- Opowiadanie: Ryan - Rzeka dawnych dni. (DRAGONEZA)

Rzeka dawnych dni. (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rzeka dawnych dni. (DRAGONEZA)

-Nie żartuj! Naprawdę smok?

Siedzieliśmy w naszym siedliszczu w jednym z zapomnianych skrzydeł Wszechbiblioteki. Wraz z Klaptonem i Biełłą umościliśmy sobie tutaj urocze gniazdko; przesunęliśmy kilka regałów, wstawiliśmy parę wygodnych foteli i nieco solidnych ław. Nie powiem, żeby było łatwo przemycić te przedmioty pod czujnym okiem bibliotekarzy, ale udało się. Teraz mogliśmy zajmować się naszymi sprawami zupełnie spokojnie, bo w te rejony księgozbioru i tak nikt się nie zapuszczał, najpewniej w obawie, że nigdy nie odnajdzie już drogi powrotnej. Biblioteka, jak każdy budynek budowany za pomocą magii, była miejscem bardzo chaotycznym. Ja jednak, za sprawą szczególnego talentu w odnajdywaniu dróg, nie miałem z tym problemu.

-Ano smok. Tak tutaj napisali – Klapton wskazał odpowiedni akapit w raporcie.

-Pokaż – nie mogąc uwierzyć wyrwałem mu dokument z ręki. Coś tam na mnie złorzeczył, ale go zignorowałem.

Rzeczywiście, raport dosyć jednoznacznie określał podejrzaną istotę jako smoka. Świadczyły o tym relacje świadków ze służby granicznej oraz wstępne badanie śladów przez ich specjalistę.

-Niesamowite – pokręciłem w zadumie głową, – jeszcze nigdy żadnego nie widziałem.

-Prawda jest taka Bargheście, że nikt nie widział – sprostował Klapton. – A przynajmniej nikt przez ostatnie siedemdziesiąt lat po tej stronie i chyba z trzysta po tamtej – uściślił.

-Czy smoki naprawdę są takie jak się mówi? – zza czytanej księgi, zapytała milcząca zwykle Biełła, a ja dostrzegłem ciekawość nawet w jej zwykle niewzruszonych oczach. Szkoda, że odzywała się tak rzadko, głośno bym się do tego nie przyznał, ale łacina zmiękczona przez jej wyraźny rosyjski akcent była miła dla ucha. – Znaczy się, agresywne i złośliwe? – dodała, by mieć pewność za została zrozumiana.

-Sądząc z tego co napisali, to owszem. Ten zostawił po sobie dwóch rannych, z czego jednego poważnie – odpowiedziałem, a ona wzruszyła lekko ramionami.

Raport nie był długi, więc przejrzałem go dosłownie w kilka minut. Składał się jedynie z relacji świadków i pobieżnej analizy, podanych w oszczędnym urzędowym stylu. Ot incydent graniczny, obca istota ściera się z patrolem podczas nieautoryzowanej próby przejścia między Sferami. Miałem jednak wrażenie, że coś mi umyka, więc raz jeszcze przebiegłem linijki wzrokiem.

I znalazłem.

-O kurde – zakląłem w zadumie.

-Co jest? – zainteresował się Klapton. Sięgnął ręką po odebrany mu wcześniej raport mając nadzieję go odzyskać, a ja oddałem go bez walki.

-Do starcia doszło na granicy ze Sferą Wewnętrzną! – wyjaśniłem. – On nie chciał się przedostać tutaj, chciał przejść stąd do Świata Wewnętrznego!

-Rzeczywiście! Ale skąd smok tutaj?!

-Sądzę, że odpowiedzi na te właśnie pytanie oczekuje od nas Gildia – podsumowała rzeczowo Biełła.

 

*

 

W pierwszej kolejności udaliśmy się do ambulatorium. Tam osobiście przyjrzeliśmy się ranom, które zostały zadane strażnikom. Zawsze powtarzałem to tej mojej wesołej kompanii, że kiedy jest okazja choć odrobinę poznać styl walki wroga, należy bez zwłoki z niej skorzystać . A oni słuchali, bo wiedzieli, że jak przyjdzie do walki, zajmę się nią ja i lepiej żebym był wtedy dobrze zorientowany.

