnieje oficjalna zasada tego zakazująca.

– Ale Docent ma rację, nie powinno się. – Profesor pokiwał głową, pogładził siwy wąs. – Dbajmy o higienę języka. Zaczynając od początku: rozbił się pan tutaj, panie kolego, jakiś tydzień temu…

– Tydzień? Byłem aż tak pijany? – Henke złapał się za głowę. Właściwie teraz wszystko nabierało sensu. Dopiero teraz zauważył, że jego skóra miała barwę dobrze wysmażonej cebulki, a przecież podczas żeglowania po kosmosie nie miał wielu okazji, by się opalić.  

– Na to wygląda, ale proszę mi nie przerywać, bo inaczej nigdy nie skończę. Pana kapsuła spadła z nieba wieczorową porą. Z powodu naszego pustelniczego trybu życia pewnie nie dostrzeglibyśmy jej, gdyby tubylcze plemię nie wzięło tego za zły omen. Dzięki temu Babu przybył do nas, gdy tylko mógł, a jego współplemieńcy w tym czasie ruszyli ku panu, panie kolego. Zapewne chcieli zaciągnąć pana do swojego obozu, gdzie po długiej katordze oddaliby pana w chłodne objęcia śmierci, jednak, jak usłyszał Babu, w pijackim rauszu odgonił pan dziesięć elfów mając za broń wyłącznie instrukcję postępowania w wypadku rozbicia się na bezludnej planecie.

– Nie byłaby to najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. – Kapitan pomasował skronie. Krew zaczynała coraz głośniej tętnić mu w uszach, powodując fale bólu.

– Ta z pewnością uratowała panu życie – wtrącił się Doktor. – Potem udał się pan na kilku dniową wyprawę, po której czystym przypadkiem trafił pan tutaj, kolego. Proszę wyobrazić sobie nasze zdziwienie. Szukali pana wszyscy na tej wyspie, wyborni tropiciele, a pan jakby zapadł się pod ziemię, a potem nagle pojawił się w naszej skromnej kryjówce.

– Niestety – narrację przejął Docent – nie był pan w nastroju do współpracy. Zamiast tego wyśmiał pan nas i zaprosił Babu na pijacką wyprawę, podczas której mieliście konsumować trunki i zbudować tratwę, dzięki której mieliście opuścić wyspę. Obiecał mu pan, jeśli mnie pamięć nie myli, że jeśli się wam uda, zrobi pan z niego prawdziwego wolnego żeglarza. – Kapitan zaśmiał się cicho, kręcąc głową. Nie skomentował. – Próbowaliśmy wytłumaczyć, że wylądował pan na jedynym stałym lądzie na całej planecie, ale nie słuchał pan. No i cóż, elf poszedł za panem, a teraz przyprowadził z powrotem. Niczym przykładny czytelnik książkę z biblioteki.

– Skoro o nim mowa – Henke puścił porównanie go do książki mimo uszu – to co on teraz robi? – Spojrzał na Babu mieszającego kokosową łupiną w stulitrowej beczce, na którą wcześniej zwrócił uwagę.

– Oh, to w ogóle wspaniała historia, dzięki której żyjemy! – Zachwycił się Profesor. – Otóż zdecydowana większość tubylców, proszę uważać, jest uzależniona od prądu elektrycznego.

– W sensie?

– Nie jesteśmy pierwszymi rozbitkami na tej piekielnej wyspie. Elfy zdołały już wcześniej odkryć elektryczność i bardzo spodobało im się rażenie się nią nawzajem. Do tego stopnia, że teraz robią się agresywni, gdy odetnie im się zasilanie, no i stworzyli coś na kształt kultu prądu elektrycznego.

– Co to ma wspólnego z beczką? Macie tam naładowany płyn z akumulatora? – prychnął Henke. Po niewczasie zorientował się, że właściwie mogła to być prawda. Nic już by go nie zdziwiło.

– Och nie. Babu jest wyjątkiem. Nie lubi prądu, dostaje od niego padaczki, za to jest uzależniony od alkoholu etylowego.

– Czyli upędziliście bimber.

– Tak, kokosowy, aczkolwiek nie polecam, jest bardzo zanieczyszczony. – Henke spojrzał na beczkę, rozważył wszystkie za i przeciw. Choć od dłuższego czasu czuł się trzeźwy, kac dopiero rozgaszczał się w jego głowie, rozpychając komórki nerwowe po kątach. Jeśli faktycznie był tak pijany, że wystrzelił się z „Jaskółki” kapsułą ratunkową i pił przez tydzień bez przerwy, to gdy pozwoli resztkom alkoholu zniknąć z krwioobiegu, padnie jak stoi i nie podniesie się przez kolejne siedem dni. Wolałby wtedy znajdować się na pokładzie medycznym „Jaskółki” podpięty do kilku litrów kroplówki, niż na zapomnianej przez bogów planecie. Na dodatek elf pił już bimber i raczej nie oślepł, a on jako człowiek był odporny na większość toksyn. Wstał z trudem, podszedł do beczki i dołączył do Babu. Bimber faktycznie smakował paskudnie, jakby dodano do niego płyn do naczyń, ale nie narzekał. Wychylił duszkiem zawartość pięciu kokosów pod rząd. Prawie od razu rozjaśniło mu się w głowie, a ucisk na skronie zniknął.

– Od razu lepiej! – westchnął. – Wiecie może, gdzie podziałem mój rewolwer?

– Z tego, co nam wiadomo, nie był pan uzbrojony, panie kolego. – Profesor pokręcił głową, a Henke zaklął. Przez chwilę miał nadzieję, że może zostawił jednak broń u gnomów. Mógł mieć przy sobie nawet i minigun i pancerz wspomagany, ale bez rewolweru czuł się nagi i bezbronny. – To co, pomoże nam pan? – Kapitan zastanowił się nad swoim położeniem. Jeśli gnomy mówiły prawdę, nie specjalnie był w stanie opuścić wyspę sam.

– Chyba nie mam wyjścia – westchnął w końcu.

– Znakomicie! – Profesor klasnął dłoniami o uda. – W takim razie możemy wprowadzić pana kolegę w nasz plan.

– Zamieniam się w słuch – Henke mruknął w odpowiedzi. Głos przejął Docent.

– Otóż, jak mój szacowny brat pana poinformował, nie jesteśmy pierwszymi rozbitkami na tej zgoła nieprzyjaznej planecie-wyspie. To miejsce zdaje się przyciągać do siebie obiekty z większą siłą i z większego dystansu, niż wynikałoby to z teorii grawitacji Lamesi. To mogłoby pomóc nam ponownie zaistnień w akademickiej społeczności, gdybyśmy posiadali jakiekolwiek możliwości udokumentowania tego.

– Fascynujące. – Kapitan pokiwał głową. Niestety, jego rozmówca nie zrozumiał sarkazmu.

– Nieprawdaż? Ale jak z każdego nieszczęścia i tutaj wynikło nieco dobra, gdyż nasze obecne więzienie może poszczycić się bogatymi zapasami części zamiennych ze statków różnorakiego rodzaju. – By upewnić się, że słuchacz nie stracił uwagi, Docent zrobił krótką przerwę, którą wykorzystał Doktor, podejmując temat z takim samym zaangażowaniem.

– Dzięki temu udało nam się zbudować improwizowaną rakietę. – Wskazał otwartą dłonią urządzenie stojące w rozsypce. – Większość części, których nie może znaleźć Babu, wytapiamy sami, ale istnieje jedna, której w żaden sposób zamienić się nie da.

– Komputer pokładowy. – Odgadł kapitan. Silikonowe mózgi elektronowe potrzebne były do zsynchronizowania podzespołów statku w stopniu pozwalającym na lot bez nieprzyjemnych konsekwencji, jak na przykład wybuchu i wyparowania w ogniu nadmiernie spalanego paliwa. Można było więc śmiało stwierdzić, że nie dało się bez nich przeprowadzić ucieczki z pola grawitacyjnego i astralnego planety. Najprostszy jednak komputer potrzebował nie tylko zdolnego inżyniera do zbudowania, ale też programisty i maga, który scali jego elementy, obdarzając je Echem. Nie dziwiło go, że gnomy nie są w stanie zaimprowizować czegoś tak skomplikowanego, a tym bardziej że dziki elf na ich usługach nie potrafił przynieść go w jednym kawałku. Właściwie tylko korporacje trolli posiadały środki i wiedzę wystarczające na takie przedsięwzięcia, a chroniły ich z legendarną zaciekłością. Teraz, gdy przyjrzał się jego rozklekotanej nadziei na ucieczkę z planety, zauważył wgłobienie w kadłubie, pewnie przygotowane właśnie na komputer.  

– Tak, dokładnie! Zna się pan na tym? – Doktor spojrzał na rozmówcę z nadzieją w oczach.

– Odsłużyłem swoje w marynarce, teraz jestem wolnym żeglarzem.

– Wybornie, wybornie, wybornie! W takim razie nie będzie miał pan problemu z odzyskaniem go z jedynej znanej nam lokalizacji.

– Pewnie nie.

– Tylko proszę uważać, bo każdy inny ochotnik, którego tam posłaliśmy, został zjedzony. – Henke uniósł głowę, oczy rozszerzyły mu się jak dwa spodki.

– Co kurwa?

– Statek na pewno powiadający działający komputer pokładowy rozbił się na lagunie na północ stąd. Kilku rozbitków przed panem próbowało się tam dostać, Babu jednak po kilku dniach przynosił nam ich kości, czyściutkie. Nawet jego współplemieńcy nie zapuszczają się w tamte strony, mówią tylko o mieszkającym tam Donosicielu.

– O czym?

– To postać z ich mitów, mająca doprowadzić do zagłady świata.

– I mnie też wysyłacie na pewną śmierć?

– Pan posiada bezapelacyjnie lepsze predyspozycje do tego zadania, niż pana poprzednicy! Oni, jak na nieszczęście, zazwyczaj byli biurokratami, kucharzami czy majtkami. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć, czemu akurat oni przeżywają zazwyczaj takie katastrofy.

– Raz rozbił się tutaj kurier jakiejś większej korporacji. – Przypomniał sobie Profesor. – Też człowiek, ale bardzo szybko oszalał. Cały czas wrzeszczał do pomalowanej piłki siatkarskiej. No nic, stare dzieje. Babu zaprowadzi pana na miejsce, ale to może dopiero jutro? Na razie zbliża się wieczór, nie ma sensu się forsować. Proszę odpocząć, z chęcią odstąpię panu moje łóżko.

