- Opowiadanie: ido 1977 - Po zachodzie słońca

Po zachodzie słońca

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Po zachodzie słońca

Wiatr zmienił się nagle i Midolas ściągnął twarz w grymasie złości. Ich zapach szedł prosto na pasące się konie, a te nie zwykły czekać. Teraz również, wielki ogier o maści szarej jak jesienny poranek, podniósł łeb i zastrzygł uszami. Kolejny z powiewów przyniósł gniewne parsknięcie i stado zerwało się do biegu.

– Z takim skradaniem nigdy nie zasłużysz na własne skrzydła – Salmena wyprostowała się, a czarne oczy odprowadzały gnające wraz z wiatrem wierzchowce.

Midolas wyłonił się spomiędzy wysokich traw.

– Może moja ukochana siostra ma jakiś lepszy pomysł? – jego twarz pojaśniała, przybierając barwę lasu, który był ich domem. Dunferowie ze Srebrnej Polany mieli jasnozieloną skórę, ale jak wszystkie inne elfy, mogły zmienić jej kolor. To z całą pewnością był jeden z powodów, przez które ludzie bali się ich i nazywali Zmiennoskórymi.

Albo, co było bardziej powszechne, pomiotami cienia.

Salmena zaśmiała się tylko i wskazała dłonią słońce. Złota tarcza przeszła właśnie południe i zaczęła wędrówkę do dołu. Jeżeli nie chcieli wracać w ciemnościach, musieli zrezygnować. Młodemu dunferowi nie spodobało się to za bardzo. Mieli ze sobą wodę, jego l`has, który w imperium nazywano elfią szablą i łuk Salmeny. Potrafili rozpalić ogień i zatroszczyć się o to, aby ciemność nie stała się ich wrogiem.

Czyż nie tego właśnie uczył ich ojciec?

– Możemy jeszcze spróbować – kusił siostrę. – Jestem pewien, że nie odbiegły daleko.

Ruszył w stronę wygniecionej trawy. Wiatroskrzydłe pasły się tutaj od dłuższego czasu, na co wskazywały połamane łodygi i ziemia, udeptana kopytami. Konie musiały tutaj wracać, bo niektóre ze śladów liczyły sobie więcej niż jeden dzień.

– Ojciec nie będzie zadowolony – rzuciła Salmena, nie przestając się uśmiechać. W przeciwieństwie do ponurej twarzy brata, ona nie przejmowała się porażkę. Nie udało im się złapać Wiatroskrzydłych, ale zawsze mogli przyjść tutaj w inny dzień. Ich ojciec, megneth Hurnymir, hołdował dawnym zwyczajom i zawsze mówił, że prawdziwy dunfer musi zasłużyć na swoje skrzydła, ale jednocześnie nie pochwalał spędzania nocy poza osadą.

Niestety, to zwykle na jej ramionach spoczywał ciężar przypominania o tym bratu.

– Ostrzegał nas, żebyśmy za bardzo się nie oddalali.

– Ja się nie boję – odparł Midolas nie do końca z prawdą. Noc i wszystko, co ją zamieszkiwało, potrafiło wzbudzić strach. Ich osada leżała o trzy dni drogi od najbliższego z miast, a ziemi nie strzegli tutaj darmheddini. Midolas wolałby jednak napotkać prawdziwy pomiot cienia, niż spotkać rycerza Zakonu Słońca.

– I znowu zakaże nam opuszczać matkodrzewo – Salmena wpatrywała się słońce. Onyksowe źrenice pozwalały więzić w sobie moc złotej tarczy i nie odwracać wzroku. W oczach elfki migotały jedynie wesołe promyki.

Ludzie bali się elthen nie tylko z powodu potrafiącej zmienić swą barwę skóry. Bardziej przerażały ich brak bólu i pokory przed mocą Somosa, boga, jakiemu składali hołd. Dla elfów słońce nie było jednak bogiem, a przyjacielem, którego światło pomogło Midolasowi dojrzeć coś w trawie.

Młody dunfer przykucnął i zaczął rozgarniać ziemię.

– Może w końcu dostrzeże, że nie jesteśmy już dziećmi – mówił półgłosem. Znalazł to czego, szukał. Pozostało mu jedynie przekonać młodszą siostrę, więc podniósł się i spojrzał na nią. – Wkrótce opuścimy nie tylko drzewo matki. Musi się z tym pogodzić.

– I gdzie chciałbyś zamieszkać, braciszku?

– Nie wiem. Dunfermor jest duży, nawet jak dla ludzi.

Salmena obdarzyła go spojrzeniem, pod którym gniew topniał jak wiosenny śnieg.

– Dunfermor jest duży dla ludzi, ale nie dla nas – powiedziała. – Poza tym nie masz złota, aby kupić choć płacheć ziemi. Najpierw musisz znaleźć żonę i zasadzić z nią własne drzewo – w jej słowach czaiła się pułapka, a on jak zwykle w nią wpadł.

– Nie mam na razie zamiaru się żenić. Kocham wolność, podobnie jak Wiatroskrzydłe.

Elfka westchnęła.

– Szkoda tylko, że one o tym nie wiedzą. Być może udałoby się wtedy dosiąść ich grzbietu.

Midolas zmarszczył brwi, ale po chwili jego czoło się rozpogodziło. Nie potrafił długo chować urazy, przynajmniej nie do rodzonej siostry, którą kochał bardziej niż własne życie.

Co nie oznaczało, że zamierzał jej darować.

– Ty również jeszcze nie kradniesz z nimi wiatru.

Salmena pokręciła głową. Podobnie jak on liczyła sobie czternaście wiosen, lecz jej krzyk rozległ się, gdy on spoczywał już w cieniu Matczynego Drzewa. Niewielu było też takich, którzy potrafili ich rozróżnić na pierwszy rzut oka. Oboje smukli i wysocy, odziani w niemal jednakowe stroje z miękkiej skóry, o twarzach gładkich, z wyraźnie wystającymi kośćmi policzków. Tylko kobiece krągłości i długość włosów zdradzała, że jedno z nich jest innej płci. Twarz jego siostry tonęła niemal w kruczoczarnych lokach, które Salmena zwykła chować pod kapturem szarego płaszcza. Jej okrycie leżało teraz zapewne gdzieś niedaleko, bo płaszcz tamował ruchy i utrudniał skradanie. Midolas musiał przyznać, że siostra podeszła do wiatroskrzydłych o wiele bliżej niż on.

– Gdyby nie twoja niezdarność, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej – Salmena nie zwykła się poddawać. – Wiatroskrzydłe uciekły i tylko Zemes wie, gdzie.

Na twarzy Midolasa pojawił się grymas zwycięstwa. Spod płaszcza dunfer wyciągnął źdźbło trawy, innej niż wszystkie dookoła. To było białe i przełamało się z trzaskiem, gdy spróbował je zgiąć. Czerwony sok zalał mu palce, ale nie zwrócił na to większej uwagi.

– W tej okolicy kościotrawa rośnie tylko w jednym miejscu – rzucił na pozór niedbale.

– No i co z tego?

Elf obrzucił siostrę triumfalnym spojrzeniem.

– Gdy ty zajęłaś się zamartwianiem, co takiego powie ojciec, ja obejrzałem miejsce, gdzie pasły się wiatroskrzydłe – powiedział. – Czaszkowe Wzgórza nie są tak daleko i założę się o dziesięć słońc, że nasze konie tam mają schronienie.

Salmena przekrzywiła głowę.

– Nie masz dziesięciu słońc.

– Mógłbym mieć. Za Ylfinga czystej krwi w mieście dostałbym z sześć razy więcej.

Zawahał się, bo nie miał tutaj pewności. Megneth Hurnymir nie pozwalał najmłodszym dunferom odwiedzać miast ludzi i nie robił wyjątku nawet dla własnych dzieci. Do tej pory Midolas był tam tylko dwa razy i choć nie widział niczego szczególnego w zabłoconych uliczkach i domach z kamienia, ojciec nie pałał chęcią zabrania go tam z powrotem.

– Tylko, że my nie sprzedajemy naszych koni – przypomniała mu siostra. – Nawet jeżeli uda ci się jakiegoś złapać, nigdy nie zmusiłbyś, żeby słuchał człowieka.

Musiał przyznać siostrze rację, więc kiwnął głową. Wiatroskrzydłe, nazywane w imperium ylfingami, należały do rasy dzikiej i dumnej. Przemierzały stepy i równiny na wschodzie, gdzie według legendy narodził się pierwszy z nich. Rumaki swoje miano zawdzięczały szybkości, która upodobniała ich bieg do wiatru. Dunferowie mawiali zresztą, że łatwiej złapać jest wiatr, niż szarego wierzchowca. Nazywali je cieniami i gdy zdołali je oswoić, traktowali jak własne dzieci.

– Mój wiatroskrzydły będzie słuchał tylko mnie – szepnął bardziej do siebie, niż do niej. Dla siostry miał kilka innych słów. – Idziesz ze mną, czy nadal będziesz się bała własnego strachu?

Odwrócił się i ruszył przed siebie. Nie musiał nawet na nią patrzeć. Wiedział, co wybierze.

 

X X X

 

Gdy dotarli do wzgórz, słońce pokonało już większą część drogi na zachód. Cienie wydłużyły się, kładąc ramiona na stromych zboczach i skałach. Las kamienia i przypominających cienkie kości białych traw tworzył prawdziwy labirynt. Nie brakowało w nim wąwozów o pionowych ścianach, podziemnych grot i parowów z przezroczystymi strumykami, skąd odprowadzały ich spojrzenia żółtych salamander. Jaszczurki wydawały się jedynymi gospodarzami wzgórz, ale Midolas czuł, że mieszka tutaj ktoś jeszcze. Kawałki szarej sierści, jakie znalazł po pokonaniu pierwszego zbocza tylko go w tym utwierdziły.

– Nie należy wątpić we wzrok elfa – powiedział do siostry i ruszył dalej. Na kamienistym podłożu nie było widać zbyt wiele śladów, jednak czuł, że są na dobrym tropie.

– Ojciec i tak nie pozwoli nam wziąć udziału w wyścigu – Salmena dotrzymywała mu kroku. Nie żałował już, że nie zabrał ze sobą żadnego z przyjaciół z osady

– Niby dlaczego?

– Będzie mówił, że go nie posłuchaliśmy i przynosimy wstyd.

Długi szary włos, który powiewał z kościstej łodygi, sprawił, że serce Midolasa zabiło szybciej. Nie zastanawiał się nad tym, co usłyszy od ojca. Jeżeli wrócą do osady na własnych skrzydłach, megneth Hurnymir powinien być z nich dumny.

– Do wyścigu może stanąć każdy, kto dosiada własnego konia – zaczął dyszeć, gdy podchodzili pod kolejne zbocze. Z góry wszytko był widać o wiele lepiej, a wiatr nie zdradzi tak szybko ich obecności.

– Przed rozpoczęciem r`kosha – przypomniała mu Salmena. – Potem trzeba dostać zgodę wszystkich megnethów, a nasz ojciec jest jednym z nich.

Midolas nie zwalniał. Nie sądził, aby ojciec sprzeciwił się ich marzeniom. Ostrzeżenia siostry puścił mimo uszu, gdy dostrzegł coś u stóp wzgórza. Szare cienie przemierzały niewielki jar, który wił się pomiędzy skałami. Dunfer kucnął i dał znak siostrze, aby poszła w jego ślady. Nie miał zamiaru spłoszyć wierzchowców, zamierzających do swojej kryjówki. Mieszkańcy Srebrnej Polany wiedzieli, że wiatroskrzydłe pasą się na łące, która przylegała do ich lasu, ale nikt do tej pory nie odkrył ich schronienia. On i Salmena mogą być pierwszymi, którzy wraz z okiełznaniem wiatru, poznają jego największą tajemnicę.

– Musimy zejść na dół – szepnął. – Lepiej się przygotujmy. Tym razem nie pozwolę im uciec.

Jego ręce zaczęły rozwijać rzemienie, które miały posłużyć do złapania wiatroskrzydłego. Już wiedział, który z wierzchowców będzie jego zdobyczą. Wielki ogier, sprawca porażki, jakiej doznali na łące, wydawał się najsilniejszy i najszybszy, a poza tym był przewodnikiem stada i pokonanie go wymusi posłuszeństwo reszty koni.

Nie oglądał się już na Salmenę. Młodsza siostra rzeczywiście nie ustępowała mu w niczym, może poza walką l`hasem, która wymagała równej zwinności, co siły. Szabla miała długą i lekko wykrzywioną głownię, rozszerzaną lekko na końcu. Ważyła dobre pół kamienia i nawet on miał jeszcze problemy, żeby utrzymać ją dłużej w ręku. Nie rozstawał się z nią jednak, bo pod nieobecność ojca, to on miał bronić siostry. 

Obejrzał się do tyłu. Nie miał wątpliwości, że to właśnie Salmena będzie jego najgroźniejszym przeciwnikiem w zbliżającym się wyścigu. Za kilka dni  synowie i córki Dunfermoru mieli zmierzyć się w pojedynku, którego zwycięzca zdobywał nie tylko uznanie megnethów. Nagrodą był również udział w Wielkim Turnieju Przyjaźni, gdzie na arenach zmagali się wszyscy mieszkańcy imperium. Tam za zwycięstwo płacono złotem, a bez niego nie mógł nawet myśleć o kupnie ziemi.

Wizja triumfu w stolicy imperium i wyrwaniu się spod ojcowskiej opieki pomogła mu w zejściu ze stromej ściany. Strącił jedynie kilka drobnych kamyczków, które z chrzęstem potoczyły się w dół. Jar powstał w korycie dawno wyschniętej rzeki, na co wskazywały płaskie otoczaki i resztki piaszczystych łach. Woda nie płynęła jednak tutaj od dawna, jakby coś zmusiło ją do cofnięcia się do źródła. Po kilku spojrzeniach Midolas był pewien, że u celu swej wędrówki znajdą niewielkie jezioro lub sadzawkę, której moc przed laty dawała rzece życie.

Na razie jednak musieli iść z uwagą, gdyż ziemia usuwała się spod nóg z hałasem, który mógł spłoszyć konie. Dunfer odesłał siostrę pod przeciwległą ścianę jaru i pokazał, żeby starała się iść pod nią. Tam było nieco mniej kamieni, a skalne nawisy zapewniały cień. Nie było tutaj także wiatru; nieśmiałe powiewy, które nadciągały z góry, ginęły tutaj w szczelinach i pęknięciach. Wszędzie panowała cisza, z rzadka przerywana tylko skargami kamienia, szepczącego coś w nieznanym języku. Jego pieśń uległa wzmocnieniu, gdy gardło jaru rozszerzyło się, przechodząc w malutką dolinkę.

Salmena zobaczył je pierwsza.

– Są tam – pokazała dłonią na ciemniejące lustro wody. Powierzchnia sadzawki wyglądała jak pozbawiona gwiazd noc, przy której wiatroskrzydłe odnalazły schronienie. Ich beztroska i radość sprawiły, że oboje z Midolasem przystanęli na chwilę.

W Srebrnej Polanie nie brakowało elthen, którzy okiełznali Cienie Wiatru. Wyprawa po własne skrzydła była sprawdzianem dla każdego, kto chciał mieć w osadzie prawo głosu. Dzień ujarzmienia żywiołu, zaklętego w ciało szarego wierzchowca, był jednocześnie dniem wkroczenia w dorosłość. Każdy posiadacz ylfinga mógł wybrać ścieżkę, jaką pragnął iść przez życie. Mógł zacząć decydować o swoim przeznaczeniu, o co Midolas coraz częściej kłócił się z ojcem.

Poza tym młody dunfer pragnął w końcu dosiąść grzbietu własnego wiatroskrzydłego. Żaden z jego przyjaciół jeszcze tego nie dokonał i być może to sprawiło, że wolał zabrać ze sobą Salmenę.

– Pierwszy z cieni wiatru zrodził się w oddechu Zemes – mawiał im w dzieciństwie Firmeas, ślepy wajdelota, który opiekował się ołtarzem ziemi w ich osadzie. – Jej moc ujarzmiła wiatr, zamieniając go w rumaka, który pokonał pola popiołów po wojnie bogów. Wierzchowiec gnał przez czterdzieści nocy i czterdzieści dni, bez odpoczynku, wody i pożywienia, gdy dookoła płonęła ziemia, a z nieba spadały łzy słońca. Jego sierść pokryła się szarym pyłem i ziemią, gdy Zemes odnalazła w końcu schronienie. Wierzchowiec upuścił ją na ziemię tuż pod cieniem matczynego drzewa, a sam wyruszył w ostatnią drogę ku gwiazdom.

Swoją opowieść starzec kończył zawsze, wskazując na córki nocy, które rozświetlały niebo nad ich osadą. Midolas już dawno przestał wierzyć w legendy pierwszych Elthen, lecz patrząc na kąpiące się rumaki, nie mógł pokonać wrażenia, że cześć z nich mogła być prawdą. Wiatroskrzydłe, lub jak nazywano je w imperium ylfingi, nie dorównywały może wzrostem trakenom, czy harpenom, hodowanym na Wielkich Równinach, nie mogły też mierzyć się siłą z orghanami, ogromnymi rumakami bojowymi. Prawdą jednak było, że przewyższały szybkością pustynne maraemy, a wytrzymałością przegrywały jedynie z nherangami, które zamieszkiwały zaśnieżone zbocza gór. Wiedział o koniach niemal wszystko, lecz wciąż nie miał własnego.

Teraz patrzył na ogiera, który przewodził temu stadu. „On mógłby unieść boginię” – pomyślał, oceniając przyszłą zdobycz. Wiatroskrzydły przewyższał pozostałe konie wzrostem, miał mocne nogi i muskularną pierś. Siwe włosy na jego karku kładły się falą na masywnej szyi. Ogier nie brał, tak jak pozostałe, udziału w kąpieli. Stał tuż przy brzegu sadzawki z łbem pochylonym tuż nad jej powierzchnią.

– Nareszcie cię znalazłem – elf ścisnął mocniej rzemień arkanu. Sznur kończył się pętlą, którą miał zarzucić rumakowi na szyję, chociaż patrząc na niego, żałował, że musi to zrobić. Ich ojciec osiodłał wiatroskrzydłego w dniu piętnastego krzyku i zawsze powtarzał, że to koń wybrał jego, a nie na odwrót. – Ich oddechem jest wolność. Możecie zabrać im wolność, lecz jeżeli nie zgodzą się dzielić z wami oddechu, odejdą w krainę wiecznego cienia.

Dłonie Midolasa jeszcze mocniej zacisnęły się wokół sznura. Midolas pochylił się i ruszył przed siebie. Nie patrzył na młodszą siostrę. Wiedział, że i ona dokonała już wyboru, a jej kroki cichły na rozmiękłej ziemi. Sadzawka, w której wiatroskrzydłe chroniły się przed gorącym letnim słońcem, musiała niegdyś być o wiele większa. Zdradzał to ciemniejszy kolor mijanych po drodze skał. Jedynie ich  grzbiety były białe, podobnie jak większość kamienia, który tworzył Czaszkowe Wzgórza.

Starał się dojść jak najbliżej, ale wielki ogier nie zamierzał mu ułatwiać tego zadania. Uniósł pokryty długim włosiem kark, jakby chciał pokazać, że nie pozwoli się zaskoczyć. Midolas wstrzymał nawet oddech i próbował uspokoić bijące coraz mocniej serce. Miał wrażenie, że wiatroskrzydły usłyszy zaraz jego dudnienie i da sygnał stadu do ucieczki. „Tym razem się mi nie wymkniesz: – pomyślał, rozwijając rzemień. – „Wystarczy ci jeden pewny rzut, synu”, przypominał sobie ojcowskie nauki. „Wiem, że nie poddasz się łatwo” –dodał do myślach do szarego wierzchowca. „Jeden rzut, po którym będziemy ze sobą walczyć” – składał cichą obietnicę, a wiatroskrzydły zdawał się rzucać mu wyzwanie.

Dłoń z arkanem wystrzeliła w chwili, gdy rumak poderwał łeb do góry. Sznur przeciął powietrze i spadł na końską szyję. Midolas uwolnił wstrzymywane powietrze, bo pętla niemal się z niej ześlizgnęła.

– Lhete`mir! – krzyknął elf, ale wiatroskrzydły najwyraźniej nie pragnął usłuchać tego wezwania.

– Pozwól mi! – powtórzył, gdy ogier wierzgnął szyją. Szarpnięcie obaliło go na ziemię, a koń rzucił się do biegu.

Dopiero teraz Midolas poczuł, czemu kościotrawa zawdzięcza swoją nazwę. Chociaż w starym jeziorze nie rosło jej wiele, już pierwsze łodygi zaczepiły się o jego kaftan i rozcięły twarz. Nie mógł na razie nawet myśleć o zatrzymaniu ogiera. Sunął jedynie za nim jak za cieniem wiatru, który uwalniał swój gniew w coraz szybszym pędzie. Wierzchowiec minął wystające z ziemi kamienie, przegniłe gałęzie kolcokrzewów i wejście do niecki, po czym pociągnął dunfera pomiędzy skały. Midolas krzyknął z bólu, gdy uderzył kolanem w jedną z nich, lecz nie wypuścił rzemienia z rąk.

