Atmosfera Ziemi, 6720 r. p.n.e.
Skalisty obiekt o masie dziewięćdziesięciu kilogramów wchodzi w górne warstwy atmosfery pod ostrym kątem. Rozgrzane przez tarcie i ciśnienie naporowe powietrze oraz siekący znad horyzontu wiatr słoneczny błyskawicznie topią zalegający we wgłębieniach lód metanowy. Z setek szczelin i wklęśnięć porowatej skały tryska para, a każdy z miniaturowych gejzerów działa jak silnik rakietowy, dodając tuziny nowych wektorów do i tak już trudnej do wyznaczenia wypadkowej sił.
W pewnym momencie pęknięcie przecina skałę wpół, dzieląc ją na dwie równe części niczym dwie połówki orzecha włoskiego, niczym dwie półkule mózgowe. Obiekt zmienia się w dwa oddalające się od siebie odłamki, a każdy z nich zaczyna żyć własnym życiem, wirując, parując, płonąc, krusząc się i przecinając kolejne warstwy atmosfery. Wreszcie uderzają o powierzchnię planety w dwóch odległych o tysiące kilometrów miejscach.
Prawdopodobieństwo, że tam właśnie spadną, to 1 : 1 780 420.
*
Lodowiec Szelfowy Amery’ego, wybrzeże Antarktydy, 10 maja 2016 r.
Nawet jeśli krajobraz za oknem się przesuwa – a wiem, że musi się przesuwać, bo przecież czuję jak cały traktor śnieżny kołysze się i drży, dwiema parami gąsienic pokonując ze chrzęstem nierówności pokrywy lodowej – to i tak mam wrażenie, że stoimy w miejscu pośrodku śnieżnego pustkowia. Za naszymi plecami słońce, choć górujące, wisi nisko nad horyzontem, rzucając długie cienie, a w oddali majaczy granatowy pasek oceanu. Ledwo go widzę zza pleców siedzącego przede mną Dereka, kierownika stacji. Po jego prawej, w fotelu kierowcy, garbi się i mruży oczy Gary, inżynier i operator mobilnej wiertni, którą wleczemy za sobą. Za nim, obok mnie, siedzi Hailey, wiecznie rumiana od chłodu, zatopiona w notatkach Petera.
– Nie damy rady w dwa dni obskoczyć wszystkich miejsc, w których Jaśnie Wielmożny Pan Hrabia zażyczył sobie odwiertu – marudzi Hailey, nie odrywając wzroku od kartek.
– Polecić ci coś o problemie komiwojażera? – żartuję dla rozluźnienia atmosfery, ale oczywiście mój dowcip trafia w próżnię. Cisza. Silnik warczy, lód chrzęści pod gąsienicami.
– Jeszcze godzinę przed naszym wyjazdem wysłał mi epistołę na parę tysięcy znaków, że koniecznie potrzebuje próbek z co najmniej czterech miejsc – kontynuuje po chwili Hailey, litościwie udając, że w ogóle się nie odzywałem. – Ale Derek się ze mną zgadza, że nie da rady.
– Nie zamierzam ryzykować – potwierdza z przodu kierownik stacji. – Maj to nie pora na wielkie akcje ponad dwieście kilometrów od bazy. Dojeżdżamy na miejsce, robimy odwiert, rozbijamy namioty, łapie nas dziewiętnasta, czas na nocleg. Wstajemy przed piątą, jedziemy na drugie miejsce, robimy kolejny odwiert i wracamy do Davis. Peter będzie się musiał zadowolić dwiema próbkami.
Gdyby Jaśnie Wielmożny Pan Hrabia, czyli Peter „Co masz zrobić pojutrze, zrób dziś w nocy” Hopkins nie złapał paskudnej infekcji ucha środkowego, która zmusiła go do powrotu do Australii, pewnie zająłby moje miejsce w traktorze śnieżnym i perorowałby ze swoim akcentem z Queensland, że poprzednio wycięte rdzenie lodowe zawierały związki siarki, co może świadczyć o tym, że kiedyś istniał w tym miejscu plujący siarkowodorem wypływ oceaniczny i że koniecznie musimy to zbadać, i że nie wolno nam szczędzić starań. Zawsze bardzo lubił to wyrażenie: „nie szczędzić starań”. Niestety, nie ma go z nami, więc pomysł zrobienia z lodowca sera szwajcarskiego jest pozbawiony orędowników.
Już z odległości dwóch, trzech kilometrów kłuje nas w oczy wściekle czerwony maszt transmisyjny wyrastający obok kontenera z pomarańczowej blachy, skrywającego elektronikę i generatory prądu. Bezzałogowa placówka AM06, najnowsza i położona najbliżej oceanu. W zeszłym sezonie letnim, od początku stycznia do połowy lutego, dwa helikoptery – jeden nasz, drugi pożyczony z bazy Casey – kursowały tu non stop, transportując budowlańców, prefabrykaty i sprzęt. W międzyczasie ogromna wiertnia, również pożyczona, wryła się w lód na rekordowe sto sześćdziesiąt metrów, docierając niemal do poziomu oceanu, który gdzieś tutaj, pod naszymi stopami, przykryty setkami ton zamarzniętej wody, obmywa brzegi Antarktydy. Na całej długości powstałego tunelu umieszczono kilkadziesiąt niezwykle czułych sejsmografów oraz innych urządzeń pomiarowych, które badają stan powoli, acz nieubłaganie topniejącego i pękającego lodowca.
Zatrzymujemy się przy pomarańczowym kontenerze, traktując AM06 jako punkt odniesienia, niczym kurhan na bezkresnym stepie. Gramolimy się z wnętrza ciasnej, ale przyjemnie ciepłej kabiny traktora; mróz od razu kłuje nasze policzki, a Hailey, choć trudno w to uwierzyć, robi się jeszcze bardziej rumiana niż zwykle. Zerka po raz ostatni w notatki, a potem z jaskrawą chorągiewką w ręku zaczyna sadzić śmieszne, nienaturalnie długie, z grubsza metrowe kroki, jak gdyby ludzkość nie wynalazła jeszcze dalmierza. Czterdzieści pięć metrów, mniej więcej. Odnoszę wrażenie, że robi to tylko na złość Peterowi, ale się nie odzywam. Podjeżdżamy z wiertnią bliżej, w miejsce zaznaczone chorągiewką. Ja i Derek pomagamy Gary’emu rozłożyć całą konstrukcję, Hailey przygotowuje pojemniki ochronne na próbki. Pół godziny później wiertło wgryza się w lód z chrobotem zagłuszanym przez warkot silnika wiertni. Mija kolejny kwadrans, pomagamy Gary’emu dźwigać pierwszy segment rdzenia lodowego – niemal trzydziestokilogramowy walec o długości dwóch metrów i średnicy czternastu centymetrów. Wiertnia hałasuje bez chwili wytchnienia.
Paru chwil odpoczynku potrzebuje za to Gary. Czerwony na twarzy, przysiada na jednej z gąsienic snowcata. Derek się niepokoi.
– Po prostu… zmachałem się przy rozkładaniu tego cholerstwa, nic mi nie będzie. – Gary dzieli się z nami swoim myśleniem życzeniowym, któremu jednak chyba nikt nie daje wiary. Kto jak kto, ale Gary zawsze mógł się poszczycić kondycją, której niejeden mu zazdrościł. Drugi segment wyciągamy z Derekiem sami. Widzę, jak obaj gryzą się z myślami.
– Nie chcę was straszyć – wystękuje po chwili Gary – ale coś mnie piecze w klatce piersiowej. Mocno.
Cholera! Żaden ze mnie lekarz, ale nie jestem kretynem i widzę, że sprawy nie wyglądają zbyt różowo. Może w centrum Sydney, rzut kamieniem od szpitala, nie byłoby jeszcze powodu do paniki, ale tutaj…
Siedzimy z Hailey nad Garym i z uporem wmawiamy mu, że wszystko będzie dobrze. Mamrocze, że wie, ale robi się coraz bardziej nieobecny i blady, chyba zaraz straci przytomność! Derek siedzi w niedomkniętej kabinie pojazdu, słyszymy jak próbuje przekrzyczeć trzaski radiostacji.
– Ethan zaraz odlatuje, weźmie ze sobą Coopera i jeszcze kogoś do pomocy – oznajmia wreszcie. Ethan to nasz pilot helikoptera, a Cooper to lekarz. Odsiecz w drodze.
*
Nadlatuje AS350. Mniej niż sto metrów w linii prostej dzieli go od snowcata; pilot dostrzega skupionych przy traktorze śnieżnym ludzi i zniża lot. Jak zawsze przy tym manewrze, wzrasta nacisk na elementy umieszczonego w piaście mechanizmu synchronizującego zmianę kąta natarcia łopat. Po tysiąc siedmiuset czterdziestu bezawaryjnie wylatanych godzinach jeden z hartowanych trzpieni nie wytrzymuje i poddaje się zmęczeniu materiału. Łopata luzuje się, a tarcie powietrza wymusza zmniejszenie kąta natarcia.
Okaleczony wirnik szamocze się z powietrzem, różnica kątów nachylenia łopat wywołuje wibracje, które przenoszą się na piastę, a z niej na wał i przekładnię. Kilopaskale naprężeń przelewają się po stali jak fale wzburzonego oceanu. Zmęczenie materiału uderza ponownie, kropla przelewa czarę, jeden z elementów przekładni nie wytrzymuje. Wirnik jest odcięty od silnika.
Kolejny ułamek sekundy zajmuje pilotowi zorientowanie się, co się stało i podjęcie decyzji o działaniu. Reaguje błyskawicznie, lecz i tak zbyt wolno jak na tę wysokość i ten kąt podejścia. Próbuje lądowania autorotacyjnego, chcąc pozwolić, by przepływające między łopatami powietrze rozkręciło wirnik na nowo i wytworzyło choć odrobinę siły nośnej, wyhamowując spadanie. Tuż przed maszyną wyrasta jednak maszt komunikacyjny, wymuszając skręt i utrudniając manewr. Nabudowane przez lata za sterami synapsy w mózgu pilota iskrzą, przesyłając informacje z szybkością setek kilometrów na godzinę, lecz i tak spóźniają się o ułamek sekundy. Jedna z łopat wirnika zaczepia o maszt, łamie się i odskakuje w bok. Siła nośna znika całkowicie, śmigłowiec przechyla się, leci siłą rozpędu jeszcze kilka metrów w kierunku snowcata i z impetem wbija się w lodowiec.
Uderzenie tysiąca sześciuset kilogramów AS350 niosącego pilota, dwóch pasażerów oraz paliwo wytwarza akurat tyle kilodżuli energii, ile trzeba, by w głębi lodowca narodziło się pęknięcie, zaczątek większej katastrofy. Fale drgań przewalają się przez ziarnistą strukturę firnu i lodu, a sejsmografy AM06 rejestrują bolesny infradźwiękowy jęk pękającego lodowca. Szczelina rośnie, gdy wstrząsy natrafiają na żyłę stosunkowo miękkiego, jeszcze nie w pełni uformowanego lodu firnowego powstałego w wyniku nietypowego rozkładu temperatur w sezonie zimowym pięćdziesiąt cztery lata temu. Naprężenia i wibracje kruszą delikatne kryształki, a wyrwa w lodzie powiększa się.
Całe zdarzenie trwało zaledwie dwanaście i siedemdziesiąt sześć setnych sekundy. Jego prawdopodobieństwo to 1 : 42 573 910.
*
Otwieram usta do krzyku, gdy uświadamiam sobie – ułamek sekundy przed katastrofą – że Ethan nie da rady wylądować, jednak głos więźnie mi w gardle, kiedy spostrzegam pędzącą szybciej niż skuter śnieżny rozrastającą się wyrwę w lodowcu. Nie wierzę własnym oczom. To chyba niemożliwe, by odłamał się tak wielki kawał lodowca?