Pomysł nie wydawał się zły. Gnomy wróciły do swojej pracy, a Henke opadł na wskazane posłanie z liści palmowych, stawiając obok kokosowy kubek wypełniony bimbrem, żeby przypadkiem stężenie alkoholu we krwi nie spadło mu poniżej dwóch promili. Improwizowane łóżko okazało się bardziej wygodne, niż myślał. Nie miał jednak czasu się zachwycać, bo zasnął w momencie, gdy położył głowę na wypchanej leśną ściółką poduszce.

Obudził go ktoś grający na trąbce. Mocno zardzewiałej. Otworzył oczy i zobaczył w słabym świetle stojącej obok lampy włochate kulki wlepiającego w niego czarne, paciorkowate oczka. 

– Co? – mruknął zaspany. – Och ty mały! – Uderzył najbliższe zwierzątko na odlew, ale chociaż trafił, nie wyrządził mu krzywdy. Zwinęło się w kulkę i uciekło, spłoszone.

– O, widzę, że pan kolega już nie śpi – przywitał go gnom. Kapitan nie miał pojęcia, który. Po chwili doszedł do wniosku, że właściwie nie robi mu to różnicy. – To co, wyrusza pan kolega po mózg?

– Pewnie tak, skoro muszę. – Wypił duszkiem zawartość kokosowego kubka i otarł usta.

– Wybornie. Babu zaprowadzi pana na miejsce. Jak nie będzie chciał zrobić kroku dalej, będzie pan wiedział, że jest blisko. – Gnom wybulgotał kilka zdań do elfa. Dzikus obruszył się i pokręcił głową. Odpowiedział jednym słowem. Niski rozbitek wskazał na beczkę z alkoholem i znowu coś zabulgotał. Elf przez chwilę jeszcze się dąsał i prychał, ale ostatecznie westchnął ciężko i pokazał kapitanowi gestem, by za nim poszedł.

Przeszli przez wodospad, który nie zostawił na nich suchej nitki, ale Henke nie zwrócił na to uwagi. Zaczął myśleć o ważniejszych sprawach, o których powinien pomyśleć zanim zmorzył go sen. Szybka, ale bolesna śmierci oczekiwała go na horyzoncie i co gorsza, wcale od niej nie uciekali. Babu oczywiście zachowa bezpieczny dystans, po wszystkim zbierze tylko jego kości do kupy. Myśli piętrzyły się w przeżartym przez używki mózgu kapitana, nie pozwalając żadnej do końca się uformować, jakby próbowały uciec z jego głowy, póki jeszcze jest czas. Henke nie winił ich za to. Sam dałby nogę, gdyby tylko mógł, ale był pewien, że elf nie pozwoliłby mu na to. Pewnie zaniósłby go na miejsce jak owce na rzeź. Mógł nie mieć związanych przegubów, ale w ostatecznym rozrachunku nie robiło to różnicy. Będąc całkowicie szczerym z samym sobą, kapitanowi nie przeszkadzała śmierć per se. Nigdy specjalnie nie bluźnił i brał udział w co większych świętach, po drugiej stronie powinna więc na niego czekać przytulna kwatera. Szkoda tylko, że umrze dopiero teraz, kiedy zaczęło mu się układać. Jeszcze kilka lat temu powitałby kostuchę z radością w którymś z wielu rynsztoków, ale teraz, cholera, po zdobyciu statku i załogi chciałby przynajmniej, żeby wyrzucili jego ciało do próżni, zgodnie z tradycją marynarzy. Cóż mógł powiedzieć? Apetyt rósł w miarę jedzenia. Szli tak przez pewien czas, Babu ostrożnie przemykając między drzewami, Henke za nim, potykając się co rusz w zamyśleniu. Elf wyrwał go z zadumy, chwytając za ramie. Kapitan popatrzył przed siebie już przytomniejszym wzrokiem. Stali na granicy dżungli i plaży. Kilka metrów białego piasku dzieliło ich od lazurowego morza. Nieco dalej plaża wgryzała się w wodę, tworząc małą lagunę przytuloną do skalnej ściany, wypłukanej na kształt dachu rozpościerającego się nad jej sporą częścią. Kapitan westchnął i ruszył przed siebie, ale elf wciąż zaciskał długie palce na jego ramieniu. Dzikus spojrzał na niego z pełną powagą i wręczył włócznię, którą jeszcze nie tak dawno dźgał go w tors. Kliknął przełącznikiem i na końcu broni przeskoczyło kilka niebieskich iskier, uniósł się obłok dymu śmierdzący spalenizną.

– Dzięki. – Dzida była pewnie bezwartościowa w starciu z czymś, co wypluwało tylko kości odwiedzających je śmiałków, ale elf przynajmniej naprawdę chciał pomóc, może nawet okazać szacunek. Ciekawe tylko, czy żegnał się z bronią, czy może dostawał ją już z powrotem w zestawie z kupkami kości innych „ochotników”? Właściwie nie robiło to żadnej różnicy. Babu skinął głową w odpowiedzi i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. – No tak, ty sobie tu poczekaj, a ja pójdę sobie umrzeć. Trzymaj się.

Kapitan wybrał się na spotkanie swojego przeznaczenia. Gdy zbliżył się na sto metrów do naturalnego schronienia, w nozdrza uderzył go smród zgnitych ryb. Cofnął się, powstrzymując odruch wymiotny. Zdziwił się mimo to. Oczekiwał krzyków torturowanych nieszczęśników, kości humanoidów, bliżej nieokreślonego fetoru śmierci. Ryby, w ostatecznym rozrachunku, nie były tak złe. Ostrożnie, na zgiętych kolanach, podkradł się na skraj legowiska potwora i wychylił się zza kolumny podtrzymującej kamienny strop. Laguna kończyła się tam skalnym urwiskiem biegnącym kilka metrów w głąb morza. Woda wydrążyła w nim jaskinię delikatnie odciętą od reszty plaży, ale wciąż szeroko otwartą na wodę. Wewnątrz nie zobaczył za wiele. Po lewej wznosiła się ogromna kupa łusek i rybich szkieletów, nad którymi latało stado wielkich jak pięść much. Po prawej, na plaży, obmywana przez fale, leżała druga sterta, wyglądająca jak zbiorowisko wszystkiego, co ocean mógłby wyrzucić na brzeg: rozgwiazdy, sieci rybackie, beczki, deski, wodorosty, małże. Nawet kotwica się znalazła. Obok na trójnogu stała wędka wielkości dźwigu ze spławikiem spokojnie podrygującym na wodzie kilkadziesiąt metrów dalej. A więc ten zwiastun końca świata był istotą inteligentną. To źle. Wolał mierzyć się z czymś, nad czym miał przewagę sprytu. Jak na złość rozbity statek, a raczej jego części, znajdowały się na samym końcu legowiska. Kapitan dla pewności rozejrzał się jeszcze raz i ostrożnie ruszył w tamtym kierunku. Po kilkunastu komicznie wydłużonych krokach dotarł do celu.

Gnomy miały rację. Uderzenie faktycznie łaskawie obeszło się ze statkiem. Choć na zewnętrznych powłokach widać było czarne smugi pozostawione przez wejście w atmosferę, a porozrzucanych w pobliżu części było więcej, niż zębów po dobrej bójce na podłodze baru, sporo z nich było stosunkowo nienaruszonych. Henke nie zauważył żadnego rowu jak przy jego kapsule ratunkowej, założył więc najprostszy, choć wielce szczęśliwy przypadek: handlowa barka musiała wejść w atmosferę pod bardzo ostrym kątem, odbić się od wody jak sprawnie rzucony kamień i rozczłonkować się dopiero uderzając o stały ląd.

Kapitan wbił włócznie w piasek i wszedł do środka, w kabinie pilotów nacisnął dźwignię zabezpieczającą zewnętrzne pokrywy i wyszedł na zewnątrz, stając przy dziobie statku po stronie bakburty. Ogromna blacha otworzyła się do góry, ukazując mrowie kabli oraz zakurzonych diod. Henke wbił dzidę w piasek i sprawnym okiem prześledził przebieg przewodów zasilaczy. Bez problemu znalazł pokładowy komputer. Względnie mały, wielkości aktówki. Odpiął dwa trzymające go w miejscu zaczepy i pociągnął za stalowy uchwyt. Komputer nie poddał się jednak bez walki. Henke zaparł się obiema nogami o karoserię statku i szarpnął oburącz. Elektroniczny mózg ustąpił po chwili, wyślizgnął się ze swojego gniazda i upadł wraz z kapitanem na zimny piasek. Na jego miejsce z hukiem opadł inny element wyposażenia, bodajże skrzynka z bezpiecznikami. Potem poszło już lawinowo. Kolejne moduły uderzały o siebie, wypełniając powstałe luki, coś w głębi statku też przeskoczyło i nagle cała fregata przechyliła się na bok. Henke, czując co się święci, szybko wycofał się na łokciach, zagarniając piach jak ryba wyrzucona na brzeg. Stal zajęczała w ostatniej próbie stawienia oporu grawitacji, po czym upadła na ziemię, kilka centymetrów od nóg kapitana. Henke zakaszlał, chroniąc usta przed wzburzonym piaskiem.  

– Hm? – Niski pomruk zawibrował w jego uszach. Byłby wziął go za agonalne dźwięki fregaty, gdyby nie pytanie, które padło po nim: – Co? A kim ty jesteś? – Henke zamknął oczy, kręcąc głową.

– Kurwa – wyszeptał. – Zawsze pod górkę. – Zanim zdążył cokolwiek zrobić, coś ogromnego doskoczyło do niego w trzech krokach i podniosło za nogę prawie pod strop.

– Co my tu mamy? Intruz na podwieczorek? – Potwór obrócił go twarzą do siebie. Jak się okazało, Henke źle ocenił wnętrze pół-jaskini zanim się do niej władował. Kupa odpadków leżąca na brzegu wcale nie była kupą odpadków. Była olbrzymem. Jego butelkowo zieloną skórę pokrywały w wielu miejscach łuski na zmianę z małżami, koralowcami i rozgwiazdami. Długa, przypominająca wodorosty broda sięgała mu prawie do pasa, na którym zawiesił przepaskę biodrową wykonaną z gęsto plecionej sieci rybackiej, przy której zwisała ogromna beczka i kotwica. Zamiast uszu z boków głowy wyrastały mu dwie płetwy, teraz drżące nerwowo. Olbrzym otaksował go spojrzeniem ciemnych oczu i prychnął.

