– Stasiu! – zawołał pan Eustachy po raz szósty, wychylając się przez okno. – Niechże Staś się pospieszy! Co to za brewerie niepotrzebne tam wyprawiacie! Brać mi już te walizy, pudła, wnosić wszystko do powozu! Czasu nie ma!
Staś – dwumetrowy olbrzym w kolorowej liberii pokojowca średnio pasującej do jego postury i miny – przewrócił oczami. Poniewczasie przyszła nadzieja, że pan tego nie zauważy w nocnych ciemnościach.
– Jeszcze ładują, jaśnie panie! – odkrzyknął. – Już niedługo!
– Ale wy się trochę pospieszcie! – pan Eustachy jęknął. – Długa droga przed nami, a skoro już muszę się ruszyć z Krakowa, to niechże to będzie jak najszybciej za nami…
– No tylko jaśnie pan nakazał nową trumnę, a ta do powozu wejść nie chce! – zawołał Staś i zaraz się zreflektował, że przecież nie wszyscy sąsiedzi są… z towarzystwa. Co prawda stare świerki zasłaniały willę, dość skutecznie kryjąc ją przed wzrokiem ciekawskich, ale, jak powtarzał pan Eustachy, ostrożność nie zawadzi. Szczególnie, pomyślał Staś ponuro, że to, co robili, nie było tak do końca legalne nawet wedle praw obowiązujących w tak zwanym “towarzystwie”.
– Ale że do powozu, jak do powozu?! – zakrzyknął pan Eustachy. – Powiedz no im tam, niech czekają, już idę. A niedojdy jedne, wszystko trzeba samemu… – mamrotał jeszcze do siebie. Zniknął z okna, a chwilę później Staś zobaczył jego przygarbioną sylwetkę – długi płaszcz podróżny, kapelusz, laseczka w dłoni – w drzwiach.
– No i co to z tą trumną, pogłupieliście kompletnie?! – zapytał, machając na Stasia i idąc w kierunku powozu. – No gdzie do środka, przecie to trzeba z tyłu przymocować!
– Jaśnie panie – Staś uznał, że to może być właściwy moment, by zaryzykować kolejne podejście do dręczącej go od dawna sprawy. – A jakby tak jaśnie pan przemyślał… może by tak zrezygnować z powozu? Samochód by pożyczył, pojechał wygodnie i szybko, a i bezpiecznie. Są nawet takie specjalne do przewozu trumny…
Jeżeli Staś liczył, że sprawę samochodu uda się załatwić, wykorzystując zamieszanie z nową trumną, to się mylił. Pan Eustachy zacisnął zęby i – jak zwykle, kiedy pojawiał się temat – oświadczył Stasiowi, że ani on, ani żaden szanujący się wampir, wynalazkami, które w każdej chwili mogą wybuchnąć i zapalić się żywym ogniem, podróżować nie zamierza. Od podróżowania są powozy.
Staś zawahał się przez moment, rozważając, czy przypomnieć panu o kupce popiołu, która została z hrabiny von Breuner po tym, jak jej powóz przewrócił się w biały dzień na oblodzonej drodze, a z trumny odleciało wieko. Uznał, że nie warto: po poprzedniej wzmiance o hrabinie on i rządca Franciszek spędzili długie dwa tygodnie, noc w noc testując na sobie, na polecenie pana, wytrzymałość rozmaitych systemów zamykania trumny. Po czternastu nocach spędzonych w spadających z powozu, wyrzucanych przez okna, upuszczanych przez tragarzy i bombardowanych spadającymi kamieniami skrzyniach Staś obiecał sobie solennie, że więcej nie wspomni panu Eustachemu o hrabinie i jej wypadku.
Trumnę upchnięto ostatecznie, krzywo i na siłę, we wnętrzu powozu. Stasiowi udało się wyperswadować panu wożenie jej przymocowanej z tyłu. Zadziałało w końcu przypomnienie o atakach ludzkich fundamentalistów na wampirze pojazdy. Atak taki zdarzył się w Polsce, w ciągu ostatnich dziesięciu lat, cały jeden raz, ale pan Eustachy, przewrażliwiony jak zawsze, nawet tego jednego wystraszył się na tyle, by dać się przekonać.
W końcu chłopcy załadowali bagaże. Pan Eustachy w tym czasie wydał rządcy dyspozycje w sprawie hodowli:
– Co do różyczek – powiedział – to Rosa Nigella nie przeżyje, obawiam się. Gdyby przyszło co do czego, niech ją Franciszek zetnie, ale ostrożnie i bez bólu, dobrze? Proszę dbać o Damascenę, ona ma jeszcze szansę się otrząsnąć po zaszczepieniu. No a gdyby przyszedł list z Aleksandrii, proszę zostawić u mnie na biurku.
Staś udał, że nie słyszy.
Już mieli ruszać, kiedy od strony bramki ogrodowej usłyszeli kroki i zobaczyli smugę światła latarki.
Staś nie miał najmniejszych wątpliwości, któż to zawitał w ich progi. Zaklął pod nosem: tego dnia wyjątkowo rolę odźwiernego pełnił Tonio, a ktoś tak młody nie miał żadnych szans przekonać ich gościa, że nie ma tu dzisiaj nic do szukania.
Z drugiej strony – może wreszcie napisze ten liścik. Na samą myśl o tym, że mógłby się na to zdobyć, kręciło mu się w głowie.
Spokojnie, powiedział sobie. Na razie trzeba porozmawiać z gościem i załatwić kwestię wyjazdu. Jest jeszcze chwila, by przemyśleć kwestię listu.
Tymczasem w świetle latarki ukazały się zielona czapeczka i zaróżowiona od szybkiego marszu kobieca twarz.
– Dobry wieczór, panie Stasiuk! – zawołała nowoprzybyła z szerokim uśmiechem, który nader często obiecywał całą masę kłopotów. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? A może jednak? Bo panowie, jak widzę, wybierają się na przejażdżkę?
– Dobry wieczór, pani kurator – odpowiedział Staś z wymuszonym uśmiechem. Czemu ona zawsze z uporem zwracała się do niego starym ludzkim nazwiskiem?
Kuratorka podeszła do powozu i obejrzała go ze wszystkich stron, podejrzliwie. Zajrzała do środka. Zobaczyła trumnę.
– Oho – powiedziała. – Chyba musimy porozmawiać.