Szczelina wyrastająca obok snowcata każe mi zredefiniować niemożliwość i szybko wziąć się w garść. Hailey budzi się z osłupienia w tym samym momencie. Próbujemy dźwignąć Gary’ego do pionu, chodź stary, no dalej, Boże ile on waży, mocniej do cholery. Ciemna błyskawica pęknięcia przecina lód, dociera do szybu AM06 i pędzi dalej. Wszystko drży, monstrualny sopel w postaci dziesiątek tysięcy ton lodu zawieszonego na powierzchni oceanu odłamuje się z ogłuszającym hukiem. Mamy farta, bo stoimy po stronie kontynentu, ale lód kruszy się nam pod stopami, zmuszając do ucieczki. Gary, bezwładny jak worek piasku, upada. Chwytam go za rękę w chwili, gdy obsuwa się pod nim kawał lodu i spada wraz z Garym w rozszerzającą się przepaść. W dłoni zostaje mi tylko rękawiczka. Zamykam oczy.
Nagle robi się cicho. Słyszę wyraźnie każdy, najcichszy nawet szept Antarktyki. Chlupot oceanu sto sześćdziesiąt metrów niżej, chrobot ocierających się o siebie świeżo narodzonych gór lodowych, szum wiatru w uszach, tłukące się w skroniach tętno. I ciężki oddech leżącej obok Hailey. Jesteśmy sami. Ocean pożarł śmigłowiec razem z Ethanem, Cooperem i drugim, póki co bezimiennym dla nas pasażerem. Pochłonął Gary’ego… i najwyraźniej Dereka. Wołamy go, ale nikt nie odpowiada. Nawet nie widziałem, co się z nim stało. Czerwony maszt placówki AM06 też runął w błękitną otchłań, zostały tylko smętne szczątki zawieszonej nad lodowym klifem pomarańczowej budki.
Jakimś cudem traktor śnieżny ocalał, choć jedna z gąsienic wychyla się trwożnie znad skraju przepaści, jak gdyby oceniając głębokość.
– Cofnij się, nie mamy pewności, czy lód się nie obsunie – mówię do Hailey przez ściśnięte gardło. Nadludzkim wysiłkiem zmuszam mózg do racjonalnego myślenia. – Spróbuję wsiąść do snowcata i odjechać od krawędzi. Bez niego nie wrócimy.
Powoli, z duszą na ramieniu, podchodzę do ponad dwutonowego pojazdu, odczepiam wciąż zagłębioną w lodowcu wiertnię i wciskam się do traktora. Kluczyk na szczęście został w stacyjce. Odpalam silnik. Śnieżny kocur mruczy jak gdyby nigdy nic, ale ja, zataczając delikatny łuk oddalający maszynę od przepaści, czuję się jak neurochirurg w trakcie operacji na otwartym mózgu.
– Wsiadaj – wołam wreszcie kilkanaście metrów od przepaści.
Nie odzywamy się ani słowem przez całą drogę powrotną.
*
Australijska baza polarna Davis, wybrzeże Antarktydy, 11 maja 2016 r.
Siedzimy przycupnięci wokół konsoli naszego łącznościowca; ciszę przerywają tylko trzaski radiostacji. Bezcielesne głosy z oddali wysłuchały naszej relacji, zadały kilka zdawkowych pytań, a potem zamilkły, by skonsultować się z innymi głosami, pewnie jeszcze odleglejszymi. Kto ma zadecydować o dalszych losach pozostałych przy życiu mieszkańców stacji: centrala Wydziału do spraw Antarktyki w Tasmanii czy Departament Ochrony Środowiska w Canberze? Można odnieść wrażenie, że czekamy na odpowiedź z centrum lotów kosmicznych, bo surowa antarktyczna zima izoluje naszą siódemkę od świata nie gorzej niż lodowata próżnia kosmosu.
„Nasza siódemka” to skupiona w nierówny półksiężyc garstka naukowców i pracowników obsługi stacji, którzy chyba wciąż nie doszli do siebie po tym, co zaszło. Stevie Scaffidi, łącznościowiec, nerwowo bębni palcami o radiostację, wybijając jakieś kuriozalne plemienne rytmy. Obok niego nasz drugi lekarz, Kenneth Prokopec, ciągle jeszcze noszący łatkę „nowy” na stacji, z niezachwianą koncentracją wsłuchuje się w biały szum radia. Craig czyli Brodacz, biolog morski, w zadumie spogląda w dal i jak go znam, pewnie ucieka myślami do swoich akwariów z jeżowcami. Timothy, kucharz-dietetyk i Fabian, mechanik-elektryk siedzą nieco dalej, wbijając tępe spojrzenia w podłogę i pewnie zachodząc w głowę, czemu do diabła nie zostali w kraju, w ciepełku i bezpieczeństwie, skoro kucharzyć i naprawiać można wszędzie. No i ja, Alan, gość od lasera, a naprzeciw mnie doświadczona pani klimatolog Hailey. Przygryza wargi, być może myśląc o tych, których wśród nas zabrakło: o Dereku, Garym, Ethanie, Cooperze i Ryanie, ornitologu antarktycznym. To on okazał się ostatnim pasażerem śmigłowca. Nikt się nie uratował, choć pilot śmigłowca z Casey wypatrywał ocalałych tak długo, jak tylko pozwalał mu na to zapas paliwa. Ocean pochłonął wszystkich.
– Davis, słyszycie mnie? – zatrzeszczało znów radio. – Obdzwoniliśmy wszystkich, z tymi z ministerstwa włącznie. Nie ma mowy o dosłaniu wam ludzi i sprzętu, nie o tej porze roku, przykro nam. Sami rozumiecie. Zapasów wam nie zabraknie i na szczęście wciąż macie jednego lekarza. Bezpośrednie dowodzenie przejmuje kierownik stacji Casey, kontaktujcie się z nimi w przypadku jakichkolwiek pytań i wątpliwości, a oni już w razie czego skontaktują się z nami. Zresztą i tak nie spodziewajcie się zbyt wielu decyzji do podjęcia, bo w bieżącym sezonie zimowym anulujemy wszystkie projekty poza granicami bazy. Bez zmian pozostają tylko pomiary atmosferyczne i badania szkarłupni w akwariach. Krótko i dosadnie mówiąc, macie tam siedzieć na tyłkach i w spokoju przezimować. Czekajcie na wrześniowy transportowiec jak co roku. Bez odbioru.
Nie oszukujmy się, czegoś takiego się spodziewaliśmy, choć chyba każdy liczył w duchu na helikopter albo nowego kierownika bazy. I jedno, i drugie wyraźnie podbudowałoby morale. Nie wszystkim – chyba tylko Scaffidiemu – spodobało się, że dowodzi nami człowiek, którego w życiu na oczy nie widzieliśmy, który nie zna naszej sytuacji i z którym komunikacja jest uzależniona od technologii. Oczywiście nikt nas o zdanie nie pytał.
– Nie zrozumcie mnie źle – mówi chrapliwie Hailey i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że przez cały ten czas była nieruchoma jak posąg – ale chyba moglibyśmy wykorzystać ten moment… nazwijmy to, interregnum… żeby dobrać się do sejfu z alkoholem. Nie wiem jak wy, ale ja naprawdę potrzebuję drinka. Jak nigdy w życiu.
Alkohol jest trzymany pod kluczem. Wydaje się go tylko na polecenie kierownika bazy i jest zarezerwowany na szczególne okazje, najczęściej Boże Narodzenie.
– Do Gwiazdki daleko, fakt, ale okoliczności chyba rzeczywiście są wyjątkowe – przebąkuje Fabian, nieśmiało popierając wniosek, co wywołuje pomruk aprobaty.
– Nie przypominam sobie, żeby regulamin wspominał cokolwiek o głosowaniu – mówi spokojnie, choć stanowczo Prokopec. – Bardzo szanuję demokrację, ale ona tutaj nie obowiązuje.
– Nie zaczynajcie z łaski swojej wojny ideologicznej z powodu butelczyny brandy – wtrąca się Stevie Scaffidi. – Zaraz skontaktuję nas z Casey i sprawa się wyjaśni. Myślę, że pan kierownik nie zabroni nam się odstresować. Pasuje? – uśmiecha się uspokajająco i zaczyna majstrować przy radiostacji, ale reszcie ekipy ta propozycja najwyraźniej nie pasuje, bo wymieniają ukradkowe spojrzenia, a potem ledwo dostrzegalnym ruchem głowy Timothy, powiernik klucza do Alkoholowego Skarbca, zaprasza pozostałych, by poszli za nim. Jeden po drugim podążają za kucharzem. Scaffidi i Prokopec udają, że nie mają pojęcia, dokąd tamci poszli.
– Idę się przewietrzyć – rzucam i wstaję. Nie kłamię, naprawdę nie mam ochoty pić.
Wita mnie siarczysty mróz i rozgwieżdżone niebo. Tak smoliście czarnego nieboskłonu i do tego tak gęsto usianego świetlistymi punkcikami nie uświadczy się prawie nigdzie indziej na świecie. Wprawdzie przegapiłem wschód i zachód słońca, dwa piękne zjawiska, które w połowie maja nie są od siebie zbyt odległe, ale nadal mogę mieć nadzieję na zorzę polarną. Oczyma wyobraźni już widzę przelewające się po nocnym niebie wzburzone, szmaragdowe fale Aurory australis, których usiłuje dosięgnąć niteczka zielonego światła lasera LIDAR, tak żałosna i nikła w porównaniu ze spektaklem przyrody.
– Podziwiamy widoczki, co, Alan? – Brodacz odzywa się zza moich pleców. – Żeby tylko nie przegapić ostatniego zachodu słońca, ale to dopiero drugiego czerwca. Do zobaczenia w lipcu, słonko! – Podchodzi bliżej i jak zawsze częstuje mnie papierosem, chociaż wie, że odmówię.
– Ty też nie miałeś ochoty na drinka, Craig?
– Powiedzmy, że mam mniejsze potrzeby niż można by sądzić – odpowiada skromnie. Faktycznie, z tą potężną, pożółkłą od tytoniowego dymu brodą, wielkim brzuchem i wzrostem bramkarza w klubie nocnym zawsze wyglądał na faceta, dla którego wychylenie szklanki whiskey to jak zwilżenie ust. – U nich się tam już chyba pokazuje dno butelki – dodaje. – No, ale każdy odreagowuje po swojemu. A ty?
– Ja… poczekam na zorzę, a jak się nie pojawi, wracam do pracowni i posłucham muzyki.
– Mówiąc „muzyka” masz na myśli coś, co ma melodię, rytm, może nawet słowa i tego typu głupoty – pyta z przekorą – czy też chodzi ci o ten atmosferyczny szum, który nazywasz ambientem?
– Nazywam go ambientem, bo nim właśnie jest. Prawdziwa muzyka. Mój program używa danych z LIDAR-u, każdej ze zmiennych typu temperatura, prędkość wiatru, nasycenie aerozolami i te pe do określenia paru różnych parametrów, czyli na przykład rytm współgra z melodią, a tempo z tonacją. No i przede wszystkim barwa dźwięku jest…
– Czyli mówisz, że tam się pojawia melodia?
– Przy sprzyjających wiatrach, dosłownie – zapewniam go ze śmiechem. – Bardzo rozbudowałem ten program przez sezon letni, teraz brzmi prawie jak muzyka skomponowana przez człowieka. Powinieneś mu kiedyś dać drugą szansę.
– Wybacz, ale mi nie staje, kiedy tylko usłyszę słowo „fraktal”. Dla mnie ta muzyka to taka sama sztuka, co bohomazy napaćkane trąbą słonia. Bez obrazy.
– Pierdol się – mówię z uśmiechem kota z Cheshire. – Bez obrazy.