– A, to ty. – Pokazał żółte zęby w parodii uśmiechu. Henke zamknął szeroko rozdziawione usta i zmarszczył brwi, tuląc do piersi komputer pokładowy.

– My się…znamy? – wybąkał.

– Nie pamiętasz? Pewno, że nie pamiętasz. Ciężko żeśmy się zaprawili, ha! – Gigant odstawił go i sam ciężko opadł na ziemię, wzbijając w powietrze prawie tyle piasku, co przed chwilą statek. – Zniknąłeś mi jak kamfora i zostawiłeś z potężnym kacorem. Do dzisiaj mnie suszy.

– Mnie też – przyznał Henke. Zakręciło mu się w głowie, chociaż raczej nie od alkoholu. Nagle znalazł wyjaśnienie dla tych kilku dni, kiedy elfy nie mogły go znaleźć mimo tego, że był pijany w sztok. Kontynuował picie i to w legowisku morskiego olbrzyma. Jedynym miejscu, gdzie długouchy bały się zapuszczać.

– No to dawaj łapę. – Olbrzym wyciągnął przed siebie ogromną rękę. Kapitan przybił mu piątkę, chociaż nie był w stanie objąć nawet jego palca. – Jestem Bulgloromlontolwol, ale dla przyjaciół wystarczy Bulgot. Morski olbrzym, jak pewnie zauważyłeś. Tutaj zatrzymałem się tylko na wakacje, kilka lat z okładem, hehe! Za kilka dni pewnie wrócę do głębin. Miło mi cię znowu poznać, Henke, kapitanie „Jaskółki”, niezwyciężony dowódco, niezatapialny, pierwszy moczymordo Elpisu, pochłaniaczu żelek, posiadaczu stalowych jaj, zdobywco niezliczonych szczytów, wielki rozdziewiczaczu, hehe.

– Po kilku głębszych zawsze rozwiązuje mi się język – Henke uśmiechnął się półgębkiem, niepewny, na jakiej stopie zakończył spotkanie z olbrzymem. Gigant mógł tylko udawać dobre stosunki dla własnej uciechy.

– Ano, nie przeczę. – Wygiął usta w podkówkę i pokiwał głową. Wplecione jego w brodę fragmenty rafy koralowej zagrzechotały, uderzając o siebie. – Ale też się setnie z tobą uśmiałem. Znasz kilka dobrych historii. – Olbrzym złapał się za brzuch i ryknął śmiechem. Beczka u jego pasa zakołysała się, coś chlupnęło w środku. Henke, zawsze wyczulony na ten dźwięk, oblizał spierzchnięte usta.

– Nie trzymasz może tam czegoś mocniejszego? – spytał wskazując ruchem podbródka na beczkę, chociaż instynkt samozachowawczy wrzeszczał, by nie próbować szczęścia z istotą, która mogła go zjeść na śniadanie.  

– Ha! No raczej, że trzymam. – Gigant jednak był w dobrym humorze. – Golnij se klina. – Odczepił baryłkę od pasa i postawił na piasku. Henke wyciągnął szpunt na wysokości jego oczu pozwolił wlać się brązowemu trunkowi do szeroko otwartych ust. Nigdy wcześniej nie próbował takiego alkoholu. Po olbrzymie spodziewał się raczej taniego bimbru z wodorostów, a trunek smakował raczej jak wysokiej półki białe wino doprawione nieznanymi przyprawami. Szybko zatkał dziurę w beczce, by nie zmarnować alkoholu, który rozlewał się na prawo i lewo. Oblizał wargi, delektując się smakiem.

– Mmm, dobre. Co to?

– A dzięki, dzięki. Nazywa się Nautelius, miejscowe węgorze produkują go aż nadto, jeśli wie się z czym je fermentować. Mam swoją małą hodowle zaraz za tą skałą, o tam. – Machnął ręką. – Tylko trzeba uważać, bo skurwiele gryzą niesamowicie i rażą prądem, a ja bardzo dobrze przewodzę prąd. O, patrz. – Podniósł ogromne ręce i pokazał kapitanowi czarne jak węgiel blizny biegnące przez całe przedramiona, układające się na kształt liścia paproci. – Niech mi się niebo na łeb zwali, jestem wrażliwy jak cholera. Ciebie pewnie nawet by nie pokopało. Ty, a weź ty mi powiedz, co ty tutaj tak właściwie robisz, co? Bo zmyłeś się bez słowa i myślałem już, że nie wrócisz. – Henke odchrząknął. Nawet nieźle rozmawiało mu się z Bulgotem. Tak dobrze, że w ogóle nie przygotował się na to pytanie. Mimowolnie spojrzał na komputer pokładowy leżący obok. Nie uszło to uwagi olbrzyma. Wskazał go palcem zakończonym granatowym paznokciem.

– Ten złom? Heh, dwa lata tutaj siedzi, a gnom wysyła cię po niego dopiero teraz?

– Ty… wiesz o gnomie?

– Czy wiem? – Gigant zrobił ogromne oczy, by po chwili zarżeć prawie jak koń. – Chłopie, ja dla niego pracuje!

– Czekaj, co?

Kątem oka wychwycił ruch po jego lewej. Olbrzym, cały czas się śmiejąc, wstał i otrzepał piasek z kolan. Fale rozbijające się o brzeg skalnego urwiska rozstąpiły się, jakby uderzył w nie nagle huragan. Henke nie wiedział, co się święci, ale złapał komputer i cofnął się o kilka kroków do tyłu. Spojrzał w bok. Do wyjścia z leża nie dzieliło go więcej, niż sto metrów. Na drodze stał mu jednak Bulgot. Gdyby zaczął teraz biec, olbrzym pewnie złapałby go w dwóch krokach. Zza urwiska wysunęły się, na małych, lewitujących platformach, dwa dzikie elfy. Ich maski były ogromne i wygięte w znacznie bardziej pokręcone kształty, u Babu. Ponadto ubrani byli w pełne zbroje, wyglądające jak na szybce pospawane części kadłubów statków, a niewielkie skrawki ciała, jakie odsłaniały, były prawie całe pokryte tatuażami. Zeskoczyli na piasek i obrócili się, czekając na kogoś jeszcze. Opierli o ziemię tarcze wykonane z przerobionych drzwi statków. W oddali coś zabrzęczało i zaczęło się zbliżać. Henke znał ten dźwięk, trudno było go pomylić. Przesunął się kilka kroków bliżej wraku. Po chwili jego podejrzenia się potwierdziły, z mroku wyłoniła się platforma antygrawitacyjna. Gdy jednak spojrzał na osobę ją obsługującą, całkowicie osłupiał. Metr nad ziemią unosił się bambusowy tron, na którym w kolorowych szatach siedział nie kto inny, jak Profesor. Ewentualnie Docent albo Doktor. Kapitan mrugnął kilka razy, ale nie było mowy o pomyłce. Gnom wyglądał identycznie jak trojaczki, tylko nos zadzierał znacznie wyżej.

– Witam cię, Bulgloromlontolwol. Jak mają się spraw…– Wzrok gnoma zatrzymał się na Henke. Poprawił potłuczone binokle.– Och, masz gościa. Nie wiedziałem, że mam przyjemność gościć na mojej planecie jeszcze jakiegoś przedstawiciela świata ukulturalnionego. Witam, czym chata bogata. Czy mógłbyś się przedstawić?

– Kapitan Henke, z „Jaskółki” – odpowiedział mechanicznie.

– Miło mi, ja jestem…

– Magister – wszedł mu w słowo kapitan. Blada twarz gnoma zaczerwieniła się w ułamku sekundy, dwie ciemne żyły pojawiły się na skroniach.

– Ja ci dam Magistra! – krzyknął, uderzając w podłokietnik tronu. Kropelki śliny trafiły Henke w oko. – Nie, już dawno nie jestem Magistrem, ty bucu! Przyszłe pokolenia zapamiętają mnie jako… – gnom zrobił pauzę dla efektu i wzniósł rękę w dramatycznym geście. – …Rektora! – Elfy przy wyjściu tunelu wzniosły w salucie włócznie i odkrzyknęły „Rektor!”, jednak nie potrafiły wymówić wyraźnego „r” i zamieniły go na „h”. – Nikt nigdy nie uzna mnie za gorszego! – Gnom zapatrzył się w dal, uśmiech triumfu powoli wypełzł na jego twarzy. Henke wykorzystał moment jego dekoncentracji, by zrobić kilka kroków w bok. Olbrzym popatrzył na niego podejrzliwie, zmarszczył brwi.

– Wiesz, co on tutaj robi? – Rektor nagle powrócił na ziemię i spojrzał wilkiem na Bulgota.

– Nie wiem, pewnie jakieś ważne zadanie dla jego magnificencji.  

– Ha! Masz mniej oleju w głowie, niż na to wyglądasz! – Gnom poruszył niespokojnie małym wąsikiem. – Widzisz co ma przy sobie? Komputer pokładowy. Ten człowiek jest za głupi, by samodzielnie zbudować środek transportu interplanetarnego a na dodatek wiedzieć, gdzie może znaleźć do niego niezbędne części. Nietrudno jest się chyba domyślić, że pracuje dla moich zidiociałych braci? – Bulgot podrapał się po głowie i rozdziawił usta, ale po chwili je zamknął, przez chwilę przypominając rybę wyrzuconą na brzeg. – No i na co się gapisz, półgłówku? Łap go!

– Wybacz Henke, rozkaz to rozkaz. – Gigant zrobił kwaśną minę i wyciągnął rękę po kapitana.

