
– Przyszły, poszły i zostawiły! Idźcie do diabła!
Zirytowana babcia Frania pogroziła powietrzu zaciśniętą aż do zbielenia kłykciów pięścią. I zapłakała nad polem, z którego jesienny deszcz zdążył zmyć krew, ale pozostawił po sobie wojenny rynsztunek. Ten nie chciał wsiąknąć w glebę, choć i tak tutejsza ziemia szybko się go pozbyła pracą ludzkich rąk. Ileż żelaza by zardzewiało, ileż ubrań pogniło, gdyby nie rozebrać maszyn i nie wziąć porzuconych mundurów do każdego gospodarstwa!
Marysia tylko uczepiła się babcinej spódnicy, wpatrując się w zgliszcza tanków, armat i karabinów powbijanych w ziemię. Te ostatnie, z założonymi hełmami, robiły za prowizoryczne oznaczenia grobów. W tych trudnych czasach nie warto było liczyć na bogatszy pochówek. Adaś, stojący obok, przyglądał się pobojowisku, po czym pokiwał głową, jakby przyznając rację staruszce. Milczał.
Później, nocą, gdy babcia spała, szedł powoli, próbując nie nacisnąć na skrzypiące deski w podłodze. Wiedział, których należało unikać. Największy problem był z drzwiami, ale i z tym sobie poradził, niemal bezdźwięcznie zdejmując zasuwę i wślizgując się przez szparę do sieni niczym cień. Stąd już wiodła prosta droga na dwór.
Burek nawet nie szczeknął – merdając ogonem, zaczął pałętać się Adasiowi pod nogami, świadom ich kolejnej misji. Teraz dokąd? zdawały się pytać jego oczy. Adaś pogłaskał go po grzbiecie i skierował się do szopy, w której mieścił się warsztat. Zapakował potrzebne przedmioty do worka. Ruszył w stronę pola.
– Idę z tobą.
Adaś zesztywniał. Głos dobiegał z cienia pod domem. Nie pytał, nie prosił, po prostu wyrażał fakt. Powtórzył się, ale tym razem materializując się w świetle księżyca w dziecięcą buzię, ręce i nogi. A skoro Burek nie wszczął alarmu warczeniem, głos mógł należeć tylko do jednej osoby.
– Maryśka! – syknął Adaś. – Co ty tu robisz, do jasnej ciasnej?
– Nie mów tak przy mnie! Wiesz, co babcia o tym myśli.
– Nie obchodzi mnie to. Wiesz, że teraz to ja jestem głową rodziny.
Chłopak założył tobołek na ramię, cicho gwizdnął na psa i ruszył. Siostra popędziła tuż za nim.
– Idziesz go odwiedzić, tak?
Niemą odpowiedź dał kierunek, który Adaś obrał. Zapalił lampkę i oświetlił drogę. Nie dyskutował już z dziewczynką, chociaż zachodził w głowę, jak udało się jej bezszelestnie przemknąć pod czujnymi okiem i uchem babci i jego. W duchu skarcił Burka. Chyba będą mieli sobie coś do wyjaśnienia, a rozmowa będzie opierała się na pustej misce przy budzie.
Nie zdążył obmyślić odpowiedniejszej kary, bo kiedy weszli na rozległą połać, nagle nocny krajobraz pól – szeleszcząca i wilgotna trawa, wiatr targający kłosami zbóż, zające skradające się w gęstwinach – zmroczniał. Z ciemności wychynęły nieprzystające kształty. Zdawałoby się ogromne głazy, lecz Adaś wiedział: jeszcze dwa dni temu pluły ogniem i miażdżyły pod sobą kości.
Pozbijane naprędce krzyże, zaznaczone dodatkowo białą farbą, znaleźli dość szybko.
– Szkoda, że mama nie może leżeć obok niego, tylko w Warszawie – rzuciła smutno Marysia.
Mama umarła przy porodzie Marysi. W pamięci Adasia zostały po niej tylko nieliczne ślady: uśmiech, zapach ciasta drożdżowego i róż, które tak skrzętnie pielęgnowała w ogródku.