Oględziny lżej rannego nie przyniosły żadnych ciekawych wniosków. Z tego co nam powiedział, smok, jeszcze w ludzkiej postaci, pchnął nim z wielką siłą o stojącą kilka metrów dalej skałę. Stłuczone plecy potwierdzały jego historię i pozwalały wysnuć stwierdzenie, że stwór dysponuje znaczącą siłą. Jak dla nas dzień jak co dzień, sam granicznik z uśmiechem stwierdził, że dla niego też.

Sytuacja drugiego była mniej wesoła. Przez pierś biegły mu równolegle trzy głębokie cięcia. Były zadziwiająco równe i gładkie na brzegach, przez co granicznik wyglądał raczej jak ofiara chirurga maniaka, niż smoka. Widząc jak poważne są obrażenia uwinąłem się tak szybko jak mogłem i pozwoliłem medykom działać.

-Co o tym sądzisz? – zainteresował się Klapton.

-Sądząc po tych szramach, to nasz smok ma noże zamiast pazurów. Mam szczerą nadzieję, że nie przyjdzie nam walczyć z nim w starciu. Jeśli dojdzie do bitki musimy trzymać go na dystans.

-A czy smoki nie zieją jeszcze ogniem? – zwróciła uwagę Biełła.

Spojrzałem na nią w zamyśleniu, a ona zaraz spłoszona odwróciła wzrok, potwierdzając, że niezależnie od nastroju czy intencji źle mi z oczu patrzy. Z pewnością nie pomaga mi to w nawiązywaniu dobrych relacji z innymi.

-Wtedy – powiedziałem przeciągając sylaby – poślemy na niego Klaptona. W końcu to mag ognia, nie?

 

*

 

-To tutaj go spotkaliśmy – wyjaśnił trzeci granicznik zakreślając ramieniem łuk nad okolicą.

Zwyczajna równina jakich pełno w Sferze Skrzyżowania, kępki dzikiej trawy, kilka niewysokich drzewek oraz samotnych skał. Całość oświetlana przez dwa słońca, jedno w zenicie, a drugie, sporo mniejsze, wychylające się właśnie nieśmiało zza dalekich gór.

-Tutaj? To kawał drogi od najbliższego przejścia, prawda? – zainteresowałem się.

-Tak, ale tutaj i na pasie najbliższych kilku kilometrów, jest sporo przejść wygasłych, a nawet kilka chaotycznych. Niektóre otwierają się samorzutnie co jakiś czas – wtrącił Klapton, który nigdy nie przepuszczał okazji, aby zaświecić widzą.

-Jest tak jak mówi kolega – potwierdził strażnik. – Dzieje się to jednak na tyle rzadko, że nie utrzymujemy stałego posterunku, a jedynie regularnie wysyłamy patrol.

-Rozumiem. Możesz nam pokazać gdzie dopadł tego pociętego?

-Jasne, za mną.

Poprowadził nas jeszcze kilka kroków i wskazał miejsce starcia. W zasadzie mógł sobie darować, ponieważ okolica przemawiała sama za siebie. Ziemia była poorana butami chaotycznie przemieszczających się ludzi, a wszystkie ślady krzyżowały się w okolicy solidnych rozmiarów wsiąkniętej w ziemię plamy krwi.

-Kiedy już ciachnął kolegę, to zwiał tam – uprzedził moje pytanie granicznik.

Spojrzałem we wskazaną stronę.

-Mówiłeś, że kiedy uciekał to zamienił się w smoka – upewniłem się.

-Owszem, ale nie przyjrzałem się zbyt dobrze. Starałem się w tym czasie zająć kumplem.

-Jasne. – Odwróciłem się w stronę mojej drużyny – To co, szukamy?

-A mamy inny punkt zaczepienia? – zapytał retorycznie Klapton.

Ruszyliśmy śladem uciekającego smoka, uważnie obserwując powierzchnię ziemi. Przez kilka metrów grunt był dosyć ubity i trop niemal zniknął nam z oczu, ale już kawałek dalej znów był czytelny. Akurat w miejscu gdzie nastąpiła przemiana. Ślady ludzkich stóp w kilka kroków zmieniły się w coś o kształcie przypominającym nieco kurzą łapę, tylko o wiele większą i o pięciu wyraźnie odbitych palcach. Wtem wgłębienia stały się o wiele głębsze, by zaraz urwać się i zniknąć. W tym miejscu stwór zapewne wzbił się do lotu.