Klnąc w myślach upór pana i jego kolekcjonerskie obsesje oraz nosa kuratorki, która zawsze, ale to zawsze zjawiała się w najmniej odpowiednim momencie, Staś poszedł za nią w kierunku kuchennych drzwi.
– Co to za pomysł? – zaatakowała natychmiast, kiedy tylko znaleźli się w środku. – Mam szczerą nadzieję, że jedziecie, bo ja wiem, do Myślenic. Do Kalwarii, cholera. Ale nigdzie dalej. Bo ja nic o waszym wyjeździe nie wiem.
Przysunęła sobie krzesło, płaszcz przewiesiła przez oparcie. Staś westchnął ciężko. Znowu musiał się tłumaczyć z pomysłów, których nie aprobował. Pan wymyślał i cudował, a kto za to zbierał, hę?
– Pani kurator – powiedział – wie pani doskonale, że pan Łęcki nie… akceptuje naszych czasów. Żyje po swojemu i w demokratycznym kraju…
– Panie Stasiuk – przerwała mu. – Niech mnie pan nawet nie drażni. Pan z kolei wie doskonale, jaka jest sytuacja polityczna. Konwencja o statusie OM została przyjęta przez Sejm, ale nie ma aktów wykonawczych. Problemy są nawet w Polsce, a przypomnę, nie wszystkie kraje w ogóle ratyfikowały…
Wyłączył się w połowie jej wyjaśnień o zasadach i regulacjach. Kurator Duchacka potrafiła opowiadać o nich długo i w szczegółach.
– … i tak to, niestety, wygląda – dokończyła. – A pana to, skądinąd, serdecznie podziwiam. Jak pan z tym wszystkim wytrzymuje?
Podniósł na nią wzrok, zastanawiając się, skąd ta nagła zmiana tematu. Kuratorka może i wyglądała niepozornie – zebrane w kucyk włosy, dżinsowa kurtka, bluza, która już jakiś rok temu powinna była zostać zdegradowana do roli ciucha wyłącznie domowego – ale Staś znał ją od trzech lat i na własnej skórze się przekonał, że zadzieranie z nią to kiepski pomysł.
– To całe jaśnie panowanie – kontynuowała – te tużurki, surduty, fontazie, meloniki i diabli wiedzą co, nie znam się na tym. Te powozy, te latarnie… panie Mirku, ja naprawdę jestem pełna podziwu. Ja wiem, że pański pracodawca jest, jako wampir, stary, ale pan przecież jest OM raptem jakieś dwadzieścia parę lat, prawda?
– Dwadzieścia dwa – potwierdził, zirytowany.
– No właśnie, tak mi się zdawało. Pan był wicemistrzem kraju w dwa tysiące trzecim, dobrze pamiętam? Jakoś nawet ostatnio gdzieś mi pana imię mignęło na TV Sport, wspominali naszych wybitnych oszczepników z przeszłości, usłyszałam Mirosław Stasiuk, patrzę, rzeczywiście znajoma twarz.
– Tak, tak – przerwał jej: nie chciał się wdawać w tę rozmowę. Od osiemnastu lat, od kiedy się zatrudnił u pana Łęckiego, był, na jego życzenie, Stasiem Ratajem. Prawie zapomniał już o dawnym imieniu i skojarzeniach, jakie niosło.
– Widzi pan – najwyraźniej dotarło do niej, że Staś nie ma najmniejszej ochoty na dyskusję o przeszłości. – Będę szczera. Jest pan jedyną osobą w tym domu, która ma choć odrobinę rozsądku. Wiem, wiem, pański pracodawca nie przyjmuje do wiadomości, że jest wiek XXI. Nie on jeden w Krakowie, i nie mówię tylko o Ontologicznych Mniejszościach. Ale niechże pan zrozumie, ja mam swoje obowiązki, i, do cholery, traktuję je poważnie. Jako kuratorka, której przypadła pod opiekę wasza dzielnica, muszę pilnować, żebyście przestrzegali prawa, tak? A pan Łęcki notorycznie je łamie, co więcej: głupio ryzykuje własnym i waszym – urwała, zmarszczyła jasne brwi – no, powiedzmy, życiem. Wampiry nie są najlepiej postrzeganą Ontologiczną Mniejszością w kraju – zdaje pan sobie chyba z tego sprawę? A wożenie się w trumnie kopią dorożki… czy czego tam – machnęła, ucinając ewentualne wyjaśnienia – nie jest najlepszym pomysłem. Plus, pan akurat wie doskonale, że Łęcki nigdy nie przeszedł superwizji…
– Pan Łęcki – Staś wciął się jej w pół słowa, recytując lekcję, której dobrze wyuczył się przez lata pracy – nie akceptuje faktu, że zmusza się go do poddawania się takim procedurom. Jako obywatel…
– Ale przecież nie jest tak naprawdę obywatelem, prawda? – powiedziała słodko kuratorka. – Nikt z was nie jest. I nieprędko będziecie, zważywszy, jak wygląda obecny skład Sejmu: szanse na akty wykonawcze do konwencji o OM, przyznające mniejszościom ontologicznym pełne obywatelstwo, są chwilowo zerowe. Może mi pan wierzyć albo nie, ale ja też nad tym boleję. W każdym razie: nie ma superwizji, nie ma pewności co do jego… samokontroli – znaczy, nie ma opuszczania miasta bez mojej zgody. A na ten wyjazd się nie zgodziłam. Ba, nic o nim nie wiedziałam.
– Pan Łęcki… – zaczął Staś, ale kuratorka mu przerwała.
– A superwizja, że przypomnę, była pomysłem waszego pełnomocnika w negocjacjach z rządem. Waszej strony, OM, nie naszej. Przykro mi: to nie my, źli śmiertelni, narzucamy takie wymagania pańskiemu pracodawcy, to jego właśni polityczni przedstawiciele. Co z tym wyjazdem?
Staś nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, kiedy przez otwarte drzwi zajrzał Tonio.
– Panie Stanisławie, jaśnie pan się niecierpliwi, każe natychmiast ruszać…
– Chwila. chwila! – zawołała kuratorka, kiedy Tonio cofnął się i chciał zniknąć w ciemności. – A pan to kto?
