Koń jest bogiem
Galop nałogiem
Kłus podstawą
Skoki zabawą
Upadek zwątpieniem
Jazda pocieszeniem
Palcat pomocą
Łydki całą mocą
Ostrogi zbytkiem
Siodło nabytkiem
Grzywa uchwytem
Kask jeździecki bytem…
– Jacek?
Karuzela zatrzymała się. Starsze dzieci ze śmiechem zbiegły po stalowych schodkach; te młodsze, niezadowolone, że zabawa tak szybko dobiegła końca, matki ściągnęły z plastikowych siodeł.
– Jacek, czyś ty oszalał? Od godziny się na to gapisz, mógłbyś…
Infantylna, zapętlona w nieskończoność muzyczka wabiła do karuzeli kolejnych małych jeźdźców. Kucyki miały szklane oczy, nieruchome, rozwiane w pędzie ogony i wystające z brzuchów pręty. Wyglądały cokolwiek przerażająco, lecz dzieci tego nie dostrzegały. Jacek też tego nie dostrzegał. Jego uwaga zwrócona była w zupełnie innym kierunku.
Karuzela ruszyła, z każdym kolejnym obrotem przyspieszając. Piski i okrzyki radości narastały, jednak i na nie Jacek był głuchy. Zwrócił wzrok na jedyne wolne siodełko i po chwili, po kilku rundkach wokół kolorowego słupa, na koniku wreszcie zaczął zarysowywać się kształt.
– Najpierw mnie tu zapraszasz, a teraz TO?! – Ewka wyglądała na coraz bardziej rozsierdzoną, lecz chłopak ponownie nie zwrócił na nią uwagi. Prawdę mówiąc, w ogóle zapomniał o istnieniu partnerki, skupiając się na konturze jeżdżącej na karuzeli dziewczyny.
Czarne jak węgiel włosy spływały luźno po wąskich plecach i ramiączkach białej sukienki, jakby pęd nadany przez galop plastikowych koników nie miał nad nimi władzy. Ręce obejmowały lakierowaną szyję, a oczy, ledwie zarysowane na papierze rzeczywistości, spoglądały w dal.
To już trzeci raz… I trzeci konik, stwierdził Jacek, podczas gdy karuzela zaczęła zwalniać. Sylwetka dziewczyny rozmyła się i po chwili zniknęła.
– Pedofil! – skwitowała w końcu Ewka, obróciła się na pięcie i prychnęła. – W takim razie gap się na tę karuzelę choćby i do wieczora! – krzyknęła na odchodnym i zadarła głowę, jednak w pełnym urazy oddaleniu się od partnera przeszkodził jej dzieciak w bejsbolówce i jego lód, który z niesłyszalnym w tumulcie mlaśnięciem rozsmarował się na nowej, turkusowej sukience.
– Przepłaszam – mruknął winowajca, a jego ojciec zamachał dziko rękami, lecz tym razem to Ewka, utkwiwszy wzrok w wielkiej, czekoladowej plamie, przestała zwracać uwagę na otoczenie.
*
Dziwnie się czuł wracając do Ostrowi Mazowieckiej po tych dziesięciu latach. Wszystko wyglądało jak dawniej – te same dziurawe ulice z zaśmieconymi makulaturą poboczami, te same szare masywy bloków i malownicze parki. Ludzie również sprawiali wrażenie, jakby czas się dla nich zatrzymał – ich serdeczność kryła się pod ulotną podszewką podejrzliwości, jakby wciąż pamiętając czasy zimnej wojny, spodziewali się najgorszego. Jacek był pewien, że przed pójściem spać dwa razy sprawdzają, czy drzwi i okna są zamknięte – dopiero wtedy mogli przetrwać noc bez gnębiących umysły koszmarów.
Po dekadzie w „wielkim mieście”, na miano którego Warszawa z pewnością zasługiwała, szczególnie w porównaniu z Ostrowią, Jacek wszystko dookoła widział w odcieniach sepii. Od kiedy wysiadł z pociągu i stanął na peronie miejskiego dworca, czuł się nieswojo. Powietrze przesycone było wspomnieniami, po których w jego pamięci nie pozostał nawet ślad.
Nie myląc się ani razu przebył park i dotarł na osiedle, w którym spędził pierwsze kilkanaście lat swojego życia. Drzwi do klatki schodowej były otwarte – Jacek wszedł, minął zepsutą windę i wspiął się po schodach. Klucz zachrzęścił w nieużywanym od lat zamku, jednak pasował.
W mieszkaniu żyły już tylko stare, skryte w ścianach rury i trzeszcząca pod nogami podłoga. Zegary w „małym” i „dużym” pokoju zamarły wskazując przypadkowe godziny, kukułka z tego kuchennego opuściła swą dziuplę kilka lat temu i dotąd do niej nie wróciła.
Wszystko wyglądało dokładnie jak wtedy, gdy mieszkał tu wraz z rodzicami i starszym bratem, zanim ojciec dostał dobrze płatną pracę w Warszawie i musieli się przeprowadzić. Jak to jednak często bywa, czas zatoczył koło i Marcinowi przyjdzie wrócić na stare włości, natomiast Jacek, korzystając z części wakacji, postanowił pomóc w remoncie – w końcu rodzeństwo powinno się wspierać.