*
Tej nocy uciekające z trzewi Słońca wysokoenergetyczne cząstki najwyraźniej nie miały w planach zapłonąć w jonosferze soczystą zielenią. Nie mogąc liczyć na zorzę, chronię się przed mrozem w pracowni. Tutaj wreszcie czuję, jak uchodzi ze mnie całe napięcie z ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Na ekranie piętrzą się liczby i wykresy, izobary i izotermy, barwny wycinek chaosu schwytanego w cienką wiązkę światła o długości fali pięciuset trzydziestu dwóch nanometrów: impulsowy laser typu solid-state. To LIDAR, czyli mówiąc po ludzku radar skanujący atmosferę, w którym zielone światło lasera zastępuje fale radiowe. Zbiera dane. Dla Hailey mają one ogromne znaczenie, stanowią papierek lakmusowy informujący, jak szybko zabijamy własną planetę. Ja, jako fizyk, nie oceniam i nie wartościuję tych danych. Dla mnie oznaczają czysty, piękny, idealnie przypadkowy chaos.
Ze słuchawek sączy się basowy, nieregularnie wibrujący pomruk, który nie przypomina żadnych dźwięków tego świata. Niczym podmuchy niezdecydowanego wiatru narasta i opada przyjemny, kojący jak chlupot oceanu brązowy szum. Pojedyncze nuty eterycznie brzmiącej elektroniki, miękko wtopione w tło, układają się w niespiesznie rozwijającą się melodię. Melodia ta jeszcze nie wie, w którym kierunku pójść, w które tony uderzyć i jakie emocje wzbudzić. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Każdy z ruchów Browna każdego pojedynczego atomu azotu czy tlenu może odegrać w procesie tworzenia nie pośledniejszą rolę niż ta trzepotu owadzich skrzydełek w efekcie motyla.
A jednak… Mam nieodparte wrażenie, że…
– O, tutaj się schowałeś! Co tak sam siedzisz?! – wykrzykuje Hailey, jeszcze bardziej rumiana niż zwykle. Zagląda mi przez ramię, pachnie koniakiem.
– Czuję, że nie próżnowaliście. – Staram się, żeby to nie zabrzmiało jak oskarżenie, ale niepotrzebnie. Jest zbyt roześmiana, żeby doszukiwać się jakichś złośliwych podtekstów.
– Ty wiesz, jakie skarby tam przed nami chowali? Hennessy, rémy martin, sama górna półka!
– Taa. Chyba nie osuszyliście naszego barku do dna?
– Coś tam jeszcze zostało. Czego słuchasz? – rzuca wymijająco i bez pytania zakłada sobie na uszy moje słuchawki; od razu się krzywi. – Ahaaa… Craig mi opowiadał.
Postanawiam udawać, że nie widzę jej rozczarowania.
– Dobrze się składa, że jesteś. Akurat potrzebuję kogoś, kto by obiektywnie rzucił okiem, czy raczej uchem. Powiedz, nie przypomina ci to czegoś? Nie brzmi jak jakaś znana melodia?
Chyba jest zbyt podchmielona, by ze skupieniem wsłuchać się w osobliwą muzykę atmosfery. A może melodia już się gdzieś rozwiała wraz ze zmianą kierunku wiatru?
– Ja tu słyszę tylko jakieś szumy i buczenie.
– Nie ty jedna – wzdycham. – Nieważne.
*
Przez całą noc śni mi się ten sam sen, co ostatnio.
Schodzę po ściance wspinaczkowej. Z początku wygląda jak ta w naszej sali gimnastycznej w Davis, ale w miarę schodzenia staje się inna, trudniejsza, bardziej obca; chwyty robią się coraz rzadsze. Nagle zdaję sobie sprawę, że schodzę jakimś ciemnym, ciasnym szybem wywierconym w skale albo lodowcu.
Docieram na dół do lodowej jaskini. Błękitna poświata prześwituje przez strop, chłodne powietrze jest całkowicie nieruchome, cisza aż dzwoni w uszach. Nie wiadomo skąd pojawia się pingwin. Przez chwilę myślę, że jest moim zwierzęciem mocy i że pewnie zaraz powie mi „Ślizgaj się!” jak Narratorowi w „Podziemnym kręgu”. Zamiast tego moja podświadomość postanawia zainspirować się innym obrazem. Ciało pingwina otwiera się jak owadożerna roślina, niczym husky w filmie „Coś”, a z jego wnętrza wystrzeliwują macki i oplatają mnie. Chcę krzyczeć, ale nie mogę. Wtedy uświadamiam sobie, że istota nie ma złych zamiarów, że jej dotyk wcale nie boli i że ona chce mi coś przekazać. Zastygam nieruchomo i już wydaje mi się, że słyszę w głowie jakiś szept, kiedy nagle się budzę.
Wygrzebując się z pościeli trochę żałuję, że nie piłem z innymi. Może wtedy nie pamiętałbym tego dziwacznego, niepokojącego snu. Opłukuję twarz, szybko się ubieram i wychodzę na świeże powietrze. Jak zawsze, wita mnie mróz, ciemność i wiatr hulający między budynkami naszego małego zimowego królestwa. Rany, jak tu pusto. Pozostali najwyraźniej odpokutowują wczorajszą niesubordynację. To zabawne – w sezonie letnim Davis zmienia się w niewielkie, lecz tętniące życiem miasteczko z trzema sklepikami, schludnie odśnieżonymi ścieżynkami i siedemdziesiątką mieszkańców. A teraz? Pustka, cisza, dwudziestogodzinna noc. Maszyny robią swoje, skrupulatnie i niewzruszenie filtrując naszą wodę, ogrzewając nasze pokoje, mierząc siłę wiatru, badając atmosferę i wykonując setki innych zadań. A my jesteśmy tylko organicznym nadbagażem, który w swej megalomanii ubzdurał sobie, że jest panem tej skutej lodem krainy.
Alarm pożarowy przerywa mój obchód po zimowych włościach. Dźwięk odbija się od budynków i grzęźnie w śniegu; przez chwilę nie mogę się zorientować, skąd dochodzi. Oczy nerwowo rozglądają się wokoło, aż wreszcie napotykają smugę dymu wznoszącego się spomiędzy zabudowań.
Wybiegam zza kwater mieszkalnych i od razu czuję na sobie wzrok skrywającej antenę satelitarną kopuły geodezyjnej, łypiącej na mnie niczym gigantyczne owadzie oko. To z przyległego do niej budynku łączności unosi się dym.
Wpadam do środka. Gryzący zapach palonej izolacji i plastiku uderza w nozdrza i wyciska łzy z oczu. Ruszam korytarzem w poszukiwaniu ognia.
Zza rogu wybiega Prokopec. Niemal wpadamy na siebie.
– Co się dzieje? Gdzie się pali? – wykrzykuje lekarz.
– Skąd mam wiedzieć? Sprawdzałeś z tamtej strony?
Kiwa głową, zawracamy. Gęste jak zupa kłęby czarnego, cuchnącego dymu wypełzają z pomieszczenia operatora łączności, tego samego, w którym czekaliśmy na decyzję Wydziału do spraw Antarktyki. Zrywam ze ściany gaśnicę, Kenneth otwiera na oścież niedomknięte drzwi.
Wstrzymuję oddech. Przez dym i łzy w oczach ledwo widzę płomienie liżące biurko i radiostację. Wyrywam zawleczkę i pociągam za spust gaśnicy, niemal na oślep kierując strumieniem białej piany.
Pozostali zjawiają się, przeważnie zaspani i skacowani, po paru minutach, kiedy już ogień przestał się tlić, a klimatyzacja uporała się z większością gęstego, gryzącego dymu.
– Wszystko szlag trafił – obwieszcza cierpko Scaffidi po zakończeniu oględzin. – Pal licho, że radiostacja padła z gorąca, bo może damy radę ją wskrzesić. Najgorzej, że zwarcie sfajczyło skrzynkę rozdzielczą, kable i całą resztę. Nawet łączności satelitarnej nie mamy.
Wymieniamy tylko tępe, ponure spojrzenia, bo nie nikt ma nic do dodania. Jak pech to pech.
*
Znów wsłuchuję się w eteryczną muzykę mezosfery, a oglądany spod półprzymkniętych powiek świat sprawia wrażenie mniej realnego niż hipnagogiczne obrazy przelewające mi się przed oczami: kłęby suchego, sypkiego śniegu niesionego wiatrem tuż nad lodem, niczym zwiewne, na wpół przejrzyste woale.
Podnoszę głowę z biurka. Jest ciężka, jakbym zamiast półkul mózgowych miał parę cegieł – i właśnie tak otępiały się czuję. Nawet nie wiem, czy to rano, czy wieczór według naszego umownego czasu, bo przecież za oknem tak czy inaczej jest ciemno.
Co mnie wyrwało z półsnu?
Resztki kawy chlupią smętnie o ścianki termosu, kiedy wlewam sobie do gardła ostatnie krople czarnego nektaru bogów, żeby się dobudzić. Przekręcam potencjometr. Sączący się ze słuchawek szept powietrza schwytanego w promień światła robi się głośniejszy. Albo postradałem zmysły, albo brzmi trochę jakby ktoś nucił pod nosem smutną, pełną uczucia piosenkę. I w dodatku znów mam wrażenie, że tę melodię skądś znam. Oczywiście nie słychać słów, ale to w każdym razie przypomina dźwięki, jakie wydają ludzkie struny głosowe. Skąd to się, u diabła, wzięło w moim programie?
Otwieram interfejs aplikacji, którą niezbyt kreatywnie nazwałem AtmoMusic, i wchodzę w parametry syntezatora. Jedno z okien wypełniają wykresy spektralne z LIDAR-u, a tuż obok generowane przez L-system fraktalne struktury rozrastają się niczym kryształki lodu, jak organizmy na pożywce z surowych danych z lasera. Każda z tych „śnieżynek”, tak samo jak prawdziwy płatek śniegu jednocześnie niepowtarzalna i samopodobna, służy programowi do kreowania parametrów brzmienia: liczby oscylatorów, kształtu fali, okresu modulacji i tak dalej.
Sprawdzam po kolei wszystkie etapy, ale nie wkradł się błąd, program nie odtwarza żadnego pliku dźwiękowego, nic z tych rzeczy. Wszystko idzie z atmosfery. Dziwne. Oczywiście przy odpowiednim układzie warstw powietrza spektrogram może przyjąć postać, na podstawie której program odtworzyłby składowe harmoniczne ludzkiego głosu. Tylko czemu wcześniej czegoś takiego nie słyszałem?
Potrzebuję opinii kogoś, kto nigdy nie traci głowy i doskonale wiem, gdzie znajdę taką osobę.
– Craig? – wołam już od progu laboratorium do badań nad fauną morską. – Jesteś zajęty?
Odpowiada mi tylko bulgot ogromnych filtrów i monotonne, otępiające brzęczenie jarzeniówek. Lampy wiszą tuż nad powierzchnią wody, nad każdym z wielkich, wypełniających pomieszczenie akwariów, układających się w coś w rodzaju szklanego labiryntu. Idąc jego wąskimi odnogami, zastanawiam się, czy otaczające mnie stworzenia – przyssana do szyby rozgwiazda, przypominający skrzyżowanie kwiatu z ośmiornicą liliowiec i inne nieznane mi z nazwy bezgłowe, bezokie stwory jakby żywcem wyjęte z koszmarnych snów Lovecrafta – zauważają którymś ze zmysłów moją obecność.
Kątem oka widzę w głębi jednego z akwariów ciemny, zdeformowany przez refrakcję ludzki kształt. Najwyraźniej kształt również mnie dostrzega, bo podskakuje, upuszcza coś z brzękiem, klnie i wreszcie wyłania się zza rogu pod postacią Craiga.
– Cholera, Alan, myślałem, że zejdę. Co się tak skradasz? – marudzi, zbierając z podłogi blaszane pojemniki.