– Al… – zaczął Tonio; Staś jęknął w głębi serca: odzwyczajenie się od Alana (Alana Śmietany, ściślej rzecz ujmując) zajmowało chłopakowi zdecydowanie za dużo czasu. – Znaczy, Tonio. Tonio Szczepanik, miejski… urwis, na usługach pana – wyklepał, miętosząc rękaw kraciastej, za dużej marynarki. Wczuwanie się w rolę miejskiego urwisa też mu kiepsko szło.
– Tonio, powiadasz? – Duchacka spojrzała podejrzliwie na Stasia – A ile masz lat… Tonio?
– Pięt…. – zaczął Tonio naiwnie. Staś zaklął w duchu i przerwał mu:
– Tonio przeszedł przemianę legalnie, w wieku dziewiętnastu ludzkich lat, parę lat temu. Odgrywa piętnastolatka na polecenie pana Łęckiego…
– … który, oczywiście, uważa za konieczne, żeby po ulicach jego findesieclowego Krakowa pałętał się odpowiednio malowniczy miejski urwis – kuratorka nawet nie próbowała ukrywać niechęci. – A co pan właściwie robi, panie Tonio? Pan tu mieszka? Czemu ja pana nie mam w rejestrze domowników?
– Formalnie Tonio nie jest domownikiem – wyjaśnił Staś, zgrzytając zębami. – Ma wpisane w kontrakt, że powinien sypiać na ulicy jako bezdomny miejski urwis, nosić odpowiedni strój, raz dziennie przyjść pokazać się w okolicy domu oraz plus służyć jako chłopiec na posyłki.
Duchacka przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem, a potem machnęła ręką.
– W sumie, jeśli tylko pan Łęcki ma z nim umowę – wiążącą, legalną umowę, nie takie dziewiętnastowieczne coś, coście mi ostatnio pokazali w sprawie tego rządcy! – to nic mi do tego. Ja ze swej strony poproszę tylko o certyfikat potwierdzający wiek. Jeżeli przeszedł pan przemianę – odwróciła się do Tonia – jako nieletni, to marny los tych, którzy pana przemienili. Już ja zadbam, żeby sprawiedliwość – wasza własna też, nie tylko państwowa! – dobrała im się do dupy.
– Ale… – zaczął Tonio. Staś spiorunował go wzrokiem (i tak mieli już dość kłopotów) i zwrócił się do Duchackiej:
– Pani kurator – powiedział pojednawczo. – W ciągu… powiedzmy… tygodnia dostarczę jego akt urodzenia; ludzki, znaczy, z datą przyjścia na świat, plus oświadczenie o przejściu przemiany, i do tego umowę. Może być?
Popatrzyła na niego spode łba.
– No może, może – mruknęła. – Mam inne wyjście?
– Panie Stanisławie? – do Tonia najwyraźniej nie dotarło, że powinien zejść kuratorce z oczu. – Bo jaśnie pan…
– A właśnie! – Kuratorka ze zdwojoną podejrzliwością spojrzała na Stasia. – Co z tym wyjazdem?
– No właśnie jestem zdziwiony, że pani nie wie – Staś starał się brzmieć jak najbardziej niewinnie. – Osobiście dzwoniłem…
– Do mnie? – zapytała słodko.
– Nie, do biura. Jak pani wie…
– Wiem, wiem, w tym domu nie przyjmuje się do wiadomości istnienia komórek – prychnęła. – Może i pan dzwonił, choć znając was i wasz dom, wątpię i myślę, że znowu pan coś kombinuje. Mnie w każdym razie nikt z biura nic nie przekazał. To dokąd ta wycieczka? – zapytała z westchnieniem.
***
Namówienie Duchackiej, żeby się zgodziła uznać ich wyjazd do Paryża za legalny, zajęło Stasiowi dobrą godzinę. Musiał przyznać: kuratorka była gotowa współpracować, jeżeli tylko przepisy zostaną uszanowane. W końcu zgodziła się na wyjazd, ale tylko pod warunkiem, że Staś (który superwizję, i owszem, przechodził regularnie, bo ktoś w tym domu musiał) pojedzie jako opiekun dla osób ubezwłasnowolnionych – znaczy, pana i Tonia – i zagwarantuje ich właściwe sprawowanie. Wpisała mu w papiery “tłumacz” (ze swoim przyzwoitym angielskim i przeciętnym francuskim i tak zwykle odgrywał tę rolę podczas wyjazdów) i zatwierdziła jego pozycję jako jedynego formalnie dorosłego członka ich wyprawy.
Pana by szlag najjaśniejszy trafił, gdyby wiedział, pomyślał Staś. Dobrze, że nie zniża się do pytania o takie przyziemne rzeczy, że ma inne problemy…
Zmusił się do myślenia o czymś innym. Rozważanie „innych problemów” pana Eustachego nieodmiennie przywodziło mu na myśl piwnicę pod przybudówką i to, co w tej piwnicy żyło – a o tym nie miał ochoty myśleć. Nie teraz.
Skupił się na podróży i na kuratorce. Mimo wszystkich spięć między nimi – Duchacka reprezentowała aparat państwa, a on pracodawcę, któremu z tym aparatem było wyjątkowo nie po drodze – Staś był pewien, że mogli trafić zdecydowanie gorzej. Zgodnie z prawem kuratora do spraw OM mieć po prostu musieli, a Duchacka, przy całym swoim męczącym przywiązaniu do przepisów, była przynajmniej życzliwa i skłonna do kompromisu. Taka przynajmniej wydawała się Stasiowi: pan Łęcki ewidentnie nie podzielał tej opinii i uważał kuratorkę za swego osobistego wroga. Staś nie zgadzał się z panem w kwestii kuratorki… i nie tylko kuratorki. Już od jakiegoś czasu, budząc się w swojej piwnicy w bezsenne południa, zastanawiał się, czy nie powinien jej powiedzieć o problemie, który miał. Małym moralnym problemie z hodowlą. Małym moralnym problemie, o którym zdecydowanie nie chciał myśleć nocą, a który nie dawał mu spać w dzień.
Odruchowo spojrzał w kierunku przybudówki, obrośniętej pnącymi różami. Wiedział dokładnie, co jest pod nią.
Nad schodami, na ścianie, secesyjny plakat z ogrodem różanym. Schody do piwnicy: im niżej, tym ciemniej i zimniej. Wszędzie wizerunku Róży. Drzwi, starannie obite materiałem, żeby nie dało się usłyszeć, co jest za nimi.