Ledwie dzień później spotkał Ewkę – niegdysiejszą koleżankę z klasy. Dziewczyna była bardzo szczęśliwa i zaraz zaprosiła go na kawę, podczas której bardzo się zżyli, a Jackowi wróciła część wspomnień.
Cóż z tego, skoro widmo z karuzeli wszystko zagmatwało? Nagle w poukładane życie chłopaka wdarł się pierwiastek niesamowitości, który wraz z niepamięcią tworzył nader niepokojące połączenie.
*
Późnym wieczorem, gdy personel wyprosił go z terenu wesołego miasteczka, chłopak wrócił do mieszkania, usiadł w fotelu i otworzył puszkę coli. Próbował czytać, jednak obraz widma nie dawał mu spokoju.
Wreszcie poszedł do swojego niegdysiejszego pokoju i na chybił trafił zajrzał do kilku szuflad. Tak jak się spodziewał, wypełniały je relikty przeszłości – książeczki, zeszyty, pluszaki i samochodziki. Całe sterty innych zabawek, przybory szkolne… Wszystko, a zarazem nic. Subtelne ukłucie sentymentu na dnie serca.
Odrzucił misia, swojego czasu jego najcenniejszy skarb, pobieżnie przejrzał blok z nagryzmolonymi robotami i potworami, by wreszcie zatrzymać się na ostatniej kartce.
Rysunek był wspaniały. Wykonany pastelami, przedstawiał galopującego po równinie wierzchowca. Grzywę i ogon rozwiewał pęd wiatru, nad łbem zwierzęcia leciały towarzyszące mu ptaki. Koń wydawał się tak realny, że Jacek niemalże słyszał tętent kopyt i rżenie. Harmonię psuł jednak zamazany czarną kredką obszar na jego grzbiecie – kleks brzydoty, który zdawał się wcześniej przedstawiać dwie przytulone do siebie sylwetki.
Chłopak miał dziwną pewność, że jedną z nich była jego własna.
*
Deszcz malował niestworzone kształty na szybach, a każdy z nich przypominał galopujące wierzchowce. Spływały z nieba i zbiegały po szkle, by następnie rozmyć się na parapecie. Równie realne, co widmowa dziewczyna.
Jacek jeszcze kilkukrotnie odwiedzał wesołe miasteczko – widział ją za każdym razem. Była niezmienna i spokojna, jakby nie rozumiała, że dal, ku której zmierza, jest zamkniętym okręgiem.
Pewnego razu krzyknął w jej kierunku narażając się na podejrzliwe spojrzenia innych ludzi, lecz nie odpowiedziała. Pytał pilnujących swych pociech rodziców, wszyscy jednak zbywali go zdziwionymi spojrzeniami. Dostrzegali jedynie puste siodełko.
Przez ten czas narastała jego miłość do koni – zaczął oglądać programy przyrodnicze, kupił kilkanaście plakatów i rozwiesił je w mieszkaniu, niepomny, że przecież przygotowuje dom na przybycie brata. Niedoczytany thriller Grishama wylądował na półce, zastąpiony przez najnowszy numer Planety Koni.
O dziwo, poprawie uległa jego relacja z Ewką. Dziewczyna wciąż sprawiała wrażenie obrażonej, jednak wyraźnie pragnęła utrzymać kontakt, na co Jacek z radością przystał. Była dla niego jedynym źródłem wiedzy o przeszłości, a także, czego wtedy nie rozumiał, wierną przyjaciółką.
*
W piwnicy było chłodno i ciemno. W powietrzu unosił się wzniecany jego krokami kurz. Jacek zasłonił twarz, odkaszlnął i skierował latarkę w najodleglejszy kąt schowka. W snopie żółtego światła jego oczom ukazał się konik na biegunach.
Szklane ślepia rzucały wesołe błyski, pluszowe futerko oblepiały nici pajęczyn. Nagle, jakby przebudzony wpadającym przez otwarte drzwi powiewem, konik poruszył się na drewnianych płozach. Jacek drgnął, gdy na jego grzbiecie zamigotał znajomy kształt.
Zapominając o zamiarze uprzątnięcia piwnicy, chłopak przetrząsnął szafy, znajdując wreszcie to, o czym myślał już dłuższy czas – albumy ze zdjęciami. Nie rozumiał, dlaczego przed przeprowadzką do Warszawy rodzice zdecydowali się je schować, jednak faktem pozostawało, że rysunek znaleziony w bloku stanowił ślad po czymś, co starali się ukryć. Wymazać. Jacek czuł, że w Ostrowi wydarzyło się coś więcej. Coś, o czym jakimś cudem zapomniał. Odpowiedź na to pytanie mogła kryć się na starych, czarno-białych fotografiach.
Z siatką pełną albumów w ręce i konikiem pod pachą, Jacek wrócił do mieszkania. Wyczyścił zabawkę, postawił na środku pokoju i zakołysał nią. Szelest targanych wiatrem drzew przypominał cichy śmiech.
– Jesteś tutaj.
Drżącymi rękoma chłopak otworzył album. Zdjęcia były ułożone chronologicznie i podpisane – odzywał się pedantyzm mamy. Szybko przekartkował okres przedszkolny, zdjęcia z rodzicami i dziadkami, a także te, które tata zrobił podczas jego zabaw z bratem. Wreszcie zatrzymał się na czasach podstawówki i opadł na fotel z wrażenia. BYŁA TAM. Stała między nim, a ostrzyżonym na jeża chłopcem.