Kontemplowaliśmy nasze znalezisko przez krótką chwilę. Pierwszy odezwał się Klapton.

-Problem ziania ogniem możemy uznać za niebyły.

-Serio? Dlaczego? – zainteresowałem się żywo.

-Mamy do czynienia z lungiem, czyli Smokiem Wschodnioazjatyckim, a konkretnie, sądząc po liczbie palców, Chińskim Smokiem Cesarskim.

-A co zamiast ognia?

-Berghest, ty i ten twój pesymizm – westchnął. – Chciałbym ci kiedyś zabić klina, ale to nie będzie dzisiaj. Lungi, w przeciwieństwie do smoków europejskich, związane są z żywiołem wody, oraz, jak mówią podania, władają pogodą.

-Czyli zamiast kul ognia mogę spodziewać się ulewy, gradu i piorunów? – podsumowałem.

-Coś w tym guście. Ale z drugiej strony podania stwierdzają, że Lungi są z reguły stworzeniami sprzyjającymi człowiekowi.

-Powtórz to temu biedakowi, który leży w ambulatorium.

-Może coś go sprowokowało? – zamyślił się Klapton.

-Zapytasz, kiedy go dopadniemy – uciąłem jego spekulacje. – Biełła – zwróciłem się do dziewczyny, która od dłuższej chwili z zainteresowaniem badała ślady. – Woda to twoja domena. Dasz radę go wyśledzić?

-Myślę, że tak – wstała i otrzepała kolana. – W przypadku bardziej pospolitej istoty, przy tak małej ilości śladów, mogłabym mieć problemy, ale jego energia jest bardzo charakterystyczna.

Skinąłem jej zachęcająco i uśmiechnąłem się lekko. Miałem tylko nadzieję, że ten grymas nie spłoszy jej znowu. Komu, jak komu, ale jej akurat nie chciałem robić na złość. Na szczęście tym razem nie zlękła się.

Wraz z Klaptonem odsunęliśmy się, aby nie rozpraszać jej podczas rytuału.

Najpierw powoli i dystyngowanie uklękła na oba kolana i wyciągnęła z torby flakonik z wodą i małą porcelanową miseczkę. Nalała nieco wody do naczynka i schowała buteleczkę, uprzednio starannie ją zakorkowawszy. Złożyła dłonie i wyszeptała kilka słówek. Potem delikatnie zanurzyła w wodzie koniuszki palców. Na jej drobnej twarzyczce wymalowało się całkowite skupienie. Pozostała w bezruchu dobrych pięć minut, a my przyglądaliśmy się bez słów.

-Mam – powiedziała w końcu. – Jest na południe stąd, w miejscu pełnym innych istot. Zapewne udał się do Stolicy.

-W ludzkiej postaci jest praktycznie nierozpoznawalny. Pewnie postanowił wmieszać się w tłum i przeczekać zamęt, który wywołał – pomyślałem na głos. – Masz dobry namiar?

-Bardzo dobry – odpowiedziała i widać było, że jest podekscytowana, co nie zdarzało się jej niemal nigdy. – Jego energia jest bardzo specyficzna, wyraźnie odcina się od tła. Doprawdy niezwykła!

-No to idziemy po to dziwo – zadecydowałem.

 

*

 

Lemuria była metropolią budowaną za pomocą magii, w wyniku czego zmieniała się błyskawicznie i w sposób nie całkiem kontrolowany. Czasem zdarzało się, że frontowe okno pokoju pokazywało inną cześć miasta niż ta, do której trafiałeś wychodząc przez stojące obok niego drzwi. Innym razem gdy wracałeś od kupca okazywało się, że droga, którą do niego przyszedłeś już nie istnieje. Co jednak ważniejsze, niepotrzebne już budynki czy dzielnice nie zawsze były likwidowane. Często, z czystego lenistwa najpewniej, magowie architekci zwyczajnie spychali je na obrzeża. Z jakiegoś powodu głównie na te południowe, w wyniku czego wytworzyła się tam dzika dzielnica wszelakich dziwów.

Właśnie tam, pod niepozorny podniszczony piętrowy domek, przywiodła nas Biełła.