Zdawało mu się, że ktoś wsadził mu w dłonie rozpalony ogień i zmusił do ich zamknięcia. Arkan tarł je bez litości, podobnie jak wiatroskrzydły, który jeszcze bardziej przyspieszył swój bieg. Midolas nie zamykał oczu, ale i bez tego nie widział zbyt wiele. Kawałki kamieni, jakie odrywały się od ziemi po uderzeniach końskich kopyt, trafiały go prosto w twarz. Czuł, że jej skóra puchnie i tylko cud może sprawić, że będzie mógł jutro spojrzeć na słońce.

Potem nie myślał już nic. Otoczyła go ciemność, z rzadka przerywana jedynie rozbłyskami bólu, gdy uderzał w kolejną skałę lub kamień. Wiatroskrzydły pragnął go ukarać za pychę i butę, ciągnąc w nieznane. Powietrze wokół nich zdawało się wypełniać płomieniami, a ich języki sięgały coraz bardziej obcego ciała. Midolas zamknął w końcu oczy i pozwolił się unieść bólowi, którego fale rozbijały się o niego niczym gniewne morze.

– Ich oddechem jest wolność – kolejny przebłysk bólu przyniósł ze sobą słowa ojca. Wiatroskrzydły chciał najwidoczniej zachować swą wolność razem z oddechem, nie przejmując się tym samym u śmiałka, który rzucił mu wyzwanie.

– Lhete`mir – wyszeptały zakrwawione wargi. Midolas otworzył je raz jeszcze, gdy wyrosła przed nimi pionowa ściana.

Nie poczuł uderzenia, które nadeszło gdy wiatroskrzydły skręcił w ostatniej chwili. Tylko mrok, który otoczył go ramionami jak zmarła przed laty matka.

 

X X X

 

Ocknął się, czując na czole kojący dotyk chłodu. Zimno rozchodziło się przyjemnie po rozpalonej głowie, a dłoń powróciła tam wraz z okładem.

– Wygląda na to, że przez pewien czas będziesz musiał powstrzymać się od ścigania wiatru – Salmena próbowała się uśmiechnąć, ale zobaczył w jej oczach łzy.

Mimo uderzenia bólu, jakie to wywołało, podniósł głowę.

– Gdzie on jest? – spytał, zadziwiając sam siebie głosem, którego nie znał. – Gdzie jest mój koń?

Odetchnął dopiero wtedy, gdy zobaczył dwa pasące się nieopodal cienie. W ciemności nocy, rozbijanej jedynie przez nikłe płomienie ogniska, oba wierzchowce wyglądały jak wykute w marmurze rzeźby. Salmena przywiązała je do wbitych w ziemie palików, chociaż żadne nie wykazywało chęci dalszej ucieczki. Docenił decyzję siostry, bo wiedział, ze minie trochę czasu, zanim wiatroskrzydłe oswoją się z utratą wolności. Nie mógł również nie podziwiać wyboru, dokonanego przez Salmenę. Jej klacz nie ustępował wiele ognistemu ogierowi.

Potem rozejrzał się dookoła. Wyglądało na to, że wrócili na łąkę, z której wyruszyli, aby zdobyć własne skrzydła. Miejsce skał i kamieni zajęła trawa, lecz tylko jego wiatroskrzydły wiedział, jak się tutaj znaleźli.

– A jednak mi się udało – szepnął, chcąc się podnieść. Musiał podejść do ogiera i przekonać się, że zdołał go pokonać.

Niestety jego noga wydawała się mieć zupełnie inne pragnienie. Po odrzuceniu płaszcza, którym okryła go Salmena, dostrzegł, że ma usztywnione kolano. Dwie gałęzie, związane rzemieniem, zdradzały, że nie będzie mógł wziąć udziału w wyścigu.

– To cud, że cię odnalazłam – Salmena pomogła mu położyć się z powrotem na ziemi. – Nigdy by mi się nie udało, gdyby nie Gwiezdnooka.

Coś ścisnęło Midolasa za gardło. Jego siostra zdążyła już nadać imię schwytanej klaczy i wyruszy na niej do wyścigu. On także zdobył upragnione skrzydła, lecz nie wzniesie się nimi jeszcze długo. Obrzęk wokół kolana bez litości obnażał cenę, jaką przyszło mu zapłacić za odniesione zwycięstwo.

– Odrzucony! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Mój własny koń mnie odrzucił.

Salmena odsunęła dłoń i spojrzała na niego z oburzeniem.

– Nie gadaj głupstw! Walczył, podobnie jak ty i zasługuje na szacunek.

Midolas nie chciał teraz jej słuchać. Smak odniesionego zwycięstwa spływał goryczą, której nie mógł przełknąć. Odwrócił się plecami do siostry, aby nie mogła dostrzec jego słabości.

– Takie nadam ci imię – rzucił w mrok. – Odrzucony!

Ogier nawet nie drgnął, jakby złość młodego elfa niezbyt go dotknęła.

– Pamiętaj, co mówił ojciec – Salmena nie dawała za wygraną. Nie potrafiła zrozumieć, że jej słowa były teraz ostatnią rzeczą, jaką chciał usłyszeć. – Wiatroskrzydły nigdy nie będzie twoim niewolnikiem. Jego oddech musi stać się twoim oddechem.

– Ojciec mówi wiele rzeczy – warknął rozeźlony. – Nie wszystkie się zgadzają, co pokazują nasze wiatroskrzydłe. Nie wierzył, że zdołam dosiąść któregoś z nich przed wyścigiem – usłyszawszy własne słowa jeszcze bardziej się zachmurzył.

Lecz dopiero to, co powiedziała Salmena sprawiło, że poczuł gniew

– Może to i lepiej. Chciałeś jego szacunku, a nie potrafisz szanować kogoś, kto cię pokonał.

Midolas odwrócił się, ale jego siostry odeszła w stronę ogniska. Chciał wykrzyczeć jej całą swoją złość i ból, gdy zobaczył, że obraca wiszącego nad nim królika.

– Może to i lepiej, że zamieniliśmy się miejscami i tym razem to ja opiekuję się tobą – rzuciła zza pleców, jakby właśnie się nie kłócili.

Gniew Midolasa nie topniał równie szybko, ale widok i zapach pieczeni uświadomił, jak bardzo jest głodny. Ostatni raz jedli w południe i dawno zdążył o nim zapomnieć. Jedna wędzona ryba i mały podpłomyk z żołędzi nie były czymś, co na długo zapadłoby w pamięć. Przynajmniej tak twierdził jego żołądek. Głośne burknięcie zdradziło, że sprzeczka zakończyła się właściwie jeszcze przed rozpoczęciem.

Salmena usłyszała to i roześmiała się, a on odzyskał humor. Do wyścigu pozostała jeszcze jedna kwadra księżyca i może zdoła do tego czasu wyleczyć nogę.

– Wygląda na to, że jest już dobry – powiedziała, zdejmując królika. Kiedy wróciła, Midolas obdarzył ją przepraszającym spojrzeniem.

Jego twarz rozpogodziła się zupełnie, gdy dostał większy z kawałków pieczeni. Wgryzł się w mięso jak wilk i chociaż królik nie był zbyt młody, a Salmena nie mogła go niczym przyprawić, i tak smakował jak młoda sarnina. W zaledwie kilka uderzeń serca w jego dłoni widniała jedynie goła kość, a po usta lśniły od tłuszczu. Midolas obtarł twarz i zlizał tłuszcz z palców.

– Będzie mi ciebie brakowało, gdy wyjedziesz, aby szukać męża – rzucił do siostry.

Salmena pokręciła głową.

– Skąd ten pomysł, że chcę wyjeżdżać? – spytała z pełną buzią. Ona wciąż jeszcze miała królika, chociaż nie wyglądało, jakby się chciała nim podzielić.

– Jak to skąd? – Midolas uwielbiał się z nią droczyć. Byli ze sobą związani bardziej niż z kimkolwiek innym. Kłócili się i spierali, jak każde rodzeństwo, lecz i tak nie mogli bez siebie wytrzymać dłużej niż kilka dni. Oboje wiedzieli jednak, że teraz, po złapaniu własnych skrzydeł, ich drogi będą musiały się rozejść.

A poza tym małżeństwo było jednym z ich ulubionych powodów do sprzeczek.

– Teraz, gdy masz swą Gwiezdnooką, znajdzie się niejeden semen, który będzie chciał was chronić. Jeżeli nie wybierzesz żadnego, któryś z nich w końcu cię porwie.

– A od czego mam starszego brata? – spytała, śmiejąc się głośno. – Ktoś obiecywał, że zawsze będzie mnie chronił.

– Nie mogę walczyć z całą osadą.

– Warmyr, Dohren, Aynor i Seryn to jeszcze nie cała osada.

– Ale to moi przyjaciele.

Salmena obdarzyła go przekornym spojrzeniem. Wiedział, co stanie się teraz.

I jak zwykle nie mógł się przed tym obronić.

– Będę musiała pogodzić się z tą zdradą. I chyba w zamian pomogę złotowłosej Ceylin dotrzeć do twojego serca. Dziewczyna za każdym razem, gdy cię widzi, ciemnieje na twarzy. Mogłabym się założyć, że jej matka już niedługo ofiaruje wam ziarnodrzewo pod nowe domostwo.

Wspomnienie imienia pięknej dunferki wywołało na twarzy Midolasa rumieniec. Elf próbował go schować, bo reszta twarzy pociemniała niemal w tej samej chwili, lecz przed siostrą niewiele dało się ukryć.

– Nie mówmy już więcej o ziarnodrzewach, domostwach i małżeństwach – zaproponował. – Z własnymi dziećmi wiatru możemy sami poszukać przeznaczenia.

Salmena skończyła jeść i odrzuciła kości na bok.

– Najpierw jednak musimy wrócić do domu.

– Teraz? – spytał Midolas. – W nocy?

– Przecież znamy drogę – odparła jego siostra. – Pomogę ci dosiąść Odrzuconego i jeżeli się pospieszymy, będziemy w osadzie przed świtem.

– W mroku wszystkie drogi prowadzą w przepaść – Midolas przypomniał jej słowa ślepego wajdeloty. – Możemy przenocować tutaj. Mamy ogień i schronienie przed wiatrem.

– Ojciec…

– …i tak nas ukarze – dokończył za nią młody dunfer.

Salmena potarła w zamyśleniu policzek. Dunferzy nie bali się cienia, tak jak ludzie, lecz nie byli też głupcami. – Wraghowie zamieszkiwali Powierzchnię jeszcze przed narodzinami pierwszego matkodrzewa. Nasi przodkowie żyli obok nich, tak jak my żyjemy obok ludzi – mawiał ślepy wajdelota. Dzięki jego opowieściom każde dziecko w Srebrnej Polanie wiedziało, kim jest widłogon, thyren, chimera, czy dziktur. Bestię, zamieszkujące krainę Cienia, wynurzały się w nocy ze jam i nor, opuszczały legowiska na bagnach i mokradłach, wychylały się z podziemnych tuneli i jaskiń. Mimo tysięcy lat walki z ludźmi, one wciąż zamieszkiwały Powierzchnię. Od Wysokich Gór na wschodzie, poprzez miedziane trawy Thuronu i błękity wód Tiranen, od Kamiennego Brzegu i równin Horanu, po diamentowe rzeki Mingardu i Muchobór, od lasów Dunfermoru po pustynię Hashkir i Qumarn. Imperium i jego zakon mogły podbić wszystkie ziemie Newerfu, ale nie zdołało zamknąć ani Rozpadliny, ani żadnego z uroczysk, przez które na Powierzchnię wyciekała moc cienia. – Ale wraghowie zabijają nie tylko ludzi – odpowiedziała kiedyś starcowi. Ten jedynie uśmiechnął się i pogłaskał ją po głowie. – Podobnie jak wilk, tygrys, czy niedźwiedź. Potwór zawsze pozostanie potworem – odparł wtedy. – Najgorsze z nich i tak częściej przychodzą w świetle dnia. To ludzie uczynili z wraghów potwory, polując na nie i zabijając. Te, które dzisiaj zamieszkują Powierzchnię, potrafią jedynie nienawidzić.

– Z tą nogą nie będę mógł jechać zbyt szybko, a do świtu pozostało niewiele czasu – odezwał się Midolas. Jako jej starszy brat miał się nią opiekować. Nie pozwoli, aby cokolwiek ją skrzywdziło. – Ojciec ukarałby nas nawet, gdybyśmy nie nocowali poza osadą. Byliśmy na Czaszkowych Wzgórzach, a wiesz, że nie pochwala wypraw poza granice naszej ziemi.

– To wszystko jest naszą ziemią – Salmena odpowiedziała z gniewem.

Midolas pokręcił głową – To była nasza ziemia – odparł. – Przed wiekami wieków i nie pamiętają tego nawet Ojcowie Lasu.

– Wystarczą mi opowieści naszego waldejoty – żachnęła się dziewczyna. – Firmeas zawsze powtarza, że pewnego dnia to ludzie będą nas prosić, aby tędy przejechać.

Dunfer machnął ręką.

– Firmeas zna wiele opowieści – odrzekł. – Na razie podaj mi szablę. Nie mogą strzec cię bez broni.

Nie chciał się znowu kłócić, tym bardziej, że zgadzał się z siostrą. Srebrna Polana, te wzgórza i reszta ziem, leżących na wschód i zachód od nich, niegdyś należały do ich przodków. Ludzie przybyli tutaj na swych koniach odzianych w żelazo, przynieśli ze sobą ogień i zagładę i odebrali im wszystko. Pod koniec ostatniej z wielkich wojen zabrali nawet wolność, wypalając na czołach signethy swego boga.

Salmena przymrużyła oczy, ale po chwili zaśmiała się i schyliła po łuk.

– Wątpię, abyś mi pomógł z tą nogą – odparła. – Spróbuj zasnąć, a ja zaopiekuję się nami za ciebie – zanim zdążył zaprotestować, wstała i odeszła w stronę koni.  

Chcąc, nie chcąc, musiał pogodzić się również i z tym. Dunferki, a w szczególności młode dziewczyny, które nie spoczęły jeszcze pod Matczynym Drzewem, słynęły z uporu. Jego siostra nie była wyjątkiem. Nie miał jednak nic przeciwko temu, bo była jego jedynym rodzeństwem. Megneth Hurnymir nie zdecydował się wziąć kolejnej żony, gdy ich matka zmarła na pierścienicę.

Cień z odległej przeszłości sprawił, że zacisnął oczy z siłą, która przyniosła ból. Choroba zamieniła piękną kobietę w zjawę, która na końcu nie rozróżniała nawet ich twarzy. – Nigdy nie przestawajcie się uśmiechać – mówiła, gdy byli jeszcze dziećmi. – Wtedy, nawet, gdyby zgasło słońce, wokół was wciąż będzie jasność. Midolas pamiętał te słowa, jakby wypowiedziała je wczoraj, chociaż od tego dnia minęło ponad sześć wiosen. – Po każdym lecie musi nadejść jesień – tak z kolei mawiali wajdeloci, których mądrość nie zdołała ocalić jej życia. Nenya, pani Srebrnej Polany, zachorowała i z każdym dniem odchodziła coraz bardziej w cień. Potem sama stała się cieniem, który zasnął, aby nigdy więcej się nie obudzić.

Od tej pory na jego twarzy uśmiech gościł niezwykle rzadko. Przysiągł sobie, że nie będzie rozświetlał własnego mroku, zanim nie ukarze wszystkich winnych jej śmierci.

– Pewnego dnia – szepnął, kładąc głowę na ziemi. – Pewnego dnia ludzie zapłacą mi za każdą z twych łez.

 „Mógłbym zostać Skrzydlatym Jeźdźcem” – pomyślał przed zaśnięciem. „Walczyłbym z thursami, a archonci imperium musiałoby darzyć mnie szacunkiem” – poczuł, jak opadają mu powieki. Zanim je zamknął, usłyszał jak Salmena zaczyna nucić piosenkę o chłopcu, wiośnie i miłości. Uśmiechnął się. Mogła temu zaprzeczać, ale dzisiaj przestała być zwykłą dziewczyną. Za kilka księżyców zejdzie do serca Matczynego Drzewa i poprosi je o ziarno, dzięki któremu w ich osadzie przybędzie nowy mennar. Mieli dużo ziemi, a ich ojciec był megnethem. W całej Srebrnej Polanie nie zabraknie zalotników.

Potem poddał się cichej melodii. W tym także była lepsza od niego. Wszyscy twierdzili, że śpiew Salmeny jest jak promień rozświetlający największą ciemność.

„Czy widzisz mój kochany słońce pierwsze wiosny, na łące, tuż za rzeczką, kwiat wyrósł radosny…”

Nadchodzący sen zacierał z wolna kolejne słowa.

„Zabierz mnie kochany za wzgórze, za mostek, gdzie zima odeszła i świeci pierwiosnek…”

– Dam ci ja kochana złocistą koronę, tylko mnie pocałuj, bo już cały płonę – wyryczał nieznany głos. Salmena krzyknęła, po czym ktoś stłumił jej głos.

Midolas próbował się podnieść, a jego dłoń ruszyła na poszukiwanie szabli. Niestety broń była przy ognisku, skąd zabrał ją mężczyzna, na widok którego dunfer poczuł ukłucie strachu. Na czarnym wamsie, okrywającym kolczugę widniało krwawe słońce Somosa, boga, jakiemu zarówno przybysz, jak i dwaj jego kompani przysięgali oddać życie. Mimo panującego mroku dostrzegł, że mężczyźni mają ubłocone nogi, a jeden z nich wyraźnie kuleje. Musieli stracić swoje konie, albo ktoś im je ukradł, co byłoby dziwne zważywszy, że są sługami zakonu. Rycerze Słońca nie mieli litości dla nikogo, kto ośmielał się podnieść na nich rękę.

Próbował uspokoić oddech. Ani on, ani Salmena nie zrobili nic złego.

Jakby na zaprzeczenie tej myśli, rycerze podeszli bliżej, a dwóch z nich uwięziło Salmenę w ramionach.

– Spokojnie turkaweczko, spokojnie – zarechotał jeden z nich. – Jeszcze zdążysz pod nami powierzgać.

Elf zadrżał i raz jeszcze spojrzał na tego, który trzymał jego szablę. Mężczyzna oglądał ją z wyraźnym rozbawieniem. Midolas dostrzegł, że tylko jeden z nich ma przy sobie krótki sztylet. To go zdziwiło, bo Rycerze Słońca nigdy nie rozstawali się ze swoimi mieczami. Magiczne rhyty, jakie rozjaśniały ich klingi więziły w sobie moc żywiołów i pomagały walczyć z cieniem. Wyglądało jednak na to, że tym razem to cień był w tym starciu górą.

– A kogóż my tu mamy? – przybysz w końcu zmrużył złośliwie oczy. Podszedł bliżej i czubkiem szabli podniósł płaszcz elfa. Pozbawione źrenic spojrzenie przypominało bezgwiezdną noc. Była w nim pustka, jakby to kim mężczyzna był przed zaprzysiężeniem swemu Bogu, nie miało już znaczenia. Midolas nie spotkał jeszcze żadnego z darmheddinów, czy khazadorów, ale wiedział, kim były dla nich elfy.  

– Dwaj mali, zagubieni dunferzy, Gwidorze – wycharczał trzeci z mężczyzn. – Ciekawym, co robią tak daleko od swego drzewa.

Rycerz, nazwany Gwidorem kiwnął głową. Wyglądało na to, ze jest ich dowódcą, bo mężczyźni czekali na odpowiedź.

– Może chciały poznać trochę prawdziwego życia. Ta mała wygląda, jakby jeszcze nikt niczego z nią nie sadził – jego głos przycichł, niosąc groźbę. – Co wy na to bracia? Może pomożemy naszemu słowikowi zerwać jego kwiatuszek?

Midolas drgnął i raz jeszcze spojrzał na twarz mężczyzny. Oblicze nosiło signeth Somosa, podobnie jak pierś i długi, czarny płaszcz. Wypalone znamię niegdyś było znakiem zniewolenia elfów, ale dzisiaj obdarzano nim wyłącznie sługi Słonecznego Boga. Trójka rycerzy mogła być na zwiadzie, albo na polowaniu. Nie wiedział co mogli tutaj robić. Najbliższa komturia znajdowała się przy Rzece Kwiatów, na północ od ich osady. Nie zapominajcie od kogo kupiłem tę ziemię – ojciec powtarzał bez przerwy. – Komtur Galberth mógł mi ją sprzedać, ale to on ma w ręku władzę.

Midolas zbladł. Dunferowie mogli dzierżawić ziemie, należące do zakonu Somosa, lecz to jego rycerze byli tutaj panami. Trzech z nich najwyraźniej pragnęło im o tym przypomnieć.  