Dziewczynka w białej sukience krzywiła się, gdy porywisty wiatr szarpał jej czarne jak węgiel włosy. Trzymała ręce na ramionach towarzyszących jej dzieciaków i… tyle.
– Jesteś tutaj, prawda? Bianka?
Konik zaczął bujać się szybciej.
*
– Ty naprawdę nic nie pamiętasz – stwierdziła Ewka z nieudolnie skrywaną ulgą. Jacek skinął tylko głową i upił łyk kawy. W kawiarni było ciepło i przytulnie, choć za oknem wciąż padał deszcz. Po ulicach snuła się szarość.
– Co się stało, Jacek? Miałeś jakiś… wypadek?
– Nie. Wiesz, Ewka… Ja sam tego nie rozumiem. Warszawa zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Poszedłem do nowej szkoły, poznałem ludzi. Szczerze mówiąc, w ogóle nie myślałem o tym, co było wcześniej.
– Aha. – Ewka wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać, lecz w jej głosie pobrzmiewała ulga. Jacek nic z tego nie rozumiał. Dziewczyna raz jeszcze spojrzała na zdjęcie z albumu. – To Patryk, twój dobry kolega. Zawsze wpatrzony w ciebie jak w obrazek. Chodził z nami do szkoły, chociaż więcej czasu spędzaliście… tam. W stadninie, ucząc się jeździć konno.
– A dziewczynka? Znasz ją?
– Nie. Nigdy jej nie widziałam – odparła Ewka ze wzrokiem wbitym w swoją filiżankę. Za oknem zagrzmiało, konik na biegunach zakołysał się kilka razy w ciemnym mieszkaniu. Już nie tylko rury i podłogi w nim żyły. Jacek chciał coś powiedzieć, jednak w tym samym momencie kelnerka przyniosła desery.
– Mmm… Mają najlepszą szarlotkę w mieście! – Ewka wyglądała na najszczęśliwszą osobę w Ostrowi. – Spróbuj!
Wątpliwości uleciały z głowy Jacka, gdy dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku łyżeczkę parującego ciasta i roztopionych, waniliowych lodów.
*
Spoglądając na adres, który Ewka napisała mu na serwetce, Jacek przeszedł przez ulicę i stanął naprzeciw wielkiego, murowanego gmachu. Większość okien rozjaśniał blask lamp – w siedzibie radia wrzało jak w ulu. Deszcz na razie przestał padać.
Widząc Patryka, Jacek liczył na szok poznawczy, jednak i tym razem wszystko przebiegło znacznie łagodniej. Wielki i kudłaty jak niedźwiedź mężczyzna zamknął go w stalowym uścisku i przez dłuższy czas nie wypuszczał. Sądząc po zdjęciu, niemożliwym wydawało się, że tamten wątły chłopiec tak bardzo urósł.
– Kopę lat, stary! Nie wiedziałem, że wróciłeś do Ostrowi, dobrze cię znowu widzieć! Jak… jak się czujesz? – Patryk odsunął się i spojrzał na niego zatroskany.
– Bardzo dobrze. – Jacek liczył, że wygląda na nieco pewniejszego, niż się czuje. Serdeczność znajomego bardzo go zaskoczyła, nie pamiętał, by byli aż tak dobrymi kumplami. – Możemy pogadać? Nie przeszkadzam ci w pracy?
– Jestem w sekcji sportowej i właśnie skończyliśmy przygotowywać audycję, a na antenę wchodzimy dopiero za pół godziny. Myślę, że mamy trochę czasu. Chodź. – Patryk odwrócił się i szybkim krokiem wszedł do zagraconego sprzętem pokoju.
Krytycznym spojrzeniem zmierzył zawalony papierzyskami stolik, po czym przesunął największe ich sterty na skraj blatu i wskazał Jackowi krzesło.
– Może być kawa? Nie mam niczego poza kawą…
– Pewnie, dzięki.
Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez wypluwający aromatyczny płyn ekspres. Patryk postawił na stoliku dwie szklanki i usiadł.
– Opowiedzieć ci o Biance, Jacek? Czy… na pewno tego chcesz?
– Ty… Ty wiesz, że niczego nie pamiętam? Ale… skąd?
Patryk tylko uśmiechnął się smutno.
*
Wrzosowisko rozpościerało się przed nim niczym fioletowy ocean, lecz Jacusia bardziej interesowało rozcieranie resztek rosnącej pod butami trawy. Odwrócił się od matki, jednak ta nie dała się tak łatwo spławić.
– Chociaż spróbuj. Zobaczysz, że ci się spodoba.
– Nie chcę! – sarknął chłopiec i spróbował uciec. Ręka ojca zatrzymała go w miejscu.
Rodzice spoglądali z góry, a obok stał siwowłosy mężczyzna o łagodnej, pokrytej zmarszczkami twarzy. W jednej ręce trzymał uzdę karego wierzchowca, w drugiej – dłoń czarnowłosej dziewczynki. Wielkie błękitne oczy wpatrzyły się w Jacusia, usta rozwarły w zdziwieniu.
– Ale z ciebie świrek – wyrzuciła na jednym tchu.