– Nie, Bulgot, to ty mi wybacz – odpowiedział Henke. Zrobił jeszcze jeden krok i złapał włócznie Babu jedną ręką. Kliknął przełącznik i iskry spadły na piasek. Rzucił dzidą w olbrzyma, trafiając pod kolano. Prąd trzasnął, gigant wpadł w konwulsje i upadł bezwładnie na piach. Po drodze zahaczył o lewitujący tron Rektora, rozsypując go w drobny mak. Tego jednak już Henke nie zobaczył, bo w tym samym momencie uciekł z leża olbrzyma, sadząc susy, jak jeszcze nigdy w życiu. Gnom krzyczał coś niezrozumiale za jego plecami, ale kapitan nie przejmował się tym, ani tym bardziej nie oglądał się za siebie. Dopadł do linii drzew i poczuł się nieco bezpieczniej, gdy skrył się w ich cieniu, choć wiedział, że pościg skracał do niego dystans. Mógł ich nie słyszeć, po prawdzie to nie miał prawa ich słyszeć, w końcu byli elfami, ale wiedział, że go gonią. Nagle coś złapało go za kostki. Świat obrócił się do góry nogami, gdy lina owinięta wokół jego nogi poderwała go w powietrze. W mgnieniu oka znalazł się na szczycie ogromnego drzewa. Babu złapał go za usta, zanim zdążył krzyknąć i spojrzał w dół. Henke nic nie słyszał ani nie zauważył, ale pełna napięcia cisza przedłużała się nieznośnie. Krew spłynęła mu do głowy, a noga zaczęła drętwieć. W końcu elf uspokoił się i puścił go bez ostrzeżenia. Przez chwilę kapitan spadał przekonany, że Babu zapomniał, iż ludzie, w przeciwieństwie do elfów, nie zawsze spadają na cztery łapy. Lina szarpnęła nim, ból eksplodował w kolanach i biodrach. Gwizdnął, nadymając policzki, starając się z całych sił nie krzyknąć. Nie wiedział jak daleko odbiegła pogoń i czy go nie usłyszą. Leśna ściółka zaszeleściła cicho, gdy Babu wylądował obok miękko. Odciął linę jednym ruchem zardzewiałego tasaka i szturchnął kapitana, dając znać, że chce włócznie z powrotem.

– Nie, nie mam twojej dzidy – odpowiedział Henke, kręcąc głową. – Ale przydała mi się, dziękuję. – Elf fuknął gniewnie, gestykulując energicznie. Kapitan patrzył na niego zaskoczony, rozpoznając większość ruchów, zwłaszcza ostatni, niezwykle wulgarny.

– O kurwa, tego cię nauczyli, takie eleganciki? – Wykonał kilka szybkich gestów.

"Czemu nie powiedziałeś, że pokazali ci migowy język, bęcwale?" Babu mrugnął kilka razy, odpowiedział z opóźnieniem.

"To był nasz tajny szyfr, tak mówili".

"Takiego chuja. Każdy w galaktyce, kto tylko chce, może się tego nauczyć".

"W czym?".

"W…", Henke zrozumiał po niewczasie, że próba wytłumaczenia dzikiemu elfowi ogromu wszechświata może nie wypalić. "Nieważne, wracajmy. A «matkojebco» pokazuje się tak".

Babu wybrał okrężną drogę powrotną, wydłużając marsz o dobrą godzinę. Nie nadłożyli nawet wiele dystansu, ale cały czas zastygał, nasłuchując, by po chwili dać znak, że wszystko było w porządku. Gdy prawie dotarli do jaskini gnomów, ponownie uderzył Henke w pierś, każąc mu się zatrzymać.

– Daj spokój, jesteśmy już tak blisko… – Elf złapał go za usta i przyparł do ziemi.

"Jest za cicho. Coś jest nie tak", pokazał.

"Zasadzka?" zapytał Henke.

"Nie, już byśmy nie żyli. Idź sprawdź, ja zostanę tutaj". Henke zszedł lekko wydeptaną ścieżką do jeziora i zatrzymał się przed wodospadem. Nie wiedział właściwie czego się spodziewał, może strzały, która wyleci zza zasłony wody i trafi go prosto w serce. Nie doczekał się niczego takiego, wszedł więc do środka. Wszystko wewnątrz było zniszczone i porozrzucane po ziemi. Kotary podarte na kawałki, sprzęt alchemiczny oraz kowalski pognieciony i potłuczony. Dotknął palcem ciemnego płynu skapującego ze ściany. Syknął i szybko spłukał dłoń w wodospadzie. To była elfia krew, bezapelacyjnie, ale zmieszana z jakiegoś rodzaju kwasem. Znaczy, że gnomy próbowały się bronić. Spojrzał ku dalekiemu końcowi jaskini, gdzie powinna stać improwizowana rakieta. Nie było tam nic oprócz czarnej plamy. Ktoś wysadził ją w powietrze. Henke zaklął szpetnie. Chciał roztrzaskać komputer pokładowy o ziemię, ale pohamował się w ostatniej chwili. Coś tak cennego mogło się jeszcze przydać.

Zawołał do siebie elfa.

"Nikogo nie ma w środku. Pewnie nie żyją", pokazał. Babu spojrzał dookoła jak zbity pies. Henke pierwszy raz widział, żeby elf nie miał pojęcia, co ma ze sobą robić. Nie wiedział tylko, czy dzikus rozpaczał za straconymi przyjaciółmi czy dostępem do alkoholu. Kapitan właściwie też potrzebował gnomów tylko żeby uciec z tej planety, nie przeszkadzałoby mu więc, gdyby chodziło o to drugie. Zwłaszcza, że potrafił sam upędzić całkiem znośny bimber, którym mógłby płacić elfowi. No ale na pewno nie wybuduje sam rakiety. Poskrobał kokosową łupiną po dnie beczki i postawił przewrócony pień.

"Przynajmniej nie wylali wszystkiego. Golnij sobie". Podał elfowi naczynie. Babu usiadł obok niego i wypił wszystko na hejnał. "Ej, ej! Kurwa, też chciałem!".

" Przepraszam".

" Teraz to już rozlane mleko. Żadnej kultury picia".

" Co teraz zrobimy?".

" Nie mam zielonego pojęcia". Babu mógł pytać równie dobrze o całą sytuację jak i o aktualny brak alkoholu, ale odpowiedź na oba pytania była właściwie taka sama.

"Muszę wracać do obozu, zanim ktoś zacznie coś podejrzewać. Wrócę jutro rano". Babu wstał i wyszedł z jaskini. Henke zapatrzył się na wodospad, za którym zniknął. Zazwyczaj mniej więcej wiedział, co robić. Gdy już dochodziło do działania, niespecjalnie planował, reagował tylko na to, co przynosił mu los i jakoś to było. Teraz nie wiedział w ogóle, od czego zacząć.

– Pięknie kurwa – westchnął, zakładając ręce za głowę. – Pięknie. – Pochodził przez chwilę po jaskini, szukając czegokolwiek przydatnego. Podejrzewał, że gnomy będą trzymać gdzieś ukryte notatki, ale jeśli tak było, bardzo dobrze je ukryli. Jedyne, co udało mu się znaleźć, to kilka uwędzonych ryb, które zjadł bez większej ochoty, mimo że kiszki grały mu marsza od dłuższego czasu. Resztę dnia spędził snując się po grocie, zbyt przestraszony perspektywą spotkania kolegów Babu, by choćby wyściubić nos poza wodospad. Poprzerzucał jeszcze dla pewności wszystko, co zostało w grocie. Spojrzał z pogardą na kupy złomu, które uzbierał. Teraz on był właścicielem tego burdelu i znalazł się w dokładnie tej samej sytuacji, co kiedyś gnomy. Wezbrał w nim gniew.

– Kurwa mać! – krzyknął, kopiąc metalową cześć, która zaplątała mu się pod nogi. Okrągły fragment kadłuba poleciał daleko i z brzdękiem odbił się od ściany jaskini. – Z wszystkich miejsc, musiałem trafić akurat tutaj! Żesz ja PIERDOLE! – wrzasnął, wymachując rękami w powietrzu ze złości. – Biednemu to zawsze wiatr w oczy, siekiera w plecy i chuj w dupę! – Podskoczył kilka razy, tupiąc z całych sił. – Jebać tą planetę, jebać mnie i jebać tego pierdolonego Rektora! – Przez kilka następnych godzin chodził w kółko, na przemian uspokajając się i denerwując na siebie, aż w końcu zmęczenie wygrało z nim i położył się spać.

Rano Babu potrząsnął nim z taką siłą, że przy okazji zniszczył posłanie z liści palmowych.

– Uch, co jest? Co ci jest? – spytał kapitan. Przez chwilę po obudzeniu miał jeszcze dobry humor, ale po zobaczeniu elfa przypomniał sobie, gdzie jest. Na dodatek w końcu dopadł do kac.

"Oni żyją!".

"Kto?".

"Profesor, Docent i Doktor!". Henke podskoczył na równe nogi szybciej, niż myślał, że jest w stanie.

"I teraz dopiero mi o tym mówisz?".

"Nie mogłem wyjść w nocy z obozu i tak już dziwnie na mnie patrzyli", obruszył się Babu.

"Dobra, już dobra, nie obrażaj się. Trzeba im pomóc, żeby mogli pomóc nam".

"Tylko jak? To miejsce to prawdziwa twierdza. A ciebie na pewno tam nie wpuszczą". Henke pogładził dawno nie trymowaną brodę, pomyślał przez chwilę. "Może jednak wpuszczą… ".

 

 

* * *

 

 

Kamyk przeciął powietrze i z brzdękiem odbił się od stalowej maski elfa. Dzikus odwrócił głowę.

– Hej, hej! – Henke pomachał mu ręką, podskakując w miejscu. – Co tam, przystojniaku? – zapytał piskliwym głosem. Elf pobiegł w jego stronę, mamrocząc coś w swoim bulgocącym języku i wnosząc włócznie do ataku. Henke nie ruszył się z miejsca, splótł ręce na piersi. Elf nie zrozumiał tego gestu albo za późno zorientował się, że coś jest nie tak. Gdy znaleźli się może metr od siebie, Babu zeskoczył z drzewa i ogłuszył swojego współplemieńca otoczakiem, chrupnęła kość. Kapitan szybko zrzucił z siebie ubrania i założył na siebie strój z ogołoconego elfa. Odsłonięta skóra nabrała brązowego koloru przez tydzień spędzony  na wyspie i choć nie przypominała prawie czarnej karnacji długouchów, mogła przejść pod ich radarem, jeśli Babu będzie wystarczająco przekonujący. Elf zanurzył patyk w papce z przerzutych jagód i namalował na ciele kapitana liczne tatuaże podobne do tych, które sam posiadał. Spojrzał krytycznie na przebranie i poruszał dłonią, dając znać, że "jest tak sobie". Henke wzruszył ramionami. Lepiej nie będzie. Ruszyli w stronę obozu Rektora.