– Wołałem cię. Pewnie znowu się wyłączyłeś. Parę razy cię na tym złapałem: gapisz się na te stwory nawet nie mrugając. Pewnie wyobrażasz sobie, jak fascynujące i pełne przygód musi być życie kolczastej kulki z otworem gębowym jak u facehuggera.
Craig prycha z pogardą.
– Raz, że w przeciwieństwie do jeżowca facehugger nie ma układu pokarmowego, bo się nie odżywia, a dwa, że latarnia Arystotelesa wygląda zupełnie inaczej.
Nie mam pojęcia, kto nadał tak fantazyjną nazwę narządowi przypominającemu zwieracz odbytu uzbrojony w pięć krzywych siekaczy, ale wiem jedno: nie ma się co spierać z facetem, który napisał o nim dwie prace naukowe.
– Jesteś bardzo zajęty? Chcę ci coś pokazać.
Wracamy do pracowni badań atmosferycznych. Craig mruży oczy, kiwa głową, marszczy brwi, w zadumie gładzi brodę niczym stuletni mędrzec i ogólnie udaje strasznie skupionego, kiedy puszczam z głośników efekty pracy AtmoMusic.
– Co to oznacza w praktyce?
– Nie mam pojęcia – odpowiadam zgodnie z prawdą – i to właśnie jest fascynujące.
Namyśla się przez chwilę.
– I wszędzie tak jest? – pyta wreszcie. – Mam na myśli, czy w każdym miejscu atmosfera jest „przesycona” tym mruczeniem?
– A wiesz, że się nad tym nie zastanawiałem… – Czuję się jak idiota. To jedna z pierwszych rzeczy, jakie należałoby sprawdzić.
Otwieram interfejs sterujący laserem.
– Akurat trwa cotygodniowy test diagnostyczny – mówię, przeglądając harmonogram programów badawczych – więc nie przerwiemy żadnego superważnego projektu Hailey, jeśli troszeczkę przesuniemy LIDAR.
Wstukuję komendę, a na dachu sąsiedniego budynku kopuła obraca się, wlokąc za sobą po niebie nitkę lasera. Muzyka zmienia się przy akompaniamencie trzasków jak staromodne radio dostrajane za pomocą pokrętła. Przyspiesza, zwalnia, drży i szumi, a spomiędzy cichych, basowych wibracji przebijają wyższe, rozedrgane tony, ale melodia nie daje się całkowicie zagłuszyć. Obracam laser w kierunku Australii, a potem ku biegunowi i na wschód, ale mruczanka nie znika: cały czas jest słyszalna, czasem cichsza i wolniejsza, a po chwili znów głośniejsza i bardziej zdecydowana.
– A to ci zagadka – mówi Brodacz. – Teraz będzie mi się to śniło po nocach.
Jego słowa przypominają mi mój powtarzający się sen, ten o schodzeniu do lodowej jaskini. Nagle uświadamiam sobie, co zainspirowało moją podświadomość do śnienia o tunelu wywierconym w lodowcu.
– AM06
– Co?
– Spróbuję nastawić laser tak, żeby wiązka padała nad odwiertem placówki AM06.
– Dlaczego akurat tam?
– Intuicja naukowca? Sam nie wiem. A czemu nie?
Kopuła się obraca. Basowe buczenie i elektroniczne brzmienia cichną. Przez chwilę nie słyszymy nic, zupełnie jakbym wycelował w oko cyklonu, ale potem, wyraźnie i czysto jak nigdy dotąd, rozlega się melodia.
– O cholera – szepczę.
– Co się stało?
– Wiedziałem, że znam tę melodię! „Dark was the night, cold was the ground”. Ta piosenka poleciała w kosmos na Złotej Płycie z sondą Voyager.
Przez chwilę siedzimy w milczeniu, wsłuchani w smutną, pozbawioną słów pieśń niewidomego bluesmana sprzed ponad pół wieku.
– Wiem o czym myślisz – mówi w końcu Brodacz. – Znam cię jak nikt na tej stacji, więc wiem. Ale to, że słyszymy tę melodię jeszcze nie oznacza…
– …że ktoś lub coś chce się z nami porozumieć. Ze mną.
– Rozumiem twój entuzjazm. Dla mnie to też najdziwniejsza rzecz, z jaką się spotkałem. Ale czy nie uważasz, że to trochę… czy ja wiem… naciągane? Naprawdę myślisz, że tam pod lodem siedzi zielony ludzik uwięziony w swoim pojeździe i kontaktuje się z tobą w pokrętny, zaszyfrowany sposób zamiast, dajmy na to, za pomocą fal radiowych?
Nie odpowiadam.
– Brzytwa Ockhama, sam byś tak powiedział. Jakie jest najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie?
– Błąd programu. Interferencja fal. Schizofrenia.
– Spróbuj najpierw wyeliminować pierwsze dwie opcje – puszcza oko i wraca do swoich ukochanych szkarłupni, a ja zostaję i sprawdzam wszystko raz za razem.
Jeszcze przed świtem jestem w rozsądnych granicach pewien, że wykluczyłem wszelkie błędy i zakłócenia.
Cholera.
*
Porę śniadania wyznaczają zegary i głód kofeinowy. Nawet po skończonym posiłku nikomu nie spieszy się wracać do obowiązków, więc grzejemy dłonie o kubki z kawą i próbujemy rozmawiać. Wymuszone żarty nie śmieszą, próby pogodnej konwersacji spełzają na niczym, siedem par oczu ucieka od boleśnie pustych krzeseł przy stole. Atmosfera robi się jeszcze bardziej ponura, gdy Scaffidi wyznaje, że perspektywy naprawy radiostacji nie wyglądają zbyt kolorowo. Milczymy przez chwilę.
– Muszę wam o czymś powiedzieć – przerywam ciszę. – Natrafiłem na niezwykłe zjawisko i uważam, że powinniśmy je zbadać.
Zaczynam opowiadać. O faktach, domysłach i przeczuciach, aż wreszcie przełamuję się i wspominam nawet o snach. Momentalnie żałuję.
– Dla mnie sprawa wygląda na nieco naciąganą, choć to pewnie dlatego, że jestem tylko niedouczonym konowałem – wtrąca się Prokopec z nutką złośliwości – ale zgoda, może i powinniśmy kogoś o tym odkryciu poinformować, gdy tylko odzyskamy łączność ze światem.
– A co, jeśli głos zamilknie? – odpowiadam. – Wtedy nigdy nie dowiemy się, co to było.
– Pomyślcie przez chwilę jak naukowcy – Craig włącza się do rozmowy. – Powinniśmy najpierw sprawdzić, co tak naprawdę powoduje ten efekt. Czy kryją się za nim normalne stany atmosfery, a może jednak mamy do czynienia z jakąś anomalią?
– Dziś rano poprosiłem Hailey, żeby zerknęła na wykresy.
– Na pierwszy i nawet drugi rzut oka nic szczególnego – mówi obojętnym tonem pani klimatolog. – Jasne, że trzeba by dokładniejszych analiz…
– Nie rozumiecie? – wbrew woli podnoszę głos. – AtmoMusic tworzy muzykę z chaosu. Melodia jest w jakiś sposób zakodowana w tym chaosie, więc to tak, jakbyś oczekiwała, że jednym zerknięciem zdołasz odszyfrować kryptogram z Enigmy.
– Pozostając przy tej kryptograficznej analogii – wtrąca się Scaffidi – Alan najwyraźniej twierdzi, że szczęśliwym trafem udało mu się stworzyć klucz rozszyfrowujący tę zakodowaną wiadomość. Że takim kluczem okazała się zbitka amatorsko skleconego kodu.
Wzruszam ramionami.
– Tak czy inaczej, musimy to zbadać. Na miejscu.
Prokopec splata palce pod brodą i przeszywa mnie przenikliwym, nieruchomym na kocią modłę spojrzeniem.
– Alan, jedyne co musimy to słuchać rozkazów z góry. A nasze rozkazy są jasne. Bez pozwolenia nie opuszczamy terenu stacji. Co więcej, nie dostaniemy takiego pozwolenia z tej prostej przyczyny, że nie mamy łączności. Prędzej czy później, gdy warunki pozwolą, ktoś nas odwiedzi i zainteresuje się, czy jeszcze żyjemy. Do tego czasu…
– Do tego czasu jesteśmy zdani na siebie – przerywam mu – i musimy myśleć za siebie.
– Co proponujesz? – pyta Hailey.
– Ekspedycję.
Przez dłuższą chwilę wpatruje się we mnie sześć par oczu. Dostrzegam w nich zaskoczenie, podziw, rozbawienie, oburzenie i słabo zawoalowaną wrogość w najrozmaitszych kombinacjach i proporcjach.
– Nikogo nie przymuszam – kontynuuję, lekko speszony ich spojrzeniami. – Jeśli nikt się nie zgłosi, sam wezmę snowcata i wrócę do AM06.
– Od kiedy możemy ot, tak wyruszać sobie na przejażdżkę pojazdem, który kosztował australijskiego podatnika ponad ćwierć miliona dolarów? – pyta chłodno Prokopec, wciąż przeszywając mnie spojrzeniem.
– Od teraz, Kenneth, od tej pieprzonej sekundy. Trafiło nam się tuż pod nosem bezprecedensowe zjawisko i nie ma nikogo, kogo moglibyśmy poprosić, żeby łaskawie pozwolił nam dokonać odkrycia stulecia. Tak jak mówiłem, trzeba zacząć myśleć za siebie. – Robię pauzę i dodaję: – Proponuję głosować. Ja jestem za.
– Oczywiście, że jesteś za, w końcu to twój genialny pomysł – prycha z irytacją Prokopec. – Osobiście nie mam ochoty brać udziału w tej farsie, ale niech ci będzie. Pytanie tylko, ile osób, jeśli ktokolwiek, zdecyduje się cię poprzeć.
– Chociażby ja – mówi Craig, a Kenneth piorunuje go spojrzeniem. – I zgłaszam się na ochotnika jako członek ekspedycji.
– Chyba jesteście niepoważni – krzywi się Scaffidi. – Obaj wylecicie stąd na zbity pysk. Wspomnicie moje słowa, machając nam na pożegnanie z pokładu wrześniowego transportowca. Jestem przeciw.
Fabian i Timothy wymieniają spojrzenia.
– Nie jesteśmy naukowcami, więc trudno nam się wypowiadać o zjawiskach atmosferycznych… – zaczyna kucharz.
– …ale wiemy jedno: wolimy zachować robotę niż dać się wciągnąć w wasze gierki – dodaje mechanik. – Ja rezygnuję z prawa do głosu.
– Ja też – przytakuje Timothy. – Rozstrzygnijcie to między sobą, w piątkę.
Wszystkie spojrzenia skupiają się na Hailey.
– Przykro mi, Alan – mówi klimatolog po chwili wahania, uciekając wzrokiem. – Głosuję przeciw.
– No i to już wszyscy oprócz mnie – mówi Kenneth. – Zgadnij, na którą z opcji głosuję. Dwie pierwsze próby się nie liczą.
– Wstrzymujesz się? – silę się na sarkazm.
– Chyba śnisz. Niniejszym zamykam obrady – oznajmia ze złośliwym uśmiechem. – To ten moment, kiedy możesz już warknąć „niech cię cholera, Kenneth”.
*
– Niech cię cholera, Kenneth.
Jest druga w nocy. Z wściekłością rozgarniam zawartość szuflady, nie dbając już o to, że metaliczne pobrzękiwanie narzędzi i kluczyków do skuterów śnieżnych odbija się echem od ścian ogromnego garażu. Brakuje tego jednego, najważniejszego kluczyka – do traktora śnieżnego. Tak, zlekceważyłem polecenia z góry. Tak, nie posłuchałem również decyzji podjętej w głosowaniu, które sam zarządziłem. Sprzeniewierzyłem się ideałom demokracji i mam za swoje.