– Bianka! – jęknął siwowłosy i zaczął przepraszać. Nagle dziewczynka wyrwała się z jego uścisku, podeszła do chłopca i niespodziewanie klepnęła go w czoło. Zdumiony tym, Jacuś zamarł.
– Chodź, Świrek. Pokażę ci coś fajnego! – To powiedziawszy, odwróciła się i w podskokach ruszyła w kierunku stajni.
– Idziemy. – Głos Jacusia był nadspodziewanie spokojny. Stojący parę metrów dalej Patryk westchnął i zbliżył do przyjaciela.
– To jakaś wariatka, olej ją…
– Idziemy!
I poszli. A za nimi, w pewnej odległości, ich rodzice. Jako osoby doświadczone w opiece nad niepełnosprawnymi dziećmi, woleli mieć baczenie na swe pociechy. Chaotyczny, chorujący na ADHD Jacek szedł pierwszy i co kilka kroków zatrzymywał się, by z wyraźnym zniecierpliwieniem poczekać na pokracznego, wolno stawiającego kolejne kroki Patryka. Poważna, ograniczająca ruchomość kręgosłupa i obręczy miednicznej wada postawy sprawiała, że nie potrafił on nadążyć za kolegą. Hipoterapia, polegająca na interakcji dziecka z koniem, miała być zbawieniem dla ciał i dusz ich obu.
Bianka stała przy jednym z boksów i karmiła przez kraty zamkniętego tam gniadosza. Gdy spojrzała na wchodzących chłopców, w jej oczach zamigotało rozbawienie.
– Świrek i Krzywuś! Pasujecie do siebie!
– Zamknij się, ty… zołzo – dokończył niezdarnie Jacuś. – I… odsuń się, bo cię ugryzie.
– Pchełka? – Przez chwilę milczała, po czym roześmiała się donośnie. – Boisz się koni! Świrek boi się koni!
– Wcale nie! – Jacuś poczuł, że łzy złości napływają mu do oczu, ale nie podchodził. Patryk próbował coś powiedzieć, za bardzo jednak się jąkał, by ktokolwiek mógł go zrozumieć.
Nagle Bianka spoważniała i podeszła do chłopców. Chwyciła Jacusia za rękę i nic sobie nie robiąc z jego pretensji, podprowadziła do wierzchowca. Kiedy ich dłonie zbliżyły się do końskiego pyska, chłopiec poczuł na skórze strumień ciepłego powietrza. Znieruchomiał. Ucichł.
– Nie ma się czego bać – mruknęła Bianka, a świat stał się jakby odrobinę jaśniejszy. – Gdy się gubisz, to wiatr wiejący złap w dłonie i krzyknij mocno, ze wszystkich sił: tak bardzo kocham konie!
*
Jej słowa i czyny były tym, co wyprowadziło go z ciemności, co zrzuciło łańcuchy ze spętanego chorobą umysłu. W miarę jak Patryk mówił, oczy Jacka otwierały się coraz szerzej – wspomnienia zlatywały się do pamięci niczym ćmy ku źródłu światła.
Nagle wszystkie te weekendy, podczas których odwiedzał stadninę, wróciły do niego wzbudzając tęsknotę. Nie lubił koni, bał się ich, a jednak entuzjazm Bianki pomógł zwalczyć lęk. Po kilku tygodniach Jacek dość pewnie siedział już w siodle, po kilkunastu – stał się niezłym jeźdźcem. Pochopność i agresja, które niegdyś nim kierowały, odeszły w niepamięć.
– Pomogło i tobie, prawda? – spytał Jacek po krótkiej przerwie, w trakcie której Patryk wyszedł załatwić parę służbowych spraw. – Teraz jesteś już zdrowy…
– Przy dłuższym marszu wciąż mnie boli, więc o wycieczce w góry nawet nie marzę, ale… generalnie tak. Świetnie pływam. – Patryk roześmiał się i zamilkł na dłuższą chwilę. – Pamiętasz, co się stało później? Jak zaczęliśmy tam zostawać na noc?
Niespodziewanie Jacek poczuł niepokój. W biurze zrobiło się jakby chłodniej.
– Ja… Cholera… Nie wiem. Ale spieprzyłem, prawda? To… – Cisza przedłużała się, a Patryk nie zamierzał jej przerywać. Na jego twarzy odbijało się coś na kształt żalu. – Ona… Nie jeździła konno, prawda? Znała się na koniach jak mało kto, dbała o nie i przyjaźniła się z nimi, ale nigdy nie siedziała w siodle, prawda? A ja… Ja ją w to siodło wsadziłem.
Konik na biegunach znieruchomiał.
*
Noclegi u Bianki stały się ich małym rytuałem. W ciepłe letnie dni ojciec dziewczynki rozstawiał im przed domem namiot, w którym do późnych godzin nocnych siedzieli przy świetle latarek i opowiadali sobie historie o duchach lub robili teatrzyk cieni na płóciennych ściankach. Gdy było chłodniej, zajmowali gościnny pokój i przekształcali go w królestwo zabaw. Forty z poduszek miały grube i wysokie mury, doskonale chroniły przed jakimkolwiek złem z zewnątrz, nie stanowiły jednak wystarczającego zabezpieczenia przed tym, co rodziło się wewnątrz twierdzy. I, jak to często bywa, mimo że było to zło, ze złych chęci wcale nie wynikało.