Zadrżał. Odwrócił oczy i zmusił się do powrotu do negocjacji z kuratorką.
To, że Duchacka w końcu zgodziła się na wyjazd, generalnie wszystkim ułatwiło życie; kazała tylko zaczekać godzinę, aż przygotuje im konieczne dokumenty. Staś wiedział, oczywiście, że bez problemu udałoby się im przemknąć poza granice Polski bez jej wiedzy – stare wampiry, takie jak pan Łęcki, miały swoje sekrety i umiejętności, o którym ludziom – nawet fachowcom takim jak Kinga Duchacka – się nie śniło. Niemniej, zawsze lepiej było być z nią w dobrych stosunkach. Pana i reszty służby to nie obchodziło, ale to Staś, nie oni, stanowił jednoosobową wampirzą strefę buforową między aparatem państwowym i przepisami a panem Łęckim i jego upartym przekonaniem, że jest rok tysiąc dziewięćsetny.
Była jedna jedyna rzecz, w przypadku której pan Łęcki pozwalał sobie zauważyć upływ czasu i zaakceptować fakt, że był kiedyś w historii rok, powiedzmy sobie, tysiąc dziewięćset siedemnasty. To z jej właśnie powodu pakowali się teraz do powozu i ruszali do Paryża.
Przypomniał sobie nagle pierwszą rozmowę o Róży, kiedy po miesiącu pracy u pana Łęckiego został w końcu wtajemniczony w główną obsesję pana domu.
– Krwawa Róża – w głosie pana Eustachego nie było ani śladu jękliwego tonu, do którego Staś zdążył się już przyzwyczaić; teraz brzmiało w nim rozmarzenie i duma. – Nazywali ją Tygrysicą i Syreną z Piekieł, ale dla mnie zawsze, od chwili, kiedy ją pierwszy raz ujrzałem, była Krwawą Różą. Moją Różą.
W dalszej rozmowie szybciutko wyszło na jaw, że ta „Moja Róża” była nieco na wyrost. Po pierwsze, pan Eustachy swojej Róży w życiu nie spotkał: widział ją pierwszy raz już po własnej przemianie, kiedy jako stosunkowo młody wampir dał się namówić na nowomodne rozrywki. Po drugie, nawet i wtedy nie spotkali się twarzą w twarz. Po trzecie, pretensjonalne miano Krwawej Róży nadał swojej muzie sam pan Eustachy, na cześć tytułu filmu, w którym ją wtedy zobaczył.
Staś był nieco zaskoczony, kiedy z mętnych enuncjacji pana Łęckiego wydedukował w końcu, że Róża była aktorką. Pan Eustachy, i owszem, płacił spore pieniądze, żeby utrzymać wokół siebie iluzję czasów, kiedy wiek dziewiętnasty stawał się dwudziestym. Nie zmieniało to faktu, że miał anachroniczną obsesję – absolutną, wszechogarniającą obsesję – na punkcie o dwadzieścia lat późniejszej gwiazdy filmowej.
Jej nazwisko nic Stasiowi nie mówiło: kino nigdy go specjalnie nie interesowało, a ze swojej własnej ludzkiej młodości pamiętał głównie ekscytowanie się urodą współczesnych aktorek: do głowy by mu nie przyszło oglądać czarno-białe starocie bez dźwięku! Pan Eustachy kinem jako takim też interesował się średnio: ograniczał się do bohaterki swojej obsesji i tu nie znał miary. Obsesja ta obejmowała oplakatowanie połowy domu posterami z filmów Tygrysicy, urządzenie biblioteczki, gdzie w przeszklonych gablotach spoczywały archiwalne wycinki i notatki z prasy, poświęcone jej karierze, zmuszenie – prośbą, groźbą i podstępem – współudziałowców krakowskiego klubu dla wampirów-tradycjonalistów do zmiany nazwy na “Madame Tajemnica”, na cześć kolejnego pretensjonalnego pseudonimu ukochanej, i, oczywiście, obsesyjne skupowanie pamiątek po niej.
Pamiątek, wśród których czasami, rzadko, znajdowała się mała fioleczka z kilkunastoma kroplami krwi bogini ekranu. Fiolki te były największą kolekcjonerską obsesją pana. I to właśnie taką fiolkę jechali teraz wylicytować na paryskiej aukcji w Hôtel Drouot.
Przez całą drogę Staś nie czuł się najlepiej. Teoretycznie nie było powodu: podróżowali nocą, pan Eustachy z lęku przed wyimaginowanym atakiem ludzkich fundamentalistów w ogóle nie opuszczał trumny i nie zatruwał życia swoim ględzeniem, towarzyszący im w podróży zarejestrowany żywiciel z Braterstwa Krwi okazał się sympatycznym i niekłopotliwym facetem, a Tonio, szczęśliwy, że może na chwilę przestać udawać miejskiego urwisa, większość czasu spędzał z (zakazanym w domu pana) smartfonem. Problem z jego papierami też nie był z tych palących: Staś nie wątpił, że ich sprokurowanie przy użyciu znajomości pana Łęckiego nie będzie trudne. Mimo to ciężko mu było na duszy: pewnie przez tę kartkę, którą wsunął po kryjomu do kieszeni płaszcza Duchackiej, kiedy odbierał od niej papiery na wyjazd.
Długo przewracał się niespokojnie w swojej skrzyni (nienawidził trumien i kategorycznie odmówił traktowania takowej jako dziennego schronienia w podróży). Zasypiał w końcu tylko dlatego, że wiedział – wiedział doskonale – że gdyby nie ta kartka i nie decyzja, żeby ją jednak napisać, sypiałby jeszcze gorzej. Dużo, dużo gorzej: pan Eustachy miał realne szanse wylicytować tę fiolkę, a to – Staś wiedział aż za dobrze – oznaczałoby kolejny krok w hodowli i kolejną klatkę w piwnicy pod przybudówką.
Pan Łęcki był jego pracodawcą, a zarazem bratem, przez krew, obecnej matki wampirzej rodziny, z której sam Staś się wywodził. Zerwanie tych więzów bolało. Czuł się jak ostatni zdrajca – ale mimo to miał nadzieję, że Duchacka znajdzie tę kartkę w swojej kieszeni, i że znajdzie ją jak najszybciej.