– Żeby cię szlag trafił.
Zatrzaskuję z hukiem szufladę i gaszę latarkę, garaż tonie w egipskich ciemnościach. Opieram się plecami o snowcata i, jak gdyby przygnieciony nagłym skokiem grawitacji, osuwam się ciężko na podłogę. Rozważam różne opcje. Trudno zresztą powiedzieć, by rozpościerała się przede mną cała gama możliwości. Są tylko dwie. Opcja pierwsza: zostać w bazie. Opcja druga: zrezygnować z większości sprzętu, wziąć skuter i zaryzykować ugrzęźnięcie w pokrywie śnieżnej oraz śmierć z hipotermii.
Zamykam oczy. Może jednak powinienem był posłuchać? Może faktycznie większość jest rozsądniejsza od mniejszości? Z trudem odganiam te myśli. Czuję się taki bezsilny… i senny. Tak mało ostatnio sypiam. Boję się. Sny robią się obce i jakby nie moje. Nie mam pojęcia, jakie jest ziarno, z którego kiełkują, a które musiało zagnieździć się w mojej podświadomości – co takiego przeczytałem, o czym myślałem, jakie filmy oglądałem? – ale czuję, że sny coraz agresywniej poczynają sobie w mojej głowie. Ten ostatni, najświeższy, śniony zaledwie kilka godzin temu, był jak dotąd najgorszy.
*
Tunel ciągnie się w nieskończoność. Nie istnieje już nic oprócz plastikowych chwytów jak ze ścianki wspinaczkowej i osaczających mnie ścian wydrążonego w lodzie szybu. Jego przekrój wydłuża się w elipsę, by następnie załamać się, tworząc skomplikowany wielokąt, groźnie mierzący we mnie ostrymi krawędziami. Wreszcie docieram do miejsca, gdzie szlak z chwytów urywa się. Prawa geometrii przestały obowiązywać. Zastygam nieruchomo. Staram się nie patrzeć na tysiące chaotycznie rozmieszczonych faset iście Escherowskiego n-ścianu, gdzie n równa się nieskończoności. W każdej ze ścian więżącej mnie niemożliwej figury odbija się jak w kałuży rtęci moja przerażona, zdezorientowana twarz. W głowie słyszę szepty setek warg, szeleszczące jak suche liście. To czysty obłęd sączy się z luster do mojego mózgu. Chcąc zagłuszyć nachalne głosy, krzyczę i budzę się z koszmaru.
Po omacku znajduję włącznik światła; blask lampki nocnej odpędza wspomnienie snu. Cholera, z nocy na noc jest coraz gorzej. Wygrzebuję się z łóżka i przepłukuję twarz; moja chęć do położenia się z powrotem oscyluje w okolicach zera. Patrzę na zegarek: dochodzi wpół do drugiej.
Nosi mnie. Raz po raz przemierzam swój niewielki pokoik. Od drzwi do okna mierzy cztery kroki, od łóżka do biurka dwa, od umywalki do szafki dwa. Chodzę i liczę kroki, czując, że zaraz oszaleję od nadmiaru kłębiących się w głowie myśli.
Sięgam do szuflady biurka po portfel. Leży tam, zapomniany, pozbawiony cywilizacji, która nadawałaby znaczenie tkwiącym w środku banknotom i monetom. Bezwiednie wyjmuję z przegródki jedną z nich. Dwudziestocentówka. Jest zimna i dziwnie obca po miesiącach spędzonych bez pieniędzy.
Łóżko trzeszczy cichutko pod moim ciężarem, gdy siadam, nadal wpatrzony w niklowo-miedziany krążek. Mówi się, że rzut monetą pomaga podjąć trudną decyzję. Że przez krótką chwilę, kiedy moneta jeszcze wiruje w powietrzu, a wynik rzutu wciąż pozostaje nieokreślony, nagle odkrywamy, na jaki wynik mamy nadzieję.
W sumie co mi szkodzi?
Obracam dwudziestocentówkę w palcach. Z awersu łypie na mnie profil królowej z drugiego krańca globu. Niech ona symbolizuje posłuszeństwo godne czołobitnego sługi. Z kolei na rewersie dziobak beztrosko chlapie się w wodzie. Czy ktoś kiedyś widział tresowanego dziobaka? Czy ten nietuzinkowy ssak wodno-lądowy słucha kogokolwiek oprócz własnych instynktów?
Rzucam monetą. Pobłyskuje w świetle lampki i na moment zdaje się wisieć w powietrzu niczym metalowy koliber. Wreszcie spada na podłogę.
Z jakiegoś powodu nie jestem szczególnie zaskoczony, widząc dziobaka.
*
O godzinie pierwszej dziesięć w nocy czasu lokalnego Kenneth James Prokopec, mierzący sto siedemdziesiąt cztery centymetry mężczyzna rasy białej, opuszcza budynek garażu mieszczącego pięć skuterów i traktor. Zapadając się w sięgającej mu niemal do kolan pokrywie śnieżnej, brnie w kierunku ogrodu hydroponicznego. Wchodzi do środka, czując uderzenie gorącego, wilgotnego powietrza. Wyjmuje z kieszeni kluczyki do traktora śnieżnego, które zabrał z garażu, aby schować je przed Alanem Michaelem Carrem, mierzącym sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów mężczyzną rasy białej. Kenneth nie ufa Alanowi tak bardzo, że obawia się, iż ten mógłby spróbować wykraść kluczyki z jego pokoju, gdyby Kenneth tam właśnie je ukrył. W chwili obecnej istnieje pięćdziesiąt pięć procent szans na to, że jego podejrzenia byłyby słuszne.
Kenneth Prokopec rozgląda się po hydroponicznych uprawach bazylii, tymianku, pomidorów, ogórków, rzodkiewek i truskawek. Nie zwraca uwagi na kojący szum wody w przewodach ani na przyjemny zapach ziół. Usiłuje zlokalizować ostatnie miejsce, w którym komukolwiek przyszłoby do głowy szukać kluczyków do traktora śnieżnego i w którym nie istniałoby ryzyko, że zostaną one odnalezione przez przypadek.
Kenneth Prokopec nie znajduje takiego miejsca. Nie ma na to czasu. Minutę i czternaście sekund przed jego wejściem do budynku grudki niedokładnie rozrobionego preparatu odżywczego utworzyły zator w rurce nawadniającej drugi rząd pomidorów od lewej. Teraz, gdy Kenneth rozgląda się za idealną kryjówką, ciśnienie w rurce nadal rośnie. Pompa bez wytchnienia tłoczy wodę, a niezawodny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków mechanizm wyłączający ją w przypadku zatoru tym razem zawodzi. Ciśnienie osiąga dwadzieścia sześć atmosfer – wartość, której jedna z głowic zraszających nie wytrzymuje. Delikatna dysza eksploduje z dźwiękiem przypominającym strzał korka od szampana, a odłamek metalowej obręczy mocującej wbija się w prawy oczodół mężczyzny i grzęźnie w płacie czołowym.
Prawdopodobieństwo takiego wypadku to 1 : 59 072 606.
*
W panującej w garażu ciemności czas płynie niezauważalnie, nie sposób odróżnić minut od godzin. Nie wiem, ile go upłynęło, gdy kiwałem się wsparty plecami o traktor śnieżny, starając oprzeć się falom senności, wspominając i rozmyślając, ważąc na szalach rozsądku własne obawy oraz determinację, by wbrew wszystkiemu udać się na samotną wyprawę do AM06.
W końcu jednak, zmorzony snem, powracam do schodzenia lodowym tunelem.
*
– Alan! – wykrzykuje Hailey. Rozchylam powieki. – Myśleliśmy, że zaginąłeś!
Odkrywam, że tylko z najwyższym trudem poruszam skostniałymi z zimna rękami i nogami, zupełnie jakbym miał na sobie zbroję z zardzewiałymi na amen stawami. W nocy temperatura w garażu musiała spaść poniżej dziesięciu stopni Celsjusza. Hailey najwyraźniej dostrzega moją niezborność ruchów, bo pyta:
– Boże, nic ci nie jest?
– Tylko trochę zmarzłem – mówię niewyraźnie, bo broda skacze mi tak, że ząb tylko z rzadka trafia na inny ząb. Z mozołem podnoszę się do pionu. – Skąd ta nagła troska?
Odwraca wzrok. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że oczy ma zaczerwienione od łez.
*
Głęboko wdzięczny za ciepły koc, gorącą kawę i panującą w mesie komfortową temperaturę, powoli odzyskuję ciepłotę ciała. Obok mnie siedzą Craig i Hailey, a nieco dalej, z dyndającymi ze stołu nogami, Scaffidi, Fabian i Timothy.
– Więc… co go właściwie zabiło? – pytam. – Jakie dokładnie miał obrażenia?
– Skąd mam wiedzieć? To on, kurwa, był lekarzem! Miałem mu na miejscu zrobić sekcję zwłok?! – Timothy przykłada do ust prawdopodobnie ostatnią w promieniu kilkuset kilometrów butelkę brandy. – Z początku nawet nie wiedziałem że on… myślałem, że tylko stracił przytomność. Wszedłem do ogrodu hydroponicznego, bo paliło się światło. To dosyć dziwne o szóstej rano. Wchodzę, on leży na brzuchu. Myślę: rany, pewnie zasłabł… Klepię go w ramię, zero reakcji. Odwracam go na plecy… Chryste. Był taki blady, wyglądał jakby miał skórę z wosku. A tu, w kąciku prawego oka, miał małą rankę. Krew zakrzepła mu na twarzy, było tego tylko parę kropel… – Pociąga kolejny potężny łyk brandy. – Wyglądał jakby płakał krwawymi łzami, jak jakaś święta figura.
– Szpikulec do lodu. – Scaffidi przerywa ciszę, która zapadła po słowach kucharza. – Jeśli miałbym zgadywać, co zadaje takie rany, powiedziałbym, że szpikulec do lodu. Czytałem, że w mrocznych wiekach psychiatrii robiło się nimi lobotomię przez oczodół.
– Zamknij się, Stevie – cedzę przez zaciśnięte zęby. – W dupę sobie wsadź te zgadywanki i anegdoty. Szczególnie, że twoja wersja sugeruje, że Kenneth został zamordowany.
– A nie został? – pyta wyzywająco Timothy i przez dłuższą chwilę nie dociera do mnie, czemu tak przeszywa mnie wzrokiem. Pozostali wymieniają dyskretnie spojrzenia krótkie jak błyśnięcia iskier przeskakujących z generatora Van de Graafa.
– No chyba doszczętnie poszaleliście! – wykrzykuję, zrywając się z krzesła. – Naprawdę podejrzewacie, że go zabiłem? Jasne, pokłóciliśmy się, nawet życzyłem mu kilka razy, żeby go szlag trafił, czego zresztą bardzo w tej chwili żałuję. Ale na litość boską, chyba nie dopuszczacie do siebie takiej myśli?!
– Ja dopuszczam – mruczy pod nosem Scaffidi.
– Alan, nie krzycz. Steve, zamknij się. – Craig unosi rękę w uspokajającym geście. – Osobiście jestem daleki od wysnuwania pochopnych wniosków. Najpierw musi być przeprowadzona sekcja, a to w najbliższym czasie nie nastąpi. Chyba że są ochotnicy? – pyta retorycznie. – Tak myślałem. Do tego czasu wszelkie oskarżenia są bez sensu. Zresztą i tak wiele przemawia za niewinnością Alana. Tim, czy to prawda, że Kenneth miał w dłoni kluczyki do traktora śnieżnego?
– Zauważyliśmy je obaj – wyjaśnia Fabian ze ściśniętym gardłem. – Wypadły spomiędzy palców, gdy przenosiliśmy ciało do chłodni
– A czy to prawda, Alan, że tej nocy próbowałeś samowolnie zabrać snowcata, ale nie znalazłeś kluczyków?