Długo po tym, jak matka Bianki zgasiła światło w sypialni, a w domu zapanowała cisza, Jacuś otworzył oczy. Wpadające przez okno światło księżyca pozwoliło mu dostrzec nieruchome sylwetki śpiących przyjaciół.
Chłopiec wstał cicho i szturchnął Patryka, który wymamrotał kilka słów i obrócił się na drugi bok. Przy kolejnym dziabnięciu wyprostowanym palcem spojrzał jednak na Jacusia i westchnął.
– Naprawdę chcesz to zrobić? Rodzice jej zabronili…
– Sam dobrze wiesz, że zna się na koniach lepiej niż ktokolwiek z nas. Nie gadaj głupot i… nie zapominaj, że dziś są jej urodziny.
Patryk wciąż miał wątpliwości, jednak posłusznie skinął głową. Nie potrafił sprzeciwić się koledze, a poza tym plan miał ręce i nogi, był sensowny. No i przecież Jacuś nigdy się nie mylił.
Tym razem również nie miał wątpliwości. Zbliżył się do posłania dziewczynki i szepnął jej do ucha kilka słów.
– Ojeeeej, co się dzieje? Jest… noc? – spytała Bianka, siadając. Włosy miała w nieładzie, a oczy wciąż sklejone snem, lecz pomimo ciemności Patryk widział jej rosnącą ekscytację. – O raju, ale fajnie! Bawimy się, Świrek?
– Lepiej. Jeździmy. – Jacuś uśmiechnął się i podał Biance kurtkę. Dziewczynka wyglądała przez chwilę na zagubioną. Jakby rozsądek walczył w niej z marzeniami i chęcią przeżycia czegoś wyjątkowego. Spojrzała na Patryka, a ten, poniekąd wbrew sobie, skinął głową.
– W ko-końcu to twoje urodziny, Bianka.
– Jaahej! Ale zrobiliście mi niespodziankę!
– Ciii! Lepiej, żeby twoi rodzice nas nie usłyszeli.
– Dobra, przepraszam! – Dziewczynka przyłożyła palec do ust i mrugnęła porozumiewawczo.
Kwadrans później, ciepło ubrane i zaopatrzone w pęk kluczy z przedsionka, dzieci wymknęły się z domu. Prowadzone przez Jacusia, przemknęły przez skąpane w ciemnościach wrzosowisko i zniknęły w głębi stajni.
Konie spały, co na chłopcach zrobiło piorunujące wrażenie. Jeszcze nigdy nie było tutaj tak cicho, tak spokojnie.
– Pchełka, psst! – Jacuś pogłaskał po pysku ulubione zwierzę Bianki, koń otworzył bursztynowe oczy i zarżał cicho.
Gdy zakładali uprząż, dziewczynka była zaskakująco milcząca. Sprawdziła wszystkie paski i zapięcia, uspokoiła wierzchowca i razem z chłopcami wyprowadziła Pchełkę na wybieg.
– Rodzice zabronili mi jeździć – powiedziała jeszcze, nieudanie maskując ekscytację. Górujący nad nimi księżyc osiągnął tej nocy pełnię, widoczność była doskonała.
– Ale ja ci pozwalam, tchórzofretko – rzucił Jacuś, jak zwykle pewny siebie. – Zresztą będziemy cię asekurować, więc nie masz czego się bać!
– Sam jesteś tchórzofretka! – Dziewczynka roześmiała się i korzystając z pomocy Patryka wsunęła stopę w strzemię. Chwilę później siedziała już w siodle i rozwartymi w zachwycie oczyma chłonęła świat dookoła siebie. Serca jej i Pchełki biły w zgodnym rytmie. Ciepło końskiego ciała rozgrzewało ją, a czysta sierść wypełniała nozdrza przyjemnym zapachem zwierzęcia.
– Wszystkiego najlepszego, Bianka.
*
– Była szczęśliwa – rzucił Jacek, wracając do tamtej chwili. Zaskakujące, jak wyraźnie jawiła się teraz w jego pamięci. A jednak z jakiegoś powodu zapomniał tak o niej, jak i o dziewczynce, która stała się jego tarczą przed szaleństwem.
– Owszem. I nie tylko wtedy. Bianka pokochała te nocne eskapady, a ja… cholera… nie potrafiłem powiedzieć o tym jej rodzicom. – W nieruchomych oczach Patryka czaił się wstyd.
Jacek z niepokojem zauważył, że słuchając opowieści dawnego przyjaciela odruchowo zaczął szkicować konie na jednej z zaścielających stolik kartek.
– Dlaczego nie mogła jeździć? – spytał i po chwili wahania dodał: – Wiedziałem?
– Padaczka lekooporna. Bianka… trzymała się dzielnie. Zresztą, zawsze taka była… Nieustraszona. Pomagała innym, swoją własną walkę tocząc w samotności. Owszem, wiedziałeś o tym, ale nigdy nie widziałeś. Uważałeś, że to tylko nic nieznaczące słowa, a zachowanie Bianki w niczym nie pomagało. Ja jednak… pewnego razu byłem świadkiem takiego napadu.
– To wtedy przestałeś się z nami zadawać, prawda? Zamiast mi to wyperswadować, ty po prostu zwiałeś?