Dotarli na miejsce po zmierzchu, by zwiększyć szanse na pozostanie niewykrytym. Okazało sie, że Babu nie przesadzał. Przycupnięty u podnóża wulkanu obóz otaczał  mur z ogromnych pumeksowych skał przerwany tylko w jednym miejscu, by zrobić miejsce dla szeroko rozdziawionej, wielkiej czaszki jakiejś ryby. Henke nie chciał wiedzieć, kiedy to coś pływało w oceanie i jakim cudem elfom z dzidami udało się upolować takiego olbrzyma. Z naturalnymi przeszkodami silnie kontrastowały liczne pochodnie przy wejściu wykonane z wyszabrowanych ze statków rur oraz reflektory różnych kształtów i rozmiarów kierujące snopy światła ku niebu. Dwie elfki pilnowały przejścia, niedbale opierając się o pobliskie skały z założonymi rękami. Włócznie wbiły w ziemię nieopodal. Henke wziął głęboki wdech, uspokoił nerwy. Ponownie napluł sobie w brodę za bycie idiotą-moczymordą, przez co teraz musiał ryzykować życiem, by wydostać się tej wyspy.

Babu szedł pierwszy, on nieco z tyłu, z włócznią zabraną obezwładnionemu elfowi. Ustalili, że Henke i tak już się wyróżniał, lepiej więc z dwojga złego, by to on miał broń. Strażniczki nie przykładały się do swoich obowiązków, przepuściły ich nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem. Gdy tylko przeszli pod kościanym łukiem, Henke odetchnął z ulgą. Za murami obóz elfów prezentował się jeszcze bardziej surrealistycznie, niż z zewnątrz. Po zboczu wulkanu leniwie spływała lawa, wylewając się z jego szczytu ku leżącej u podnóża góry fregacie, która kiedyś musiała z ogromną siłą uderzyć w ziemię. Płynna skała spływała po jej kadłubie jak woda, kończąc w ogromnym korycie, wokół którego ustawione były liczne kowadła i piece, o tej porze pozostawione samym sobie. Liczne ogniska płonęły w stalowych paleniskach pomiędzy namiotami ustawionymi chaotycznie w całym obozie rozwieszonymi na różnorakich stelażach: wykonanych z ogromnych kości, z metalowych drążków, bądź ze ściętych pni drzew.

W samym środku obozu piął się ku niebu kilkunastometrowy totem z czarnego kamienia w którym wykuto prymitywne płaskorzeźby zwierząt i elfów, nad którymi górowały cztery identyczne twarze gnomów. Kilka tuzinów kabli zwisało z jego szczytu niby bluszcz, iskry tryskały z nich fontannami, gdy od czasu do czasu stykały się odsłoniętymi końcami. Elfy skakały i wymachiwały rękami w dzikich pląsach wokół totemu do dziwnej, elektronicznej muzyki. Ich korale grzechotały do rytmu, przypominając szum deszczu. Co jakiś czas któryś wyłamywał się z koła, podbiegał do jednego z kabli i przytykał go sobie do języka, po czym padał w konwulsjach na ziemię. Każdy taki wybryk nagradzano śmiechem, wyciem i szczekaniem.

Henke pokręcił głową, przestając zachwycać się dziwactwami i rozejrzał się za miejscem, gdzie można było przetrzymywać jeńców. Wyobrażał sobie, że zobaczy gnomy gdzieś na uboczu, przetrzymywane w bambusowej klatce, ale nie dostrzegł nic takiego. Spojrzał na Babu, zagestykulował.

 „Gdzie oni mogą ich trzymać?”. Zanim elf zdążył odpowiedzieć, cały ruch wokół nich ustał, zapadła cisza. Wszyscy zadarli głowy, by spojrzeć na wysuwający się z fregaty balkon. Z wnętrza statku wyleciał znajomy lewitujący tron. Widać gnom miał ich kilka albo był w stanie naprawić go w kilka godzin. Rektor wzniósł ręce i zaczął przemawiać do zgromadzonego niżej tłumu w ich dziwnym języku. Babu tłumaczył jego słowa na migowy tak dokładnie, jak tylko umiał.

– Drodzy poddani! Naprawdę cieszę się, że mogę zobaczyć was wszystkich w znakomitych humorach! Bawcie się i radujcie, ale przede wszystkim pamiętajcie, żeby oddawać mi cześć! – Gnom zrobił krótką pauzę, by elfy mogły odkrzyknąć „Hektor!”. Henke zagryzł wargę, by nie prychnąć śmiechem, ale narcystyczny despota zdawał się nie przejmować faktem, że nawet jego poddani w głębokim poważaniu mieli jego nowe imię. – Wyszedłem tutaj, do was, by powiedzieć, że kolejni zostali wybrani i wezwani! – Wymienił kilka imion, których Babu nie przetłumaczył. Kolejne elfy upadały na kolana, krzycząc z radości, po czym rzucały się biegiem ku fregacie, zostawiając wiwatujących współplemieńców za sobą i znikając w trzewiach statku. – Jutrzejszy dzień będzie najlepszym dniem w historii moich rządów! Moją wolą jest, abyście zasypiali ze świadomością tego faktu, a nawet więcej! Byście nie mogli przez to zasnąć, a potem śnili o tym aż po świt! – Henke wywrócił oczami.

„Zacne pierdolenie. Miałeś mi powiedzieć, gdzie mogą trzymać jajogłowych”. Babu skinął głową i pokazał palcem na fregatę. Henke zamknął oczy, pomasował skronie. Z całych sił starał się nie wybuchnąć w środku obozu. „Zawsze pod górkę, żesz kurwa mać”.

Spojrzał na fregatę. Wydawała się mieć tylko jedno wejście – trap służący tak do dokowania w portach kosmicznych jak i do łączenia się z innymi statkami. Ogromne wrota przepuściłyby nawet i czołg, ale niestety, miały zasadniczą wadę: pilnowała ich czwórka elitarnych elfów, łudząco podobnych do tych, które spotkał w leżu Bulgota. Henke wiedział jednak coś, o czym pewnie nawet bucowaty gnom nie miał pojęcia – ten konkretny model fregaty nazywał się „Arvensus”. Produkowano go kilkadziesiąt lat temu w portach Silvercity i posiadał bardzo szeroki szyb techniczny, do którego relatywnie łatwo było się dostać. Oprócz tego jego replika całkiem nieźle prezentowała się na półce w kapitańskiej kajucie. Henke rozciągnął szyję, aż trzasnęły stawy. Może jednak los w końcu się do niego uśmiechnął.

Obeszli fregatę najszerszym możliwym łukiem, starając się nie rzucać nikomu w oczy. Na całe szczęście wszyscy byli pochłonięci „wyniesieniem” ich współplemieńców. Babu stanął na czatach, gdy Henke obstukiwał kadłub statku. W końcu usłyszał pusty pogłos, na którym mu zależało. Nacisnął z całych sił i szybko puścił spojenie dwóch płyt. Kadłub ożył i gruba jak drzwi sejfu automatyczna zasłona otworzyła się, odsłaniając właz o wymiarach metr na metr. Henke nie próbował go otworzyć. Nawet w warunkach zwyczajnej atmosfery wciąż działały systemy bezpieczeństwa uszczelniające statek, a próba wdarcia się siłą uruchomiłaby alarm. Zamiast tego kapitan sięgnął w bok, pomiędzy zwoje kabli, zanurzając się w nie aż po bark. Znalazł gruby przewód, którego szukał i wyrwał go z kontaktu. Właz otworzył się, zasysając powietrze do szybu. Tą prostą sztuczkę znali wszyscy piraci od Złotej Mgławicy aż po Trójkąt Ginisa. Niejeden raz wysyłano go na początku kariery do walk w próżni z idiotami próbującymi dobrać się w ten sposób do podobnych statków i niepostrzeżenie buchnąć choć część ładunku. W marynarce uważano to za pracę równie trywialną co czyszczenie pokładu z grzybów. Uśmiechnął się. Chętnie wróciłby do tych lat, gdy nie musiał za nikogo myśleć, nawet za siebie, słuchał tylko rozkazów bardziej doświadczonych marynarzy. Nie wiedział jeszcze, co czeka na niego za rogiem. Otrząsnął się. To były wspomnienia z innego życia, przekreślonego i zmarnowanego. Mosty, którymi mógłby tam wrócić, spłonęły dawno temu. Machnął na Babu i weszli do środka.

Szyby techniczne, w przeciwieństwie do wentylacyjnych, nie posiadały kratek przez które można było mniej więcej zorientować się odnośnie swojego położenia, bezpiecznie obserwując korytarze z ukrycia, ale też znajdowały się dużo głębiej we wnętrznościach statku, przez co ciężko było wykryć intruza. Korzystając z piktogramów Henke szybko znalazł interesującą go drogę. Po kilkunastu minutach przeciskania się ciasnymi tunelami znaleźli się w maszynowni, cele dla jeńców zazwyczaj budowano na tym samym pokładzie. Nie starał się skradać. Ufał, że Babu ostrzeże go przed niebezpieczeństwem, jako że i tak nie usłyszałby elfa, który nawet nie próbowałby cicho chodzić. Przeszli skąpo oświetlonymi korytarzami, sprawdzając wszystkie drzwi. W większości trafiali na puste pomieszczenia w których widać było ślady niedawnego szabrowania. Henke zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. . Jedne drzwi nie chciały jednak się otworzyć, wymagając podania hasła. Henke zrobił kwaśną minę. Rektorowi niesamowicie zależało na swoich więźniach. Zabezpieczenia wyglądały jednak na improwizowane, nie fabryczne.

"Dobra, to musi być tutaj. Jak nie, to będziemy musieli szukać po całym statku". Podważył obudowę konsoli i spiął obwody. Zaświeciła się zielona dioda, a automatyczne drzwi odsunęły się. Powiew zimnego powietrza wydostał się z wewnątrz, niosąc ze sobą żelazisty zapach. Jarzeniówki zamigotały i rozgrzały się, powoli wyłaniając z mroku niezidentyfikowane kształty.

– Na lewe jądro Apona… – westchnął Henke. Nie otworzyli celi z więźniami, to było pewne. Dostali się raczej rzeźni. Pod ścianą stały dwa stoły do sekcji zwłok, z których ściekały zmieszane, różnokolorowe płyny. Na jednym wciąż znajdowało się leżące na brzuchu ciało. Nad nim wisiało ohydne urządzenie z licznymi ramionami zakończonymi chirurgicznymi narzędziami, głównie różnej wielkości skalpelami i hakami. Ktoś rozciął nimi elfa na plecach od pasa aż po czubek głowy i wyciągnął z niego kręgosłup wraz z mózgiem. Niepotrzebne kręgi leżały obok w nieładzie, jak podroby po oporządzeniu kury. Henke przełknął ślinę. Czuł jak zbiera mu się na wymioty. Dalej stał ogromny piec do kremacji, teraz wygaszony i regał ze szklanymi tubami opatrzonymi różnokolorowymi nalepkami. Kapitan nie podszedł bliżej, żeby sprawdzić, co zawierają.