– Tak.
– Więc czy nie sądzicie – Craig zwraca się do pozostałych – że Alan nie zostawiłby ich na miejscu zbrodni? Przecież, jeśli już, chyba właśnie one stanowiłyby motyw.
– Rozważając sprawę czysto teoretycznie – wtrąca się Timothy, pociągając kolejny łyk alkoholu; jest już nieźle wstawiony – Alan mógł je zostawić specjalnie. W ten sposób odsunąłby od siebie podejrzenia, a kluczyki przecież i tak by się znalazły.
– I, rozważając sprawę czysto teoretycznie, niby co bym na tym zabójstwie zyskał? – pytam.
– Jeden głos mniej przeciwko twojej ekspedycji.
– Oddaj lepiej tę butelczynę, bo tak ci już namąciła w głowie, że nie radzisz sobie z prostą arytmetyką. Nic bym nie zyskał, policz sobie. Wy dwaj zrzekliście się prawa do głosu, zostaje Craig i ja przeciwko Scaffidiemu i Hailey. Nadal pat. No chyba że któreś z was zmieniło zdanie…?
Milczenie zdaje przedłużać się w nieskończoność. Nie potrafię nic odczytać z ich twarzy.
– Ja zmieniłam zdanie – odzywa się wreszcie Hailey. – Jedź sobie w cholerę, dokądkolwiek tylko zechcesz, choćby na biegun. Kluczyki są twoje.
*
Lodowiec Szelfowy Amery’ego, wybrzeże Antarktydy, 14 maja 2016 r., godz. 04:50
Brodacz prowadzi snowcata, a ja trę zaspane oczy, spoglądając przez szybę na ciemne polarne pustkowie. Każdy kilometr oddalający nas od bazy przynosi ulgę i jednocześnie dreszczyk emocji. Po burzliwych naradach do późnych godzin nocnych oficjalnie uznaliśmy sprawę za nieszczęśliwy wypadek – według roboczej wersji wydarzeń, Kenneth miał wylew albo zawał, a rany w kąciku oka nabawił się przy upadku – choć atmosfera wzajemnych oskarżeń i nieufności bynajmniej się nie rozwiała, a szorstkie „błogosławieństwo” Hailey wciąż dźwięczy mi w uszach. Na szczęście to wszystko już nie ma dla mnie znaczenia. Teraz, przy akompaniamencie warkotu śnieżnego kocura, zostawiamy bazę daleko w tyle. Przed nami – nowe i nieznane.
– Jaki mamy plan działania na początek? – pyta Craig.
– Zabrałem przenośną stację meteorologiczną. Podłączymy ją do laptopa z AtmoMusic, rozstawimy w kilku miejscach, posłuchamy i wtedy zastanowimy się co dalej.
Gdy dojeżdżamy na miejsce, wiszące nad czarnogranatowym oceanem niebo już z wolna różowieje, a skrzące się dotąd jak pokruszone diamenty gwiazdy bledną. Ze wschodu spogląda na nas wyłaniający się zza horyzontu myśliwy Orion i jego wierny ogar, Syriusz. Zatrzymujemy traktor śnieżny kilkanaście metrów od przepaści i wysiadamy.
Dziesięć minut później ze słuchawek płynie już chaotyczny szum. Kulę się nad laptopem na tylnym siedzeniu snowcata – żeby chronić komputer, a przy okazji i siebie przed mrozem – a Craig co chwilę przenosi z miejsca na miejsce najeżoną czujnikami skrzyneczkę na trójnogu.
– I co? – pyta i pakuje się do środka, chcąc się nieco ogrzać.
– Mój program nie radzi sobie najlepiej z danymi z tego pudełka na nóżkach. Bądź co bądź, powstał z myślą o LIDARze.
– Nic nie słychać?
– Szum, czasem jakieś basowe pomruki albo niezbyt rytmiczne postukiwania. Nie słyszę różnicy bez względu na to, gdzie się rozstawisz. Może jesteśmy za blisko? – Rozkładam ręce i myślę intensywnie. – Postaw statyw tuż przy tej pomarańczowej budce, może tam coś będzie.
– Chyba raczej przy tym, co z niej zostało, kiedy pękł lodowiec – prycha Brodacz. – A jak lód się obsunie?
– Sam pójdę.
Podnoszę stację meteo i zbliżam się do przepaści. Pod stopami słyszę raz po raz chrzęst. Mam nadzieję, że to śnieg, a nie pokrywa lodowa pod spodem.
Docieram do krawędzi. Ustawiam sprzęt tuż obok jednej z pomarańczowych kompozytowych ścian placówki AM06 i spoglądam w przepaść. Większa część ukruszonego lodowca już dawno przeistoczyła się w dziesiątki gór lodowych i rozpełzła się po świecie jak pajęczy miot, ale u stóp stusześćdziesięciometrowego klifu dostrzegam rumowisko odłamków, które utkwiły w przybrzeżnej mieliźnie. Pobłyskują nieśmiało, podświetlone przez niespieszny antarktyczny świt. Obmywa je ocean, wcześniej ciemny i gładki niczym atramentowo czarny monolit, a teraz nabierający trzeciego wymiaru dzięki różowo-pomarańczowym odbłyskom na szczytach fal. Skrawek słonecznego dysku właśnie wychyla się z mozołem ponad linię horyzontu.
Wracam do traktora, żeby posłuchać.
– Trudno powiedzieć, choć wydaje mi się, że coś słyszę – mówię wreszcie do rozcierającego skostniałe dłonie Craiga.
– Co teraz? – pyta Craig. – Rozstawiamy jakiś sprzęt pomiarowy?
– Teraz… skorzystamy z faktu, że jest już w miarę jasno.
Wyskakuję ze snowcata i skinieniem przywołuję Craiga. Okrążam maszynę i zrywam brezentowy pokrowiec z doczepionej do pojazdu wyciągarki.
– Powiedz mi, że to nie to, o czym myślę – mruczy pod nosem Brodacz. Zamiast odpowiedzieć, przysiadam na gąsienicy i zaczynam mocować raki do butów.
– Przyznaj się – wzdycha – że od początku o to chodziło. Czułem, że zechcesz tam zleźć, kiedy tylko zobaczyłem, jak ci się oczy zaświeciły. Tam, w laboratorium badań atmosferycznych.
– Tak, tak, czytasz we mnie jak w książce. A teraz pomóż mi z tą uprzężą.
*
Technicznie rzecz biorąc, wschód słońca następuje wtedy, gdy środek tarczy słonecznej podnosi się ponad linię horyzontu. Jeśli przyjmiemy tę definicję, początek krótkiego antarktycznego dnia zastał mnie uczepionego lodowego klifu, w przepołowionym tunelu placówki AM06, grubo ponad sto metrów nad poziomem morza.
Jedyne co widzę to własny cień rzucany przez świecące mi w plecy słońce. Terkot wyciągarki niknie porwany wiatrem znad oceanu. Maszyna powoli rozwija linę, a ja, skok za skokiem, odbijam się od ściany uzbrojonymi w raki butami i zeskakuję coraz niżej i niżej.
Trwa to dosyć długo, ale wreszcie stawiam stopy na chrzęszczącym dywanie z odłamków lodu. Wyciągarka zamiera w bezruchu, rozwinąwszy linę na ustawioną wcześniej odległość. Odwracam się. Ocean widziany z poziomu morza przypomina bezgraniczną równinę, po której biegnie ciągnąca aż po horyzont ścieżka pomarańczowo-złotego światła.
– Kszzt! – trzeszczy krótkofalówka. – Jesteś już na dole?
– Jestem, wszystko gra.
– Widzisz coś?
– Chyba tak…
Ten ciemny kształt – to na pewno nie lód. Schodzę niżej po hałdzie odłamków, balansując na chyboczących się, nieregularnych bryłach. Jest minus dwadzieścia i jestem cholernie pewien, że przy takiej temperaturze nie chciałbym zamoczyć butów. Jeszcze kilka kroków…
Jestem przy znalezisku. To kamień, niemal zupełnie czarny, porowaty, szorstki w dotyku nawet przez rękawiczkę. Drżę z zimna i podekscytowania. Czy to meteoryt? Jeśli tak to duży – doprawdy niezły okaz. Z trudem go podnoszę, waży chyba ponad dwadzieścia kilo i ledwo mieści się do pojemnika. Zarzucony na ramiona plecak prawie mnie przeważa. Chwila przerwy na złapanie oddechu. Otrzepuję rękawice z pyłu i nagle zamieram w bezruchu.
– Craig… – udaje mi się wykrztusić do krótkofalówki. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć…
Unoszę dłoń ku słońcu, by uważniej przyjrzeć się ziarnkom kosmicznego piasku. Złocisty blask podświetla ich kształty, nieregularności i… maleńkie wypustki odnóży, dzięki którym te ledwie widoczne gołym okiem stworzonka torują sobie drogę przez dżunglę kłaczków na powierzchni mojej rękawiczki. Wciąż żywe i uparte, po Bóg wie ilu dziesiątkach lat pod lodem.
*
Kilka godzin później dzień jest już tylko wspomnieniem – które zresztą trudno przywołać, gdy za szybą kabiny widać tylko odrealnioną, bezczasową, pozbawioną punktów odniesienia czarną otchłań pełną wirujących w chaotycznym tańcu płatków śniegu. Biały szum w najczystszej postaci.
Oddychamy z ulgą, gdy z ciemności wyłaniają się szarpane wiatrem chorągiewki wyznaczające teren bazy. Po chwili widać już kilka porozrzucanych świateł w budynku mieszkalnym i mesie. Każdy z pozostałych najwyraźniej lgnie do własnych spraw. To zabawne, jak łatwo nasza mała społeczność zdołała ulec całkowitej dezintegracji. Nikt nas nie wita, nikt nie wychodzi nam naprzeciw, w oknach migają tylko znudzone twarze.
Zostawiamy snowcata w garażu i pędzimy do królestwa Brodacza, zdyszani, z rozbieganym wzrokiem podekscytowanych nastolatków – bo tak właśnie się czujemy. Craig nawet nie zwalnia przy bulgoczących z cicha akwariach, żeby sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku.
– Połóż plecak na stole i weź z szafki szkiełka nakrywkowe! – komenderuje. – Musimy najpierw zerknąć przez mikroskop, a potem… No, masz te szkiełka?
– Które to? W tej szafce nie ma nic oprócz szklanych płytek…
– Nieważne, sam wezmę, otwórz pojemnik, tylko ostrożnie… – mruczy ze zniecierpliwieniem. – Zaraz przygotuję preparat.
– Hej, ja też chcę coś widzieć.
– Włączę tryb cyfrowy, będziesz miał podgląd na monitorze.
Nie mijają dwie minuty, a my już spoglądamy na kilkanaście schwytanych na chybił-trafił drobinek, które wyrwały się po dziesiątkach albo i setkach lat z lodowego więzienia tylko po to, by zostać ponownie pozbawionymi wolności w preparacie mikroskopowym. Nie sprawiają jednak wrażenia rozczarowanych, nawet przy stupięćdziesięciokrotnym powiększeniu. Przypominają pulchne, serdelkowate krzyżówki gąsienicy z dżdżownicą, z determinacją prące przed siebie w podwodnym świecie między szkiełkami.
– Fascynujące stworzenia – mruczy przylepiony do okularu Craig, chyba bardziej do siebie niż do mnie. Nie wykluczam, że zdążył już zapomnieć o mojej obecności. – Budowa segmentowa, symetria dwupromienista. Cztery odnóża na każdym z segmentów, wyposażone w coś w rodzaju siateczki elastycznych wici wspomagających przemieszczanie się. Otwór gębowy… niech no się bliżej przyjrzę…
– To chyba twój fetysz – mówię pod nosem.