Krzyże faktycznie składały się jedynie ze strzelb wciśniętych lufą do ziemi i żółwiowych hełmów założonych na nich. Kościotrupia straż – tak widział je Adaś, klękając przed prowizorycznymi nagrobkami. Nie po to jednak, by się modlić: rozwiązał supeł tobołka i rozłożył na płachcie rzeczy. Oświetlił je tylko na sekundę, ale Marysia, kucająca obok, podpierając się na grzbiecie Burka, zdążyła zauważyć.
– Hej, co to jest? – zawołała. – Widziałam to u jednego z żołnierzy. Skąd ty to…
– Cicho bądź!
– I po co ci ten nóż!
Gdy ona wciąż coś mówiła, on skupił się na pracy. Musiał połączyć jeszcze kilka kabelków i urządzenie było gotowe. Nie wyglądało olśniewające. Ot, kilka drucików i parę płytek opakowanych w metal. Niemniej kiedy nacisnął przełącznik, zawirował świat.
***
Adaś widział wojnę, choć babcia wciąż miała go za naiwnego trzynastolatka. Obrazy w głowie przesuwały się, niewyraźne, widoczne z zagajnika. Dostatecznie dobre, by zrozumieć, że wygrywa nie najsilniejszy, ale ten, co ma szczęście. Wojną rządziło prawdopodobieństwo. Nie mogło być inaczej, odkąd zaczęto używać czasomierzy.
Scena wyrwana niczym z kuglarskiej sztuczki lub niemego filmu: rosyjski żołnierz, zaciekle walczący o życie, prawie nie zdołał obronić się przed polskim bagnetem, jednak gdy ostrze znalazło się tuż-tuż, przepadł; pojawił się z powrotem, ale w innym miejscu, przebijając Polakowi szyję. Cała bitwa wyglądała podobnie: walczący pojawiali się i znikali, ci sami lub inni, tanki strzelały i deptały, po czym rozpływały się w powietrzu, by ukazać się znikąd kilkadziesiąt metrów dalej z kolejną salwą; nikt nie ginął, chociaż wszyscy ginęli. Bitwa trwała tak kilka długich dni, aż wreszcie ktoś zyskiwał przewagę – kilka lepszych posunięć i szala przechylała się w jedną bądź drugą stronę.
Adaś oszacował w pamięci, obserwując żołnierzy: pięć sekund, tyle maksymalnie trwało, zanim któryś z walczących wracał na pole bitwy (o ile wcześniej nie pojawił się i nie zniknął w ciągu tego czasu). Wynik pasował do ustaleń konwencji londyńskiej, podpisanej na tle Wieży Zegarowej. Pięć sekund, nie na dłużej żołnierz mógł przenieść się w przeszłość podczas bitwy. Okres wybrany drogą głosowania. Adaś wątpił, żeby ci na górze kiedykolwiek widzieli krew z bliska.
On widział. Rozchlapała mu się pod butem, kiedy wdepnął w czerwoną kałużę, spacerując po pobojowisku. Musiała należeć do mężczyzny z tanka, bezwładnie zwisającego kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, jakby ludzka marionetka. Adaś powstrzymał odruch wymiotny, który nie dawał mu spokoju przez cały szalony spacer, gdy lawirował między ścielącymi się trupami. Był wieczór, a on chciał dostać się do maszyny – wspiął się po stopniach, wyminął martwego bolszewika i wskoczył do kabiny. Prawie na coś nadepnął w ciemności. Poświecił sobie na buty i prawie krzyknął ze zdumienia.
Czasomierz!
– Jak ty się tutaj…
Po każdej bitwie, nawet jeśli zostawiano martwych, żeby posprzątać ich później, skrupulatnie zbierano czasomierze – niczym łupy wojenne. Mimo wszystko takie cacka nie powinny wpadać w niepowołane ręce.
Adaś wyskoczył z tanka i, ukucnąwszy, przyjrzał się urządzeniu. Przesiedział jako dziecko w warsztacie wiele godzin. Tata często przekazywał mu wiedzę, którą zdobył, pracując niegdyś na delegacji dla niemieckich firm wojskowych, zanim szerząca się propaganda antypolska zmusiła go do powrotu do ojczyzny, więc chłopak znał się na rzeczy. Zanim nastała wojna, miał iść do szkoły w Warszawie. Miał do tego smykałkę, chyba błysk geniuszu, dlatego nie dziwiło, że wystarczyło kilka godzin, gdy babcia nie patrzyła, by pokazać, że pięć sekund to doprawdy okres bardzo arbitralny.