– Wiesz, co oznacza nasze spotkanie, mój mały elfie? – spytał darmheddin, cofając ramię. – Twoja siostra zostanie dziś w nocy kobietą, a ty…

Rycerz udał, że upuszcza szablę. Midolas rzucił się do przodu i poczuł, jak jego nogę rozrywa ból, a na gardle poczuł zimny pocałunek stali. Nie musiał się zastanawiać, czy jest wystarczająco ostra. Dbał o to już od pierwszego dnia, gdy dał mu ją ojciec. – Teraz będziesz strzegł swojej siostry – powiedział mu wtedy. Wyglądało na to, że zawiódł również i tutaj.

– Nie róbcie nam krzywdy – usłyszał własny głos. – Nasz ojciec jest megnethem Srebrnej Polany. Zapłaci za nas. Dużo zapłaci.

Darmheddini niemal równocześnie wykrzywili twarze.

– Do rzyci z waszym srebrem – warknął jeden z nich. – Nie miałem kobiety od trzech księżycy.

– A ja nigdy nie miałem elfki – jego kompan wysunął język i przesunął nim po twarzy Salmeny. Dziewczyna próbowała go ugryźć, ale cofnął się, zanim zdążyła to zrobić.

Mężczyzna spojrzał na nią rozbawiony, po czym, jakby od niechcenia uderzył ją w brzuch zakutą w stal pięścią. Salmena zgięła się w pół i upadła na ziemię. Tam dosięgło ją kopnięcie, po którym jęknęła i zwinęła się w kłębek. Przerażony Midolas spostrzegł, że się nie porusza.

– Nie krzywdźcie jej – powtórzył. – Za srebro mojego ojca każdy z was będzie mógł kupić kobietę.

Gwidor zwrócił się do kompanów.

– I co wy na to, bracia? – spytał. – Weźmiemy srebro od drzewnych małp?

– Chędożyć ich i ich srebro – odparli niemal zgodnie. – Galberth zabrałby je razem z naszymi głowami, a poza tym nienawidzę leśnych diabłów. Gdyby nie zakon, obdzierałyby ludzi ze skóry i karmiły nimi drzewa. Zabawmy się trochę z zielonoskórą, a potem poderżnijmy obojgu gardła i weźmiemy konie. To ylfingi i do tego aż dwa. W Sernborgu dostaniemy za nie kilkaset słońc. Być może wtedy komtur przebaczy nam porażkę.

Gwidor zerknął na zastygłego w bezruchu elfa.

– W imperium mówi się, że większość ma rację – powiedział cicho, po czym odwrócił głowę. – Zwiążcie go! – polecił. – Niech patrzy, co z nią robimy.

Midolas poczuł ukłucie strachu na gardle, jakby ktoś przebił je szpikulcem. Wiedział już, dlaczego ich ojciec nie chciał, aby przebywali poza osadą po zapadnięciu zmroku. Gdy panowała ciemność, na Powierzchnię wypełzały różne bestie. Midolas zapomniał o tym, iż najgroźniejsze mają ludzką twarz. Dwie z nich ruszyły teraz do niego. Na obu okrucieństwo mieszało się z zawziętością. Obie składały też obietnicę bólu, jaki chcieli zadać jemu i jego siostrze.

Pierwszy z mężczyzn chwycił go za ramiona i poderwał do góry. Noga zabolała, jednak Midolas nie czuł jej tak, jak bijącego serca. Miał wrażenie, że pod żebrami więzi dzikiego orła, którego pragnienie wolności niemal rozrywa mu pierś. W ustach pojawiła się gorycz, a świszczący tuż przy policzku oddech oprawcy zdradzał mu własną bezsilność.

Oraz głupotę, za którą jego siostra zapłaci straszną cenę.

– To miło, że oszczędziłeś nam czasu – druga z ludzkich bestii schyliła się po jego sznur. – Niezła robota, elfie. Wygląda, jakby mógł powstrzymać byka.

Midolas raz jeszcze spojrzał na leżąca w bezruchu siostrę.

– Będzie wyglądał ładnie na waszych szyjach – starał się, aby jego głos nie drżał. Mógł zrobić, coś co ich uratuje. Nie byli daleko od Srebrnej Polany, ojciec na pewno już ich szuka.

Trójka mężczyzn obrzuciła go zdumionym spojrzeniem, po czym wybuchła śmiechem. Najgłośniej rechotał Gwidor, który opuścił szablę.

– Ohoho! – zahuczał. – Dalej bracia, wiążcie go i niech patrzy, jak załatwiamy się z tym kwiatuszkiem.

Zakonnik chciał coś jeszcze powiedzieć, ale kolejne słowa stłumiło głośne rżenie i cień, jaki nagle nad nim zawisł. Mężczyzna podniósł do góry ręce, ale to nie mogło go uratować. Szaroskóry ogier stanął dęba, po czym uderzył go kopytami w twarz. Trzask kości i bryzgająca wkoło krew sprawiły, że pozostali rycerze rzucili się do ucieczki. Midolas poczuł, że uścisk oprawcy słabnie.

– Zabierz go ode mnie! – rozległ się krzyk zakonnego sługi, któremu cudem udało się uniknąć kolejnego kopnięcia.

Jego kompan schylał się po łuk Salmeny.

Midolas nie czekał dłużej. Zanurkował pomiędzy oboma rycerzami i przetoczył się po ziemi. Noga dźgnęła go bólem, który niemal go zamroczył, ale jego dłoń bez większego problemu odnalazła uchwyt szabli. Jeżeli w czymkolwiek był lepszy od nieprzytomnej siostry, to była tym walka. L`has ożył w jego uścisku, po czym odpowiedział na wezwanie. Poderwał ją do góry, ciął najbliższego z mężczyzn przez kolano. Wyrosła przed nim plama wykrzywionej twarzy, którą pchnął sztychem. Nieludzki wrzask zdradziły, że nie chybił. Trzeci z mężczyzn rzucił łuk i chciał schronić się w mroku, gdy noc rozbrzmiała jękiem zwalnianych cięciw.

Chwilę później ziemia zadrżała pod uderzeniami kopyt. Z pobliskiego lasu wyłoniło się kilkunastu jeźdźców, na których czele jechał wysoki mężczyzna.

– Nic wam nie jest? – Hurnymir, megneth Srebrnej Polany, zatrzymał wierzchowca. W jego dłoniach spoczywał łuk, którego nie musiał już używać. Trupy trzech mężczyzn leżały wokół ognia, a z ich ciał wystawały pióra strzał.

Megneth spojrzał na nie, a potem przeniósł wzrok na leżącą córkę. Rysy na surowej twarzy złagodniały. Mężczyzna zsiadł i wziął ją w ramiona, tuląc do piersi, osłoniętej przez kubrak z przyczepionymi gęsto płytkami z żelaza. Próbował rozgarnąć ciemne włosy, które zakryły drobną twarz, a jego dłoń drżała. Ściągnął rękawicę i szepcząc jakieś słowa, położył dłoń na czole dziewczyny.

Salmena poruszyła się po chwil i spojrzała na ojca.

– Ojcze…

Megneth pokręcił głową.

– Nic ci nie jest? – zapytał. Kiedy Salmena zaprzeczyła, odwrócił głowę do semenów i rzucił parę komend. Dwóch jeźdźców zsiadło z koni, a megneth nakazał im odprowadzić córkę na bok.

Potem jego wzrok spoczął na próbującym ustać Midolasie. Oblicze znowu nabrało twardości, połączonej z bólem. Elf wiedział, że bardzo go zawiódł.

Jednak to, co usłyszał zdumiało go jeszcze bardziej.

– Oddaj mi szablę – megneth odebrał mu zakrwawione ostrze. Jego twarz przypominała wykutą w kamieniu maskę. – Sprowadziłeś na nas ogromne niebezpieczeństwo.

– Ojcze, ja…

Przerwał, gdy zobaczył, że megneth wsiada na konia.

– Staniesz jutro przed sądem r`kosha. Megnethowie zadecydują, czy nadal będę mógł cię nazywać swym synem – ojciec już na niego nie patrzył. Kolejna komenda sprawiło, że jeźdźcy zawrócili konie. Jeden z nich chciał pomóc synowi megnetha, lecz ten go odesłał. Kolano nie bolało go nawet w połowie tak, jak spojrzenie ojca.

Odrzucony podszedł do niego i trącił łbem w ramię. Światło gwiazd zamieniało trawę w srebrzysty dywan, jednak dalsza droga kryła się w ciemności. Zawiał wiatr, który przyniósł ze sobą czarne chmury. Midolas zagryzł zęby i po paru próbach zdołał wspiąć się na grzbiet konia. Nie lękał się ciemności i chmur, które ją sprowadziły. Wiedział, że największa z nich i tak okrywa teraz twarz ojca.

 

x x x

 

Był ranek, gdy zobaczyli przed sobą obwarowania osady. Pędy ostrokrzewu pięły się wokół potężnych drzew i niskiego, ziemnego wału, nastroszonego palami. Dunferowie nie mogli budować umocnień z kamienia. Zabraniał tego dekret jednego z cesarzy, ale Midolas i tak wątpił, czy jego ojciec zdecydowałby się na odbudowę leśnej warowni. Jego tytuł, w Starej Mowie oznaczał Pasterza Drzew, a te nie przepadały za kamieniem. Dowodem były resztki posiadłości, wokół której rośli prawdziwi władcy lasu. Ruiny porastał mech i pnącza, wijące się wzdłuż ścian i posadzek. Ciemne korzenie zakryły je już niemal całkowicie, wnikając pomiędzy szczeliny i szpary.

Dookoła resztek kamienia stały już domostwa Dunferów, ukryte pod gałęziami i w pniach wielkich mennarów. Ojcowie Lasu stali na straży tego miejsca od setek lat, a mimo to wciąż uchodzili za młodych. Wajdelota Firmeas, najstarszy z mieszkańców osady twierdził, że niegdyś na ziemi rosły olbrzymy, sięgające pamięcią czasów sprzed przybycia ludzi. – Ich korony dorównywały górom, a pnie przypominały miasta, zamieszkiwane przez tysiące naszych braci – opowiadał przy wieczerzach. Niestety, gdy na ziemie Newerfu przybyli władcy ognia, ich pierwszymi ofiarami stały się właśnie drzewomiasta.  Ludzie palili je i obalali przy pomocy swojej magii, zastępując żelazem i zamkami z kamienia.

Większość mennarów, które stworzyły osadę, liczyła sobie dopiero kilkadziesiąt lat, ale każdy już o ponad połowę przewyższał wiekowe sekwoje i najstarsze z grabów. Ich gałęzie miały grubość dorosłego dębu i splatały się ze sobą tworząc piętrowe labirynty, wśród którego kryła się właściwa część osady. Domostwa, spichlerze, warsztaty garbarzy i tkaczy, dwie ogromne kuźnie, chlewy, obory i psiarnie. Osady dunferów nie różniły się tak wiele od wiosek i miasteczek zamieszkiwanych przez ludzi. Jedynie słońce, któremu imperium składało pokłon, tutaj z trudem przedzierało się gałęzie i liście. Pojedyncze wstęgi, jakie docierały do ziemi, wyglądały jak złociste włócznie, wbijające się w ziemię.

Ponurego nastroju Midolasa nie byłaby w stanie rozświetlić nawet pełna moc Somosa.

Dunferowie, którzy zamieszkiwali Srebrną Polanę, nie byli w tysięcznej części tak liczni, jak ich przodkowie, ale i tak odprowadzało go wiele spojrzeń. Niektóre należały do jego przyjaciół, chociaż wątpił, aby którykolwiek z nich zechciał się za nim wstawić. Nie mógł liczyć nawet na ślepego wajdelotę. Firmeas, w szacie, która przypominała zgrzebny worek, pokiwał jedynie głową i zniknął w swojej pracowni.

„Niech i będzie” pomyślał rozżalony Midolas. – „Nie chcę ich pomocy. Sam stawię mu czoła”

Przez całą drogę do osady ojciec nie odezwał się do niego ani jednym słowem. Widział jedynie, że rozmawiał przez jakiś czas z Salmeną. Siostra próbowała go do czegoś przekonać, ale gdy ojciec upewnił się, że nie jest ranna, odesłał ją przodem z trzema wojownikami. Midolas wiedział, że zawiódł jego oczekiwania i zostanie ukarany.

Od lat nie zdarzyło się, aby Dunfer podniósł rękę na rycerza zakonu Somosa. Ostatnim, który się na to poważył, był Theremar zwany Spalonym. Młodzi w Srebrnej Polanie znali pieśni, jakie opiewały jego czyny i walkę z zakonem Somosa. Theremar był dla ich bohaterem, który po spaleniu swojego chutoru przez jednego z komturów, nie czekał na sprawiedliwość sądu imperium. Na czele zaledwie stu semenów wyruszył do Gwieździstego Miasta i wywlekł komtura z jego własnego zamku. – Rozwłóczyli go końmi, jak w dawnych czasach – opowiadał wajdelota. Kapłan był na tyle stary, że mógł pamiętać ostatnie powstanie Dunferów. Midolas podejrzewał nawet, że był kimś więcej niż ślepym bajarzem, chociaż, gdy go o to spytał, wajdelota odwrócił pokryte bielmem oczy i spojrzał gdzieś w dal.

„Ojciec nie ma prawa mnie osądzać” rzucił do siebie w myślach Midolas. – „Walczyłem jak Theremar i wygrałem, podobnie jak i on. Powinien być ze mnie dumny” – potoczył dookoła rozżalonym wzrokiem. To, co zobaczył, przypomniało mu o przyczynach złamania zakazu megnetha i spędzenia nocy poza osadą.

Przy najniższych gałęziach, które zastępowały schody i kładły się na ziemię jak zmęczone ramiona wisiały dziesiątki piernaczy. Ich zdobienia, pełne orlich piór, kawałków skór i futer, białych i czarnych muszelek, pereł i szmaragdów, a także suszonych grzybów, kwiatów, liści, drzewnej kory, czy zwykłych gałęzi przypomniały mu teraz, dlaczego jego ojciec jechał przodem, pogrążony w milczeniu.

„Salmena ma rację, mówiąc, że działaniu przypominam wiatroskrzydłego, a w myśleniu żubra” – westchnął ciężko. Przecież rywalizował z nią o to, które z nich odgadnie więcej miejsc, skąd przybywali Pasterze Drzew. Zastygła lawa należała do Remasa z Leśnych Gór, białe muszle do Kataryala ze Jeziora Vatanen, śluzorośla były znakiem Ylmira Bezrękiego, który zamieszkiwał samotnie Ostatnie Mokradło. Jeszcze wczoraj rano nie widział pereł należących do Medegara z Zatoki Łez,  grotów strzał, jakie wyrabiał jednooki Qernas, rzemieni Aylena i smoczej kości Dragmerna. Poza nimi przybyli również Perenir oślepiony przez górskiego orła, który zamiast oczu miał zielone szmaragdy i kryształ, potrafiący podobno przekazywać słowa przez tysiące staj, Kirkor i Kirkas, bracia bliźniacy, walczący ze sobą o Mały Las, Gearnas z Ostrokrzewu, a także Zarya, Olyana i Elsyra, piastunki drzew w Sowich Wzgórzach, Sharmorze i Brzezinie. To właśnie zwołanie r`kosha, na który przybyli oni wszyscy sprawiło, że zapragnął zdobyć własne skrzydła. – Mądry wojownik nie walczy jedynie mieczem. Siłę można pokazać na wiele sposobów – powiedział mu przed laty ojciec, gdy zapytał go o powód wyścigu, który miał wyłonić najlepszego z nich.

Midolas nie mógł na początku zrozumieć, czemu zwycięzcy r`kosha jadą do wielkiego miasta Thinarden na zawody imperium. – Areny, taka jak ta, którą wybudował cesarz Medhinor, służyły niegdyś Czystokrwistym  do oglądania naszej śmierci. Nadal ścigamy się ku uciesze ludzi. Gdzie w tym jest siła?

– Powiedz mi synu, czy znasz imię któregoś z niewolników? – spytał go wtedy ojciec, a gdy pokręcił głową, dodał. – Nie znasz ich, ale znasz imiona zwycięzców Wyścigu Pokoju.

Midolas wzruszył ramionami.

– Znają je wszyscy moi przyjaciele – odparł. – Sernemir Złotowłosy, Hernath ze Spalonego Lasu, Yareas Władca Sokołów…

Ojciec przerwał mu wznosząc dłoń.

– A każdy z nich miał na czole signeth słońca – powiedział i kiedy spostrzegł, że Midolas chce zaprotestować, uśmiechnął się. – Nikt nie zapamiętałby imienia niewolnika, lecz każdy pamięta imię zwycięzcy. Prawdziwa siła nie polega na tym, że nigdy nie upadasz.

– A na czym?

– Na tym, że potrafisz się podnieść – ojciec przejechał dłonią po jego włosach.

– Ale ja wolałbym walczyć z imperium – Midolas usiłował protestować. – Chciałbym wygnać zakon z naszej ziemi. Dunfermor miał być ostatnim z elfich królestw, a mimo odebrali nam go. Dzisiaj zaś każą płacić za własną ziemię. Sam mówiłeś, że hańbą jest kupowanie czegoś, co należało do naszych przodków.

Ojciec zabrał rękę i spojrzał na niego ze smutkiem.

– Jesteś jeszcze młody, a każdy młody myśli, że jest jego życie będzie trwać wiecznie. Niestety zwykle kończy się to łzami starych rodziców, a ja przelałem ich wystarczająco wiele.

Młody elf zacisnął zęby. Wszystko wskazywało na to, że nie tylko nie weźmie udziału w wyścigu, ale zostanie poddany sądowi r`kosha. Na czas jego trwania wszyscy megnethowie mieli równe prawa. To z jednej strony oznaczało, że ojciec nie będzie mógł go ukarać w samotności. Z drugiej zaś wyrok wydawali Pasterze Drzew i to równym głosem, co wedle jego wiedzy, zdarzało się niezwykle rzadko. Przyniósł ojcu wstyd, bo megneth Srebrnej Polany od lat zabiegał, aby wyścig odbył się właśnie na jego ziemi.

Słońce z coraz większym trudem przebijało się przez korony mennarów. Najwyższy z nich stał pośrodku polany, będącej przed wiekami dziedzińcem leśnej warowni. Konary drzewa obaliły większość ścian i poprzebijały sklepienia, rozchodząc się we wszystkie strony. Rozłożyste gałęzie tworzyły baldachim z drewna i liści, pod którym biegły resztki galerii i kamiennych schodów. Niektóre z nich prowadziły do położonych wysoko w górze komnat, inne jeszcze ku lochom, gdzie korzenie wnikały do samego środka ziemi.

Tak przynajmniej wierzyli ich rodzice, gdy zdecydowali się zasadzić w tym miejscu Drzewo Matkę. Ich dom wyrósł w ciągu zaledwie jednej nocy, dołączając do stojących nieopodal olbrzymów.

Midolas zerknął na pień o obwodzie przypominającym bardziej omszałe wzgórze. Jego cień chronił przed palącymi promieniami słońca, lecz teraz miał wrażenia, że próbuje go także osądzić. Wysoko w górze, pomiędzy najmniejszymi z gałązek przemykały rdzawe słowiki. Ich śpiew kołysał jego i Salmenę do snu, jednak gdy usłyszał głos ojca, wiedział, że na to będzie musiał jeszcze długo poczekać.

– Tharnasie, Bernirze! – megneth polecił dunferom, którzy jechali tuż za jego plecami. – Pomóżcie walecznemu Midolasowi zsiąść z konia i niech ktoś pójdzie po kapłana. Trzeba opatrzyć mu te rany, zanim stanie przed r`koshem.

 

X X X

 

Wejście na górę przypominało drogę przez mękę, jakiej musieli stawiać czoła dawni dunferzy. Każdy krok naznaczało cierpienie, a wybór komnaty w ruinach dawnej wieży nie wydawał się już Midolasowi tak dobrym pomysłem, jak wcześniej. Nie chciał nikogo prosić o pomoc, w szczególności, że strażnicy ojca, którzy szli tuż za nim, ośmieszyli go w oczach innych megnethów. Próbował zsiąść z konia sam, ale Odrzucony wciąż go nie słuchał i nie pochylił nóg. Musiał im pozwolić się ściągnąć, co wywołało kilka uśmiechów i ukłucie gniewu.

– Wystarczy! – syknął, gdy postawiono go na ziemi. – Zostawcie mnie i idźcie po znachora. Nie chcę, aby mój ojciec musiał długo czekać.

Wiedział o tym, że nie ma prawa im rozkazywać, bo nie był jeszcze megnethem, tylko synem, który zawiódł oczekiwania ojca. Poza tym dunferzy nie służyli Pasterzom Drzew z racji poddaństwa, a szacunku wobec tradycji, która to samo nakazywała jemu. Mógł spędzić noc poza osadą, pójść śladem wiatroskrzydłych i dosiąść cień wiatru, bo takie były ich zwyczaje. Jednak przelał także krew w czasie r`koshu, zabił rycerza zakonu i zmusił ojca, aby ten również to uczynił. Naraził też siostrę na niebezpieczeństwo, mimo, że obowiązkiem każdego z mężczyzn była ochrona przyszłych drzewnych matek.