– Nie będę tego komentował – prycha. – Lepiej włóż pojemnik do lodówki. Nie wiemy, jak znoszą temperaturę wyższą niż ta w lodowcu.
– Słuchaj. Czy to… czy one… są gatunkiem żyjącym na Ziemi?
– Nie wiem. Jeszcze.
*
Po kolejnej godzinie obserwacji i skonsultowaniu się z kilkoma ciężkiego kalibru pozycjami naukowymi, Craig jest w rozsądnych granicach pewien, że stworzenia nie pasują do żadnej ze znanych zoologii grup taksonomicznych. Niezależnie od tego, czy są ziemskiego czy też pozaziemskiego pochodzenia, wygląda na to, że odkryliśmy zupełnie nieznany gatunek, niespokrewniony z żadnym innym występującym na błękitnej planecie.
Ta wiedza wzbudza w nas więcej zadumy niż radości. W milczeniu obserwujemy jak wygłodniałe Drobiażdżki, bo tak je nazwaliśmy, rzucają się na okruszki odczynnika, które wrzucił im Brodacz. Przynajmniej odkryliśmy, co jedzą.
– Patrz, jak rozdrabniają grudki. Czterodzielny aparat gębowy wyposażony w dwie pary czegoś w rodzaju karłowatych nogogłaszczek. Niezwykłe…
– One jedzą siarkę?
– Związki siarki. Najwyraźniej. W końcu Peter wspominał, jeszcze zanim nas opuścił, że w tamtejszej wodzie były kiedyś związki siarki. W skale, którą znalazłeś, również, chociaż śladowe ilości. Całkiem możliwe, że ocaliliśmy je od śmierci głodowej.
– Czekaj, są zwierzęta, które żywią się czymś takim?
– Podejrzewam, że mamy tu raczej do czynienia z symbiozą. Istnieją grupy bakterii siarkowych, które odżywiają się metabolizując siarkę poprzez chemosyntezę. Często są ekstremofilami.
– To by się zgadzało. Myślisz, że w Drobiażdżkach żyją takie mikroorganizmy?
– Nawet w ludzkich jelitach żyją kolonie bakterii liczniejsze od komórek organizmu gospodarza. – Wzrusza ramionami. – To byłaby opłacalna wymiana: transport i ochrona w zamian za energię.
– I co teraz? Zamierzasz sprawdzić swoją hipotezę?
– Mhm.
– Biedny Drobiażdżek.
*
Przeprowadzona pod czujnym okiem mikroskopu wiwisekcja stworzonka kończy się sukcesem; służące dotychczas do manipulowania komórkami jajowymi istot morskich igły i mikropipety zdają egzamin.
– Fascynujące… – powtarza Craig po raz nie wiadomo który.
– Co konkretnie?
– Są wyjątkowo bezmózgie nawet jak na standardy istot poniżej milimetra. Szczątkowe zwoje nerwowe w segmencie gębowym najwyraźniej zajmują się wyłącznie kontrolą żwaczek i nogogłaszczek. Reszta nerwów to tylko okablowanie.
– Więc jak się poruszają? Co nimi steruje? Wiem, że taki Drobiażdżek nie podejmuje decyzji życiowych typu zaciągnięcie kredytu czy inwestycje giełdowe, ale chyba musi się zdecydować, czy podreptać w lewo czy w prawo?
– Popatrz na to…
Brodacz jednym delikatnym ruchem igły wywleka z trzewi stworzonka niteczki ciągnącej się mazi. Niemal przylepiam się do ekranu, gdy Craig zaczyna płynnie powiększać obraz. Odnoszę wrażenie, że kamera pokazuje widok z pikującego samolotu, z dziobem wymierzonym wprost w ciemny, rozrastający się przed naszymi oczami płaskowyż. Wreszcie ukazują się nam rozpadliny pomiędzy wyspami szarości. To, co wcześniej sprawiało wrażenie litej masy, teraz jest archipelagiem – siateczką pajęczych kształtów połączonych ze sobą nitkami wypustek.
– Przypomina ci to coś? – pyta Craig.
– Neurony? – zgaduję.
– Z wyglądu tak. Ale o wiele mniejsze. To bakterie, o których mówiłem.
– Chcesz powiedzieć, że bakterie wykształciły sobie dendryty, aksony i całą resztę?
– Czemu nie? Zresztą – wzdycha – na tym etapie już nic mnie nie zdziwi.
– Czyli że to bakterie są mózgiem Drobiażdżków? To na tym polega ich symbioza?
– Muszę wykonać sporo testów, żeby uzyskać pewność. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. – Zmniejsza powiększenie. – Popatrz, tutaj, na pierwszym segmencie nie licząc gębowego.
– Jakieś wielkie narośle.
– Bardzo wydatne gruczoły, ale wydzielania zewnętrznego. Zastanawiam się, co takiego produkują nasze Drobiażdżki. Toksynę dla obrony przed drapieżnikami?
– Jakoś jeszcze żyję. – Z pozoru lekceważąco wzruszam ramionami, choć jednocześnie próbuję sobie przypomnieć, czy nie zbliżałem stworzonek do twarzy albo nie dotykałem ich gołymi rękami. – Może to feromony?
– Niewykluczone. Z tym, że nie zauważyłem żadnych zwojów nerwowych sterujących wydzielaniem, a więc zajmują się tym pseudo-neurony w ich jelitach. Oznaczałoby to, że ich układy nerwowe, czyli te grzybniokształtne zbitki bakterii, mogłyby się ze sobą komunikować. W takim razie Drobiażdżki mogłyby nawet teoretycznie tworzyć coś w rodzaju społeczności. Trochę jak u mrówek albo pszczół.
– Może w głębi meteorytu siedzi królowa?
– Owadzia hierarchia nie bardzo mi tu pasuje. Obserwowałem już kilkadziesiąt osobników i wszystkie były w zasadzie identyczne. Brak specjalizacji. Jeśli naprawdę stanowią coś w rodzaju roju, musi to być znacznie bardziej egalitarny superorganizm. Zresztą, na razie to i tak czysta spekulacja…
Craig znów przykleja się do mikroskopu, mruczy coś do siebie i chyba zapomina o mojej obecności. Opadam na krzesło. Całe zmęczenie psychiczne i fizyczne ostatnich dni nagle daje o sobie znać: każda kropla adrenaliny w moich żyłach, każda nieprzespana noc, każde odbicie się od pionowej ściany lodu dziesiątki metrów nad oceanem.
Nawet nie zauważam, kiedy zasypiam na siedząco.
Znów schodzę po klifie, a właściwie opadam powoli na uprzęży. Wszystko wygląda niemal tak, jak w rzeczywistości: wiszące nad horyzontem słońce niczym wszystkowidzące oko, osuwające się spod butów okruchy szronu, wirujące i spadające w przepaść. Tym większe jest moje zdziwienie, gdy docieram na dół. Pośród odłamków lodu, zamiast kamienia, leży ochłap krwawiącego, wstrząsanego spazmatycznymi skurczami mięsa. Na początku myślę, że to ludzkie płuco – gąbczaste i oklapnięte, brutalnie wyrwane z czyjejś piersi. Podchodzę bliżej i widzę, że to raczej część ogromnego mózgu, co najmniej tak dużego jak u orki. Jedna półkula, żywa, okaleczona i ewidentnie cierpiąca. Nie mam pojęcia, jakim zmysłem rejestruję jej udrękę, ale odczuwam ją jako wibrującą infradźwiękami żałosną pieśń wieloryba. Krew wsiąka w lód i spływa cienkimi strużkami do oceanu.
– Alan!
Czuję, że ktoś mną potrząsa.
– Alan! Coś mamrotałeś i jęczałeś przez sen – mówi Craig tonem, który z początku biorę za pełen troski, ale Brodacz natychmiast rozwiewa moje złudzenia. – Aż nie mogłem się przez ciebie skupić.
– Przepraszam, że żyję…
– Lepiej się połóż i prześpij. Ja tylko nastawię wirówkę i też polecę się zdrzemnąć. Już po trzeciej.
Przecieram zaspane oczy. Kiedy śniłem, na całej powierzchni stołu rozpleniły się szalki Petriego, co najmniej tuzin. W powietrzu unosi się ledwo wyczuwalna woń zgniłych jaj. Siarkowodór.
– Wyłapałem więcej Drobiażdżków, żeby przeprowadzić dodatkowe testy – wyjaśnia Craig. – Podałem im też różne związki siarki, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o ich metabolizmie.
– Tylko ich wszystkich nie wymorduj.
– Bez obaw, dotychczas tylko jeden poniósł ofiarę na ołtarzu nauki, a w skale, którą znalazłeś, są ich jeszcze co najmniej tysiące.
Craig krząta się jeszcze po laboratorium, a ja przeciągam się, aż trzeszczą kości. Ciepłe, miękkie łóżko stanowi dla mnie w tej chwili szczyt marzeń. Rzucam uwięzionym w szklanych naczyńkach Drobiażdżkom pożegnalne spojrzenie. Nagle cała moja ekspedycja i tych kilka owocnych godzin w laboratorium wydają mi się absolutnie nierealne. A co jeśli jutro rano okaże się, że to był tylko sen? Że nie odkryliśmy nieznanego nauce gatunku?
Tknięty impulsem, biorę ze stołu jedną z szalek Petriego. Craig niczego nie widzi, stoi odwrócony plecami. Chyba się nie obrazi, jeśli wezmę parę Drobiażdżków ze sobą…
*
Oczy mi się kleją, ale mózg nie przestaje pracować niczym bezustannie terkoczący mechanizm zegara z nakręconą do oporu sprężyną. Rzucam się na łóżku; na przemian przysypiam i znów się budzę, a wtedy spoglądam na stojące na biurku szklane naczynko, co jeszcze bardziej rozpala moją wyobraźnię. W hipnagogicznych majakach wspominam tragiczną katastrofę śmigłowca, bez której nikt nie odnalazłby Drobiażdżków jeszcze przez wieki – jeśli w ogóle. Nucę pod nosem „Dark was the night, cold was the ground”, piosenkę, która sprawiła, że zainteresowałem się placówką AM06 i drżę na wspomnienie snów, które zainspirowały mnie do szukania czegoś w wydrążonym w lodzie tunelu. Myślę też o śmierci Kennetha i pożarze w budynku łączności, i o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich dniach.
Jakie były szanse? – dźwięczy mi w uszach pytanie.
I nagle uderza mnie pewna myśl. Epifania. Jasność umysłu rozświetlająca mroki polarnej nocy. Pierwszy raz w życiu mam tak jasne i klarowne poczucie, co muszę zrobić.
*
– Craig, wstawaj! – Walę do drzwi jego pokoju.
– Chyba żartujesz… – mamrocze po dłuższej chwili przytłumiony głos. – Coś się stało?
Otwiera wreszcie drzwi, z roztargnieniem próbując wcisnąć się w sweter.
– Masz kostkę do gry? – pytam.
Brodacz wyplątuje dłonie z rękawów swetra i posyła mi zmęczone spojrzenie, jakie zwykle zarezerwowane jest dla chorych na umyśle.
– To raczej ciebie podejrzewałbym o to, że nawet na Antarktydę taszczyłbyś kostkę dwudziestościenną i podręcznik do Dungeons & Dragons – rzuca uszczypliwie.
– Bardzo, kurwa, śmieszne. Więc nie masz? Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to ważne. Wbrew pozorom.
– Preferuję normalne gry, na przykład pokera.
– Karty! Świetnie, to nawet lepiej. Masz kompletną talię?
– Parę dni temu nie mogłem spać i układałem pasjansa, więc tak, na pewno jest kompletna. Dowiem się wreszcie o co chodzi?
– Bierz karty i lecimy do laboratorium.