Podróż minęła bez przygód: jechali z dziennymi przerwami, zatrzymując się w sprawdzonych wampirzych oberżach i hotelach. W samym Paryżu – dojechali bezpiecznie nocą, zatrzymali się w niewielkim hoteliku w dawnym opactwie, który specjalizował się w gościach życzących sobie ciszy, luksusu i zaciemnianych okien – wszystko wyglądało nie najgorzej aż do nocy aukcji.
Ten nocy Staś wstał wcześnie, tuż po zmierzchu: trzeba było przygotować rzeczy pana, odprasować strój, jeszcze raz przeliczyć gotówkę, umówić się telefonicznie z żywicielem na godzinę powrotu do hotelu, upewnić się, że powóz podjedzie o umówionej porze… Sprawy wydawały się iść pomyślnie, pan Eustachy był zajęty planowaniem strategii i nie jęczał Stasiowi za uszami, słowem – wyglądało na to, że pójdzie gładko.
I wtedy właśnie Staś usłyszał z pokoju pana najpierw okrzyk “Co takiego?!”, potem “Impertynent! Chamidło”, a potem nieuniknione: “Stasiu! Stasiu, proszę przyjść natychmiast! Już! W tej chwili! Och, moje leki!”.
Z westchnieniem sięgnął po fiolkę z lekiem – pan Eustachy był przekonany, że zawierała nasyconą narkotykami krew potężnego szamana z dalekiej Patagonii, Staś natomiast wiedział doskonale, że był w niej standardowy produkt, jaki każdy wampir mógł otrzymać na każdej stacji żywicielskiej prowadzonej przez Braterstwo Krwi – i zapukał do pokoju pana.
Pan Eustachy w jedwabnym szlafroku siedział przy biurku i ewidentnie gotował się ze złości.
– Patrz! – zawołał, pokazując na leżącą na stoliku kopertę. Staś widział wcześniej Tonia, przynoszącego z recepcji hotelowej pocztę; zlekceważył ten fakt i przeklinał teraz własny brak czujności – Co za chamidło! Bałwan jeden niewychowany śmie do mnie pisać! No niechże Staś weźmie i czyta, do diabła! – syknął ze zniecierpliwieniem.
Staś sięgnął po kopertę. Nie miał wątpliwości, że pana nie oburzyła treść, bo angielskim ni w ząb nie władał – ale wystarczył sam podpis pod listem, żeby wprawić go w furię.
“Kochany Eustachy”, głosił liścik – “Na pewno bardzo się ucieszysz na wieść, że udało mi się w końcu opchnąć śmiertelnikom stary dom mojej ciotki w Devonie. To znaczy, mój drogi, że mam mnóstwo kasy. Co z kolei oznacza, że nie uda Ci się wykręcić tego numeru, który zrobiłeś poprzednio. Podkupiłeś mi trzy ostatnie fiolki – tym razem nie dam się okpić. Tym razem kropelka Krwawej Róży będzie moja. Nie martw się, wzniosę jej krwią toast za Twoje zdrowie! Całusy, Twój brat krwi, Cecil.”
Staś starannie pominął “Całusy” w tłumaczeniu, ale nawet w tej postaci treść listu wywołała u pana atak wściekłości. Dokładnie na to zresztą, jak podejrzewał Staś, była obliczona. Pan Eustachy przez kilka godzin miotał się w gniewie, rozważał, czy Macauley ma zdolność honorową i planował, kogo by poprosić na sekundanta w razie pojedynku. Staś w głębi duszy podejrzewał, że wszystkie te rozważania niespecjalnie by ruszyły Macauleya, który był sto lat młodszy od pana, za życia kumplował się głównie z gwiazdami glam rocka, a polski kodeks honorowy musiał być dla niego abstrakcją mniej więcej równie zrozumiałą, jak dla Stasia miłość do niemych hollywoodzkich romansideł.
Oczywiście Macauley – blond loki, kurteczka w panterkę, makijaż w sześciu odcieniach zieleni – był pierwszą osobą, na jaką natknęli się w domu aukcyjnym. Stał na korytarzu, zajęty rozmową z nieznanym Stasiowi śmiertelnikiem. Na krześle pod ścianą siedziała wampirzyca w kapeluszu z woalką i eleganckim kostiumie. Czytała jakąś niemiecką powieść i – poza tym, że raz zerknęła ze zniecierpliwieniem na śmiertelnika – niespecjalnie zwracała uwagę na świat dookoła.
– Witam szanownych! – zawołał Macauley, kiedy tylko ich zobaczył – Stan, przetłumacz szefowi, że tym razem nic z tego! Będzie niespodzianka!
Wampirzyca siedząca pod ścianą rzuciła Macauleyowi ostre spojrzenie. Zamilkł.
Staś uznał, że należy to zignorować, powiedział panu Eustachemu, że Macauley powiedział tylko “dzień dobry” i szybciutko skierował pana do właściwej sali aukcyjnej. Przez całą drogę, oczywiście, pan Eustachy nie zwracał najmniejszej uwagi na czerwone dywany i kandelabry z kryształu: za bardzo był zajęty rozpamiętywaniem doznanych od rywala krzywd.
Z sześciu fiolek z krwią Syreny z Piekieł, jakie pojawiły się dotychczas na rynku, pan Eustachy kupił cztery. Dwie, nad czym lubił głośno ubolewać, przypadły znienawidzonemu Anglikowi.
– On ją profanuje! – mamrotał teraz, pół do siebie, pół do Stasia. – Nic go nie obchodzi, kim była… czym była, przecież temu degeneratowi jest kompletnie obojętne, czyją krwią się odurzy, byle to był ktoś sławny! Niechże idzie i kupuje tych wyjców, dzikusów, co to jest do nich podobny! Cóż on się tak uparł na moją Różę! To wszystko na złość mnie, Stasiu, z czystej złośliwości to robi. Dawno bym go zabił, gdyby nie to nieszczęsne braterstwo przez naszą wspólną matkę Mariannę, świeć Panie nad jej duszą…
Staś słuchał pana półuchem: nie pierwszy raz słyszał ten monolog i nie pierwszy raz przeklinał w duchu fakt, że rzeczona Marianna w swoich ludzkich czasach układała kwiatowe dekoracje na cesarskim dworze w Wiedniu i że wampirze dzieci dziedziczyły czasami pasje rodziców w dziwaczny, pokrętny sposób. Z drugiej strony, marudzenie pana sprawiało, że nie miał czasu na zastanawianie się nad tym, po co tu przyjechali i co się stanie, jeżeli uda im się wygrać aukcję. Nie chciał myśleć o tym, że w prywatnym muzeum Madame Tajemnicy w domu pana na Woli Justowskiej w Krakowie stoi biedermeierowska gablota, a w niej – cztery kryształowe flakoniki. Cztery idealnie czyste, przejrzyste, puste flakoniki, w których kiedyś była krew bogini ekranu.