Ponure rozmyślania pomogły mu w wspinaczce, ale nie odpędziły bólu. Gdy stanęli przed wejściem do jego komnaty, był mokry od potu, a noga zdawała się płonąć żywym ogniem.

– Chyba teraz możecie mnie zostawić? – spytał milczących strażników. Tharnas był jednym z najlepszych łuczników w osadzie, a od Bernira nauczył się niemal wszystkiego o walce ostrzem l`hasu i włócznią, ale teraz obaj zachowywali się, jakby o tym zapomnieli.

– Będziecie mnie pilnować? – spytał rozgniewany. – Przecież nie ucieknę. Ledwo tutaj wszedłem.

Na ich twarzach, wyglądających jak maski wyrzeźbione w ciemnym drzewie, nie pojawiło się nawet najmniejsze skrzywienie.

– Mam prawo do wolności, jak każdy z was – syknął. – Nawet mój ojciec nie może mi go odebrać.

– Granice naszej wolności są tam, gdzie zagrożona jest wolność innych – powiedział w końcu Bernir. – Kocham cię jak własnego syna Midolasie, ale musisz wiedzieć, że wznieciłeś ogień, który może pochłonąć nas wszystkich. Zakon nie lubi, gdy sami wymierzamy sprawiedliwość, a rada r`kosha jest podzielona jak nigdy wcześniej. Niektórzy z megnethów mogą zechcieć wydać cię w ręce komtura Girthurmu.

Młody dunfer poczuł, jak z jego twarzy odpływa krew. Pasterze Drzew różnili się między sobą i nieraz toczyli krwawe spory, ale ojciec zawsze powtarzał, że w obliczu zagrożenia potrafią się zjednoczyć.

– Wydać? – oparł się o ścianę z gałęzi. – Przecież to zdrada.

– Dla niektórych z megnethów ta zdrada byłaby dowodem lojalności – rozległy się słowa starego wajdeloty. Firmeas wspinał się po schodach z trudem, obładowany jak zazwyczaj sakwami i workami. Zgarbiony, z twarzą pomarszczoną jak przejrzałe jabłko wyglądał na swoje lata. Wedle głosów, jakie krążyły po Srebrnej Polanie, liczył już ponad sto dwadzieścia wiosen, chociaż nikt tak naprawdę tego nie wiedział. Megneth leśnego chutoru sprowadził go tutaj jeszcze przed rozszerzeniem osady i narodzinami swych dzieci, aby opiekował się nimi i każdym, kto zdecyduje się tutaj osiedlić.

– Witaj znachorze! – obaj strażnicy powiedzieli niemal jednym głosem.

– Witajcie chłopcy – odparł starzec, nie zważając zbyt wiele na wiek mężczyzn. – Jak tam twoje palce, Tharnasie? Wciąż bolą przy zginaniu?

– Nie, już nie – zagadnięty uśmiechnął się i na dowód wyciągnął przed siebie rękę. – Twoja maść zdziałała cuda.

– To nie cuda, a mądrość, którą nasza Zemes w swej łaskawości zechciała się ze mną podzielić– wajdelota dotknął ramienia Midolasa. – Pozwól, że i tobą się zajmę, chłopcze. Nasi goście niedługo zechcą cię zobaczyć.

Razem przekroczyli próg komnaty, którą młody dunfer otrzymał od ojca w siódmy dzień krzyku. Wcześniej mieli wspólną sypialnię z siostrą, ale to zmieniało się, gdy obcięto mu pierwsze włosy. Dziecięce zabawy zamieniły się w wybór ścieżki, którą każdy z dunferów miał podążać przez życie. Wyprawa po wiatroskrzydłe była w zasadzie jedną z ostatnich możliwości spędzenia z bliźniaczą siostrą więcej niż kilku chwil. Mogli się z tego śmiać, lecz za rok, lub dwa ich drogi rozejdą się na zawsze.

– To prawda? – spytał znachora, gdy ten pomagał mu się położyć. – To, co mówili Tharnas i Bernir? Na r`koshu są tacy, którzy wydaliby mnie w ręce archonta?

– Na r`koshu są wszyscy, którzy przysięgali, że prawa imperium będą stały ponad naszymi zwyczajami. Twój ojciec również, co nie ułatwi mu sprawy – odpowiedział Firmeas. Wajdelota wyjmował po kolei ostrugane gałęzie, buteleczki o różnym kształcie i wielkości, flakony z gliny i kryształu, zwoje płótna, rzemienie, a w rogu komnaty postawił kadzidło z szałwią, którego dym wkrótce wypełnił całe pomieszczenie.

Młody dunfer chciał go jeszcze o coś zapytać, ale znachor nakazał mu położyć głowę.

– Leż spokojnie, póki nie skończę – powiedział, chociaż sam nie miał zamiaru milczeć. – Jesteś z siebie dumny, Midolasie? – zapytał, odwiązując prowizoryczne łupki.

– Dumny? Z czego?

Starzec rozciął nożem spodnie i odsłonił nogę. Midolas uniósł się na łokciach. Dopiero teraz miał okazję zobaczyć, ile kosztowało go zdobycie własnych skrzydeł. Siniaki i zadrapania były niczym w porównaniu do opuchlizny, która otaczała kolano. Obrzęk zamienił je w coś, co bardziej przypominało zgniłego melona i promieniowało bólem przy najmniejszym dotknięciu.

– W końcu miałeś szansę walki z ludźmi. Od razu z rycerzami Słońca, chociaż ta trójka raczej by nimi nie została.

Midolas skrzywił się, gdy ślepiec zaczął obściskiwać mu nogę. Dym z szałwii otępiał zmysły, lecz ból był zbyt wielki, aby go nie czuć.

– Wątpię, czy to byli ludzie – wycedził przez zaciśniętą szczękę. – Chcieli skrzywdzić Salmenę.

Wajdelota wymruczał parę słów pod nosem, po czym sięgnął po płótno.

– Dlaczego chcieli ją skrzywdzić?

– Skąd mam to wiedzieć? Bo w ich sercach nie mieszka nic poza nienawiścią do nas wszystkich?

Dunfer znowu skrzywił się, bo palce znachora miały w sobie zdumiewająco wiele siły. Firmeas trzymał jego nogę w uścisku, jakiego nie powstydziłby się ktoś o wiele młodszy. Zakrytych bielmem oczu nie zwrócił jednak ani na opuchliznę, ani nawet na niego.

– Szkoda, że tego nie wiesz, Midolasie – powiedział po chwili.

– Czy to ma jakieś znaczenie? – młody dunfer poruszył się w pragnieniu uwolnienia nogi. Nie chciał okazywać słabości, ale ręce znachora przynosiły prawdziwy ból. Wajdelota opiekował się nimi od dnia pierwszego krzyku. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby dotyk kościstych palców zamieniał się w cierpienie. – Byli bestiami, które zasłużyły na swój los. Zgwałciliby Salmenę, gdyby nie mój wiatroskrzydły.

– Zgwałciliby Salmenę, bo znowu nie posłuchałeś ojca – znachor odwrócił do niego białe źrenice. – Gdybyście wrócili na noc do osady, nic takiego nigdy by się nie wydarzyło. Zakon nie narusza granic naszych ziem. Przynajmniej do chwili, gdy płacimy podatki – starzec uśmiechnął się gorzko.

Midolas szarpnął się, ale zyskał jedynie dźgnięcie bólu, które przepołowiło mu na pół czaszkę.

– Rycerze Słońca, nasi obrońcy i opiekunowie! – poczuł narastająca wściekłość. – Mnie nie oszukasz, walejdoto. Wiem, że nienawidzisz ich tak samo jak każdy z nas. Miecze Somosa, które potrafią grabić, mordować i palić, gdy nakaże to jakiś potwór ze słońcem na piersi. Zrobiłem to, czego uczył mnie ojciec. Każdy by to zrobił. Chroniłem rodzinę.

– Czyżby? – wajdelota nie przestawał się uśmiechać. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się, przypominając popękaną od suszy ziemię. – A czy ochronisz ją również wtedy, gdy komtur Galberth wyśle tutaj chorągwie prawdziwych darmheddinów?

– To byli prawdziwi darmheddinowie!

– To byli zaledwie nowicjusze po pierwszych ślubach.

Gniew i ból, zmieszane z coraz silniejszym dymem, zamroczyły Midolasa.

– O czym ty mówisz? Widziałem ich oczy. Były puste, jak oczy darmheddinów.

– Prawdziwi rycerze Słońca nie chcieliby zgwałcić Salmeny – odparł ze spokojem walejdota. – Nie w trójkę, która przez pomyłkę zapędziła się na naszą ziemię. Prawdziwi rycerze Słońca zabraliby was do jednego z zamków, gdzie Salmena zadowoliłaby ich komtura, a następnie całą chorągiew. A ty pewnie patrzyłbyś na to, nabity na pal, czując jak wasze życia rozmywają się w cieniu. Pragnąłbyś śmierci, bardziej niż czegokolwiek innego, lecz słyszałbyś jedynie ich śmiech i jej krzyki. Tak. Wtedy byliby to prawdziwi rycerze Słońca.

Jedna, samotna łza, ściekła po pomarszczonym policzku.

– Możemy z nimi walczyć – Midolas próbował odnaleźć właściwe słowa. Nigdy wcześniej nie widział u starego walejdoty tyle bólu.

Starzec starł łzę.

– Chciałbyś być drugim Theremarem, chłopcze?

– A nawet jeżeli to, co? Sam nieraz opowiadałeś, że to ostatni z naszych bohaterów.

– Ostatni z bohaterów – powtórzył wajdelota ze smutkiem. – Theremar Nie Znający Strachu, Theremar Niezwyciężony, Theremar Waleczny. Ułożono o nim wiele pieśni, bo i wielu myślało, ze odrodził się w nim duch dawnych atharmanów. To dzięki niemu ludzie bali się opuszczać mury swych miast, a lasy i równiny Dunfermoru znowu należały tylko do nas.

Midolas przełknął ślinę i otarł pokryte potem czoło. W komnacie stanowczo robiło się zbyt gorąco i może źle zrozumiał słowa starego znachora. Kiedy jednak otworzył usta, aby prosić go o wybaczenie, wajdelota pokiwał głową.

– Tak, tak – szepnął. – Theremar Dzielny, jak nazywa go większość. Dzielny jak każdy z młodych, który myśli, że długowieczność równa się nieśmiertelności – wajdelota odciął kawałek płótna małym nożykiem i zaczął szukać czegoś w sakwie. Mimo kalectwa nie prosił o pomoc. – Żałuję, że nie zapamiętałeś wszystkiego z mojej opowieści, Midolasie. Być może nie myliłbyś wtedy odwagi z szaleństwem.

 – Theremar nie był szalony – zaprotestował młody dunfer. – Nie bał się walczyć o to, co kochał.

– Ale przegrał, tracąc zarazem wszystko to, o co walczył – znachor znalazł w końcu odpowiednią flaszeczkę i wyjął z niej korek. Intensywny sosnowy zapach przebił się nawet przez dym z kadzidła, a czerwona żywica, którą starzec nasączył płótno sprawiła, że Midolas wstrzymał oddech. – Chcesz walczyć, a boisz się odrobiny bólu? – spytał go z cieniem uśmiechu na twarzy.

– To żywica smoczego drzewa – wydusił młody dunfer. – Uczyłeś mnie, że nazywa się ją smoczą krwią, a pali podobnie jak ogień. Tylko głupiec nie bałby się tego, co widzi.

– Dokładnie tak – ślepy wajdelota przyłożył opatrunek do kolana. Westchnął też, widząc jak Midolas walczy z napływającymi łzami.

– Tak naprawdę nie ma odwagi i nie ma lęku – powiedział, zanim wyszedł z komnaty. – Jest jedynie świadomość i nieświadomość. Świadomość to lęk, nieświadomość to odwaga. Nie wiesz jeszcze przeciwko czemu chciałbyś walczyć, synu Nenyi. Twój bohater Theremar również tego nie widział, gdy uwalniał swój gniew. Prawdę zaś dostrzegł zbyt późno, aby ochronić tych, których kochał.

 

X X X

 

Strażnicy ojca odprowadzili go w milczeniu na dół. Pomny wcześniejszych wydarzeń nie starał się już im rozkazywać, ani się sprzeciwiać. Był wdzięczny jedynie za brak pośpiechu, bo chociaż okład Firmeasa sprawił cuda, noga nadal go bolała. Obrzęk zelżał, chociaż w pierwszej chwili myślał, że znachor postanowił go ukarać jeszcze przed wyrokiem r`kosha. Skóra i mięśnie zdawały się płonąć żywym ogniem i tylko zaufanie, jakim darzył ślepego waldejotę sprawiło, że nie zerwał opatrunku. Musiało jednak minąć ponad klepsydra, zanim zdołał się podnieść i pół drugiej, jakiej potrzebował na przebranie. Był słaby jak dziecko, mokry od potu i gorączki, chciało mu się jeść i pić, ale wiedział, że to wszystko musiało jeszcze poczekać.

Na razie po raz drugi pokonał schody, przeklinając w duchu własny upór. Jego komnata leżała najwyżej i przez gałęzie było widać gwiazdy, lecz teraz był dzień i słońce stało jeszcze wysoko. Złote promienie bez większej litości odsłaniały jego słabość, podobnie jak resztki ścian, próbujących wygrać walkę z Matczynym Drzewem. Szary kamień przebłyskiwał tu i ówdzie pomiędzy jasnozielonym bluszczem i powojami, których kwiaty układały się w dziesiątki barwnych gobelinów. W zamkach i pałacach, zamieszkiwanych przez ludzi, dostojnicy imperium wieszali podobne zdobienia, lecz tkano je z płótna oraz wełny i zwykle życzono, aby przedstawiały sceny wielkich bitew, twarze zmarłych, lub widoki z odległych krain.

 Przeszedł przez zniszczony dziedziniec wprost w głąb jaru, wykopanego przez korzenie drzewa. Konary wybrzuszały w tym miejscu ziemię, tworząc pagórek z ziejącym pośrodku zejściem. Midolas wszedł tam bez wahania, idąc dalej wzdłuż ścian rozświetlonych jasnozielonymi żyłami Matczynego Drzewa. Jego droga prowadziła do źródła tego światła, oddalonego od promieni słońca i panującego ponad ziemią dnia. W półmroku i cieniach dostrzegł pierwsze z twarzy. Niektóre z nich rozpoznał; należały do ich sąsiadów z Rykowiska, czy Jeziora Kwiatów. Jeszcze inne nie mówiły zbyt wiele, lub zgoła nic.

Wszystkie jednak, włącznie z obliczem ojca, nie nosiły nawet śladu uśmiechu.

Megneth Srebrnej Polany, podobnie jak pozostali, zasiadał tuż pod sercem Matczynego Drzewa, które unosiło się w otoczeniu wpuszczonych w ziemię korzeni. Zdążył już zdjąć pancerz, zastępując go czarną szatą pozbawioną jakichkolwiek zdobień. Pokazał młodemu dunferowi, gdzie ma stanąć.

–  R`kosh postanowił się wysłuchać, synu Hurnymira – rozległ się głos, który po raz pierwszy w życiu zabrzmiał tak obco. Jego ojciec miał na twarzy maskę megnetha, a w spojrzeniu smutek i ból.

Midolas nie zdziwił się, że nie poproszono go by usiadł. Na ziemi leżało jeszcze wiele wolnych skór, ale on nie miał prawa zająć miejsca wśród Pasterzy Drzew. Tylko oni mogli siedzieć. Wszyscy inni, łącznie z semenami Srebrnej Polany, ich żonami i pozostałymi mieszkańcami osady, musieli wysłuchać głosu r`koshu na stojąco.

– Mów synu, bo tutaj wielu oczekuje prawdy – ponaglił go ojciec.

Młody Dunfer podjął więc swoją opowieść, próbując nie pominąć niczego, co byłoby ważne. Wiedział, że część jego wyborów była słuszna i zgodna z ich zwyczajami, inne zaś godziły w dawne prawa i nakazy ojca. W miarę, jak wypowiadał kolejne słowa, panująca na r`koshu cisza zaczynała się kruszyć. Otaczał go okrąg, którego dobiegały szepty i pomruki; usłyszał w nich podziw i szacunek, lecz padło również kilka głosów potępienia, a także strachu przed odpowiedzią zakonu.

Dlatego też, gdy skończył, dookoła niego panowała już wrzawa. Na r`koshu każdy z megnethów miał prawo zabrać głos, co nie oznaczało, że chce wyjść na środek i stanąć przed pozostałymi.

– To był zwykły przypadek – dowodził jeden z głosów.

– Nie ma czegoś takiego jak przypadek – odpierał inny. – To znak, że powinniśmy żądać od cesarza większych praw.

– Jakich praw? – zaśmiewał się ktoś trzeci. – Chłopak i jego ojciec przelali słoneczną krew, a to może skończyć się wojną. Wydajmy go, a unikniemy kary.

– Zdrada! Zdrada! – padło kilka okrzyków, które zgasił tubalny głos.

– Czy to jest r`kosh, czy ludzki seym?! – z ziemi podniósł się cień ogromnego mężczyzny. Jego dłoń dzierżyła piernacz, porośnięty sinymi grzybami. Midolas odwrócił się, a olbrzym pozdrowił go skinieniem głowy. Potem dunfer wyszedł na środek okręgu.

– Chłopak uczynił tylko to, co zrobiłby każdy z nas – powiedział Ylmir Bezręki. Powszechnie wiadome było, że dunfer został okaleczony przez kikutnicę, cieniokraba, zamieszkującego bagna i trzęsawiska. Patrząc na niego Midolas żałował, że zakonnicy nie trafili na jedną z nich. – Bronił siostry, co jest jego prawem i obowiązkiem. Poza tym nie zabił żadnego rycerza, a zwykłego zbója, czego nie zabrania żaden ze Zlotoskrzydlych dekretów – mężczyzna wzruszył ramionami. Głośny pomruk podpowiedział Midolasowi, że wielu z megnethów zgadza się z olbrzymem. Ylmir cieszył się szacunkiem i poważaniem, o czym opowiedział im ojciec. – Jest równie odważny, co szalony – wyjaśniał przed rozpoczęciem r`kosha. Midolas jeszcze nigdy nie widział z tak bliska, ani śluzorośli, które zdawały się pożerać kościany piernacz, ani pancerza ze smoczych łusek, z ledwością mieszczącego ogromne ciało. W Srebrnej Polanie mieszkało paru dunferów, którzy mogliby równać się z nim wzrostem, ale żaden z nich nie przypominał przy tym żubra. Postura pustelnika zdradzała, że w jego żyłach płynie krew wymarłych przed wiekami gigantów. Wskazywała na to również barwa jego włosów, przypominająca świeżo stopioną miedź.

– Na r`koshu winno się jeść, pić miód i kochać z kobietami – brązowe oczy nie uśmiechały się tak jak twarz, ale młody dunfer dostrzegł w nich uznanie. Ylmir wydawał się sporo starszy od jego ojca, bo jego twarz rzeźbiły dziesiątki bruzd i zmarszczek. Nie trzeba było długo na niego patrzeć, aby dostrzec, że nie spędził całego życia na pogrążonym w półmroku mokradle. – Nie sądzę, by megneci Dunfermoru musieli zajmować się innymi sprawami.

Z podziemnej sali popłynęły kolejne głosy poparcia i Midolasowi wydawało się nawet, że wzrok jego ojca złagodniał. Megneth Ylmir usiadł z powrotem na ziemi. Wszyscy czekali jeszcze na ostatnie słowa, którymi zwyczajowo kończono wystąpienie

– Przyjechałem tutaj i szanuję Hurnymira za przestrzeganie dawnych zwyczajów, czego nie da się powiedzieć o wszystkich obecnych – rozejrzał się dookoła. – Uwolnijmy chłopaka, bo jestem głodny i nie mam ochoty na nasze odwieczne spory.

Dopiero to wywołało poruszenie wśród gości. Na czoło jednej z grup, wystąpił elf o długich, sięgających do pasa srebrnych włosach i twarzy zeszpeconej biegnącą przez sam środek blizną. Midolas znał również i jego imię, bo w przeciwieństwie do Ylmira jego ojciec nie cieszył się z tego przyjazdu.

– Nic nie jest szybsze od obelgi, więc uważam, że chociaż raz mógłbyś się od nich powstrzymać – megneth Quenremas z Bursztynowego Wybrzeża wyjął swoją buławę. Była to broń prosta, wycięta w jasnożółtym jantarze, w którego środku uwięziono lwią pszczołę. Nie spotykano ich od tysięcy lat, co znaczyło, że buława jest warta majątek. Podobnie rzecz się miała z jego odzieniem, na które składała się sukmana z czerwonych i srebrnych jedwabiów oraz ciężki od złota aksamitny płaszcz. Sama brosza, która spinała go pod długą szyją była warta co najmniej sto słońc.