-Jest tutaj.

-Gdzie dokładnie? – zaciekawiłem się.

-Nie jestem pewna. Nie chcę teraz skanować, z bliska mógłby mnie wyczuć – wyjaśniła.

-No racja, nie chcemy go przecież zaalarmować – przyznałem.

Przyjrzałem się budynkowi w zastanowieniu. Nie filozofowałem szczególnie i szybko się zdecydowałem.

-Zrobimy tak. Klapton, pilnuj tylnego wyjścia, a ty Biełła przodu. Ja wejdę do środka. Gdybym go wypłoszył, to w najpierw próbujcie go spętać jakimś sprytnym magicznym sposobem. Jeżeli się nie da, to postarajcie się go trochę poszarpać, jeśli odpadnie mu chociaż łuska, to ją znajdziemy i już nam nie zwieje. Jakieś zastrzeżenia?

Pokręcili przecząco głowami. Nawet Klapton, chociaż widziałem w jego oczach lekką butę. Widać po ponad roku wspólnej pracy nauczył się, kto jest szefem i, że nie należy się ze mną sprzeczać. Mając w pamięci przeboje, które przechodziliśmy na początku znajomości, uznałem jego milczącą zgodę za miłą odmianę.

-To ruszajcie – poleciłem i pobiegli.

Zostałem sam w zaułku. Sięgnąłem do kabury pod pachą i wyciągnąłem z niej mojego Lugera P09. Broń elegancką, solidną i w odpowiednich rękach śmiercionośną. Wysunąłem magazynek. Zwykle ładowałem go naprzemiennie kulami zwykłymi i srebrnymi, co pozwalało wywrzeć odpowiednie wrażenie na większości istot, z którymi miałem do czynienia. Tym razem jednak wątpiłem w skuteczność tego zestawu i zamieniłem go na inny, pełen pocisków zaprawionych jadem żaby zwanej Liściołazem Straszliwym. Te urocze stworzonko, mimo że mieszkające w świecie wewnętrznym, produkowało w swoim ciałku toksynę, która oddziaływała bezpośrednio na duszę, co czyniło ją zabójczo skutecznym orężem w walce z niemal każdym przeciwnikiem. Tych osiem pestek powinno mi dać silne argumenty w starciu ze smokiem.

Energicznie wsunąłem magazynek i przeładowałem pistolet. Upewniłem się jeszcze, że szabla i bagnet łatwo wysuwają się z pochew. Nie chciałem dopuścić do zwarcia, ale w razie czego wolałem mieć pewność, że będę w stanie błyskawicznie dobyć broni.

Ruszyłem w kierunku budynku. Z prawej kątem oka dostrzegłem Biełłę, oczekującą na pozycji.

Dotarłem do drzwi. Mając w pogotowiu pistolet delikatnie nacisnąłem klamkę, starając się aby nie wydała najmniejszego skrzypnięcia. Ostrożnie uchyliłem drzwi, były niemal idealnie bezgłośne, ktoś kiedyś wykosztował się na porządny czar, aby je zrobić. Sień była pusta. Wśliznąłem się do środka.

Mając pewność, że ani Biełła, ani Klapton mnie nie widzą, zdecydowałem się ułatwić sobie sprawę. Nie lubiłem korzystać z umiejętności, które posiadam z tytułu bycia wilkołakiem, ale smok niepokoił mnie i nie chciałem dać się zaskoczyć. Skoncentrowałem się i pociągnąłem nosem solidną dawkę powietrza, by wyłapać obce zapachy. Nie musiałem się wysilać, od razu poczułem. Jeśli Biełła równie silnie wychwytywała jego energię, to nie dziwię się, że wyśledziła go z taką łatwością. Zapach miał jedyny w swoim rodzaju.

Z wysiłkiem przełknąłem ślinę i ruszyłem na piętro, skąd dochodził zapach. Powoli kroczyłem po schodach, w myślach dziękując człowiekowi, który postanowił się szarpnąć także na solidny czar, aby stworzyć nietrzeszczące stopnie.

Krok za krokiem, zbliżałem się do końca stopni. Kończyły się one umieszczoną w suficie klapą, w tej chwili otwartą. Kiedy moja głowa miała już za dwa schodki wychylić się ponad brzeg, usłyszałem głos.