W staroświecko eleganckiej sali siedziała już przewidywalna w takich sytuacjach mieszanka klientów. Staś – który zwykle osobiście jeździł licytować dla pana pomniejsze pamiątki po Krwawej Róży – rozpoznawał kilkoro stałych bywalców. Młoda śmiertelniczka, uważająca się wbrew wszelkim faktom za potomkinię aktorki. Smutny działacz Ligi Ludzkiej, chcący, jak zwykle, wykupić krew, by nie wpadła w ręce wampirów. Heidi Heller, dwustuletnia wampirzyca-kolekcjonerka opętana wizją ustanowienia Muzeum Historii i Zastosowań Krwi. Kilka innych figur, których nie kojarzył; trochę gapiów, parę osób, które chciały nabyć inne przedmioty z katalogu. W sumie zajęta była może połowa sali.
Miał cichą nadzieję, że Heller albo rzekoma prawnuczka wygrają licytację. Albo, cholera, że wygra ten bałwan z Ligi; ba, nawet Macauley. Byle nie pan.
Pan gardził ludźmi, ale Róża była wyjątkiem. Była obiektem uwielbiania pana Eustachego, ale była też śmiertelna – i nie żyła od ponad ćwierćwiecza.
Pan Eustachy nigdy się z tym nie pogodził. Pan Eustachy chciał mieć własną Różę, a jeśli pan Eustachy czegoś chciał, to – jako potężny i bogaty stary wampir – zazwyczaj prędzej czy później to dostawał. No tyle że tym razem się nie dało, idolka nie żyła i właśnie dlatego pan wymyślił swój program hodowli, który zrobił ze wszystkich domowników potwory, a ze Stasia – zdrajcę.
Tuż przed początkiem aukcji do sali wmaszerował Macauley. Przez uchylone drzwi Staś widział licytatora w eleganckim garniturze, zaglądającego jeszcze do jakichś papierów. Tuż przed wejściem na salę zatrzymał go ten sam wysoki śmiertelnik, który wcześniej dyskutował z Macauleyem. Staś potrząsnął głową; przez moment wydawało mu się, że widzi obok mysi kucyk i szary żakiecik Kingi Duchackiej.
Mam zwidy, pomyślał. Sumienie mnie gryzie. Ale gryzłoby bardziej, gdyby…
Początek licytacji przerwał mu rozważania.
– Szanowni państwo – zaczął licytator; uśmiechał się, ale Staś zauważył, że raz czy drugi zerknął nerwowo w stronę drzwi. – Rozpoczynamy, bez zbędnych formalności, dzisiejszą aukcję pamiątek po złotej erze Hollywood. Obiekt numer jeden, portret Poli Negri, olej na płótnie, datowany na rok 1927, autorem jest Hermann Schmidt. Cena wywoławcza osiemset euro, czy widzę osiemset pięćdziesiąt?
I tak to się toczyło: portret Negri poszedł za tysiąc euro, potem licytowano kolejne pamiątki, a po nich przyszła w końcu kolej na obiekt numer sześć: niewielką przejrzystą fiolkę. Zamknięta w niej krew filmowej gwiazdy dzięki opracowanej przez wampirzych specjalistów procedurze przechowywania, po wielu latach nadal połyskiwała głęboką purpurą.
– …. kryształowa buteleczka Chaumeta, w środku standardowe osiemnaście kropel, konserwacja metodą Duponta-Morveau, cena wywoławcza tysiąc siedemset euro, czy widzę tysiąc siedemset pięćdziesiąt?
Tabliczka w ręku pana Eustachego poderwała się górę; w tej samej chwili zalicytował i Macauley. Tysiąc osiemset. Dwa tysiące. Dwa pięćset, od rzekomej wnuczki. Trzy dwieście. Siedem, w porywie determinacji ze strony Heidi Heller – Staś podejrzewał, że to koniec jej możliwości licytacyjnych na dziś. Siedem pięćset. Dziewięć, od pana Eustachego. Dwanaście, od Macauleya.
Pan Eustachy zaciskał wargi, mamrotał coś do siebie i obracał w rękach tabliczkę. W końcu, kiedy licytator wywołał dwanaście po raz drugi, zerwał się na równe nogi, rąbnął tabliczką o podłogę i wykrzyknął:
– Dwadzieścia! Dwadzieścia tysięcy, ode mnie!
W rozgardiaszu, jaki wywołał ten wybuch (“Nieważne! Nieważne!”, krzyczał Macaulay, “Skandal!” sekundowała Heller; licytator stukał młotkiem w stół, ktoś się głośno śmiał, a nad tym wszystkim górował głos pana Eustachego, wyklinającego na zmianę po polsku i niemiecku) – w pierwszej chwili nikt nawet nie zauważył, że uchyliły się drzwi i stanął w nich wysoki śmiertelnik, a przy nim wampirzyca w kapelusiku z woalką.
Dopiero ostry dźwięk dzwonka przebił się przez zgiełk panujący w sali.
– Proszę państwa! – za pulpitem licytatora nie wiadomo skąd pojawił się drobny starszy dżentelmen we fraku; Staś ze zdumieniem rozpoznał z nim znanego sobie dotąd tylko z fotografii w katalogach aukcyjnych pana Malraux, dyrektora domu aukcyjnego. – Proszę państwa, proszę natychmiast o spokój! Mamy ważną rzecz do zakomunikowania.
Zapadła cisza; nawet pan Eustachy przestał na chwilę mamrotać i pomrukiwać pod nosem niemieckie przekleństwa.
– Proszę państwa – Malraux skinął na stojącą w drzwiach parę – Niestety, mamy pewien problem. Licytacja obiektu numer sześć zostaje unieważniona…
Krzyki i protesty oburzenia zagłuszyły na moment jego głos.
… – zostaje unieważniona, ponieważ…
– Hańba!
– Skandal!
– Proszę o ciszę….
– Co tu się wyprawia, to są kpiny…
– Skandal!