Na megnecie Ostatniego Mokradła zdawało się nie robić to zbyt wielkiego wrażenia.

– To, że zaprzeczysz temu samemu kłamstwu tysiąc razy, nie uczyni z niego prawdy.

Megneth Quenremas zamieszkiwał odległe o ponad trzy księżyce drogi Bursztynowe Wybrzeże i z tego, co Midolas zdołał się o nim dowiedzieć, był niezwykle lojalnym poddanym imperium. Jego dwaj synowie wygrali ostatnie wyścigi r`kosha, a ich imiona widniały już na Złotej Ścianie w stolicy cesarstwa. Obaj służyli też w chorągwiach Thuronu, co było zwyczajem rzadkim i wedle słów ojca dowodziło upadku elfów. – Mam nadzieję, że tej wiosny nasz wyścig wygra ktoś spoza kręgu jego rodziny i popleczników – rzucił na kilka dni przed rozpoczęciem r`kosha. Midolas stłumił pragnienie przypomnienia mu tych słów, bo czuł, że nie zostałyby dobrze odebrane.

– Widzę, że samotność uczyniła cię mędrcem – odparł megneth Quenremas. – To chyba dobrze, bo chłopcu przyda się dobra rada. W szczególności, gdy stanie przed sądem komtura.

– Nie prosiłem was o zajęcie miejsc pod sercem mego drzewa, aby postanowić o wydaniu syna zakonnym sądom – zagrzmiał głos megnetha Srebrnej Polany. – Wszyscy znamy ich sprawiedliwość, a o miłosierdziu ty, Quenremasie powinieneś wiedzieć najwięcej.

Megneth Bursztynowego Wybrzeża dotknął blizny na twarzy. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że ulegnie gospodarzowi. Kiedy jednak cofnął dłoń, na jego obliczu malował się wyłącznie kpiący uśmiech.

– Po co nas zatem wzywałeś? – spytał. – Ukarz chłopaka jak ojciec i dajmy sobie spokój z tym przedstawieniem.

Szmer potępienia, jaki dało się słyszeć wśród zebranych, ucichł, gdy megneth Srebrnej Polany podniósł rękę. On jeden nie musiał stawać w kręgu r`koshu.

– Przypominam ci, Quenremasie, że mówisz przed sercem Matczynego Drzewa.

– I jestem przed nim obrażany – warknął megneth. – To, że postępuję według praw ludzi, nie oznacza, że zapomniałem naszych obyczajach. Musimy mówić jednym głosem, a mój głos idzie za wydaniem chłopaka. Wiem, ze to twój jedyny syn, ale tutaj każdy z nas ma synów. I każdy chciałby widzieć synów ich synów. Nie będzie to możliwe, jeśli spróbujemy skryć prawdę o wczorajszej nocy. Na wyścig mogą przybyć rycerze Słońca i komtur Girthurmu, a ich nie zwiodą żadne kłamstwa.

– Życie za życie, a śmierć za śmierć – rozległy się dwa samotne głosy, które zaraz zakrzyczano. Megnethowie podnosili się jeden po drugim, wyciągali piernacze i próbowali zmusić Quenremasa do powrotu na ziemię.

Wysoki Dunfer nie miał jednak zamiaru jeszcze siadać.

– Oszalałeś? – tubalny głos Ylmira wybił się ponad wszystkich. – Hurnymir i jego syn mają zapłacić za jakiegoś zbója własną krwią?

– Wolisz zapłacić zakonowi swoją? – zapytał Quenremas.

– Jeżeli będzie trzeba zapłacę – odparł olbrzym. – I z tego, co tutaj widzę nie będę w tym samotny.

Zgodny okrzyk zdradził Midolasowi, że większość megnethów stoi po jego stronie.

Większość, lecz nie Quenremas, który ponownie wzniósł swój piernacz.

– Widzę, że nie tylko głupota ludzi nie zna granic – powiedział. – Chcecie wojny z zakonem? Proszę bardzo, ale ani ja, ani moi synowie nie wezmą w udziału w tym szaleństwie.

– No i dobrze – mruknął jednoręki elf. – Nie trzeba nam zdrajców.

Blizna na twarzy megnetha Amberholmu pojaśniała.

– Od kiedy to głos rozsądku uważany jest za zdradę? – Quenremas usiłował zachować spokój, lecz w podziemiu nie było nikogo, kto nie dostrzegłby, że jego dłoń zaciska się wokół piernacza. – Na ostatnim r`koshu nazwałeś mnie tchórzem. Dzisiaj sięgasz po miano zdrajcy. Na twoim miejscu uważałbym na słowa. Niektóre mogą wciągnąć cię w głąb bagna, które nazywasz domem.

Ylmir zaczął się podnosić.

– Może sprawmy się tu i teraz!

Hurnymir, megneth Srebrnej Polany wysunął do przodu szczękę. Jego pragnieniem było zwołanie pierwszego r`kosha, na którym nikt nie obrazi się na nikogo, nikt nie opuści zgromadzenia przed końcem i nie rozpocznie sporu, jakie często znajdowały ujście w krwawej i potrafiącej trwać lata zemście.

Midolas, jego syn, dobrze o tym wiedział.

– Nie pozwolę, aby pod moim świętym drzewem rozlano choćby kroplę krwi – nie podnosił głosu, ale jego słowa stłumiły wszystkie krzyki i szepty. – R`kosh ma mówić jednym głosem i tak się stanie.

Ylmir i Quenremas, a także wszyscy pozostali spojrzeli an niego wyczekująco.

– Mój syn, Midolas syn Nenyi z Jeziora Kwiatów, jest winny przelania krwi i zabicia rycerza zakonu. Nie mogę temu przeczyć, bo sam też przelałem tę krew i przyznam, że uczyniłbym to raz jeszcze. Wiem jednak, że nie mogę prosić, ani nakazać żadnemu z was walki za moją rodzinę. Zgadzam się tutaj z Quenremasem. Wojna z zakonem byłaby szaleństwem. Pięknym i pewnie godnym niejednej pieśni, lecz tylko szaleństwem.

Megneth Bursztynowego Wybrzeża pokiwał głową.

– Powołuję się zatem na prawo atharmana i w imieniu Zemes, naszej Pramatki i opiekunki, a także wszystkich, których piernacze tutaj widzę, ogłaszam, że dziedzic mojej krwi weźmie udział wyścigu Wiatru, który odbędzie się za dziesięć dni – słowa ojca wywołały u większości zdziwienie. Niewielu spodziewało się, że megneth Srebrnej Polany zdecyduje się wydać swojego syna. Nikt jednak nie sądził, że nie tylko go nie ukarze syna, ale też zechce nagrodzić.

Ylmir patrzył na wysokiego elfa, który wciąż zajmował miejsce w kręgu. Jego oczy błyszczały od powstrzymywanego z trudem gniewu.

– To jeszcze nie wszystko – ojciec Midolasa uniósł piernacz, otoczony srebrną lisią kitą. Nie pozwolił jeszcze megnethowi znad morza zabrać głosu. Quenremas po chwili wahania uległ gospodarzowi. – Midolas złamał mój zakaz i nic nie może uwolnić go od odpowiedzialności. Jeżeli wygra wyścig, wszystko, co wydarzyło się zeszłej nocy pozostanie cieniem r`koshu i zniknie z naszej pamięci.

– A co jeśli przegra? – Quenremas wycedził z zaciśniętych ust.

– Jeśli Zemes nie zechce widzieć na jego szyi wieńca zwycięstwa, zostanie wygnany z osady – ojciec patrzył ponad głową Midolasa. Jego słowa nie były przeznaczone do własnego syna. – Ja zaś stawię się przed komturem Girthurmu, aby odpowiedzieć za zabicie trzech rycerzy zakonu.

Megneth Srebrnej Polany skończył mówić, po czym podniósł się z ziemi i nie patrząc na syna, przeszedł obok. Odprowadzały go dziesiątki szeptów, jakby pozostali Pasterze Drzew nie mieli śmiałości podnieść głosu. To, co zrobił Hurnymir zaskoczyło ich i wstrząsnęło. Odwołanie się do obyczaju atharmana, który przed wiekami stał na czele każdego r`koshu, nie wydarzyło się od setek lat. Właściwie od Wielkiej Niewoli, gdy dunferowie i quenferowie po raz ostatni wybrali ponad sobą jednego wodza.

– Czy to możliwe? – do uszu Midolasa dobiegł jakiś szept. Przypominał bardziej syknięcie węża, a w każdym ze słów rozbrzmiewał nienawistny jad. Młody dunfer obrócił się, żeby zobaczyć właściciela tych słów, ale zasłaniał go Quenremas. Zrobiło się tłoczno, bo pozostali megnethowie opuszczali jamę przy sercodrzewie.

– Jak najbardziej – megneth Amberholmu odwrócił się i spojrzał synowi Hurnymira głęboko w oczy. – Twój ojciec bardzo cię kocha, chłopcze. Bardziej niż własne życie i los tej osady. Mam nadzieję, że jeździsz o wiele lepiej niż go słuchasz. W przeciwnym razie skrzydła, które zdobyłeś wzniecą tu ogień, a wierz mi, że tylko ja miałem odwagę, aby o tym powiedzieć.

Dunfer odwrócił się i wyszedł, zamiatając połami płaszcza ziemię. Podziemna sala opustoszała z wolna, ale Midolas nie ruszał się z miejsca. Wpatrywał się w bijące serce matko drzewa, jakby chcąc tam odszukać odpowiedzi na targające nim sprzeczności.

– Kto w ul dmuchnie, pysk mu spuchnie – ktoś położył mu rękę na ramieniu. Jej ciężar zdradzał, do kogo należy. Ylmir, megneth Ostatniego Mokradła, spoglądał na serce matkodrzewa razem z nim.

– Widziałem już twoje skrzydła, synu – powiedział. – Możesz wygrać ten wyścig i utrzeć temu zdrajcy nosa.

– Quenremas naprawdę jest zdrajcą?

– Quenremas jest elfem, który wie, czym kończy się wojna z ludźmi – odezwał się stary wajdelota. Firmeas wychylił się z cienia jak zjawa i stanął tuż obok nich.

– Jego ojciec był jedną z szabli Theremara.

Ku zdziwieniu młodego dunfera Ylmir potwierdził to skinieniem głowy.

– Szkoda tylko, że syn nie poszedł w jego ślady.

– Nie poszedł w jego ślady, bo był jeszcze dzieckiem, gdy jego ojciec wykrwawiał się na palu w Tenthurmie – odparł znachor. – Chłopiec widział śmierć wszystkich, których kochał i spędził dwadzieścia lat w kopalniach Czarnogórza.

Midolas dopiero teraz oderwał wzrok od bijącego serca matkodrzewa.

– Ale jest dzisiaj megnethem, ma własną ziemię? – zauważył. – Uważa się za jednego z nas, a w jego żyłach płynie krew wojownika. Nie powinien pragnąć zemsty na zakonie, na ludziach, którzy go skrzywdzili?

– Równie dobrze mógłbyś pragnąć ugasić pragnienie wodą z morza – powiedział starzec. –  Na waszym miejscu nie oceniałbym go tak surowo. Ma synów i córki, których kocha i których pragnie chronić. Podobnie zresztą jak twój ojciec, Midolasie. Wychodząc przed r`kosh Quenremas zaryzykował wiele i obawiam się, że nie będzie chciał przegrać.

Wajdelota odwrócił się, a z jego piersi wydobyło się westchnienie. Midolas chciał go jeszcze o coś zapytać, ale starzec odszedł, zamiatając ziemię połami swej szaty.

 

X X X

 

– Jutro zaczniemy ujeżdżanie swojego ogiera – powiedział Ylmir, gdy doszli do starego wiązu. Dookoła leżały na wpół przecięte pnie, przy których na skórach zasiadali goście r`kosha i mieszkańcy Srebrnej Polany. Midolas czuł na swojej skórze dziesiątki spojrzeń.

– Po co? – spytał, kiedy zajęli jedno z miejsc. Był dumny, że może siedzieć tutaj z megnethem, bo oprócz ojca, Pasterze Drzew zwykle nie zwracali uwagi na kogoś tak młodego.

– To mój wiatroskrzydły. Złapałem go i pokonałem. Ojciec zawsze powtarzał, że koń będzie słuchał już tylko mnie.

Ylmir wyszczerzył zęby i machnął dłonią do młodej dziewczyny, która roznosiła jedzenie i pitny miód. Wkrótce na stole z martwego drzewa pojawiło się kilka półmisków i dzbanków. Ylmir ocenił ich zawartość kilkoma chrząknięciami, po czym dokonał wyboru.

– Będzie słuchał tylko ciebie, jeżeli potrafisz go do tego przekonać – sięgnął do jednego z naczyń. Wyciągnął stamtąd garść pieczonych świerszczy, które włożył do ust. –  Twój ojciec mówił mi, że jesteś uparty jak wół, a twój ogier chyba niewiele ci ustępuje.

Midolas poczuł, jak jego twarz czerwienieje.

– Rozmawiałeś z moim ojcem?

– A jak sądzisz, chłopcze? Ktoś musiał odezwać się w twojej obronie, a Hurnymir nie mógł tego zrobić – białe zęby bez problemu miażdżyły pancerze z chityny. Ylmir popił świerszcze miodem i zaczerpnął kolejną garść.

–  Myślałem…

– że twój ojciec pozostawi cię samego? – Ylmir mrugnął do niego okiem. Jego zachowanie budziło zdziwienie Midolasa. Nie był tak poważny jak jego ojciec i nie patrzył na niego z góry jak większość megnethów. – Wiedz, chłopcze, że mogę nie zgadzać się z Quenremasem i gardzić nim jak psem, ale mówił prawdę, Twój ojciec cię kocha, chociaż wczoraj w nocy poddałeś go wielkiej próbie.

– Ja… – słowa więzły Midolasowi w ściśniętej krtani. Jeszcze dzisiaj rano był gotów walczyć z ojcem i kłócić się z nim o słuszność dokonanego wyboru. Wydarzenia z minionej nocy budziły w nim ogień, który gasł niezwykle wolno. Zbyt wolno, aby od razu wszystko zrozumiał.

– Napij się miodu – Ylmir podsunął mu dzban. – Bherowie z Niedzwiedzich Gór mawiają, ze na frasunek najlepszy trunek i Zemes mi świadkiem, że mają rację – nie czekając na odpowiedź MIdolasa pociągnął solidnego łyka.

Młody dunfer wziął dzban z jego rąk i przytknął go do ust. Miód był przeraźliwie mocny, przyprawiony korzeniami i taką ilością cynamonu, że z trudem opanował kichnięcie.

– Znasz Bherów? – spytał ze łzami w oczach. Jeżeli smocza krew paliła skórę żywym ogniem, to miód robił to samo z gardłem.

Ale pomógł w pozbyciu się ściskającej go obręczy.

– Znam Bherów, nomadów z Hashkiru, Andarian, piratów z Tiran Geneth, a także Thaurów, Harbingów, Immeryjczyków, Marathów, Urghanów, i kilku thursów, chociaż akurat ich nie wspominam zbyt miło – uśmiechnął się olbrzym. – Powiedzmy, że miałem raczej niespokojną młodość. Właściwie byłem niewiele starszy od ciebie, gdy postanowiłem opuścić Dunfermor. Nie zwykłem słuchać nikogo, kto klęka przed ludźmi, ich Wielkimi Domami, czy zakonem, który na piersi ma słońce, lecz pod nią wyłącznie noc.

Midolas z trudem odzyskiwał oddech.

– Ale w końcu wróciłeś?

Megneth przestał się uśmiechać, jakby pytanie chłopaka sprawiło mu ból.

– Tak wróciłem – zamyślił się i podrapał po policzku. – Niekiedy bywa tak, że serce widzi to, czego nie dostrzegają oczy. Pewnego dnia to ono dostrzegło, że w całym imperium Słońca, Thuronie, czy wszystkich neghastach Zamorza nie ma tego, co tutaj.

Ylmir Bezręki wyjął zakrzywiony nóż, którym ukroił sobie kawałek pasztetu z dzika. Nabił go na czubek noża i bez zastanowienia włożył do ust.

– Jak już mówiłem, r`kosh jest od tego, aby, jeść pić i kochać się z kobietami – na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech, a Midolas poczuł, że powinien sięgnąć po miód. Skończył czternastą wiosnę i kilka razy całował się już z dziewczynami, ale nie miał odwagi, aby posunąć się dalej. Jego ojciec nie tolerował hańby, jaką mógłby sprowadzić takimi pragnieniami. W Srebrnej Polanie mieszkało kilku dunferów, którzy spędzili noc z dziewczyną przed otrzymaniem z rąk ich rodziców ziarnodrzew. – My nie jesteśmy ludźmi i nie parzymy się jak psy – mówił megneth Hurnymir każąc im wybrać – wygnanie, czy małżeństwo. – W imperium moglibyście mieć każdą kobietę. Matki Drzew należy szanować.

Wielu megnethów kpiło ze zwyczajów pasterza Srebrnej Polany i Midolas nie do końca wiedział, co ma o tym myśleć. Trzymanie się tych praw było zgodne z ich wierzeniami, lecz jednocześnie każdy kolejny pocałunek rozpalał w jego wnętrzu dziwny ogień.  

– Czy dlatego przybyłeś na r`kosh? – spytał. – Szukasz żony, która zgodziłaby się rodzić pod twoimi drzewami?

Spojrzenie, jakim obdarzył go stary megneth, uświadomiło mu, że powiedział o kilka słów za dużo. Ylmir zmarszczył czoło, po czym roześmiał się tak głośno, że wszyscy dookoła przerwali swoje rozmowy.

– Aleś ty chłopcze zasiedziałeś się w tym lesie – huknął, obcierając twarz z łez. Potem złapał za dzban i przystawił się do niego, jakby nie pił niczego od co najmniej paru dni.

– Żyjąc samotnie w tej głuszy, elf zapomina, że nie wszyscy są tacy, jak on – powiedział, gdy nieco się uspokoił. – Nie chcę żony, bo wątpię, aby którakolwiek z tutejszych panien pragnęła zamienić osadę, albo miasto na moje mokradła. Zresztą wciąż mieszka tam tyle pomiotów cienia, że  nie potrzebuję sprowadzać tam kolejnego.

– Mój ojciec też jest samotny – rzekł Midolas. – Nie ożenił się po śmierci matki, ale mi i Salmenie każe szybko założyć rodzinę.

Ylmir spoważniał w jednej chwili.

– Prawdę mówiąc, każdy z nas jest jakiegoś rodzaju samotnikiem. Możesz być otoczony wielką gromadą przyjaciół, możesz mieć rodzinę i mieszkać w największym matkodrzewie, lecz wciąż będą w twym sercu sprawy, których nie zrozumie nikt oprócz ciebie. Nikt poza tobą nie potrafi dotrzeć w jego głąb i być może dlatego ludzie pragną walczyć z cieniem. Każdy ma bowiem w sobie jakiś cień, którego boi się i któremu ulega, bez względu na wszystko, co go otacza.

– Czy właśnie dlatego opuściłeś Dunfermor?

Ylmir przymknął oczy.

– To długa i bardzo zagmatwana opowieść, Midolasie, synu Hurnymira – odparł po dłuższej chwili. – Nie mamy na nią niestety czasu, bo twój ojciec, oprócz obrony na r`koshu prosił mnie jeszcze o coś więcej. Jeżeli rzeczywiście masz stać się wiatrem i wygrać ten wyścig, to musimy zacząć twoją naukę.

 

X X X

 

Opuścili cienie wiązu przed północą, gdy słońce, które i tak z trudem przebijało się pomiędzy gałęziami, już dawno udało się na spoczynek. Okazało się jednak, że mają sporo czasu, chociaż Ylmir zająknął się już ani jednym słowem o swojej młodości. Po kilku klepsydrach, spędzonych głównie na jedzeniu i piciu odprowadził go w pobliże domu, po czym ulotnił się, machając do nieznanej Midolasowi kobiety. Widocznie nie musiał przejmować się zakazami megnetha Srebrnej Polany, ani jego gniewem. Sam był przecież Pasterzem Drzew, a jeśli w ogóle istnieli dunferzy, przed którymi jego ojciec ustępował, to byli nimi wyłącznie inni megneci.

Midolasowi kręciło się w głowie, kiedy wchodził po schodach na górę. Droga nie była nawet w połowie tak mecząca jak rano, tym bardziej, ze miał wrażenie, jakby świat dookoła niego wirował. Ylmir wlał w niego tyle miodu i napełnił uszy takimi opowieściami, że młody dunfer czuł, że zyskał nowego przyjaciela. Był z tego podwójnie dumny, bo Bezręki traktował go z szacunkiem i kilkukrotnie podkreślił słuszność dokonanych wyborów. W przeciwieństwie do własnego ojca nie próbował go oceniać i nie skarcił ani jednym słowem.

Syn Hurnymira zgadzał się z nim niemal całkowicie. Jedyną różnicą było szkolenie, o którym olbrzym wspominał bez przerwy. – Obdarzyłeś swojego wierzchowca imieniem gniewu – mówił później. – To sprawia, że będzie w nim twój gniew, zapewne niecierpliwość i brak pokory. Nie są to niestety cechy, które pomagają w wygraniu wyścigu.