-Nie wysilaj się. Wiem, że tam jesteś – to był smok. Po mitycznym stworzeniu tej klasy spodziewałem się głosu niczym grom, ale nic z tych rzeczy. Jego wymowa w niczym go nie zdradzała. Co więcej akcent do łaciny miał o wiele lepszy niż ja.

Westchnąłem głośno. Nie było już sensu się kryć, zdecydowanie postąpiłem po ostatnich stopniach. Nie opuszczałem jednak pistoletu.

Na piętrze były nieliczne meble a pośród nich wiklinowy fotel w którym zasiadał smok, teraz w postaci starego człowieka. Jego kamuflaż był idealny, potrafiłbym go minąć na ulicy i nie miałbym pojęcia, kim jest. Wykryć mógłbym go jedynie dzięki wyczulonemu węchowi, ale tego, z wielu powodów, nie używam na co dzień.

-Wiedziałem, że przyjdziecie – zagaił smok z bladym uśmiechem. – Wyczułem dziewczynę. Jest zdolna, ale brakuje jej jeszcze doświadczenia. Jednakże – zreflektował się, – gdzie moje maniery? Jestem Han Shui, dawnymi czasy patron wspaniałej rzeki o takim samym imieniu, dobry przyjaciel wszystkich sług Cesarstwa.

-Mów mi Barghest – rzuciłem niedbale. – Wiesz, dlaczego przyszliśmy?

-Przez człowieka, którego zraniłem, zapewne?

-Też, ale przede wszystkim dlatego, że próbowałeś przekroczyć granicę ze Sferą Wewnętrzną – uściśliłem.

-Dlaczego? – zdenerwował się smok. – Dlaczego tak usilnie chcecie mi w tym przeszkodzić?

-Wstęp do Sfery Wewnętrznej jest ograniczony dla istot magicznych. Ten świat ma dosyć własnych problemów – wyjaśniłem. – Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Poddaj się i chodź z nami do siedziby Gildii. Twoją sprawę wciąż można jeszcze załatwić. Złożysz wyjaśnienia, będziesz grzeczny, a kiedyś może nawet uda ci się dostać pozwolenie na odwiedziny – zachęcałem go, kiedy naszła mnie nagła myśl. – Ale prawdę powiedziawszy nie masz do czego wracać. W czasie jak cię nie było Cesarstwo upadło, teraz w Chinach twardą ręką rządzą komuniści. I są na dobrej drodze, aby wycisnąć z tego kraju ostatnie tchnienie. Dla przykładu rzeki, w tym zapewne i ta twoja, są teraz płynącymi ściekami, gęstymi od brudu i odpadków.

Zmęczone oczy smoka zawilgotniały.

-Możliwe, ale to bez znaczenia! Nie mam czasu na biurokrację i nie potrzeba mi waszej litości! – głos mu się załamał. – Umieram. My smoki potrafimy wyczuć, kiedy przychodzi na nas czas. A wszystko, czego pragnę to raz jeszcze spojrzeć na ukochaną ojczyznę… Odwiedzić rzekę dawnych dni – moją rzekę, nawet jeśli została zatruta. Czy to naprawdę tak wiele?

-Przykro mi – powiedziałem, ale chyba nie zabrzmiało to szczerze. Nie jestem dobry w takich sprawach.

-Nie pogodzę się z tym! Będę walczył! – zapowiedział smok, niespodziewanie silnym głosem.

Spojrzałem raz jeszcze w jego starcze oczy, które na chwilę rozbłysły nowym ogniem.

-Takie twoje prawo.

Han Shui poważnie skinął głową.

Nagły podmuch pchnął mną o ścianę. Spodziewałem się czegoś takiego, ale i tak walnąłem aż zatrzeszczały mi kości. Bolało jak diabli, ale coś takiego nie mogło mnie powstrzymać. Smok wyraźnie nie zdawał sobie z tego sprawy i zaszarżował przemieniając się w biegu w swoją naturalną postać. Kiedy przed jego pyskiem pojawiła się lufa Lugera i spojrzał w jej czarną otchłań, nie potrafił ukryć zdziwienia.

Strzał w zamkniętym pomieszczeniu zabrzmiał ogłuszająco.