– Stul mordę. – Patryk spojrzał z nienawiścią i zacisnął rękę na szklance. Szkło pękło, na podłogę skapnęły krople zmieszanej z krwią kawy. – Ja przynajmniej o niej nie zapomniałem…
Za oknem znów zaczęło padać. Mimo wczesnych godzin popołudniowych zrobiło się ciemno. Jacek dorysował do jednego z koników siedzącą na jego grzbiecie dziewczynkę. Podobnie jak z Patryka, i z niego gniew momentalnie wyparował.
– W dniu, w którym nas opuściłeś, runęły forty z poduszek…
– A ona umarła. Nie wiem jak, Jacek. Byliście wtedy sami, w nocy… Nie chcę o tym myśleć. Proszę, idź już. Mam obowiązki.
*
Całe dnie upływały mu na obserwowaniu koni. Widział je na jawie i we śnie, marzył o nich. Ilekroć galopowały, intensywnie wpatrywał się w ich grzbiety, szukając czarnowłosej dziewczynki. A ona tam była. Nieuchwytny wyrzut sumienia, którego prawdziwa treść gdzieś się zagubiła.
Brukowane ulice lśniły od deszczu, ludzie mijali go bez słowa, spozierając spod parasoli i kapturów. Z pewnością mógł budzić zainteresowanie – wyszedł w samym podkoszulku i stanął w parku z rozpostartymi ramionami. Próbował się modlić, medytować, wysilał umysł, jednak odpowiedź nie nadchodziła. Dostrzegał jedynie sięgającą nieba białą ścianę, która oddzielała go od prawdy. Kto ją postawił?
W przypływie nadziei udał się do budki telefonicznej i wrzucił w szczelinę kilka monet. Wykręcił numer i poczekał, aż centrala przekieruje go do rodzinnego domu.
– Kochanie… Proszę, przestań. To nie ma już żadnego znaczenia.
– Mamo, ja muszę wiedzieć. Przez te wszystkie lata… Nie byłem świadom. ADHD, jazda konna, Bianka… Cholera! O co tu chodzi?! Jestem zagubiony, nie mogę tak żyć!
Jacek uniósł rękę, by otrzeć wilgotne oczy, a przy okazji wypuścił garść monet, które wraz ze łzami spadły na podłogę budki. Zaczął je gorączkowo zbierać, jednocześnie przyciskając ramieniem słuchawkę do ucha.
– Och, Boże, Jacuś… Koń kopnął ją w głowę. Gdy rodzice Bianki znaleźli was rano, trzymałeś jej ciało i zawodziłeś…
– Dla-dlaczego nic nie pamiętam?! Czy ja w ogóle jestem zdrowy?! – Kolejna moneta wymsknęła się z drżących palców i ponownie spadła na ziemię.
– Byłeś w szoku, synku. Wiele miesięcy uczęszczałeś na psychoterapię, a później przeprowadziliśmy się do Warszawy. Stopniowo dochodziłeś do siebie, podobno zadziałał mechanizm wyparcia. I, dzięki Bogu, wróciłeś do nas. Do świata. Gdybym tylko wie…
– Mamo?! Mamo! – Jacek wrzeszczał w słuchawkę, jednak po drugiej stronie był już tylko ciągły sygnał przerwanej rozmowy.
Ostrów Mazowiecka jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak smutnym miejscem. Zapominając o rozsypanych w budce drobnych, chłopak wybiegł na zewnątrz i zawył w ołowiany nieboskłon.
*
Pozwól sobie pomóc, Jacek. Bianka już nie wróci, a Ty musisz żyć dalej. Proszę, nie zadręczaj się. Bardzo mi na Tobie zależy.
Ewka
Jacek jeszcze raz przeczytał liścik i zmarszczył brwi. Coś tu nie grało. Od kiedy wrócił do Ostrowi, Ewka zachowywała się podejrzanie. Jakby wiedziała więcej niż mówiła, a fakt, że utracił pamięć, działał na jej korzyść. Przez chwilę żałował, że nie wypytał o nią Patryka, jednak teraz było już na to za późno.
Jeszcze raz sięgnął po album ze zdjęciami i przejrzał te zrobione w stadninie.
– Kosmyk na twarzy… – szepnął, skupiając uwagę na jednej z kilku dziewczynek. Była dość pulchna, jednak bardzo do Ewki podobna i, co ciekawe, na kilku fotografiach spoglądała w kierunku małego Jacusia. Zdjęcia pochodziły najpewniej z jednego bądź dwóch dni, co stwierdził po tych samych ubraniach i wielu ujęciach z różnymi wierzchowcami.
– Też tam byłaś, prawda? Ale, aż do teraz, nic nie mówiłaś…
Przez chwilę rozmyślał nad miejscem Ewki w tym wszystkim, jednak jego myśli niezmiennie zmierzały ku koniom i stadninie. Musiał tam wrócić i przekonać się, czy znajome miejsca pobudzą jego pamięć. W tajemniczych, rzucanych przez widmową dziewczynę uśmiechach dostrzegał pytanie, na które zobowiązany był znaleźć odpowiedź.
*
Gdziekolwiek by nie spojrzał, widział wrzosy. Kwiecie porastało równiny i wydmy, ustępując jedynie pasmu drogi i nitkom strumieni. Brzozowe i sosnowe zagajniki wznosiły się nad morzami fioletu, tańcząc lekko na wietrze. A pośród tego wszystkiego tkwił okruch cywilizacji – wieś Mostówka.