Próba sprzeciwu została stłumiona dzbankiem z miodem, który na ich pień powracał chyba z dziesięć razy. Pod koniec Midolas nie widział już zbyt wiele i musiał pozwolić, aby megneth pomógł mu wstać. Mocarne ramię przytrzymało go w drodze do matkodrzewa, lecz gdy go zabrakło świat zaczął kręcić jak liść, który wpadł w wir rzeki.

– Widzę, że mój syn nie traci czasu – na progu komnaty przywitał go znajomy głos. Ojciec zajmował miejsca pod oknem, porośniętym pędami winobluszczu. Tą drogą Midolas powracał, gdy nie chciał się na niego natknąć, lecz dzisiaj zapewne skończyłby wspinaczkę z połamanymi nogami.

– Zabiłeś człowieka, upiłeś się, i pewnie niedługo będziesz chciał kobietę – rzucił spod okna. Zdjął skromną szatę, a jej miejsce zajęła kurtka ze skóry i ciemna wełna. Na plecach miał płaszcz, którego lamowanie składało się z dwóch srebrnych lisich kit, spiętych klamrą w kształcie liścia.

Midolas chciał zaprotestować, ale ku własnemu zdziwieniu poczuł, że się uśmiecha.

– No cóż, chciałem nauczyć was oboje, czym jest prawdziwa wolność i chyba nauczyłem – megneth Hurnymir westchnął ciężko.

Midolas przeklął w duchu i zmusił twarz do zmazania uśmiechu. Złożył Ylmirowi pewną obietnicę i choć nie było to łatwe, musiał jej dotrzymać.

– Chciałbym cię przeprosić, ojcze – powiedział w wysiłkiem.

– Za co?

Brwi chłopca powędrowały do góry.

– Za wszystko. Złamałem twój zakaz, naraziłem Salmenę i całą osadę… – przerwał na chwilę, ważąc kolejne słowa – i masz rację, zabiłem człowieka.

– Mathar havir, gwenh vivear – odpowiedział jego ojciec. – Te słowa towarzyszyły nam przez ponad pięćset lat ludzkiej niewoli. Umrzeć musi, co ma żyć. Tak wpajali nam ludzie, którzy posyłali naszych przodków na areny Słońca.

– Nie rozumiem – Midolas usiadł naprzeciw niego. – To znaczy, że nie jesteś na mnie zły?

 – Zły? – powtórzył megneth Hurnymir. – Nie. Raczej rozczarowany. Myślałem, ze odziedziczyłeś po mnie coś więcej niż upór i siłę. Starałem się wpoić wam obojgu także rozwagę, ale wygląda na to, że słuchała mnie jedynie Salmena. Dlaczego nie wróciłeś, kiedy cię o to prosiła?

– Ja… – próba usprawiedliwienia nie chciała przejść Midolasowi przez gardło. Nagle, pragnienie zdobycia własnych skrzydeł, stało się nieważne. Przecież rozumiał, od napaści rycerzy Słońca rozumiał, że żadne zwycięstwo nie jest warte ceny krzywdy tych, których się kocha.

Ojciec odgadł, jakie targają nim uczucia.

–  Nasze pragnienia często stają się naszymi największymi wrogami – powiedział. – Musisz nauczyć się, aby im nie ulegać, bo to najlepsza droga do utraty wszystkiego, co jest dla ciebie naprawdę ważne.

– Ja wygram ten wyścig, ojcze – Midolas zapewnił skwapliwie.

– Nie wątpię, że właśnie tego teraz pragniesz – megneth Srebrnej Polany przytaknął mu bez cienia uśmiechu na twarzy. – Quenremas jednak pragnie tego samego dla swego syna, a Helmold zdobył swoje skrzydła trzy wiosny temu. Jest od ciebie starszym i bardziej doświadczonym jeźdźcem.

– No i co z tego? Nie boję się go!

Ojciec przerwał mu łagodnie.

– Strach jest cieniem rozwagi, chociaż wy młodzi często o tym zapominacie – odparł. – Poprosiłem Ylmira, aby się tobą zaopiekował, bo sam nie będę miał na to teraz czasu. R`kosh przypomina kłębowisko żmij, a zeszła noc wsadziła tam tylko kij.

– Przecież megnethowie usłuchali twego głosu.

– Megnethowie usłuchali mego głosu, bo tak nakazuje zwyczaj, o którym wielu z nich słyszało jedynie w opowieściach – dodał pan Srebrnej Polany. – Każdy z nich ma swój honor, lecz niektórzy boją się utraty tego, za co ich przodkowie zapłacili daniną krwi. Dlatego odesłałem stąd Salmenę. Nie zobaczysz się z nią, dopóki nie będę pewien, że oboje jesteście bezpieczni.

Midolas nie mógł uwierzyć w jego słowa.

– Ale… – brakowało mu tchu. Świat i jego komnata znowu zaczęły wirować  – To niesprawiedliwe. Ona pragnęła wziąć udział w wyścigu, tak samo jak ja. Mogłeś ukarać mnie. Ona nie jest niczemu winna.

Ojciec podniósł się i podszedł do niego. Chciał zmierzwić mu włosy, jak czynił to kiedy był jeszcze dzieckiem, ale Midolas odsunął się ze złością.

– Na szczęście twoja siostra ma więcej rozumu – powiedział przed odejściem. – Ona jedna przeżyje, gdyby któryś z moich przyjaciół zechciał donieść zakonowi przed zakończeniem wyścigu.

– A co to zmieni? – żachnął się młody dunfer. – Każdy z nich będzie mógł zanieść tę opowieść po zakończeniu r`kosha.

– Nie sądzę, mój synu.  Gdy wygrasz wyścig megnethowie, bez wyjątku, będą musieli związać swą krew z sercem naszego matkodrzewa. Ziemia zapamięta ich słowa i upomni się o nie, nawet gdyby z tej osady nie pozostało nic więcej niż popiół.

Jego słowa z trudem przedzierały się przez płomienie gniewu, jaki ogarnął Midolasa. Chłopak wiedział, że ojciec pozbawił Salmenę jej największego marzenia. Jego siostra, podobnie jak on, pragnęła ścigać się w wyścigu wiatroskrzydłych. Tylko dlatego zgodziła się wyruszyć na ich poszukiwania.

A teraz jej to odebrano i mimo ogarniającej go wściekłości musiał przyznać, że to nie ojciec ponosił za to największą winę.

 

x x x

 

Nowy dzień powitał bólem głowy i pragnieniem, które pomogłoby mu chyba w opróżnieniu studni. Niestety nie miał jej w komnacie, co zmusiło go do wyjścia na podwórze. Słońce wzeszło już tak wysoko, że nie spotkał nikogo po drodze, więc nikt nie był też świadkiem jego kolejnej klęski. Syn megnetha, klęczący przy dębowej cembrowinie i pijący wodę jak smok nie był codziennym widokiem. Ojciec z całą pewnością nie byłby ze mnie zadowolony – stwierdził i w tej samej chwili przypomniał sobie rozmowę z nocy.

– Jak on mógł to zrobić Salmenie? – zapytał sam siebie w myślach, chociaż odpowiedź, która nadeszła nie wywołała niczego więcej, prócz poczucia winy. – Jak ja mogłem to jej zrobić?

Głowa promieniowała bólem, którego trudno było się pozbyć. Nie pomagał w tym gniew, jaki znowu rozpalił się w jego wnętrzu. Gniew i złość na ojca, na jego kalekiego przyjaciela, na samego siebie i wszystkich zaproszonych megnethów. Gdyby r`kosh i kończący go wyścig odbywały się gdzie indziej, być może nie skusiłoby go pragnienie wygranej.

Zanurzył twarz w wiadrze, które wyciągnął. Woda była przeraźliwie zimna, wręcz lodowata, lecz nie cofał głowy. Czekał, aż ból wywołany wypitym miodem, zamienił się w kłucie setek igieł, a płuca zaczną domagać się powietrza.

– Chciałeś się utopić? – zapytał go tubalny głos. – Znam kilka lepszych sposobów na odebranie sobie życia.

Midolas nie odwracał głowy. Nie zamierzał rozmawiać z jednorękim megnethem. Mógł być chłopcem, który dopiero zdobył własne skrzydła, ale nie był głupcem. Ylmir zabrał go pod wiąz, uraczył miodem i opowieściami, żeby nie widział odjazdu Salmeny.

– Będziesz tak klęczał z tym wiadrem? – megneth położył mu rękę na ramieniu. – Mieliśmy iść na pastwisko i pomóc ci w zrozumieniu twojego wierzchowca.

Midolas uwolnił się od ciężaru jednym ruchem.

– Nie potrzebuję twojej pomocy – syknął. – Poradzę sobie!

Spojrzał na olbrzyma. Ylmir wyglądał, jakby wczorajsza noc nie zrobiła na nim większego wrażenia. Nadal miał na sobie pancerz ze smoczej łuski; masywną karacenę z płytek, ściśniętych ze sobą niemal tak, że przypominały odlew. Całości stroju dopełniały rękawice i buty do jazdy, wykonane z miękkiej jeleniej skóry. Za szerokim pasem z kościaną klamrą, dunfer zatknął swój piernacz, na którym teraz oparł rękę.

– Czyżbyś zapomniał o wszystkim, o czym wczoraj rozmawialiśmy? – spytał z lekkim uśmiechem.

– O niczym nie zapomniałem! – odparł Midolas nie do końca z prawdą. Kiedy na ich pień zawitał trzeci dzban z miodem, był już nieźle wstawiony. Nigdy wcześniej nie wypił więcej niż jedną szklankę, a i ona była rozcieńczona z wodą.

– No więc o co chodzi?

Chłopiec usiłował opanować gniew i łzy, które zaczynały się gromadzić tuż w kącikach ciemnych oczu.

– Myślałem, że jesteś moim przyjacielem.

– Ja też tak myślałem.

Midolas przetarł oczy, przeklinając w duchu swoją słabość.

– Przyjaciele się nie zdradzają!

Cień, jaki przemknął przez ogorzałą twarz, powiedział mu, że nie chybił z oskarżeniem. Ylmir zmrużył brązowe oczy tak, że przypominały teraz szparki.

– Gdybyś chociaż piędź tego gniewu poświęcił, aby zrozumieć przyczynę tego oszustwa, być może zdołałbyś odnaleźć drogę do wybaczenia.

– Tak jak ty wybaczyłeś Quenremasowi?!

Cień powrócił, zamieniając oblicze jednorękiego megnetha w lód. Zdawało się nawet, że całe podwórze ogarnia nagły przypływ mrozu. Słońce ukryło się gdzieś za sinymi chmurami, które nadciągnęły nad las i osadę, zwiastując deszcz. Na ziemię nie spadły jeszcze żadne krople, ale Midolas zrozumiał, że stąpa po bardzo śliskim gruncie.

– Na twoim miejscu martwiłbym się bardziej wyścigiem, chłopcze – Ylmir jeszcze bardziej zmrużył oczy. – Nie wiem, czy do końca zdajesz sobie sprawę z tego, co twój ojciec postawił na szali tego zwycięstwa.

– Nie jestem już chłopcem…

– ale mężczyzną też jeszcze nie jesteś – odparł ze spokojem jednoręki megneth. – Na razie przypominasz młodego orła, któremu wydaje się, że skrzydła pozwalają rzucić wyzwanie słońcu. Pragniesz wzlecieć wyżej niż nakazuje rozsądek, nie bacząc na jego moc i to, co czeka cię po upadku.

MIdolas spuścił głowę i patrzył na czubki własnych butów. Ylmir ujął go za podbródek i zmusił, aby spojrzał mu prosto w twarz.

– Po pierwsze niczego ci nie obiecywałem, więc nie możesz zarzucać mi zdrady. Po drugie twój ojciec nie chciał, aby rozstanie z siostrą przyciągnęło większą uwagę niż to było potrzebne i oszczędził wam trochę bólu. Po trzecie zaś możesz zagłębiać się w labirynt gniewu bez końca, ale wtedy tylko on będzie z tobą i twoim wiatroskrzydłym.

Midolas zaczynał się uspokajać, ale ten ogień zapalał się w nim szybko, a gasł powoli.

– Sam mówiłeś, że mój ogier nie ma sobie równych.

Megneth uwolnił jego podbródek. Jego masywna pierś poruszała się w miarowym oddechu, kiedy szukał właściwych słow.

– Bo to prawda, lecz aby osiągnąć zwycięstwo w tym wyścigu będziesz musiał wyzbyć się tego, co wydaje ci się teraz siłą – powiedział. – Helmold, syn Quenremasa ma od ciebie więcej doświadczenia, więcej opanowania, pragnie wygrać podobnie jak ty i choć ma dumę swego ojca, potrafi ją okiełznać.

– Mówisz o nim z takim szacunkiem, jakbyś żałował, ze to mnie masz przygotować do wyścigu.

Ylmir kiwnął głową, a na jego twarz powrócił lekko kpiący uśmiech.

– Owszem, byłoby to nieco prostsze zadanie niż męczenie się tutaj z tobą – odparł i nie pozwalając dojść Midolasowi do głosu, dodał. – Lubię jednak wyzwania, a ty zdajesz się być jednym z trudniejszych.

Olbrzym zrobił krok do tyłu i równie nieoczekiwanie jak się zjawił, ruszył z powrotem przez podwórze.

– Na co czekasz? – huknął zza pleców. – Zostało nam sześć dni, a ty właśnie straciłeś połowę jednego z nich.

Z tym Midolas mógł się zgodzić. Minęło południe, a on nie zbliżył się nawet do Odrzuconego. Ylmir miał rację. Jeżeli chciał rzucić wyzwanie pozostałym uczestnikom wyścigu, musiał się lepiej przygotować.

Przełknął dumę i ruszył za jednorękim megnethem. Wszystkie wiatroskrzydłe pasły się na łęgach poza osadą, więc musieli dojść do strumienia. Słońce, które na chwilę znikło za chmurami, znowu ukazało swoją moc i Midolas zaczynał żałować, że nie zdążył się przebrać. Strój ze brązowych skór i wełny, jaki założył przed wczorajszym sądem, nosił ślady nocy, spędzonej na ziemi. Poza tym był zbyt ciężki i raczej nie ułatwi mu zadania.

Zagryzł jednak wargi i szedł dalej. W tej części osady rosło mniej drzew i cień przegrywał walkę ze słońcem. Wydeptane ścieżki kąpały się w strumieniach płynnego złota, którego ciężar czuł z każdym kolejnym krokiem. Nie pokonali jeszcze połowy drogi, a on był cały mokry.

– Może napijemy się miodu? – rzucił Ylmir, gdy przechodzili obok wiązu. Drzewo stało teraz samotne, bo większość mieszkańców zajęła się przygotowaniami do wyścigu.

– Wątpię, czy to rozwiąże moje problemy – odburknął Midolas. – Mój ojciec zawsze powtarza, że miód w nadmiarze jedynie je potęguje.

Olbrzym podrapał się po nosie.

– Co racja, to racja. Zawsze możemy przyjść tutaj wieczorem, nieprawdaż?

Midolas nie odpowiedział. Nie miał ochoty na kolejne pijaństwo, tym bardziej z kimś, komu nie chciał zaufać. Zastanawiał się, czemu Ylmir zrobił na nim wczoraj tak duże wrażenie. W świetle dnia dostrzegał w nim również kilka wad, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. Przekrwione spojrzenie, siny nos i dłoń, której drżenie chciał ukryć – to wszystko świadczyło, że megneth z mokradeł nie zwykł czekać na rozpoczęcie r`kosha, aby sobie dogodzić.

Wspaniale. Miał nauczyciela, który najwyraźniej nie wylewał za kołnierz, przeciwnika, który według słów ojca i kroczącego obok mentora, był o wielokroć od niego lepszy, a w dodatku od jego zwycięstwa zależał los całej osady. Chyba wolałby już zostać wygnany.

Ktoś podniósł dłoń, kiedy go mijali. Midolas odpowiedział na powitanie i równocześnie poczuł jak ogarnia go zdziwienie. Znał tego dunfera od lat. Czarna opaska na oku Solanthira nie przeszkadzała mu w byciu jednym z najlepszych kowali w Dunfermorze. To jemu zawdzięczał wykucie swojej szabli.

– Twój ojciec ma teraz wiele na głowie – głos Ylmira wyszedł naprzeciw jego myślom.

– Nakazał wszystkim być pod bronią? – spytał Midolas. – Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby Solanthir zdjął swój fartuch.

Zaczął uważniej rozglądać się dookoła. Osada w ciągu zaledwie jednej nocy zmieniła się nie do poznania. Przestrzeń pomiędzy drzewami zgęstniała, a niski wał, który strzegł wjazdów, podwyższono za pomocą pęków sitowia i starych konarów. Życie toczyło się jak zazwyczaj, słychać było kucie żelaza, pracujące miechy, terkot krosien, zgrzyt koła, które mieliło żołędzie na chleb, nawet pisk snycerskich noży. Widział dymy nad jadalniami i położoną na uboczu garbarnią. Nie dostrzegał natomiast nigdzie kobiet i dzieci, a gwar rozmów i śmiechy zastąpiły krótkie pozdrowienia, po których wracano do codziennych zajęć.

Każdy jednak z mijanych po drodze, miał przy sobie miecz albo szablę. Zobaczył też kilka rohatyn, które stały oparte o pnie drzew, a kiedy dodał do tego łuki i pełne kołczany, wyszło, że Srebrna Polana przyszykowała się na najgorsze.

– Przecież ojciec mówił, że nie chcemy wojny z zakonem – powiedział cichym głosem.

– W życiu często bywa tak, że to czego pragniemy, nie przychodzi, a to, czego nie chcemy, zjawia się nieproszone.

– Ale w czasie r`koshu…

– W czasie r`koshu Hurnymir musiał powiedzieć to, co wszyscy chcieli usłyszeć – mruczał olbrzym. – Moi bracia megneci hołdują dawnym zwyczajom, lecz zarazem boją się imperium i zakonu. Hurnymir zrobił dobrze zapraszając ich do wydania sądu. Inaczej mogliby się rozjechać, a wtedy nieco trudnej byłoby ich upilnować. Nic nie zapewnia lojalności lepiej, niż widok takiej ilości stali.

Midolas wstrzymał oddech.

– Mój ojciec nigdy…

– Twój ojciec, chłopcze, robi to, co powinien każdy megneth. Dba o rodzinę, drzewa Ojców i Matek, oraz ziemię i wszystkich, którzy na niej mieszkają.

Młody dunfer nie wszystko mógł zrozumieć. – Honor jest często jedyną rzeczą, jaka nam pozostaje – mawiał jego ojciec. – Ten, kto traci swój honor, nie może stracić niczego więcej. Słuchając jednorękiego megnetha i nie widząc żadnego z zaproszonych gości, Midolas zaczął się zastanawiać nad ceną, jaką poniesie opiekun Srebrnej Polany.

Ylmir postanowił rozwiać jego rozterki.

– Na szczęście za kilka dni to wszystko pójdzie w niepamięć – powiedział. – Gdy tylko wygrasz wyścig, a twój ojciec zawiesi ci wieniec zwycięstwa, moi kochani bracia opowiedzą się złożeniem przysięgi i będą liczyć, że rozsławisz Dunfermor na arenach Miasta Tysiąca Wież. Próżność nadmie ich głowy jak wiatr puste worki, bo przez wszystkie lata, jakie spędziliśmy u boku ludzi, upodobniły nas do nich bardziej niż chcemy przyznać.

– Muszę tylko wygrać ten wyścig – westchnął Midolas. Perspektywa zwycięstwa nie napełniała jego serca już tak radosnym oczekiwaniem. Ciężar, jaki na nim spoczął, mógłby przygnieść niejednego ze starszych i bardziej doświadczonych. Ylmir miał chyba rację mówiąc, że musi się jeszcze sporo nauczyć.

– Czy ta przysięga zapewni nam wszystkim bezpieczeństwo? – spytał. – Firmeas mi kiedyś o niej opowiadał, ale z tego, co pamiętam, nie składano jej od wieków.

Dochodzili właśnie do wyjścia z osady. Brama była otwarta, ale strzegło jej kilku semenów z łukami w dłoniach, a leżące obok bale zdradzały, że są przygotowani na zamknięcie osady.

– Albo jeszcze dłużej – Ylmir podrapał się po brodzie. – Promesa Ziemi to starodawny rytuał, który składali nasi atharmani w czasach, gdy dunferowie nie klękali jeszcze przed ludźmi. Każdy, kto wypowie jej słowa i zaświadczy je własną krwią, musi jej dotrzymać.

– Ojciec powiedział mi wczoraj, że ziemia upomniałaby się, nawet gdyby ze Srebrnej Polany pozostały same popioły.

Jednoręki megneth zatrzymał się i spojrzał na chłopca.