– Ale ja proszę, cisza….
– Kpiny! Skandal!
– Ciiiiicho! – przez hałas w sali przebił się mocny kobiecy głos. – Zamknąć się, do jasnej cholery!
Zapadło pełne zaskoczenia milczenie, wszystkie spojrzenia zwróciły się ku pulpitowi licytatora i stojącej przy nim kobiecie. Podniosła woalkę. Spod jej kapelusza wymykały się ciemne włosy, czarne oczy pod ciężkimi powiekami patrzyły z ledwie maskowaną złością. Staś miał nieodparte wrażenie, że już gdzieś ją widział.
– Dziękuję za uwagę, panie i panowie – kiedy nie krzyczała, jej głos był niski i zmysłowy. – Pan Malraux ma wam – i mnie – coś do zakomunikowania.
– Madame – Malraux ukłonił się jej z wymuszonym uśmiechem. – Sama pani wie, że to trochę trwało, ale ostatecznie… nasz dom aukcyjny uznał pani zażalenie. Obiekt rzeczywiście pochodzi z kradzieży i jako taki, nie może być sprzedany. Wraca w pani ręce… choć chciałbym, żebyśmy przedyskutowali możliwość odsprzedania obiektu, mogłoby się to okazać dla pani znakomitym interesem….
– Niech pan pogada z moim prawnikiem – wskazała na wysokiego śmiertelnika. – A teraz poproszę flaszeczkę.
– Ale… jak to? – pan Eustachy odzyskał w końcu głos – Jak to? Jakim… jakim prawem? Bo co…?
Kobieta w woalce, już z fiolką krwi w ręku, podeszła do pana Eustachego; Staś nie mógł oderwać od niej oczu.
– Bo to moja krew, dupku – wymruczała aksamitnym głosem, podchodząc tak blisko, że Stasia owionął zapach jej perfum, ciężki i staroświecki. – Skradziona w ‘28 przez mojego lekarza, którego po wielu, wielu latach puściliśmy za to w skarpetkach. Drogi Cecil – skinęła na Macauleya – bardzo mi pomógł i póki nie dało się inaczej, wykupił na moją prośbę dwie fiolki, ale od tej pory koniec z tym handelkiem. Zrozumiano?
– Ale… ale… – pan Eustachy najwyraźniej nie rozumiał. Ciemnowłosa wampirzyca uśmiechnęła się jadowicie.
– Hedy Lamarr, jakby kto pytał – powiedziała. – Właścicielka krwi i fiolek. Serio myślałeś, że zawsze byłam śmiertelniczką, ty bałwanie? Ja, pierwszy wamp Hollywood? Równouprawnienie, słonko: wampirzyce też mogą robić kariery….
Posłała im całusa, skinęła na Malraux i prawnika i otoczona przez nich, wymaszerowała z sali.
Pan Eustachy, w ciężkim szoku, mamrotał do siebie, powtarzając w kółko:
– Ale… jak to? Róża? Różo? Jak to….
– Excusez-moi… monsieur Lecki?
Dopiero wtedy do Stasia dotarło, że stoi przy nich dwóch mężczyzn w mundurach francuskiej policji, a przy nich – nieznany mu młody chłopak i Kinga Duchacka. A więc jednak to ją widział. Przeczucie – sam nie był pewien, czy złe – ścisnęło mu serce.
– Tak – odpowiedział szybko po angielsku, zanim pan zdążył przejąć inicjatywę. – To my. Znaczy, to pan. Ja jestem asystentem… – urwał.
Obaj policjanci popatrzyli na siebie, potem na Kingę.
– Nie, nie – zamachała rękami, wskazując na Stasia, i dodała po angielsku. – To nie ten, to nasz informator. Bierzcie tamtego.
Zanim pan Łęcki zdążył zaprotestować, poświęcone kajdany zacisnęły się na jego nadgarstkach. Staś zmusił się, by nie odwrócić głowy.
– Ale… za co? – Pan Eustachy najwyraźniej dalej nie otrząsnął się z wrażenia, jakie zrobiło na nim nagłe pojawienie się jego idolki wśród… no, mniej więcej żywych. Jego głos był słaby i niepewny. – O co chodzi?
– O co chodzi?! – Duchacka, mimo obecności tamtych, odpowiedziała mu po polsku; pochyliła się nam panem Eustachym i wysyczała: – O te sześć dziewczynek, panie Łęcki. Cztery pogrzebane w ogrodzie, zagłodzone na śmierć. Dwie w tej sekretnej piwnicy, jedna z nich w stanie krytycznym. Nie wiadomo, kim są, ta jedyna przytomna nie mówi po polsku (pewnie, że nie, pomyślał Staś, nowa Róża musiała, jak ta pierwsza, być córką Egipcjanina, co z tego, że nie szejka; pan miał w Aleksandrii dostawcę, który przemycał mu z Bliskiego Wschodu kandydatki). Ja zawsze myślałam, żeście się ucywilizowali, wie pan, wy jako środowisko. Zawsze broniłam OM-ów w dyskusjach, a tu znajduję, u mojego własnego podopiecznego, taki koszmar? Nie dość panu dorosłych, dobrowolnych żywicieli? Po cholerę te dzieciaki panu były?
– Nie rozumiecie – powiedział z bezbrzeżnym smutkiem pan Eustachy. – Nic nie rozumiecie, i nigdy nie pojmiecie, Róża… Ja tylko chciałem… Ona była jedyna, co za szkoda, że zwiędła…
Policjanci patrzyli na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Dokładnie takie samo niezrozumienie malowało się we wzroku kuratorki.
– Pan Łęcki – Stasiowi z trudem przyszło się odezwać. Choć wiedział, że uratował przynajmniej jedną z ofiar hodowli i miał nadzieję, że od tej pory skończą się nieprzespane dni, zdrada i tak piekła go w gardle. Gdyby ciągle był śmiertelny, pewnie nie zdołałby powstrzymać łez. – On usiłował… próbował… wydawało mu się, że podając kandydatkom preparaty z krwią pani Lamarr, zdoła wyhodować z jednej z tych dziewczynek nową… Różę. Nową panią Lamarr – poprawił się niepotrzebnie; własne słowa wydawały mu się żałosne i pozbawione znaczenia.