Han Shui był diabelnie szybki, trzeba mu to było oddać, niemal uchylił się przed kulą. Niemal, bo pocisk rozorał mu skórę nad prawym okiem, wzdłuż płaskiej czaszki. Smok zawył rozdzierająco i wściekle machnął ogonem, trafiając mnie w pierś. Cios, silny jak uderzenie kafara, pozbawił mnie tchu i sprawił, że w oczach mi pociemniało i osunąłem się na ziemię.

Spodziewałem się kolejnego ataku, ale jedyne co poczułem to gwałtowne zawirowania powietrza.

Mroczki przed oczami rozwiały mi się akurat, by zobaczyć jak smok spowity w formującą się trąbę powietrzną przebija się przez dach. Odłamki desek, dachówek oraz setki kłujących drzazg zawirowały dokoła. Osłoniłem twarz rękawem skórzanej kurtki i zacząłem się gramolić na równe nogi.

Jednym susem wyskoczyłem przez wyrwę w suficie, mając nadzieję, że oczy wszystkich będą wtedy zwrócone w stronę wężowatego gada. Stanąłem na dachu, akurat by zobaczyć jak ogon smoka zostaje opleciony przez ognistą pętlę, która w spotkaniu z wilgotnym powietrzem wirującym wokół niego zaczyna buchać parą.

Przyjąłem pozycję strzelecką. Muszka i szczerbinka posłusznie zgrały się na smoczej sylwetce. Widziałem jak stwór wije się wściekle, nieubłaganie trzymany przez uczepioną jego ogona linę.

Już ściągałem język spustu, kiedy…

Zauważyłem, że smok jest piękny.

Ta myśl, tak do mnie niepodobna, poraziła mnie i wyprowadziła z równowagi. Wpatrywałem się w smukłe ciało Han Shui i nie mogłem się nadziwić jego wspaniałości. Wszystkie opisy, czy nawet najpiękniejsze ryciny dalekowschodnich mistrzów pędzla nie zbliżały się nawet do rzeczywistości. Był on sam w sobie absolutnie oryginalny i doskonały. A o ile cudowniej musiał wyglądać w latach swojej młodości?

Zacisnąłem szczęki. Musiałem się opamiętać. Do Regulatorów nie przyjmowali ze względu na gust estetyczny. Smok, jakkolwiek wspaniały, stanowił zagrożenie.

Wystrzeliłem cztery razy. Wystarczyło.

Pociski roztrzaskały łuski i wgłębiły się w ciało. Han Shui wyprężył się gwałtownie po czym zwiotczał i zaczął spadać. Z impetem uderzył o spadzisty dach jednego z budynków i zagarniając ze sobą pojedyncze dachówki sturlał się na ziemię do zaułka.

Zeskoczyłem przez dziurę w dachu i pognałem na złamanie karku po schodach.

 

*

 

Jakimś cudem dobiegłem pierwszy, moich towarzyszy jeszcze nie było. Smok leżał w wąskim zaułku zatopiony w kałuży własnej krwi. Wiąż żył. Ciężko łapał oddech, chrypiąc przy tym lekko.

Uklęknąłem przy nim. Krew z rozoranej głowy zalała mu oko i posklejała włosy wyrastające wokół szczęki.

-Han Shui, jesteś aresztowany – wypaliłem głupio. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

-Niewola – lung nasycił te słowo całą odrazą na jaką było go stać. – Wolę śmierć! – spojrzał mi w oczy, zobaczyłem w nich błaganie. – Zabij mnie! Nie zniosę hańby!

-Jeśli taka twoja wola.

Kiedy sięgałem po bagnet do zaułka właśnie wpadał zdyszany Klapton, ale nie powstrzymało mnie to. Przyłożyłem ostrze do smoczego karku, zaraz za czaszką i mocno naparłem. Bez trudu przebiłem delikatne w tym miejscu łuski. Smok wydał ostatnie tchnienie. A ja nie poczułem nic, odbierając mu życie. Z resztą jak zawsze, kiedy przychodzi mi zabijać.

Kiedy wychodziłem z zaułka Klapton wrzeszczał na mnie. Nie zwracałem na niego uwagi. Wychodząc na drogę minąłem jeszcze Biełłę, która patrzyła na nas szeroko otwartymi oczyma, najwyraźniej nie rozumiejąc o co znowu nam poszło, ale na nią też nie zwróciłem uwagi.