– Chodźmy stąd… – obrócił się do Babu i nieoczekiwanie poczuł jak czyjaś pięść uderza go między oczy. Siła ciosu złamała maskę w pół i odrzuciła go do tyłu. Wpadł do groteskowego pokoju i zanim zdążył się podnieść, ktoś przyłożył ostrze do szyi.

– Proszę, proszę, proszę. – Usłyszał znajomy głos. Rozmazane plamy powoli nabrały ostrości i zobaczył stojącego nad nim Rektora w towarzystwie dwóch strażników przyciskających mu teraz włócznie do grdyki. Nie mógł jednak dostrzec Babu. – Nie spodziewałem się, że kogoś twojego pokroju będzie stać na taki przebłysk intelektu. Wejść niepostrzeżenie do mojego obozu, do mojej twierdzy? Brawo. – Gnom zaklaskał powoli. – Mimo to, jak każdy idiota, stałeś się architektem własnego upadku. Żeby nie wiedzieć, że tak brutalne otwarcie drzwi nie przejdzie niezauważone? Spotkałem wielu półgłówków, ale ty przebijasz ich wszystkich.

– Często musieli cię zamykać w szafkach, skoro wyrobiłeś sobie taki charakter – wystękał Henke, wciąż ogłuszony.

– A żebyś chciał wiedzieć! – wrzasnął gnom. – Osiemnaście godzin i dwanaście minut spędziłem w ciemnych, ciasnych miejscach!

– Ja też. Tam spotkałem twoją matkę.  – Gnom uderzył go wierzchem dłoni, ale efekt wyszedł mu mizerny w porównaniu z elfim sierpowym. – Nienawidzę tej kobiety, ale tobie nie pozwolę jej obrażać.  Po co tu przyszedłeś?

– Po twoje dziewictwo. – Kolejne mizerne uderzenie, które kapitan ledwo poczuł.

– Jak każdy cofnięty w rozwoju brutal zasłaniasz się chybionym humorem. Myślisz, że nie wiem? Moi bracia przysłali cię, żebyś zniszczył mój wspaniały projekt. – Rektor podszedł do półek ze szklanymi cylindrami i wziął jedną do ręki. Pogładził ją czule i postawił przed kapitanem. Żołądek podszedł Henke do gardła. W środku, zanurzony w ciemnozielonej cieczy, unosił się mózg z fragmentem rdzenia. – Zabrakło nagle słów? Nie dziwię się. Też czasem się przy nich zapominam, ale raczej podziwiając ich piękno. Moje małe dzieci. Jeszcze dzisiaj skończę swój projekt i rozwinę je niczym pięknego motyla z ohydnej poczwarki. – Rektor nakreślił łuk w powietrzu, patrząc w dal.

– Potrzebujesz pomocy.

– Nigdy nie potrzebowałem pomocy z czymkolwiek! – wybuchnął gnom. – I przekonasz się o tym na własnej skórze! – Wykrzyknął coś do elfów w ich języku, a strażnicy uderzyli głową kapitana o podłogę. Zapadła ciemność.

 

 

* * *

 

 

Obudził go ból w potylicy. Otworzył oczy i jęknął.

– O, pan kolega się obudził – przywitał go jeden z gnomów. Henke powiedział sobie w myślach, że jeśli nie usłyszy tego głosu już nigdy w życiu, będzie to za wcześnie. – Jak się kolega czuje?

– Parszywie – warknął kapitan. Usiadł i oparł się plecami o ścianę. Znajdował się w małej, ciemnej celi o ścianach z przezroczystego tworzywa. Dzięki temu dobrze widział gnomy zamknięte w swoich klatkach. Z cel naprzeciw szczerzyły się do niego szkielety różnych ras. – Roztrzaskali mi głowę jak orzecha, a na dodatek dopadł mnie już kac.

– Niedobrze.

– Spotkałem waszego niszczyciela światów, tak swoją drogą. Równy chłop, lubi swoje wypić. I odzyskałem komputer.

– Tak, nasz brat zdążył go już zniszczyć na naszych oczach.– Doktor pokiwał głową. – Bardzo go to ucieszyło.

– Więc już się stąd nie wydostaniemy. – Kapitan pokręcił głową. Uderzył pięścią w stalową podłogę. – Mogliście mi o nim powiedzieć, skoro już o tym mowa.

– O tej czarnej owcy? Tfu! – Profesor udał, że spluwa. A może to był Docent? – Wstyd i sromota, panie kolego, nic dobrego o nim powiedzieć nie można, to nie warto mówić w ogóle.

– Nasza mama zawsze miała przez niego same problemy. Najpierw obrażał trolla w klasie, a jak już dostawał za swoje, to płakał, że mu nie pomagaliśmy.

– A mamie naszej kochanej, świętej pamięci, kłamał, że to my go tak urządzaliśmy.

– Tak. – Henke pokiwał głową. – Megalomania i kompleks niższości, wspaniała mieszanka. Pewnie opowiedział wam swoje nowe imię?

– Oczywiście, już w momencie, gdy uciekaliśmy z obozu. Nadęty buc.

– Uciekaliście? Myślałem, że to on go stworzył.

– Oh? Prawda, tak było.

– Znaczy się…– Gnom spuścił wzrok, pogładził wciąż, mimo okoliczności, starannie uczesane włosy.

– Znaczy się o tym też nie postanowiliście mi powiedzieć – Henke wszedł im w słowo.

– Teraz to już bez znaczenia, możemy wszystko powiedzieć, choć wiele do ujawnienia nie ma, panie kolego. – Jego brat machnął ręką, zrezygnowany. – Było to tak: gdy roztrzaskaliśmy się na tej wyspie, już tego samego dnia zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami. Poznaliśmy plemię dzikich elfów, które żyło dość skromnie. Zbierali owoce z drzew, czasem polowali na zwierzęta, ale musieli bardzo uważać, żeby nie wybić ich do nogi. Rozumie pan, kolego, zamknięty ekosystem, nie byłoby z czego naprawić takiej szkody.

– Właśnie. – Henke oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. – Nie spotkałem nigdzie żadnych dzikich zwierząt większych niż koty.

– Tak – zgodził się Doktor, a jad wylewający się z tego pojedynczego słowa był prawie namacalny. – Nasz kochany braciszek przekonał elfy, żeby polowały ile wlezie. On, panie kolego, bardzo lubi mięso.

– No ale zboczyliśmy z tematu – poprawił ich Profesor. – Elfy były bardzo spokojne i pokojowo nastawione, więc przygarnęły nas i nauczyły swojego języka. My w zamian pokazaliśmy im jak budować łodzie do łowów i jak leczyć co poważniejsze choroby.

– W rzeczy samej. – Docent uśmiechnął się smutno. – Penicylina była dla nich wielkim przełomem, ale nic im się tak nie spodobało, jak elektryczność. Aha i dopiero niedawno znaleźliśmy tą fregatę.

– Zaczęli nas traktować jak bóstwa. Wie pan, panie kolego, otrzymali od nas dary, które wydawały się cudami. Oni nie mieli nawet szamanów, nie znali magii. No i nas było czterech, identycznych.

– A to była woda na młyn Magistra. Kazał sobie oddawać cześć, ułożył nawet dość złożone ceremonie i kalendarz świąt ze sobą związanych. Gdy próbowaliśmy go powstrzymać, okazało się, że jest już za późno.

– Przeprowadził pucz. Zamach stanu. Na nas! Własnych braci!

– Dokładniej, bracie, nie daj się ponieść emocjom. Otóż, widzi pan, panie kolego, pewnej nocy obudził nas straszny raban. Zaatakowały nas elfy z elektrycznymi włóczniami, na szczęście jeszcze wtedy mieliśmy kilku przyjaciół. Między innymi Babu. Tylko dzięki nim udało nam się uciec.

– Tak, Babu to jest dobry elf. Pije jak szewc, ale właściwie pomagał nam z dobroci serca. W końcu nawet on musiał rozumieć, że Magister też może dać mu alkohol, może nawet lepszy. Wie kolega, gdzie on może jest?

– Nie, zniknął gdzieś, zanim mnie złapali, ale raczej nic mu się nie stało. – Nie pociągnęli rozmowy dalej. Henke przymknął oczy. Nadzieja, która na przemian rosła w nim i malała, teraz całkowicie się ulotniła. Wiele razy w swoim życiu lądował w więzieniu, ale zawsze jakoś udawało mu się uciec. Plastikowe ściany jego celi nie plasowały się nawet w pierwszej dziesiątce zabezpieczeń, którym dawał radę, ale cóż z tego? Po wyjściu z celi czekał na niego cały obóz dzikich elfów. Nawet gdyby jakimś cudem uciekł z obozu, ostatecznie i tak nie miał szans wydostać się z wyspy, prędzej czy później znaleźliby go więc i zawlekli w to samo miejsce. Westchnął. Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni, ale nie znalazł w niej paczki z papierosami. Szkoda. Jak nic by sobie teraz zapalił. Mimo całej sytuacji czuł się spokojny. Nie miał już nic do roboty. Niezależnie od tego, co by zrobił, koniec będzie wyglądał i tak identycznie. Usadowił się wygodniej i powoli odpłynął do krainy snów.

Obudził go rozbłysk światła. Jarzeniówki zapaliły się i do środka weszło kilkoro elfów. Bezceremonialnie związali więźniom ręce i nogi plastikowymi kajdankami i przerzucili ich sobie przez barki. Gnomy próbowały stawiać opór, ale kapitan wiedział, że to nic nie da. Dzikusy wyszły z nimi ze statku. Gdy otworzyły się szerokie drzwi śluzy, powitało ich światło dnia i śpiew elfów, tupiących do rytmu. Kolorowy korowód powędrował za nimi, sypiąc dookoła pofragmentowanymi płytami głównymi, gdy gwardia honorowa wynosiła ich krętą ścieżką po stromym zboczu.

– Chcecie mi powiedzieć, że wasz skretyniały brat nie wymyślił nic bardziej oryginalnego, niż wrzucenie nas do wulkanu? – Henke przewrócił oczami.

– Nigdy nie grzeszył kreatywnością – odpowiedział mu jeden z gnomów. – Jego codziesiątkowe nabożeństwo ku czci „Rektora Nieśmiertelnego” to kropka w kropkę ceremoniał Ivanosa, tylko imiona zmienił. Przerobiona wersja nawet się nie rymuje.