*
Jako pierwszy wpadam do wciąż lekko cuchnącego zgniłymi jajami pomieszczenia. Jak szaleniec otwieram szafkę za szafką, aż wreszcie znajduję to, czego szukałem. Na stole, pomiędzy szalkami Petriego, lądują chwycone na chybił-trafił fiolki z piktogramami z trupią czaszką i ostrzeżeniem „Uwaga, substancja silnie żrąca”.
– Co ty wyprawiasz?! – niepokoi się Brodacz.
– Uspokój się, wiem co robię. Usiądź. Ile Drobiażdżków jest w jednym takim pojemniczku?
– Kilkadziesiąt, może sto.
– Doskonale, stawka jest chyba wystarczająco wysoka. – Robię pauzę. Muszę wziąć głębszy oddech, by opanować drżenie rąk. – Posłuchaj teraz bardzo uważnie, nie próbuj mnie powstrzymywać i rób, co mówię. To niezwykle ważne. Potasuj dokładnie talię i wyjmij cztery losowo wybrane karty. Mówiłeś, że lubisz pokera? Niech więc będzie kareta asów.
– Po co? Alan, wiem, że wszyscy przeżyliśmy ostatnio dużo stresu, ale…
– Nie przerywaj! Spójrz, mam tu formalinę, kwas arsenowy i hydroksyfo… jak to się w ogóle czyta? Nieważne, mam tutaj kilka butelek z trupimi czaszkami. Nie sądzę, żeby nawet Drobiażdżki były w stanie przeżyć kontakt z taką mieszanką. Potasuj talię i weź cztery karty. I Bóg mi świadkiem, że jeśli nie dostanę na rękę czterech asów, setka Drobiażdżków pójdzie do piachu.
– Oszalałeś! Nie pozwolę ci tego zrobić!
– Nawet jeśli obronisz te tutaj, zabiję te, które zabrałem z laboratorium.
– A ja głupi myślałem, że pomyliłem się przy liczeniu szalek…
– Zaufaj mi. Proszę. Potasuj je.
Craig bierze talię i powoli przekłada kartę za kartą, wbijając nieobecny wzrok w ścianę. Chyba już teraz myśli, jak mnie powstrzymać, gdy sztuczka karciana się nie uda.
– Alan…
– Wybierz karty, nie patrząc na nie.
– To bez sensu… – Urywa w pół słowa.
– Faktycznie, bez sensu – mówię. – Irracjonalne. Niewytłumaczalne. A jednak.
As trefl, as karo, as kier, as pik. Wpatrujemy się w karty jak w układ tarota przepowiadający unicestwienie Wszechświata w ciągu najbliższej minuty.
– Jakie są szanse, że…? – udaje się wykrztusić osłupiałemu Brodaczowi.
– Jeden do dwustu siedemdziesięciu tysięcy albo coś koło tego – odpowiadam sucho. – Niedawno liczyłem. Chcesz spróbować jeszcze raz?
– Na Boga, nie! – wykrzykuje. – A jeśli się nie uda?
– Uda się, uda. One tak mogą cały dzień. Czy raczej całą noc polarną. Godzinę temu zrobiłem eksperyment z monetą i środkiem do czyszczenia rur. Powtarzałem go, aż straciłem rachubę.
Siadam ciężko i przez chwilę obserwuję jak ogromne, pozlepiane płatki śniegu rozbijają się o szybę. Wzrok sięga zaledwie parę cali w głąb ciemności, więc odnoszę wrażenie, że wyłaniają się znikąd. Wreszcie Craig przerywa ciszę.
– Dobra, załóżmy, że nie zwariowaliśmy i to się dzieje naprawdę – mówi powoli, starając się brzmieć jak poważny i opanowany naukowiec. – Wygląda na to, że Drobiażdżki, czy może raczej tkwiące w nich bakterie, potrafią w jakiś sposób manipulować zdarzeniami. Ale skąd wiedziały, co im groziło i co należało zrobić? Mają parę fotoreceptorów na krzyż i są pozbawione uszu. Nawet jeśli wyczuwają wibracje powietrza, to niby jak rozumiałyby nasz język? A skoro…
– Craig. – Kręcę głową. – Nie jestem pewien, czy one rozumieją cokolwiek. Może nie mają pojęcia, co i jak się stanie, ale i tak w jakiś niewyjaśniony sposób zwiększają prawdopodobieństwo pożądanych zdarzeń. Przede wszystkim własnego przeżycia. Jeśli do przetrwania potrzebna jest im reszka albo kareta asów, tak się dzieje. Jeśli konieczna jest katastrofa helikoptera albo czyjaś śmierć, c’est la vie.
– To w ogóle możliwe?
– Oczywiście, że nie, przynajmniej według mojej wiedzy. Ale może one są za głupie, żeby rozumieć, że to niemożliwe – dodaję z wymuszonym uśmiechem.
– Wiesz, jakiś czas temu czytałem pracę naukową, w której rozważano teoretycznie możliwy udział procesów kwantowych w metabolizmie żywych komórek. Tunelowanie ciężkich cząstek czy coś takiego. To jedyne wyjaśnienie, które mi w tej chwili przychodzi do głowy. Choć ty pewnie powiesz, że fizyka kwantowa to taki wytrych, którym laicy tłumaczą sobie wszystkie tajemnicze zjawiska.
– Każda twoja teoria będzie warta tyle samo co moja, czyli niewiele. – Wzruszam ramionami. – Czymkolwiek są, musiały wyewoluować zupełnie inną drogą niż ziemskie organizmy i wykształcić sobie całkiem odmienne mechanizmy przetrwania.
Tym razem to Brodacz wpatruje się w zadumie w wirowanie śniegu za oknem.
– Chyba już wiem, gdzie powieszę swój noblowski medal i dyplom – oznajmia w końcu.
– Nic nie rozumiesz – mówię, czując jak wzbiera we mnie paląca gorycz. – Nie możemy ich wydać na pastwę nauki. Nie dlatego, że nie powinniśmy. Zwyczajnie nam się to nie uda.
– Ale…
– Pomyśl o tym, co spotkało Kennetha. I o wszystkich pozornych zbiegach okoliczności, za pomocą których te istoty wydostały się spod stusześćdziesięciometrowej warstwy lodu i znalazły się tutaj. Czy nadal twierdzisz, że to ich los jest w naszych rękach?
Nie odpowiada. Bladość pokrywa mu twarz jak maska, a oczy przeskakują nerwowo z miejsca na miejsce, prześlizgując się po szafkach i szklanych pojemnikach, po igłach, nożach i innych ostrych utensyliach. Być może właśnie w tej chwili dociera do niego, na jak wiele sposobów może umrzeć człowiek. Być może właśnie teraz przypomina sobie, że maszyny, które nas grzeją, poją i karmią, nie są całkowicie odporne na awarie.
Sekundy ciszy wloką się niemiłosiernie.
– No to co z nimi zrobimy? – pyta w końcu.
Na myśl przychodzi mi mój ostatni sen: krwawiący, wstrząsany bolesnymi skurczami fragment mózgu. Jedna półkula. Nagle uświadamiam sobie, czego Drobiażdżki ode mnie oczekują. I nie zamierzam sprzeciwiać się ich woli.
*
Park Narodowy Uluru-Kata Tjuta, Australia, 20 listopada 2016 r.
Ostre pustynne słońce pali niemiłosiernie. Zwilżam usta resztką wody, krzywiąc się z bólu – spieczona skóra na karku daje mi się we znaki przy najmniejszym ruchu głową. Zawieszony u paska licznik Geigera wydaje co kilka chwil regularne, kojące trzaski. Oznaczają one, że jestem na dobrej drodze, więc idę dalej, przy każdym kroku wzniecając kłęby suchego, drobnego pyłu. W oddali majaczą już rdzawe monolity Kata Tjuta. Czuję się trochę jak aborygeński szaman kroczący równiną, gdzie każdy spłachetek piasku jest święty, a każdą z setek zwietrzałych, prekambryjskich skał zamieszkują duchy. Poniekąd sam jestem takim właśnie szamanem, choć białym i pozbawionym rdzennie australijskich korzeni. Poniekąd wierzę, że każda z tych skał może nosić w sobie okruchy świętości.
Rytm licznika przyspiesza jak egzaltowane plemienne bębny. Otaczają mnie kamienie: źródła naturalnej radioaktywności. Rozpadaniem się ciężkich jąder występujących w naturze promieniotwórczych izotopów rządzą probabilistyczne prawa mechaniki kwantowej. Nuklidy mogłyby się rozpaść wczoraj albo za tydzień. Cząstki alfa i beta mogłyby powędrować w którymkolwiek kierunku. Wszystkie jednak trafiają w równych odstępach do cylindra urządzenia.
Cieszę się, że wreszcie znalazłem sposób odczytywania woli Drobiażdżków noszący chociażby pozory naukowości. Wcześniej, zanim dotarłem do Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta, byłem zmuszony, niczym najprawdziwszy szaman, polegać na snach i narzędziach dywinacyjnych. Wahadełka, runy, kości do gry, chińska Księga Przemian I-ching, nawet tarot – moje ego fizyka cierpiało za każdym razem, gdy po nie sięgałem.
Chyba jestem już blisko.
Zza krawędzi niedużej kotliny wyłania się, jak wierzchołek góry lodowej, fragment czerwonawej, kilkumetrowej skały o nieregularnych, postrzępionych krawędziach. Prawdziwe maleństwo w porównaniu z Ayers Rock czy Kata Tjuta, niegodne wzmianki w przewodnikach turystycznych. Ostrożnie schodzę w obniżenie terenu, które najprawdopodobniej kiedyś było kraterem, choć teraz, gdy erozja już dawno zrobiła swoje, mogę się tego tylko domyślać.
Licznik Geigera szaleje. Radioaktywne crescendo przyspiesza, rośnie, wznosi się i nagle milknie jak ucięte nożem. Nie jest już potrzebne. Oto kres pielgrzymki.
Z ulgą zdejmuję ciężki plecak i wydobywam pojemnik z meteorytem. Odkręcam pokrywkę i kładę pojemnik obok zwietrzałej, porowatej skały, w której zagłębieniach dostrzegam chyba ruch maleńkich stworzonek.
Przez chwilę nic się nie dzieje. Potem meteoryt ożywa, jak gdyby jakimś nienazwanym zmysłem wyczuwał swoją drugą połówkę, skrytą tu gdzieś pod grubą warstwą piasku. Tysiące Drobiażdżków wypełzają ze szczelin czarnego kamienia i zmierzają ku rudej skale, brnąc po ogromnych z ich punktu widzenia ziarnkach piasku. Ich czas na wygnaniu właśnie dobiegł końca. Dlaczego w ogóle się rozdzieliły? Czy wróciły tu, bo w lodowcu czekała je śmierć z głodu? A może jestem świadkiem zwieńczenia powtarzanego od tysiącleci rytuału? Godów? Wielkiego pojednania? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał się tego dowiedzieć.
Kręci mi się w głowie, czy to ze wzruszenia i radości, czy z wyczerpania i odwodnienia. Ciekaw jestem, czy wieki temu Aborygeni uważali ten kamień za święty. Kto wie, może oni – na swój animistyczny sposób – rozumieli Drobiażdżki nie gorzej niż ja? Bo czy istoty zdolne władać ludzkimi losami nie zasługują na miano bogów?
Tknięty nagłym impulsem padam na kolana. Gorący piasek rozsuwa się ze chrzęstem, ostry żwir boleśnie wbija się w skórę. Klęczę przed obliczem stworzeń, które mnie tu przywiodły i sam nie wiem, czy robię to z wycieńczenia czy z szacunku. Przytłacza mnie bijąca z każdego najmniejszego kamyka aura świętości. Przeszywa mnie na wskroś atawistyczna trwoga przed potężną, kapryśną sferą sacrum – pierwotne uczucie starsze niż ogień, koło i język.
Klęczę i zastanawiam się, co dalej.