– Ziemia, drzewa, dunferowie, w których żyłach płynie choćby kropla honoru – odparł z całą powagą. – Cień jest wszędzie, a i nasza magia, choć nie uratowała nas przed ludźmi, wciąż może całkiem nieźle przywalić.

Olbrzym obdarzył go dwuznacznym uśmiechem, po czym ruszył żwawo do przodu. Midolas chciał go jeszcze o coś zapytać, ale minęli właśnie ostatnie z drzew i wyszli na łąkę.

To, co tam zobaczył odebrało mu głos.

Srebrzysta wstęga strumienia, która na co dzień strzegła jednego z końców łęgu, teraz zdawała się rozlewać jak morze. Fale przelewały się, jedna za drugą, a ziemia tętniła łoskotem. Łąka stała się domem dla kilkuset wiatroskrzydłych, które ścigały się ze sobą i z wiatrem, usiłującym je powstrzymać. Konie cwałowały, lub jechały stępa, galopowały, lub wręcz przeciwnie, przechadzały się z dostojeństwem władców wiatru.

– Jest ich tak… – Midolasowi wyrwało się mimo woli.

– Dużo? – uśmiechnął się Ylmir. – To jeszcze nic. Podobno w czasach, gdy nie stały na tej ziemi zamki zakonu, a ludzie bali się przekraczać Graniczną Rzekę, takie widoki nie były niczym dziwnym. W samej Wielkiej Puszczy żyło ponad sto tysięcy wiatroskrzydłych.

– Sto tysięcy!? – Midolas powtórzył za nim jak echo. – Stado, które wytropiliśmy na Czaszkowych Wzgórzach składało się z siedmiu ylfingów.

– I pewnie było jednym z większych, jakie można spotkać dzisiaj na wolności – powiedział z żalem megneth. Potem klepnął go w plecy. – Poszukajmy lepiej Odrzuconego. Wiatroskrzydłe nie różnią się od nas. Mają swoich przywódców, a twój ogier chyba nie do końca potrafi pogodzić się z utratą niedawnej pozycji.

W istocie znaleźli Odrzuconego przy samym brzegu strumienia. Wiatroskrzydły nie brał udziału w żadnej z gonitw, ani narad, jakie toczyły się wśród ogromnego stada jego braci. Zdawał się trzymać na uboczu, a pozostałe cienie wiatru chyba to uszanowały. Ziemia dookoła Odrzuconego była zryta od uderzeń kopyt, a sam koń nosił ślady kilku ugryzień. Wyglądało na to, że za swoją samotność musiał zapłacić pewną cenę.

 Zobaczywszy przybyszów, ogier zarżał, po czym cofnął się kilka kroków. Gniewne potrząśnięcie łbem zdradziło, że nie jest raczej zadowolony z towarzystwa.

Ylmir zatrzymał się i wyciągnął rękę do młodego dunfera.

– Poczekaj, chłopcze – polecił, zapominając chyba, że Midolas niedawno przestał być chłopcem. – Niech oswoi się z naszym widokiem. To, że pomógł wam na tamtej łące jeszcze nie czyni z ciebie jego przyjaciela. Sądzę, że pamięta raczej, komu zawdzięcza utratę wolności.

Midolas nie do końca chciał się z tym zgodzić.

– Nie zabrałem mu wolności. Może odejść, jeśli zechce.

Olbrzym pokręcił głową.

– Słyszałem od twego ojca, że wiesz o koniach, a szczególnie wiatroskrzydłych więcej niż ktokolwiek inny ze Srebrnej Polany, a tej prawdy nie zapamiętałeś – megneth nie spuszczał wzroku z szarego ogiera. – Odrzucony jest twój, od kiedy zarzuciłeś mu na szyję arkan.

– Jakoś trudno to dostrzec.

– Wspominałem już, że cierpliwość nie jest twoją najmocniejszą stroną?

– Ona nie pomoże mi raczej wygrać wyścigu.

– Złamany kark również, a tylko tego możesz się spodziewać, jeżeli podejdziesz niezaproszony – odparł jednoręki megneth i nie czekając na jego odpowiedź, zrobił krok do przodu. Ogier łypnął na niego podejrzliwie i kiedy olbrzym zrobił kolejny krok, zarżał ostrzegawczo.

Ylmir znowu stanął i założył ramiona na piersi.

– To nie powinno się tak odbywać – sarknął za jego plecami Midolas. – Semeni ojca zawsze powtarzali…

– …że, gdy schwytali swoje skrzydła, od razu stali się nierozłączni jak jeden oddech – dokończył za niego Ylmir. – Siniaki na zadku i rozbite czaszki rzadko kiedy stają się częścią dobrych opowieści.

– Chcesz powiedzieć, że każdy z nich kłamał?

Megneth przywołał go do siebie. Midolas zrobił dwa kroki, ale zatrzymał się, gdy Odrzucony łypnął na niego czarnymi oczami.

– Nie twierdzę, że kłamali – odparł megneth. – Po prostu pominęli tę część, w której wolny wiatroskrzydły i ten, który ma go dosiadać, próbują odnaleźć wspólną drogę. Ujarzmianie własnych skrzydeł nie nadaje się na opowieść przy wieczornym ognisku. Tylko głupiec uwierzyłby, że można od razu zamknąć wiatr we własnej dłoni.

Midolas poczuł, że jego twarz ciemnieje. Cieszył się, że Bezręki na niego nie patrzy, bo ogarnął go taki ogień wstydu, że miał wrażenie, iż zaraz zapłonie jak pochodnia. Nie musiał nawet pytać, aby wiedzieć, kogo Ylmir uważa za tego głupca.

Zagryzł zęby i zrobił krok do przodu. Nie słyszał syknięcia, jakie wydobyło się z ust Ylmira. Przed sobą widział jedynie wiatroskrzydłego. Podobnie jak wcześniej, na Czaszkowych Wzgórzach, byli tutaj jedynie oni. – Lhete mir – użył słów, które wedle wierzeń miały dotrzeć do zaklętego w końskim ciele ducha. Nie miał pojęcia, czy Odrzucony pozwoli mu się dosiąść, ale nie chciał też czekać. Ujeżdżanie mogło trwać kilka dni, kilka księżycy, albo kilka lat, a on nie miał czasu.

– Pozwól mi – wyszeptał, gdy zbliżył się na wyciągnięcie ręki. Odrzucony obrzucał go niezbyt przyjaznym spojrzeniem, ale nie cofnął się, gdy Midolas dotknął jego karku. Młody dunfer wyczuwał pod palcami jego oddech, skryty pod twardą skórą i węzłami mięśni. Pogładził go po szyi, a kiedy koń pochylił łeb, złapał go za grzywę.

– Pozwól mi – szepnął po raz trzeci i jednym zwinnym skokiem znalazł się na jego grzbiecie. Tego nikt go nie musiał uczyć. Mógł nie mieć własnych skrzydeł, ale znał większość koni w Srebrnej Polanie i dosiadał niektórych, od kiedy tylko nauczył się chodzić.

Spojrzał triumfalnym wzrokiem na stojącego nieopodal megnetha. Ku jego zaskoczeniu Ylmir nie wydawał się zbytnio zadowolony. Było dokładnie na odwrót. Jego wydatna szczęka odznaczała się znanym już Midolasowi grymasem. Olbrzym zbliżył się i zanim chłopiec zdążył otworzyć usta, uderzył z całej siły w koński zad.

Odrzucony stanął dęba i tylko cud sprawił, że jeździec utrzymał się na jego grzbiecie. Na wszystko, co stało się później, Midolas nie miał już większego wpływu. Poczuł jedynie wiatr, który zamknął się wokół nich i zdawał porwać ze sobą.

 

X X X

 

Kiedy wrócili na łąkę, było już późno. Midolas nie wiedział dokładnie, ile klepsydr trwała gonitwa z wiatrem. Nie wiedział, bo przez większą część szaleńczego pędu miał zamknięte oczy, a w głowie kołatała mu się tylko jedna myśl.

– Dlaczego to zrobiłeś? – krzyknął, gdy tylko znaleźli się przed Ylmirem. Olbrzym spojrzał na niego z obojętnością, która jeszcze bardziej go rozwścieczyła. – Dlaczego? – spytał ponownie, ale rezultat był tak sam, jak przedtem. Ylmir wyminął go bez słowa i podszedł do Odrzuconego.

Krótkie oględziny zakończyły się pełnym uznania chrząknięciem.

– Zaiste, to prawdziwy syn wiatru – megneth wyprostował się i dopiero teraz spojrzał na zezłoszczonego Midolasa.

– Mogłeś mnie zabić!

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– To może by cię czegoś nauczyło, chociaż przyznam, że później trudno byłoby wygrać ten wyścig.

Midolas spojrzał na niego, zastanawiając się, czy właśnie z niego zakpiono, czy też dostał kolejną naukę. Po chwili doszedł do wniosku, że wydarzyło się raczej to pierwsze.

– Jak widzisz, żyję – odparł. – Żyję i w dodatku dowiedziałem się czegoś o swoim koniu.

– A czegóż takiego?

– Mogę wygrać wyścig i bez twoich rad.

Obojętność, z jaką megneth przyjął jego wyznanie, nieco zbiła go z tropu. Spodziewał się, że Ylmir ponownie z niego zadrwi, lub poczęstuje jakąś ze złośliwości, a tymczasem nie wydarzyło się nic takiego.

– Tak, to mogłoby się udać – mruknął do siebie olbrzym, po czym schylił się i zaczął coś rozpakowywać. Midolas dostrzegł, że w trakcie jego nieobecności Ylmir przyniósł z osady kilka rzeczy, które zdradzały, że spędzą noc tutaj. Wkrótce, przy strumieniu zapłonęło niewielkie ognisko, pojawiły się dwa posłania ze skór, a z tobołków megneth wyciągnął suszone mięso i bukłak. Naczynie było puste, co już do końca zdumiało chłopaka.

– Co się tak patrzysz? – Ylmir wcisnął mu bukłak do rąk. – Idź i nabierz wody, choć Zemes mi świadkiem, że kiedy cię słuchał, to wolałbym, aby było tam wino, albo miód. Opieka nad świeżo upieczonymi mężczyznami bywa na trzeźwo nie do zniesienia.

Jego gderanie towarzyszyło Midolasowi w drodze do strumienia. Dunfer napełnił naczynie  i przyniósł je z powrotem do ogniska, gdzie otrzymał od Ylmira kilka skrawków mięsa, twardego jak kamień.

– Jedz! – polecił megneth. – Jutro czeka nas długi dzień, a po nim następne.

– Będziemy tutaj spać aż do wyścigu?

– A co myślałeś? Że wrócisz do swojej wygodnej wieży? – zadrwił Ylmir. – Odrzucony musi cię poznać, oswoić się z twoim zapachem i dotykiem, poznać barwę głosu i uczucia, które zdają przypominać morskie pływy.

– Przecież już mnie poznał – zaoponował Midolas z pełnymi ustami. Mięso, które otrzymał nosiło nazwę Drzewnego Chleba i trzeba było się nieźle natrudzić, żeby je przełknąć. Nie narzekał jednak, bo jego głód pomagał w przezwyciężeniu tej niedogodności.

– Na razie to ty poznałeś jego.

– A to nie to samo?

Ylmir wepchał sobie do ust kilka kawałków mięsa naraz i zmiażdżył je potężną szczęką.

– Odrzucony jest silny jak tur i niewiele ustępuje mu wytrzymałością – wskazał palcem na pasącego się spokojnie konia. – Wygląda tak, że mógłby przebiec drugie tyle, a może i więcej.

Midolas, zajęty pokonaniem wyjątkowo twardego kawałka mięsa, nie odpowiadał.

– Ale też jest dziki jak jego właściciel – Ylmir sięgnął po bukłak. – Nie kierowałeś nim, nie miałeś kontroli i nawet na tę łąkę nie wrócił za twoją sprawą.

Uśmiech, który błąkał się gdzieś na chłopięcym obliczu, zwarzył się jak mleko.

– Tak, tak – mruknął olbrzym, po czym wyciągnął na ziemi. – Prześpij się lepiej, chłopcze, bo od jutra zaczniemy prawdziwe szkolenie. Może i dosiadasz wiatru, lecz zmuszenie go, aby wiał w odpowiednią stronę, to już zupełnie inna sprawa.

Skończywszy mówić, Ylmir odwrócił się na bok, skąd po chwili zaczęło dobiegać jego pochrapywanie. Midolas przełknął ostatni z kawałków mięsa, i trochę wbrew sobie, poszedł za radą starego megnetha. Zanim usnął, jego spojrzenie spoczęło na gwiazdach, gdzie wedle legendy miał zamieszkać pierwszy z wiatroskrzydłych. Nie wiedział, czy w tych opowieściach było choć ziarno prawdy, ale dzisiaj czuł, że dosiada prawdziwego syna niebios.

I jutro też to uczyni.

 

X X X

 

Ylmir nie pozwolił mu jednak dosiąść Odrzuconego ani nazajutrz, ani przez trzy kolejne dni. Wręczył mu jedynie rzemienną uprząż, nakazując przyzwyczajać ogiera do wędzidła i tręzli, które miały pomóc w kierowaniu jego jazdą. Wiatroskrzydły chciał go za pierwszym razem ugryźć, za drugim uderzył piersią i rozłożył na ziemi i dopiero pod koniec dnia pozwolił założyć sobie uprząż.

– Dobrze – pochwalił go megneth bez cienia uśmiechu. – Teraz ją zdejmij, nakarm konia i kładź się spać.

Midolas spojrzał na niego rozczarowany.

– Nie będę dzisiaj jeździł?

– A kto powiedział, że będziesz? Miałeś tylko go z tym oswoić. Zrobiłeś to, chociaż nie tak szybko, jak myślałem.

Chłopiec chciał się kłócić, ale megneth znowu odwrócił się do niego plecami, a chrapanie oznajmiło, że rozmowa dobiegła końca. Midolas spojrzał z żalem na swojego konia, jednak Odrzucony odszedł od nich, nie zdradzając zbyt wielkiej chęci na nocną przejażdżkę.

Pomny doświadczenia, jakie spotkało go, gdy złamał zakaz ojca, Midolas zdjął uprząż i położył ją pod głowę. Z tego, co usłyszał od Ylmira, musiał także oswoić ogiera ze swoim zapachem i chociaż Odrzucony nie boczył się już i nie uciekał przed jego dotykiem, wciąż nie mógł powiedzieć, że byli jednym oddechem.

Kolejne dni przepłynęły jak woda w strumieniu, który służył im do mycia i picia. Nie wrócili ani razu do osady, więc Midolas nie wiedział, co się w niej dzieje. Widział wprawdzie innych dunferów, którzy ćwiczyli na lęgach ze swoimi końmi, ale nikt nie podchodził do nich i nie próbował się przywitać. Szczególnie brakowało mu przyjaciół. Od czasu, gdy wrócił z wyprawy po własne skrzydła, nie spotkał żadnego z nich. Może już zapomnieli, że w ogóle istnieje?

– Dziwisz się? – odparł Ylmir, gdy bąknął o tym drugiego dnia. – Schwytałeś wiatroskrzydłego najszybciej z nich, a poza tym odważyłeś się przekroczyć granice, jakie stawia wszystkim twój ojciec.

– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.

– Przyjaźń to potrawa, jaką trudno przyrządzić tak, aby wszystkim smakowała w jednakowy sposób – powiedział Ylmir. – Wymaga zaufania, wzajemnego szacunku i cierpliwości. Sądzę, że twoi przyjaciele raczej ich od ciebie nie otrzymali.

– Jak to?!

– Nie powiedziałeś żadnemu z nich, co zamierzasz, zdobyłeś własne skrzydła, zanim udało się to im, no i weźmiesz udział w wyścigu, co pewnie było waszym wspólnym marzeniem, nieprawdaż?

Midolas skrzywił się i pociągnął nosem. Jak na kogoś, kto nie miał dzieci i mieszkał samotnie pośrodku wielkiego mokradła, Ylmir wiedział całkiem sporo o młodych dunferach i ich pragnieniach.

– Nie przejmuj się na razie swoimi przyjaciółmi – dodał jednoręki megneth. – Ci, którzy są nimi naprawdę, przezwyciężą zazdrość i wkrótce tutaj przyjdą.

 – A co jeśli tak się nie stanie?

Ylmir kopnął jakiś kamień, który wpadł z pluskiem do wody.

– Wtedy też się czegoś nauczysz i na drugi raz nie obdarzysz nikogo tak szybko mianem przyjaciela – odparł. – Przyjaźń to ciężkie słowo. Nie każdego stać na jego utrzymanie.

Midolas przegryzł wargi i nie odezwał się więcej. Megnethowi łatwo było tak mówić. Był panem na swoim trzęsawisku i z tego, co sam opowiadał, jego jedynymi przyjaciółmi, były żerujące tam pomioty cienia. Patrząc na wiszący bezwładnie rękaw, była to raczej nieodwzajemniona przyjaźń, za którą płaciło się krwią i żelazem. Jego przyjaciele byli inni. Brakowało mu śmiechu Dohrena, umiejącego jednym słowem zgasić każdą kłótnię, rozwagi Aynora, syna Tharnasa, a nawet ponurej miny Seryna, który miał do niego żal, że spędza więcej czasu z Salmeną, niż każdy z nich. Próby tłumaczenia, ze to jego bliźniacza siostra, tylko potęgowały jego urazę.

I to właśnie wspomnienie Salmeny sprowadzało największy ból. Siostra powinna być tutaj razem z nim, oswajać swoją klacz i przygotowywać do wyścigu, który był również i jej marzeniem. Zamiast tego ojciec odesłał ją w nieznane, a on był skazany na samotność, bo jednorękiego megnetha szybko przestał uważać za przyjaciela. Ylmir żartował i potrafił być miły, lecz częściej przypominał burzową chmurę, która uwalniała nawałnicę upomnień, szyderstw i pouczeń.

– Robisz to za szybko!

– Skręć w lewo, nie w prawo!

– Nie spiesz się tak!

– Myślenie cię boli?!

– Nie jęcz, nie stękaj i nie krzyw się, bo jak na ciebie patrzę, to przypomina mi się, dlaczego nie wziąłem sobie żony.

Kilka dni, spędzonych na wysłuchiwaniu dziesiątek takich, lub podobnych reprymend, musiało zakończyć się czymś w rodzaju wybuchu wulkanu. Nastąpiło to pod koniec trzeciego dnia, gdy Odrzucony nie uciekał już łbem od uprzęży, pozwalał się na niej prowadzać i nie uciekał od nogi, a także pochylał kark, aby ułatwić jeźdźcowi wsiadanie.

– Wystarczy – powiedział Midolas pod wieczór, gdy nakarmił wiatroskrzydłego. To także była zasługa rad, jakie otrzymał od Bezrękiego i był mu za nie wdzięczny. Jeżeli mieli stać się jednym, musieli być jednym.

Cała reszta nie budziła już tak gorących uczuć.

– Czego wystarczy? – spytał Ylmir, zrywając źdźbło trawy. Dunfer włożył je do ust, zamiast fajki, jaką miał zwyczaj popalać. Dym płoszył jednak konie i nie był w tym nic dziwnego, bo jego zapach łączył ze sobą woń spalonych włosów i gnijących grzybów.

– Mojej nauki – odpowiedział Midolas. – Wyścig jest już pojutrze, a ja tylko raz mierzyłem się z wiatrem.

– I ten raz pokazał mi, jak wiele ci brakuje.

– Jeden dzień niczego już nie zmieni. Jeżeli nie nauczyłem się czegoś, co będzie mi potrzebne, to już się tego nie nauczę.

Megneth zaczął żuć trawę. Po spędzeniu z nim paru dni, Midolas wiedział, że jest to oznaką zastanowienia. Do tej pory nie zdarzyło się jednak, aby Ylmir przyznał mu rację.

– Dobrze. Jutro. Na Rykowisku. Tam, gdzie ma odbyć się wyścig.

– Tak po prostu?

– A co? Wolisz poczekać do rozpoczęcia wyścigu?

– Nie, ale…

– Tak po prostu. Tylko ty, Odrzucony i wiatr. Chyba tego właśnie pragnąłeś?

 

X X X

 

Ranek nastał chłodny i szary, jakby słońce zapomniało, że powinno pojawić się na niebie. Zamiast niego nad głową śpiącego Midolasa przetaczały się chmury, których oblicza zwiastowały nadejście deszczu. Chłopiec otwierał oczy z niechęcią, lecz gdy przypomniał sobie obietnicę złożoną przez Bezrękiego, poderwał się do góry. Posłanie Ylmira ziało pustką; widocznie olbrzym postanowił wstać wcześniej i po raz kolejny go zawstydzić.

Midolas rozejrzał się za swoim nauczycielem, jednak nigdzie go nie dostrzegł. Był tutaj tylko z Odrzuconym, który od czasu do czasu pochylał się, aby skubnąć trawy. Wiatroskrzydły był najmądrzejszym ze zwierząt, jakie do tej pory spotkał, lecz nawet on nie mógł zdradzić, dokąd udał się stary megneth.

– Wygląda na to, że zostaliśmy sami – rzucił do szarego wierzchowca.