– Świetnie! Ostatnie, co usłyszę przed śmiercią, to imię gnoma, któremu nasrało do łba! Może mu coś podpowiem? Rektor świetnie rymuje się z pierdolony wariat! – wywrzeszczał, mając nadzieję, że znajdował się już w zasięgu słuchu szalonego gnoma.

– Nie prawda, nie rymuje się. Przynajmniej ostatnia sylaba powinna…

– On nie chciał tego zrymować, kochany bracie, on chciał po prostu obrazić Magistra.

– Ach, w takim wypadku…

Nie przestając śpiewać i tańczyć, korowód dotarł do kamiennego ołtarza umieszczonego na skraju krateru. Elfy zrzuciły ich z barków i rozcięły więzy na nogach. Rektor odwrócił się w ich stronę, przerywając pracę przy ogromnej płachcie położonej na ołtarzu.

– Witajcie, skromne ofiary ku mej czci. Przybyłyście idealnie na czas! – Elfy przestały śpiewać, gdy się odezwał.

– Bo to w ogóle nie zostało zaplanowane – prychnął Henke.

– Cisza!

– Nie uciszaj mnie, amatorze zwierzęcych odbytów! Ze swoimi braćmi możesz mieć tyle porachunków, ile chcesz, ale ja może nie mam ochoty umierać tylko dlatego, że możesz się spuścić tylko gdy wszyscy biją ci brawo!

– Zamknij się ty… półgłówku! Nie będziesz mnie obrażał! Mnie! Rektora!

– Och na miłość wszystkich bogów! – Krzyknął Profesor. A może Doktor? – Ileż razy będziesz sobie podcierał tym dupę?! Urodziłeś się dwie minuty później, niż my, wielkie mi halo! Mama nazwała nas zgodnie z kolejnością urodzin, nie według miłości, jaką nas obdarzała!

– Ale i tak ciebie kochała najmniej, Magister! – wykrzyczał drugi gnom. – Zawsze mi to mówiła!

– Wy podłe padalce! – Rektor ryknął i prawie by się przewrócił, gdyby w porę nie podparł się na ołtarzu. – Zabiję was wszystkich, nawet nie zdążycie zobaczyć mojego magnum opus!

– W chuju mam twoje magnum opus – przekrzyczał go Henke, wskazując związanymi dłońmi na swoje krocze. – Zabij nas już i przynajmniej oszczędź mi twojego pierdolenia!

– Z wielką chęcią! Humbul…

– Balubum num! – Wykrzyczał znajomy głos w tłumie. Kapitan odwrócił się. Babu wyszedł przed swoich współplemieńców i rzucił w powietrze włócznię, która wbiła się w skałę obok jego stóp. – Hulbunum rubbulgut!

– Haha, swój chłop! Mam nadzieję, że porządnie mu pocisnął!

– Domaga się, by ofiary udowodniły swoją wartość zanim zostaną poświęcone – wytłumaczył mu gnom.– To akurat prawo Magister wymyślił sam. Dla śmiechu. – Henke spojrzał na Rektora. Gnom nie wiedział co robić, a za plecami pewnie stojącego elfa rozchodził się już pomruk aprobaty.

– Hrbulmun wumbum? – odpowiedział w końcu i sięgnął za siebie. – Wambum! – obwieścił, ściągając gniewnie płótno z ołtarza i pociągając za dźwignię. – Paczcie i radujcie się, bo o to nadeszła chwila mojego tryumfu! – Niebieska błyskawica wystrzeliła z ołtarza i przebiegła przez ogromne ciało, które kapitan ledwo rozpoznał. Bulgot wstał bez słowa z ołtarza i otaksował zebranych wzrokiem. Rektor zdarł z niego wszelkie ozdoby i wymienił przepaskę biodrową z sieci na śnieżnobiałą tkaninę… i nie tylko to ulepszył. W wielu miejscach ciało olbrzyma zastąpione było cybernetycznymi protezami. Wszystkie kończyny były sztuczne, obie ręce wieńczyły ogromne ostrza, a olbrzymia płyta została wszyta grubymi nićmi we wciąż krwawiącą pierś giganta. Najgorsza była jednak głowa: z wydrążonych oczodołów wystawały liczne czerwone diody, ledwo się tam mieszczące. Na policzkach wciąż widać było zaschniętą krew.

– Bulgot? Kurwa, co on ci zrobił?

– Hen…ke? Pomóż… mi –olbrzym wystękał przez zaciśnięte usta. Rektor nie pozwolił mu na nic więcej. Wzniósł władczo palec i z uśmieszkiem wydał komendę:

– Bulgloromlontolwol! Zabij. – Bulgot ruszył do przodu. Przez chwilę opierał się, jakby ktoś kontrolował go sznurkami przyczepionymi do nóg, ale po chwili zaczął biec. Henke nieraz widział szarżujące na niego monstra, ale tym razem był pewien, że zmoczył spodnie. Mimo to ciało pamiętało, co robić. Uchylił się przed ostrzami, które przecięły powietrze nad nim i lekko skróciły mu włosy. Wykonał przewrót w przód, jednocześnie wyciągając włócznię z ziemi. Znalazł się właśnie pod nogami Bulgota i wbił mu ją w pachwinę. Nacisnął przycisk na trzonku, ale chociaż poczuł płynący przez broń prąd, olbrzym nie upadł jak ostatnio. Rektor roześmiał się maniakalnie.

– To już na niego nie działa, ulepszyłem go! Ciekawe jak teraz go pokonasz, cwaniaku?

– Eh, kurwa, zawsze pod górkę – stęknął kapitan. Rozciął kajdanki na ostrzu włóczni i wyciągnął ją, zanim olbrzym zdążył się obrócić. Rzucił dzidę w stronę gnomów, by i oni nie walczyli związani. Skoczył przed siebie, maksymalnie zwiększając dystans dzielący go od giganta. I sapnął gdy zobaczył, co Bulgot miał przytwierdzone do pleców.

Wzdłuż całego kręgosłupa biegły stalowe kable i płytki, które rozszerzały się na łopatkach. Co kilka centymetrów wyrastały z nich gniazda do których wpięte były cylindry z elfimi mózgami.

– Och, widzę, że w końcu zauważyłeś najwspanialszy szczegół mojego projektu. Mam nadzieję, że teraz już uważasz je za piękne? Posłuszeństwo i instynkty łowne elfów połączone z fizyczną siłą olbrzyma morskiego! Haha. Hahahahahahahaha!

– Ty chory pojebie – wyszeptał Henke. Nie miał jednak czasu, by przejmować się Rektorem – gigant pobiegł w stronę Profesora, Doktora i Docenta, których dużo ciężej było trafić z racji rozmiaru. A może jednak miał czas? Pomysł wykiełkował w głowie kapitana. Odwrócił się w stronę gnomów. – Hej! Rzućcie mi włócznię!

– Co?

– Jajco! Dzisiaj, kurwa!

Doktor zamachnął się i rzucił broń, którą kapitan złapał w biegu. Odłamał trzonek i z samym grotem w ręce wybiegł po schodach ołtarza. Rektor przestał się śmiać. Przerażony obrócił się, szukając drogi ucieczki. Nie odważył się jednak skoczyć w dół. Elfy wykrzyknęły, zaskoczone zuchwałością człowieka. 

– Bulgloromlontolwol! Ochraniaj mnie! – Zanim jednak zdążył wymówić długie imię olbrzyma, Henke już znalazł się przy nim. Złapał za długie szaty, zasłonił się nim i przycisnął grot do szyi. Bulgot pobiegł w ich stronę, wywołując małe trzęsienie ziemi z każdym krokiem.

– Każ mu się zatrzymać!

– Chyba śnisz!

– Inaczej staranuje nas obu, a za plecami mamy zbiornik pełny lawy!

– Bulgloromlontolwol! Zatrzymaj się! – Gigant zatrzymał się metr przed gnomem w nienaturalnej pozycji. Cały drżał, widać było, że wciąż walczy z urządzeniami Rektora.

– Teraz każ mu uklęknąć.

– Nie będziesz mi rozkazywać! Au! – Po szyi szalonego gnoma popłynęła stróżka krwi. Nagle zmienił taktykę. – Poczekaj, mogę dać ci wszystko, czego potrzebujesz. Chcesz boskiej czci? Mogę ci to dać. Chcesz bogactwa? Nawet nie widziałeś mojego skarbca, tutaj cały czas ktoś się rozbija. Mogę się podzielić wszystkim, co mam. Będziemy bogami razem. Chcesz stąd uciec? Wyślę cię do domu, oni tego nie umieją! Co cię obchodzi, co będę tutaj robił? Tylko daj mi się zemścić.– Henke zastanowił się nad propozycją Rektora. Do tej pory zakładał, że tak czy siak zostanie na planecie. Gdyby mógł jednak opuścić to miejsce… nigdy nie uważał się za bohatera, na pewno nie chciał go zgrywać. Właściwie gnomy tylko go irytowały. Wkurwiały, żeby oddać im sprawiedliwość. Spojrzał na zgromadzony niżej tłum. Profesor, Docent i Doktor obserwowali go, czekając na wyrok. Elfy patrzyły na swojego boga z czcią zmieszaną z największą trwogą. Część z nich odwracała wzrok, inni wyciągali do niego ręce w geście bezsilności. Nie podobało mu się to. Nie mógł nic na to poradzić. Choć próbował wmówić sobie co innego, dobrze wiedział, że tak nie powinno być. Zacisnął oczy, nie mogąc uwierzyć w swoją głupotę.

– Dzięki, ale za bardzo mi dzisiaj nabruździłeś. Każ mu uklęknąć.

– Co? Nie, zastanów się! Au! – Rektor zapłakał. Ledwo wydukał ostatnie słowa. – Bul-bulglorom-m-mlontolwol! Uklęknij!

– Ej, jajogłowy! Odepnijcie mu te pojemniki! – Gnomy znalazły się przy nim zadziwiająco szybko. Elfy patrzyły z niedowierzaniem na całą sytuację, ale Henke specjalnie postawił Magistra na drodze ewentualnych włóczni, które chcieliby ciskać. Bracia sprawnie odpięła wszystkie pojemniki i wyrzuciła je do krateru. Bulgot przez chwilę klęczał, jakby był tylko maszyną, którą wyłączyli. Wstał ociężale i spojrzał na swoje ręce.