Jacek wysiadł z autobusu i przeszedł kawałek główną ulicą, póki nie stanął przed bramą stadniny. Widząc czerwony budynek stajni, wybieg i domostwo na końcu drogi, poczuł się nieswojo. Jakby znowu miał dwanaście lat i chorował na ADHD. Jakby znów był Świrkiem.
Na szczęście deszcz przestał padać, a zza chmur wychynęło słońce, jakby sprzyjając jego zamierzeniom. Po wybiegu spacerował barczysty chłop, prowadząc za uzdę kulejącego konia. Gdy Jacek zamachał do niego, tamten przywiązał wierzchowca do palika i po chwili stał już z drugiej strony furtki.
– Dobry. Dzisiaj zamknięte. – Stajenny spojrzał ze zdziwieniem na pobladłą twarz Jacka, wymiętą koszulę i poplamioną kurtkę. – Eee… Wejdź pan, ogrzej się. Wyglądasz jak trzy ćwierci od śmierci.
Pół godziny później, po kubku gorącej herbaty i misce gulaszu z chlebem, Jacek wrócił do żywych. Uświadomił sobie, jak bardzo ostatnimi dniami zaangażował się w sprawę czarnowłosej dziewczyny, jak ważna stała się dla niego Bianka.
Stajenny okazał się synem gospodarzy stadniny, którzy kupili przybytek około dziesięciu lat temu i od tamtego czasu prowadzili interes. O poprzednich właścicielach wiedział niewiele – w wyniku jakiejś rodzinnej tragedii wystawili zwierzęta i nieruchomości na aukcję, po czym wyjechali z Ostrowi.
Po krótkim wahaniu Jacek przedstawił stajennemu powód swojego przybycia i zdradził część faktów z przeszłości. Coś w jego oczach sprawiło, że mężczyzna skinął głową i bez dalszej dyskusji zaprowadził go do stajni.
– Kupiliśmy kilka zwierząt, niektóre przez te lata zdechły… Ale rozejrzyj się. Być może… – Mężczyzna nie dokończył, bo Jacek podbiegł do jednego z boksów i zbliżył twarz do przyprószonego siwizną, końskiego łba. Jedno ze ślepi zwierzęcia zaszło kataraktą, lecz drugie spojrzało uważnie na chłopaka. Koń cicho zarżał.
– Pchełka… To ty…
– Ło panie. Naprawdę cię rozpoznała! Ło panie, po tych wszystkich latach…
– Oboje jesteśmy winni. Zabiliśmy ją, Pchełko. – Szept Jacka był cichszy niż szelest poruszanej wiatrem trawy, a jednak koń zdawał się rozumieć każde słowo. – Ale to nie skończy się w ten sposób, obiecuję ci. Bianka… Myślę, że ona pragnie pogalopować na twoim grzbiecie raz jeszcze.
Stali jeszcze przez chwilę naprzeciw siebie, gdy nagle Pchełka zarżała nieco głośniej i trąciła pyskiem skobel zamykający boks.
– Nie wierzę – mruknął stajenny. – To stara klaczka, od dawna nikt na niej nie jeździł…
– Mogę ją osiodłać?
– A pamiętasz pan jak?
– Zwykle nie ja się tym zajmowałem, ale w razie czego może mnie pan poprawić, prawda?
Stajenny uśmiechnął się widząc, jak bardzo spotkanie ze zwierzęciem ożywiło gościa. Wspomniał hipoterapię, którą niegdyś tu realizowano i jego sceptycyzm do tej egzotycznej gałęzi medycyny zelżał.
– Ale tylko parę rundek wokół płotu – zapowiedział, gdy Pchełka czekała już osiodłana, a Jacek dopinał toczek. – Bo jak tatko wróci, to mnie złoi za to, że wpuszczam, choć zamknięte.
– Dziękuję.
Słońce opromieniało równinę, mokre od deszczu wrzosy skrzyły się jak ametysty, a Pchełka stąpała równie lekko, jak wtedy, dziesięć lat temu. Ciepło jej ciała przepływało przez Jacka dodając otuchy.
– Jedno serce, jedno bicie, jazda konna całe życie… – zanucił cicho stare hasło, podczas gdy stajenny trzymał w mocarnej łapie wodze i prowadził Pchełkę wzdłuż parkanu.
(To jak… jak pływanie w powietrzu, jak… szybowanie na kołdrze!)
Stara klaczka targnęła łbem, Jacek czuł, że pomimo sędziwego wieku zachowała siły na jeszcze jeden kłus, jeden pełen pasji galop. Kopyta uderzyły bardziej zdecydowanie w rozmiękłą ziemię. Stajenny mruknął coś uspokajająco.
(Marzyłam o tym, jak o niczym innym, wiesz? Patrzyłam jak rodzice sadzają was w siodłach i… i po kryjomu płakałam. Ja… ja też tak bardzo…)
– Wiem, Bianka – odparł Jacek i niespodziewanie, intuicyjnie, docisnął łydki do końskich boków. Poluzował wodze, a Pchełka, jakby tylko na to czekając, wystrzeliła do przodu.
(Dziękuję, Świrku. Bardzo ci dziękuję.)