Zniszczyłem coś pięknego, może ostatniego z tego rodzaju.

I znowu nic nie poczułem.

Jak ludzie sobie z tym do cholery radzą?

Koniec

Komentarze

Przeczytałam z przyjemnością. I odrobiną smutku na koniec.
Dodatkowy plus za kule ze jad Liściołaza Straszliwego - lubię takie ciekawostki.
Drobne minusy:
 "dla nas dzień jak codzień" -  co dzień
"Lemuria, była metropolią" - przecinek niepotrzebny
"Innym razem wracając od kupca okazywało się, że droga, którą do niego przyszedłeś już nie istnieje." - w moim poczuciu lepiej by brzmiało "gdy wracałeś"
"akcent do łaciny" - łaciński akcent?


Są takie teksty, w których po prostu widać wyobraźnię. W tym widać - miałam wrażenie, że po prostu opisujesz, co ci się kiedyś przydarzyło, że naprawdę walczyłeś z tym smokiem, całe te przygotowania, śledzenie bestii, potem opis potyczki - są po prostu realne.

Niestety, błędy zgrzytają, czasami bardzo. Oprócz tych, które wymieniła szara, mamy np. "kiedy jest okazja chodź odrobinę poznać styl walki wroga" - choć! choć! choć! a nie chodź. Albo "zacząłem się gramolić na równe nogi". "Pachniał jak nic, co miałem okazję spotkać" - czy można pachnieć jak nic? ;) Albo "Wraz z Klaptonem odsunęliśmy, aby..." - brakuje "się". Czasem przecinki są niepotrzebne, a czasem ich brakuje, a przydałyby się, żeby czytelnik mógł "wziąć oddech w czytaniu". Według mnie - na 4.

Dziękuję obu paniom za cenne sugestie. Zostały przyswojone i niezwłocznie poprawione. Pozostaje jednak problem moich przecinków, które "Czasem (...) są niepotrzebne, a czasem ich brakuje (...)". Prawda jest taka, że skoro znalazłem w końcu motywację i zacząłem pisać, to wypadałoby wrócić na chwilę do gimnazjum i przypomnieć sobie zasady tej nieszczęsnej składni, która wyciskała wtedy ze mnie łzy. Może przestanę wtedy sypać przecinkami w losowych miejscach.

OK, do konkursu. :)
 

Wciąż szukam testu z "Dragonezy", któremu mógłbym spokojnie i z czystym sumieniem dać "szóstkę". I to opowiadanie się o nią otarło. Jest naprawdę świetne. Opisy umiejętnie budowane. Nastrój jak należy, który nie pozwala błądzić myślom w trakcie lektury.

 

Tu i ówdzie wyszperałem kilka literówek, brakuje też spacji w dialogach, po pierwszym myślniku, a powinna być. Interpunkcja, owszem, mogłaby być lepsza, ale nie jest też wcale taka zła, bo o niej mówić. To wszystko nie ma znaczenia, bo lektura tego opowiadania sprawiła mi przyjemność i nie chciał bym ją psuć pierdołami.

 

Dałbym 6 i po zastanowieniu dam, ale, kurcze pieczone, mam wrażenie, że gdzieś tutaj się mogę natknąć na jeszcze lepszą smoczą opowieść. To nara, idę szukać ;)

Dobry pomysł. Nawet bardzo dobry, ale nie mogę dać piątki z czystym sumieniem, za dużo błędów, zdecydowanie. Widząc zresztą brak spacji po myślnikach (tak, pierdoły, ale co z tego, estetyka tekstu też jest dla mnie ważna) miałam zamiar w ogóle nawet nie zaczynać lektury, dopiero komentarze przekonały mnie, że może warto. Ciekawy świat, opowiadanie całkiem niezłe, ale do dopracowania. Póki co stawiam cztery i radzę autorowi, żeby na przyszłość postarał się uważnie sprawdzić tekst przed dodaniem;) Tylko na tym zyska.

Oczywiście, że wszystko ma znaczenie. Nazwałem to pierdołami ze strachu przed Mortycjanem, naszym portalowym krytyku krytyków. W końcu dorwał się do władzy i lepiej mu nie szurać  ;)

Nowa Fantastyka