– Coś z ty ze mną zrobił? – spytał. Rektor zatrząsł się jak przy ataku padaczki. Nie odpowiedział – Coś ty ze mną zrobił?! – Ryknął gigant i wyrwał go z chwytu kapitana. Przez chwilę gnom charczał, machając nieporadnie nogami, aż rozległ się głośny trzask i zwiotczał. Nawet najcichszy szept nie zakłócił ciszyy, jaka zapadła. Wszyscy tylko przyglądali się, jak Bulgot wyrzuca zwłoki do wulkanu. Spojrzał na kapitana. Przełknął łzy.

– Ja… nie mogę tak żyć. Ból jest… nie mogę tego wytrzymać! – krzyknął.

– Spokojnie, Bulgot, może będziemy mogli ci pomóc…

– Nie, Henke, on wyrzucił to, czego mnie pozbawił! – głos olbrzyma załamał się. – Palił to w piecu i kazał mi patrzeć! Ja nie mogę tak…przesuń się.

– Bulgot…

– Przesuń się! – wrzasnął, po czym dodał już szeptem: – Proszę cię. – Kapitan niechętnie dołączył do gnomów i odprowadził giganta wzrokiem. Bulgot zatrzymał się na chwilę nad krawędzią, obrócił do człowieka. – Mimo wszystko ja… chciałem ci tylko podziękować za uwolnienie mnie. Dobrze mi się z tobą piło, kapitanie „Jaskółki”. Myślę, że twój syn byłby z ciebie dumny. Żegnaj, pierwszy moczymordo Elpisu. – Powiedział i zsunął się w przepaść.

– Żegnaj, Bulgloromlontolwolu, pierwszy olbrzymie, jakiego poznałem. – Nikt nie ruszył się przez kilka długich chwil. Wszyscy w ciszy oddali cześć olbrzymowi.

– Masz syna? – zapytał w końcu Profesor. Henke nie odpowiedział, otarł szybko policzki.

– Kapitanie?

– Hm?

– O czym pan myśli?

– O wszystkich dupach, których już nie wyrucham. O czym ja mogę myśleć, Profesorze? Magister zniszczył waszą rakietę i komputer pokładowy. Nie mamy jak się stąd zabrać.

– Ja jestem Doktor. Profesor stoi obok. A odnośnie wydostania się, to nie do końca prawda.

– Co masz na myśli?

– Przed naszym wygnaniem budowaliśmy pierwszą, lepszą rakietę, na szkielecie kapsuły ratunkowej, na dachu fregaty. Magister chełpił się, że ją skończył, gdy niszczył komputer. Chciał żebyśmy wiedzieli, że może nas puścić, ale tego nie zrobi.

– To na co czekamy? Wracajmy. – Kapitan zbiegł po schodach, ale przystanął w połowie drogi, gdy gnomy nie podążyły za nim. – Co jest? – Doktor spojrzał na zgromadzony niżej tłum. Elfy nieśmiało podchodziły bliżej i zerkały to na siebie to ku krawędzi wulkanu, nie wiedząc, co zrobić.

– Panie kapitanie, nie chcę uchodzić za przedstawiciela naszej grupy, ale tym razem myślę, że mówię za wszystkich. Nie mógłbym opuścić tej planety wiedząc, że zło, którego dokonał tu nasz brat, pozostawiłem nienaprawione. – Pozostali bracia pokiwali głowami za jego plecami. – To oczywiście nie jest pana walka. Proszę iść do kapsuły i znaleźć swoją załogę. Nikt nie odważy się pana zatrzymać. – Henke długo patrzył na gnomy.

– To może być wasza ostatnia szansa – powiedział w końcu. – Jesteście pewni?

– Tak – gnom odpowiedział mu po chwili wahania. – Tak, myślę, że nigdy jeszcze w całym swoim życiu nie byłem niczego tak pewien. Istnieje szansa że pomożemy innym, przyszłym rozbitkom. Może kiedyś uda nam się stąd uciec. A jeśli nie, no cóż. – Uśmiechnął się smutno. – Życie tutaj wcale nie jest takie złe.

– Czy ja wiem? Brak kibla, tylko ryby i owoce do żarcia, do rozmów tylko elfy i dwie identyczne osoby…

– Wystarczająco jak na nasze potrzeby. – Drugi gnom przerwał mu wyliczankę. – Bardzo chciałbym powiedzieć „do widzenia”, ale chyba już się nie spotkamy. Żegnaj, panie kolego.

– Ja… ech, żadne "żegnajcie". Znajdę sposób, żeby się tu nie rozbić i kiedyś po was wrócę. Obiecuję. – Kapitan odwrócił się i zszedł z ołtarza. Zatrzymał się, by uścisnąć rękę Babu.

“Dzięki za wszystko. Równy z ciebie gość. Nie pozwól tym gnomom za bardzo się rządzić. Żegnaj”.

“Żegnaj, matkojebco”. Kapitan zaśmiał się i pokazał elfowi środkowy palec. Elfy rozeszły się, pozwalając mu przejść. Zszedł krętą krętą ścieżką ku fregacie, nie oglądając się już za siebie. Gdzieś tam czekała na niego jego kapsuła, a znacznie dalej, w kosmosie, jego załoga i jego statek. Najwyższy czas, by wrócił do domu.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Gruby100004, czy wiesz, że dyżurni nie mają obowiązku czytania opowiadań liczących ponad 80000 znaków? Tak długie opowiadanie, choćby było znakomite, nie może być też nominowane do piórka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Na razie nie aspiruję do piórka i tym bardziej nie oczekuję od nikogo, że z przymusu to opowiadanie przeczyta :) Wolę raczej, jeśli ktoś już to zrobi, usłyszeć po prostu opinię

OK, skoro taka jest Twoja decyzja. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mimo długości opowiadanie figuruje w grafiku dyżurów, toteż melduję posłusznie, że próbowałam, ale wymiękłam przy jebanych dywanikach w świecie z elfami. Fantasy (także science) na to, żeby mnie porwać, musi być naprawdę oryginalna i ciekawa, no i niestety musi też trzymać decorum, a do tego bardzo nowoczesne przekleństwa jakoś mi nie pasują, nawet jeśli rzecz dzieje się na innej planecie. Mogę je zaakceptować w dziejącej się współcześnie urban fantasy – w innych podgatunkach mnie rażą. A że fabuła nie wciągnęła, bohaterowie nie zainteresowali, to powołuję się na to, co powyżej rzekła Reg i przerywam lekturę. Zwłaszcza że na końcu, na który zajrzałam, doszedł matkojebca.

http://altronapoleone.home.blog

Myślę, że ta moda na wulgaryzmy wyszła od Sapkowskiego.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

No, nie przekonało.

Odnoszę wrażenie, że tekst jest przegadany. Jak na tyle znaków, to nie dzieje się dużo. Motywy raczej znane: rozbitek, wulkan… Gdyby chociaż opowiadanie było śmieszne, czytałoby się je z przyjemnością. Ale nie bawi.

Masz trochę literówek, powtórzeń, trafiają się ortografy.

– Oh, to w ogóle wspaniała historia,

W polskim jest “och”.

Bimber faktycznie smakował paskudnie, jakby dodano do niego płyn do naczyń, ale nie narzekał.

Tego jeszcze brakowało, żeby bimber narzekał.

żesz kurwa mać

Żeż.

Po szyi szalonego gnoma popłynęła stróżka krwi.

Sprawdź w słowniku, co znaczy “stróżka”. Możesz się zdziwić.

 

Edytka: Pytałeś o dialogi w języku migowym. Sądzę, że nie ma reguł. Gdzieś widziałam, że zamiast myślników były dwa dwukropki: “::”. Pewnie jakiś nawias – trójkątny, klamrowy – też by się nadał. Cudzysłowy też dają radę. Grunt, żeby odbiorca wiedział, o co chodzi.

Babska logika rządzi!

W jednej tłumaczonej serii miałam język migowy i redakcja, bardzo profesjonalna akurat w tym wydawnictwie , zdecydowała się na kursywę.

http://altronapoleone.home.blog

Ok, przeczytałem. 

I nie tylko to jedno opowiadanie: tak mnie wciągnęło, że przeczytałem od razu wszystkie trzy o załodze “Jaskółki”. Naprawdę bardzo fajne teksty. Dobrze się bawiłem, wiele razy się uśmiałem. Ostatni, czyli “Tytuł to nie wszystko” zdecydowanie najlepszy. 

Musisz przejrzeć wszystko jeszcze raz, bo masz od g(n)oma literówek, powtórzeń i różnych takich głupot.

Ale to wszystko nieważne, bo tyle miałem frajdy z czytania, że sobie nie wyobrażasz. 

 

Dzięki wszystkim za przebicie się mimo wszystko, szczególnie Tobie, Łukasz :) nawet nie wiesz, jak pozytywnie mnie podbudowałeś. Wiadomo, pracy przed sobą mam jeszcze dużo, ale jakoś tak przyjemniej mi będzie pisać. “Kopalnię niskich trupów” czeka gruntowna przebudowa tak na marginesie, chcę ten tekst wbić w ramy trzech aktów, które jakoś były mi wtedy nie po drodze. Dzięki za pomoc z językiem migowym!

– Statek na pewno powiadający działający komputer pokładowy rozbił się na lagunie na północ stąd.

Literówka.

Szybka, ale bolesna śmierci oczekiwała go na horyzoncie i co gorsza, wcale od niej nie uciekali.

Elf wyrwał go z zadumy, chwytając za ramie.

Kapitan wbił włócznie w piasek i wszedł do środka, w kabinie pilotów nacisnął dźwignię zabezpieczającą zewnętrzne pokrywy i wyszedł na zewnątrz, stając przy dziobie statku po stronie bakburty. Ogromna blacha otworzyła się do góry, ukazując mrowie kabli oraz zakurzonych diod. Henke wbił dzidę w piasek i sprawnym okiem prześledził przebieg przewodów zasilaczy.

Włócznię.

W samym środku obozu piął się ku niebu kilkunastometrowy totem z czarnego kamienia[+,] w którym wykuto prymitywne płaskorzeźby zwierząt i elfów, nad którymi górowały cztery identyczne twarze gnomów.

Szyby techniczne, w przeciwieństwie do wentylacyjnych, nie posiadały kratek[+,] przez które można było mniej więcej zorientować się odnośnie swojego położenia,

W większości trafiali na puste pomieszczenia[+,] w których widać było ślady niedawnego szabrowania. Henke zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. .

Zaplątała się dodatkowa kropka na końcu.

Dostali się raczej [+do] rzeźni

Co kilka centymetrów wyrastały z nich gniazda[+,] do których wpięte były cylindry z elfimi mózgami.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki ;)

Nowa Fantastyka