– Kandydatkom? – wycedziła Duchacka. – A skąd wyście brali te – nieletnie, bez papierów, niemówiące po polsku, trzymane w nieludzkich warunkach i powoli mordowane – „kandydatki”? O ile wiem, prawo – wasze, cholera, wewnętrzne wampirze prawo! – już od jakiegoś czasu zakłada, że przemieniacie tylko dobrowolnie, tylko dorosłych, w ściśle określonych ilościach rocznie!
– Przemieniacie? – pan Eustachy przerwał jej oburzonym tonem – Ale o co chodzi z tym przemienianiem? Róża nie była wampirem, była człowiekiem, a ja brałem szczepki, sadzonki… no, dziczki z jej rodzinnych stron i próbowałem je zaszczepić…
– Zaszczepić? – powtórzyła z niedowierzaniem Duchacka.
– Zaszczepić na tych dzikich różyczkach szlachetną różę – wyjaśnił pan, jakby tłumaczył jakąś oczywistość wyjątkowo niemądremu dziecku. – Moją Różę.
– I dlatego je pan głodził, trzymał w ciemnościach, robił na nich jakieś eksperymenty z krwią?! Na żywych dzieciach?
Podsunęła panu pod nos wydrukowane na kiepskim papierze, ciemne zdjęcie: piwnica, portrety Róży na ścianach, zapłakane brudne dziecko o wielkich oczach i wychudzonej buzi.
– Stasiu, niech im Staś wyjaśni, bo tu chyba jakieś nieporozumienie zaszło… – pan Eustachy odsunął zdjęcie i spojrzał na Stasia z ufnością w oczach. – Tu się nic nie stało, nie było żadnego nielegalnego przemieniania, wszystko jest całkowicie w porządku. No, może miał miejsce mały przemyt, ale to nie zbrodnia przecież. Ja tylko wykopywałem, metaforycznie rzecz ujmując, te dzikie różyczki, poddawałem reżimowi hodowli, i… Stasiu? Stasiu!
Miał wrażenie, że policjanci i Duchacka patrzyli na i pana, i na niego z niezrozumieniem i potępieniem. Nigdy nie pojmą, jak to działa, pomyślał Staś, a wampirze środowisko w Krakowie nigdy nie pojmie, dlaczego ja zadziałałem tak, jak zadziałałem. Tylko co ja teraz ze sobą zrobię?
– A pan o tym wiedział?! – zapytał jeden z policjantów z niedowierzaniem – I nic nie zrobił, aż do teraz?
– Spokojnie, panowie – młody człowiek, towarzyszący policjantom, odezwał się po raz pierwszy; mówił po angielsku, ewidentnie na użytek Duchackiej. – Nazywam się Jean Caron, jestem lokalnym mediatorem z urzędu, specjalistą od społeczności wampirów. Panowie – zwrócił się do policjantów – rozumiem, że to nie jest łatwe do zrozumienia, ale proszę mi wierzyć, jesteśmy winni panu…
– Stasiukowi – podrzuciła Kinga, a Staś nie zaprotestował.
– Panu Stasiukowi wdzięczność za to, że się przełamał i zawiadomił policję, co się dzieje. Musicie panowie pamiętać, że lojalność w wampirzych rodzinach jest nieco inaczej uwarunkowana, niż w ludzkim świecie. Mocniejsza. Trudniejsza do złamania. Bardziej… fizjologiczna. Fakt, że monsieur Stasiuk się przemógł…
Staś słuchał jednym uchem tych pochwał, myśląc o tym, że panu Łęckiemu wampirzy trybunał Krakowa na pewno każe uciąć głowę – sprawa była zdecydowanie zbyt poważna, by mógł zapaść inny wyrok, a przy tym politycznie wyjątkowo kłopotliwa. Podejrzewał, że skazał nie tylko jego – zarówno ludzka, jak i wewnętrzna wampirza sprawiedliwość zapewne upomni się i o resztę stałych domowników, choć ci mogą się bronić, powołując się na prawo lojalności wobec pracodawcy. Ale wyroki będą, w to nie wątpił. Wiedział też, że wszyscy w wampirzym towarzystwie oficjalnie przyklasną temu wyrokowi, oczywiście, ale jemu, zdrajcy, nigdy już nie podadzą ręki, nie mówiąc o daniu pracy. Był też niemal pewien, że gdy sprawa wyjdzie na jaw, Liga Ludzka znowu wezwie do organizowania bojówek i przeszukiwania wampirzych domów, najlepiej za dnia i przy otwartych oknach, i że będą ofiary, i że te ofiary będą na jego sumieniu.
A potem pomyślał o tej ostatniej dziewuszce, którą przywieźli – wielkookiej i ciemnowłosej jak wszystkie te trzy, które trafiły do willi za jego czasów, przerażonej i nie wiedzącej, co ją czeka. Tej, przy której przestał w końcu być lojalny wobec rodziny.
– Panie Mirku? – Duchacka położyła mu dłoń na ramieniu; zauważył, że byli sami: mediator, policjanci i dogłębnie zszokowany pan Łęcki zniknęli. Rozejrzał się za Toniem: młody wampir stał w kącie, oparty o ścianę, przyglądając się nic nie rozumiejącym wzrokiem całej scenie; trzeba będzie o niego zadbać, pomyślał Staś, znaleźć mu nową pracę… W końcu raz fakt, że jako miejski urwis nie był formalnie domownikiem, zadziała na jego korzyść.
– Dziękuję – powiedziała kuratorka, wyrywając go z zamyślenia. – Naprawdę, doceniam to, co pan zrobił, i jestem wdzięczna.
Nie odpowiedział, ale jego myśli – „Co mi po tej wdzięczności, moi mi tego nigdy nie wybaczą, co ja do cholery teraz zrobię?” – musiały być widoczne na jego twarzy, bo Duchacka uśmiechnęła się nagle i powiedziała:
– Gdyby nie pan i pański liścik, nie uratowalibyśmy tej ostatniej. Mogę się tylko domyślać, jak piekielnie trudne to musiało być. I wie pan… jeżeli nie ma pan pomysłu, co dalej, to urząd kuratora postanowił ostatnio utworzyć etat dla konsultanta z mniejszości ontologicznej. Będziemy otwierać konkurs w przyszłym miesiącu, może się pan zgłosi?
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nalegam – powiedziała, dalej z uśmiechem na twarzy. – Niech pan spróbuje. Mam wrażenie, że to może być początek pięknej współpracy.