Stajenny wrzasnął, gdy klacz wyrwała się z jego uścisku i pięknym skokiem przesadziła drewniane ogrodzenie. Jeszcze nigdy nie widział, by biegła tak równo i lekko. Jakby w tym jednym galopie odmłodniała, cofnęła się do czasów, kiedy jej pani jeszcze żyła.
Wiele stuleci upłynęło od czasu, gdy pierwszy Japończyk zrozumiał to, co czuł w tej chwili wtulony w Pchełkę Jacek. Jinba ittai. Człowiek – koń, jedno ciało. Energia płynęła z ziemi, kumulowała się w kopytach i wibrowała w napiętych mięśniach, by wraz z okrzykiem człowieka i rżeniem zwierzęcia utonąć w dmącym wietrze.
– Nie ma za co, Bianka! To w końcu twoje urodziny! – wykrzyknął chłopak, czując obejmujące go w pasie ręce. Wtulone w plecy piersi. I łaskoczące po karku kruczoczarne włosy. Jakże proste, oczywiste i właściwe wydało mu się, że to właśnie podczas biegu mogą znów współodczuwać. Koegzystować.
– Szybciej, Pchełko, szybciej! – zawył, zrzucając z głowy ograniczający widoczność toczek i spojrzał za siebie. Na nią. Pergaminową dziewczynę. Duszka z dymu, który jakimś cudem wcale się nie rozwiewał.
*
Wtem przypomniał sobie tamtą pamiętną noc. Podobnie jak w jej urodziny, wtedy również księżyc stał w zenicie, obmywał wszystko dookoła swą srebrzystą poświatą. Jacuś stał na środku wybiegu i nie mógł się napatrzeć, jak ona jeździ. Podziwiał ją i zazdrościł zarazem – wyglądało to, jakby Bianka urodziła się w siodle. Stanowiły z Pchełką doskonały duet.
Wszystko miało wyglądać tej nocy jeszcze piękniej niż poprzednio, gdy nagle dziewczynka zesztywniała, zebrane wodze uziemiły klaczkę w miejscu i poderwały ją do wspięcia na tylne nogi. Plecy Bianki wygięły się do tyłu, gdy w napadzie drgawek spadła z siodła. W locie widziała jeszcze zbliżające się kopyto spanikowanej Pchełki. Później była tylko ciemność.
*
– Jeszcze trochę, proszę, jeszcze – szepnął do jej ucha, a Pchełka, zjednoczona z Jackiem w jednym celu, przeszła w cwał. Oboje wierzyli, że tej nocy dziewczynka przemówi po raz kolejny. Po raz ostatni.
– Przepraszam, Bianka! Przepraszam! Byłem nieodpowiedzialny, nie powinienem był… – Łzy płynęły z jego oczu, znacząc płatki wrzosów wilgocią. Chłopak poczuł, że ręce na jego brzuchu drgnęły, palce zacisnęły się na materiale kurtki.
Pchełka zarżała, znajdowała się u kresu sił. I zmyliła krok. Kopyto zapadło się w norkę, jakich wiele na wrzosowisku i Jacek poczuł, że jego pośladki oderwały się od siodła. Świat dookoła zawirował…
– Nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa. Jacuś.
*
– To już miesiąc od wypadku, Jacek. Wiem, że głupio postąpiłam. Przepraszam. – Zielone oczy spoglądały intensywnie, jednak na ich dnie czaiła się rezygnacja. Ewka wstała i nerwowym gestem wygładziła spódniczkę.
Ten pokój działał na nią deprymująco. Na ścianach wisiały plakaty z rumakami, dookoła walały się najróżniejszej maści i wielkości koniki na biegunach. W pudłach przy ścianie leżały sterty zabawek, które mama Jacka kupowała regularnie swojemu synowi.
Zresztą zrobiłaby znacznie więcej, by dostrzec uśmiech na twarzy swojego syna za każdym razem, gdy ten spoglądał na nowego konia. Gdy bierze go w rękę i cwałuje po dywanie.
Odkąd chłopak spadł z konia podczas swej lekkomyślnej galopady przez wrzosowisko, znajdował się w stanie bliskim katatonicznego. Lekarze nie dawali mu większych szans na wyzdrowienie, wciąż jednak nie mogli nadziwić się metamorfozie, jaka zachodziła w Jacku, kiedy w jego otoczeniu pojawiały się konie. W tych chwilach budziła się w nim jakaś elementarna wola życia i choć próżno byłoby nazywać ją świadomością, dawała nadzieje zrozpaczonym rodzicom. Nie tylko im.
– Zawsze cię kochałam, wiesz? – szepnęła Ewka, opierając głowę o zamknięte drzwi. – Nie mogłam patrzeć, jak miło spędzasz z nią czas, jak dobrze się bawicie. Zazdrościłam jej i wiesz co? Gdy umarła, byłam szczęśliwa. – Po twarzy dziewczyny popłynęły łzy. – Gardzę sobą od tamtego dnia, wiesz? Jestem podła! Nienawidzę się… Ja… Mam nadzieję, że gdziekolwiek jesteś, to… znalazłeś ją. Swoją Biankę.
To powiedziawszy, Ewka otworzyła drzwi i wybiegła na zewnątrz. Gdyby jednak zdecydowała się odwrócić, być może trafiłaby na krótki moment, gdy we wpatrzonych w nią oczach Jacka zamigotała świadomość.
A może to tylko… wspomnienie?