***
Najpierw, gdy się pojawił, panował chaos, a potem nic się nie zmieniło. Wokół Adasia wirowały szable i całowały bagnety, powietrze roznosiło obce krzyki i płacz, a tanki odgrywały swój koncert, wystrzeliwując pociski i tupiąc żelaznymi stopami. On sam nie był przygotowany na pojawienie się w tym miejscu z takim impetem (żołnierze przez długie godziny musieli ćwiczyć „skakanie po czasie”, jak czasem nazywało się tę strategię walki), dlatego prawie nadział się na czyjeś ostrze. W ostatniej chwili przeskoczył.
Trochę trwało, nim przyzwyczaił się do sytuacji, ale wreszcie nauczył się używać czasomierza tak, że unikał kul i innych niebezpieczeństw w ułamkach sekund. Jego koszulka była cała pokrwawiona – krwią setek żołnierzy, o których otarł się i na których wpadł, podróżując w czasie.
Szukał wzrokiem znajomego błysku w oku, zakręconego wąsa i charakterystycznej tyczkowatej sylwetki. Jednak wśród setek twarzy trudno było dostrzec tę jedną, nawet jeśli założył, że tata zginął w tym miejscu o tej porze (plus-minus kilkanaście minut). Próbował więc dalej, przeskakując o sekundy do przodu i do tyłu, licząc, że wreszcie trafi do odpowiedniej przeszłości.
I trafił. Stanęli wręcz twarzą w twarz, przerażeni, choć na twarzy starszego z nich pojawiło się zaskoczenie. Mimo to szybko zareagował, łapiąc chłopaka za ramię i przeskakując, kiedy dwóch Rosjan zmaterializowało się tuż obok.
– Co ty tu, do cholery, robisz, synek!?
Cały czas skakali. Zmieniały się wokół twarze, choć nie ich wojenna mimika.
– Przyszedłem cię uratować – jęknął Adaś.
– Ale jak!?
– No tak.
Świat zawirował na dłużej.
***
– Przyszły, poszły i zostawiły! Idźcie do diabła!
Adaś uderzył głową o coś twardego. Nim zdążył rozmasować obolałe miejsce, poczuł kolejne uderzenie i wzrok przesłoniło mu coś ciemnego. Siedział na trawie i mroczki skakały mu przed oczami.
– Matko Boska i wszyscy święci, Józef! Wyszedł z grobu! Koniec świata! Proboszcza!
Babcia – skojarzył. To babcia krzyczała. Ale czemu jej nie widział?
– I jeszcze mój wnuk w bolszewickim hełmie! Na grobie ojca! Zdejmuj to diabelstwo z łba i to prędko, bo cię spiorę jak nigdy własne dzieci!
Hełm. Tak, to on mu przeszkadzał. Choć, w obecnej sytuacji, kiedy babcia stała się piątym jeźdźcem apokalipsy, być może lepiej by było ochraniać czoło.
Jednak zdjął go i ujrzał, gdzie się znajduje: przy prowizorycznym grobie taty. Zobaczył też swoją babcię, siostrę i – tatę. Obejmowali się w trójkę, popłakując. Ojciec spojrzał w jego stronę, uśmiechnął się, po czym wyciągnął zachęcająco rękę. Adaś, ociężale, podniósł się, dołączając do wianuszka. Najmocniej ściskał go tata.
Potem, kiedy siedzieli we dwójkę przed domem, a Burek poruszał nosem w pustej misce, tata pytał, jak Adaś mógł być tak głupi, żeby cofać się w czasie w sam środek bitwy. Równie dobrze, mówił dalej, powinien był strzelić sobie w głowę albo skoczyć do czasu, w którym się jeszcze nie narodził.
– Najzabawniejsze – powiedział na koniec – że babcia do tej pory nie wie, co się stało. Marysia powiązała fakty, ale moja mama jest już chyba na to za stara. Myśli teraz o tobie jako synu diabła. Jeśli tak, ona musiałaby być najczystszą postacią zła!
Zaśmiali się do czerwieni zmierzającego ku wieczorowi nieba. Wchodząc do domu na kolację, Adaś pomyślał, że zachodzące słońce przypomina tarczę zegara. Bez wskazówek, pokazujących, gdzie jest przeszłość, teraźniejszość i nadchodzące lata.