– Nie tacy sami, jakbyś tego pragnął – uderzył go w plecy głos megnetha. Ylmir nadjeżdżał od strony osady, wraz z dwójką innych dunferów. Midolas rozpoznał strażników ojca, a Tharnas i Bernir pozdrowili go skinieniami głowy. Obaj mieli na sobie pancerze z utwardzonej skóry, a na ramionach i piersi dodatkowo puklerze. Uzdy trzymali jedną ręką, w drugiej widniały spisy z trójkątnym grotem, a przy pasach wisiały l`hasy. To wzbudziło w nim tęsknotę za własną szablą. Od chwili, gdy megneth Srebrnej Polany odebrał mu broń, był chyba jedynym mieszkańcem osady, który nie obciążał niczym pasa.

– Mieliśmy jechać sami – burknął.

– Nie przypominam sobie, żeby ci coś takiego obiecał – odparł megneth z bagien. Jego koń różnił się od setek, pasących się na łęgu. Czarny i masywny, przypominał bardziej żubra, a blizny na boku i pysku zdradzały, że towarzyszył swemu panu na niejednych łowach.

– To orghan – powiedział Midolas bez większego zdziwienia. Nie wiedzieć czemu zawsze miał wrażenie, że Ylmir nie ma swoich skrzydeł. Nawet Odrzucony nie dałby radu utrzymać go na swoim grzbiecie. Nie z ogromnym młotem bojowym, którego długi trzon wystawał ponad głowę dunfera.

– Tak to orghan – potwierdził Ylmir i zaczął zwijać swoje posłanie.

Nie chcąc narazić się na kolejną kąśliwość, Midolas zrobił to samo. Kilka spędzonych wspólnie dni nauczyło go, że jednoręki mówi dużo, jeszcze więcej wymaga, a tłumaczy tylko to, co sam uzna za stosowne.

– Semeni pojadą z nami – mruknął w końcu Ylmir. – Przyda się ich pomoc, gdybyśmy po drodze natknęli się na jakieś wilki.

– Wilki? Na Rykowisku? – Midolas nawet nie starał się ukryć rozbawienia. – Równina jest pełna wiosek, miast i zamków. Trudno znaleźć na niej nawet jelenia.

– Niedługo natomiast przybędzie tam jeden osioł – odparł megneth, a semeni Srebrnej Polany z trudem opanowali parsknięcie.

Midolas pochylił się nad swoim posłaniem i zacisnął zęby. Domyślił się już, jakiego rodzaju wilki miał na myśli jego nauczyciel, ale to nie pomogło mu bynajmniej w opanowaniu złości. Ylmir wyśmiewał go na każdym kroku i dopóki byli tutaj sami, mógł to jeszcze jakoś znieść.

– Czy oni muszą jechać z nami? – wycisnął spomiędzy zębów. – Nie przydadzą się bardziej w osadzie?

Ylmir nie zamierzał ukrywać swego głosu.

– Nie martw się o osadę. Sprawy mają się tam dobrze, nawet lepiej niż można by sądzić. Poza tym zaprosiłem Tharnasa i Bernira, żeby ocenili, czy rzeczywiście jesteś tak gotowy, jak sam myślisz.

– To twoje doświadczanie już nie wystarczy? – Midolas spróbował być równie złośliwy.

I szybko tego pożałował.

– Doświadczenie to puchar do którego wrzucamy wszystkie niepowodzenia, porażki, dopusty bogów, złe wybory i zwykłą głupotę – powiedział Ylmir. – Nie wiem jeszcze, gdzie mam umieścić ciebie, ale czasami dobrze, gdy ktoś inny osłodzi tę gorycz łyżką miodu.

Midolas przygryzł wargi i nie odezwał się więcej. Zwijał swoje posłanie i zaciskał na tobołkach rzemienie, może z nieco większą siłą niż należało to zrobić, ale nie wypowiedział już ani jednego słowa. Zamiast tego w myślach złożył sobie solenną obietnicę rozłąki z Ylmirem tuż po zakończeniu wyścigu. Wątpił, czy do tego czasu zdoła się od niego uwolnić, a poza tym jedną rzecz musiał mu przyznać. Kaleki megneth naprawdę znał się na koniach. Nauczył go, jak dosiadać Odrzuconego bez uciekania się do podstępu, jak kierować nim i nakłaniać do wybierania drogi zgodnej z pragnieniem jeźdźca, a nie dzikiej duszy wiatru.

Dlatego szary ogier nie protestował, gdy na jego grzbiecie, oprócz jeźdźca, pojawił się dodatkowy ciężar. Skóry i wypłowiałe futro skalnego niedźwiedzia nie ważyły dużo, ale jeszcze parę dni wcześniej Odrzucony nie chciał tam nawet wełnianej derhy, której dunferzy używali zamiast siodła.

Ruszyli wzdłuż strumienia, srebrzystej wstęgi, ciągnącej się przez las, aż na zieloną równinę. Rykowisko leżało pomiędzy nurtami Vatrintu i Leśnej Rzeki, a zamieszkiwali je zarówno ludzie, jak i elfy. Ziemię porastały trawy, dobre do wypasu owiec i krów gayali, których mięso ceniono podobno w całym imperium Słońca. Po dwóch, może trzech klepsydrach Midolas spodziewał się, że zobaczą wkrótce jedno ze czarnobrunatnych stad, lecz wkrótce odbili od strumienia. Ylmir powiódł ich pomiędzy skały, gdzie trawę zastąpił kolcoliść, którego ostre pędy wiły się wśród pagórków i niewielkich wzniesień. Droga, jaką jechali, ledwo odznaczała się na twardej ziemi i przypominała Midolasowi niedawną wyprawę po wiatroskrzydłe. Zamiast emocji i podniecenia, jakie towarzyszyły mu wtedy, teraz czuł jedynie zdenerwowanie. Jeżeli tędy właśnie miał przebiegać wyścig, to czekało go trudne zadanie.

Skupił się więc na obserwacji miejsc, jakie mijali. Kamienie, pokrywające drogę, skarlałe krzewy, plamy żwiru i szarego piasku. Zakręty, zwężenia pomiędzy skałami, wzniesienia i wypełnione wodą rowy. Każdy szczegół był tutaj ważny, bo uczestnicy Wyścigu Wiatru mieli tylko jedną szansę zaznajomienia się z trasą pojedynku. Czuł, że jego serce zaczyna przyspieszać. Już teraz widział, jak ciężkie czeka go zadania, a przecież była to tylko część całodniowej gonitwy. Niektóre ze znaków, wskazujących drogę, miały pojawić się dopiero nazajutrz, gdy pokonają wytyczoną trasę.

Kątem oka dostrzegł również, że Ylmir zerka na niego od czasu do czasu. Próba musiała wypaść pomyślnie, bo po jakimś czasie zobaczył, jak zmarszczki na niemłodej twarzy nieco się wygładziły. Nie był to jeszcze pełen uśmiech, ale i tak znaczył dużo więcej niż wiele z wypowiedzianych przez ostatnie dni słów.

Skały rozstąpiły się dość niespodziewanie, ustępując miejsca porośniętemu trawą zboczu, ze szczytu którego można było dostrzec ciemną nitkę rzeki. Vatrint rozlewał się tutaj szeroką wstęgą, niknącą to w porohach, to za wałami, jakie miały powstrzymać jego gniew. Na północy czerniły się mury Zamku Gniewu, gdzie służyli nowicjusze, którzy ich napadli. Widok ciemnego kamienia i ogromnej wieży, która zdawały się niknąć w chmurach, wzbudził w sercu Midolasa gniew. Zakon miał na równinie Rykowiska osiem komturii, ale ta była największa. Strzegła ujścia dwóch rzek i Wilczych Pól, na których nigdy nie gasł ogień. Komtur Galberth był także sąsiadem jednorękiego megnetha, chociaż widok tej potęgi zdawał się nie robić na Ylmirze większego wrażenia.

– Mamy ścigać się w cieniu Girthurmu? – spytał Midolas.

Megneth obrzucił go obojętnym spojrzeniem.

– Na tej ziemi wszystko odbywa się w cieniu zakonu Słońca. Powinieneś już do przywyknąć, chłopcze.

Midolas, wściekły, pochylił głowę. Upór, z jakim stary megneth odmawiał mu miana mężczyzny, doprowadzał go z wolna do szału. Nie odważył się nawet spojrzeń na strażników ojca, którzy strzegli ich pleców. Wątpił, czy dałby radę wytrzymać widok widniejących tam uśmiechów.

– Nie wiem, jak można przywyknąć do noszenia kajdan – odparował. – Może elfy nie są już niewolnikami imperium, ale nie są też całkowicie wolne. Musimy płacić zakonowi za prawo do ziemi naszych przodków, składamy hołd jego mistrzom i drżymy, gdy na horyzoncie pojawi się chorągiew krwawego słońca.

Wiedział, że jest wobec niego niesprawiedliwy, bo nie kto inny, jak Ylmir opowiedział się na r`koshu za wojną z zakonem, ale specjalnie to przemilczał. Można było wypowiadać różne słowa, szczególnie, gdy nie słyszał ich nikt poza megnethami. On chciałby wiedzieć, czy Bezręki miałby odwagę je powtórzyć.

Na przykład przed bramami Girthurmu.

Ylmir milczał jednak, a na jego twarzy nie pojawiło się nic, oprócz lekkiego grymasu.

– Ojciec powtarza bez przerwy, że wolność jest dla elfów tym, czym oddech dla życia, ale ja nie umiem tak oddychać. Nie dopóki na tej ziemi jest choćby jeden ze słonecznych zamków.

Megneth zazgrzytał zębami.

– Ja też bym tego pragnął, chłopcze. Problem polega na tym, że kamieni nie rozbija się gołymi pięściami. Powinieneś już wiedzieć, w szczególności po sądzie r`kosha i tym wszystkim, co usłyszałeś od swego ojca, że wielu megnethów nie potrafi nawet zacisnąć dłoni.

– Ale ich synowie i córki ścigają się z nami?

– Bo nagrodą jest Turniej Przyjaźni i złoto, którym można gardzić, lecz bez którego nie da się żyć wśród ludzi. Czy ci się to podoba, czy nie, jeżeli pewnego dnia będziesz chciał wypowiedzieć na r`koshu inne słowa, niż próbę obrony, będziesz potrzebował złota.

Midolas potrząsnął głową. Nie mógł się temu sprzeciwić. Głos r`kosha był głosem megnethów, a on nie miał ziemi, na której rośliby Matki i Ojcowie jego drzew.

– Nie różnimy się więc tak bardzo od ludzi!

– A kto ci powiedział, że się różnimy? – odparł jednoręki megneth. – Możemy mieć inny kolor skóry, mieszkać w lasach, a nie miastach z kamienia, wyznawać zwyczaje ojców naszych ojców, ale czasy naszej świetności dawno przeminęły. Dzisiaj możemy jedynie walczyć o swoje miejsce wśród władców tego świata i możesz być pewien chłopcze, że zapisywanie swych imion na Ścianie Chwały w stolicy imperium jest równie dobre co walenie ich po karkach mieczem.

To samo Midolas słyszał już od własnego ojca, więc nie zadawał więcej pytań. Nie było na nie czasu, bo przed nimi pojawił się brzeg rzeki, porośnięty sitowiem, z którego wyglądały złote głowy kwiatów. Na piaszczystej ziemi stała już grupa jeźdźców. Ubrani niemal jednakowo, w czarne skóry i jedwabie, zobaczyli przybyszy i spięli konie do jazdy. Nie było ich tak wielu, jak miało się pojawić w dzień wyścigu, lecz ich widok sprawił, że semeni ojca podjechali bliżej.

– Kto to jest? – spytał Midolas, zanim zdał sobie sprawę, że zna odpowiedź.

– Syn Quenremasa i jego przyjaciele. Wygląda na to, że nie tylko ty chcesz sprawdzić siłę swego wiatroskrzydłego.

 

XXX

 

Dunferzy z Amberholmu odjechali jednak, zanim Midolas i jego towarzysze stanęli nad brzegiem rzeki. W tym miejscu nurt Vatrintu łagodniał, próbując przebić się przez niewielkie wzniesienie, za którym czerniły się ponure drzewa Ostatniego Mokradła. Jeźdźcy przeprawili się przez rzekę i zatrzymali na drugiej stronie.

– Są na twojej ziemi – zauważył Tharnas.

– Niezaproszeni – dodał Bernir.

Bezręki zeskoczył z konia, lecz nie zaszczycił intruzów ani jednym spojrzeniem. Całą uwagę skupił na strzemionach i wiązaniach przy uprzęży Midolasa, który jako jedyny pozostał na grzbiecie wiatroskrzydłego.

– Nic z tym nie zrobisz? – spytał go młody elf.

– Nie mam zamiaru – odparł Ylmir. – Nie chcę wręczać jego ojcu powodów do wycofania się z wyścigu, lub jakiejś inne sztuczki. Poza tym na tamtym brzegu roi się od błotnych żmij. Mógłbym się założyć o słońce, że nie pozostaną tam długo.

Megneth wygrałby ten zakład, bo już po chwili konie dunferów na drugim brzegu zaczęły wierzgać i rżeć przerażone. Z wydrążonych tuż nad wodą jam wypełzały obłe kształty, które zygzakiem sunęły w ich stronę. Midolas dostrzegł, że jeden z elfów rozcina żmiję swoim l`hasem i daje komendę do odjazdu. Potem dunfer spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Chłopcze! – usłyszał głos megnetha. – Spójrz na mnie, chłopcze!.

Obrócił głowę z wysiłkiem. Musiałby być ślepy, żeby nie dostrzec szyderstwa, jakie kryło się w tym uśmiechu. Nie znał Helmolda, syna Quenremasa, ale nie wątpił, do kogo należy roześmiane oblicze. Helmold pożegnał go, wznosząc do góry zaciśniętą pieść.  

– Nie zajmuj się tym teraz – ostrzegał go Ylmir. – Przed Wyścigiem Wiatru nikt nie powinien być zbyt pewien. Helmold jest głupcem, jeżeli jeszcze tego nie wie.

Midolas zgodził się z nim, chociaż sam poczuł ukłucie niepokoju. Widział skrzydła, na których odjechał jego rywal i musiał przyznać, że syn Quenremasa ma wspaniałego rumaka. W dodatku zdawało się, że płynie na nim przez powietrze, bo ruszył wzdłuż brzegu, rozbryzgując wokół siebie wodę i drobne kamienie. Szybkość i zwinność, z jaką to robił mogły i wzbudziły zazdrość. Midolasa zauważył, jak wiele mu brakuje do ogłoszenia się prawdziwym synem wiatru, a jego niepokój udzielił się Odrzuconemu.

– Nie zajmuj się tym teraz – powtórzył Ylmir. – Ty masz swój wyścig, a on ma swój. Jutro okaże się, kto zasługuje na miano zwycięzcy.

Midolas patrzył na znikające cienie. Słońce wciąż kryło się za sinymi chmurami, a w dodatku poczuł na twarzy pierwszą z kropel deszczu.

– Myślałem, że ja muszę wygrać ten wyścig.

– Nie da się ukryć – przyznał Ylmir. – Trudno ci tego będzie jednak dokonać, jeżeli zajmiesz się teraz jednym drwiącym uśmiechem.  Śmiech i kpiny są niekiedy płaczem mędrca, ale to tam było wyłącznie byczym pierdem. Zacznij lepiej się przygotowywać, bo nie mam zamiaru czekać, aż wiatr przyniesie tutaj ten zapach.

Wiatr przyniósł jedynie kolejne krople, które uderzyły o twarze i ziemię, wypełniając okolicę szumem. Midolas poczuł zniecierpliwienie swojego wierzchowca. Ciało Odrzuconego drżało pod jego dotykiem. Widać było, że wiatroskrzydły rwie się do biegu; wyczuwał pragnienia jeźdźca. Nie mógł dłużej zwlekać. Rozsupłał rzemienie dobytku, z którym przyjechał i zrzucił je na ziemię. Potem pochylił głowę i spiął lekko nogami boki konia.

– Vaël! – jedno słowo sprowadziło na nich pęd powietrza, a ziemia zaczęła się przesuwać.

– Vaël! – Midolas powtórzył, zaciskając dłonie na rzemieniu uzdy.

– Vaël! – krzyknął po raz trzeci.

I poczuł, jak stają się wiatrem.

 

X X X

 

Wracał do osady przemoczony, zziębnięty i pokryty błotem, ale to nie miało znaczenia. Nie liczyły się ostatnie dni, uszczypliwości i przytyki jednorękiego nauczyciela, jego złośliwości i uwagi. Nie pamiętał też kpiącego uśmiechu najgroźniejszego z rywali, który zdawał się teraz tak odległy, jak chmury, które odprowadzały ich rzęsistą ulewą. Żadna z tych rzeczy nie miała już dla niego znaczenia. Był szczęśliwy, po raz pierwszy, od schwytania Odrzuconego był szczęśliwy. Jego nastroju nie mogło zmienić nawet narzekanie Ylmira, który po powrocie nad brzeg Vatrintu, przywitał go uśmiechem, kwaśniejszym niż zsiadłe mleko.  

– Nieźle, całkiem nieźle, chłopcze. Nie myśl jednak, że stałeś się już prawdziwym synem wiatru. Wciąż wiele ci do tego brakuje i dobrze byłoby, gdybyś jutro o tym pamiętał.

Midolas nie sprzeciwił się, ani nie rozgniewał. Po minach, jakie malowały się na obliczach obu semenów, widział, że sprawił się lepiej niż nieźle. Tharnas i Bernir z ledwością kryli swój podziw, a znał ich o wiele lepiej niż zrzędliwego megnetha.

Mimo tego skruszony pochylił głowę.

– Rozumiem, że teraz słyszę płacz mędrca? – nie próbował nawet stłumić śmiechu.

– Jasne, a jeżeli nadal będę tutaj mókł, poczujesz także jego kopniaka – burknął Ylmir, chociaż w jego głosie dało się słyszeć nutę rozbawienia. Olbrzym odwrócił się do obu wojowników i pokazał im, żeby wsiedli na konie. – Zbierajmy się, zanim moje gardło zapomni smak miodu. Spędziłem wystarczająco wiele czasu z tym młokosem i Zemes mi świadkiem, że potrzebuję wlać tam coś więcej niż wodę.

Megneth z bagien opuścił ich więc, zanim zobaczyli przed sobą trawy łęgu, na których Midolas pożegnał się ze swoim wiatroskrzydłym. Chociaż obaj wiedzieli, że rozłąka nie będzie trwało długo, trudno im było się rozstać. Młody dunfer wyszczotkował go dokładnie i długo obejmował kark, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że w końcu może nazwać go własnymi skrzydłami.

– Wystarczy, Midolasie! – dobiegł go głos jednego z semenów. Tharnas i Bernir odprawili swoje konie. Wiatroskrzydłe nie potrzebowały ręki jeźdźca, aby trafić do domu. Wracały tam zawsze, o ile rzeczywiście dzieliły się z nim każdym oddechem. Syn megnetha Srebrnej Polany czuł, że jego rumak także zawsze już znajdzie drogę do domu.

– Ojciec chce z tobą porozmawiać – powiedział Bernir. – Prosił, abyś przyszedł do niego jeszcze przed wyścigiem.

Megneth Srebrnej Polany czekał na niego pod sercem matkodrzewa, tam, gdzie odbył się sąd r`kosha i gdzie, jak wierzono, rodziła się moc Zemes. Midolas patrzył na poruszający się miarowo miesień, od którego biła zielona poświata. Serce chroniły zwoje korzeni, twardszych niż kamień i ustępujących dopiero przed ręką dunferki, która sama chciała zostać matką. Żaden z mężczyzn w osadzie nie widział, jak wygląda łaska bogini, oddającej ich żonom magiczne ziarnodrzewo, ani oddech życia, dzięki któremu rodziły się ich dzieci.

W jednym z cieni, rzucanych na zbocza podziemnego jaru, siedział jego ojciec. Hurnymir wpatrywał się w bijące serce, pragnąc widocznie dojrzeć tam jakieś odpowiedzi.

– Słyszałem tutaj pierwszy z twoich krzyków – powiedział, nie odwracając głowy. – Krzyczałeś tak głośno, że Firmeas od razu wiedział, kim będziesz.

Midolas nie zrozumiał słów ojca.

– Gwałtowny, nieokiełznany, wypełniony gniewem, samowolny, dziki – Hurnymir odezwał się zanim on zdążył otworzyć usta. – Niczym cień wiatru, którego nie sposób skłonić do posłuszeństwa.

– Zawsze starałem się być ci posłuszny, ojcze.

Megneth Srebrnej Polany wyciągnął dłoń i wskazał mu miejsce obok siebie.

– Owszem, starałeś – powiedział. – Starałeś, lecz chyba można przyznać, że nie odniosłeś na tym polu zbyt wielkiego zwycięstwa. Jesteś zupełnym przeciwieństwem twojej siostry. Jej krzyk brzmiał jak szept, a Nenya od razu nadała jej imię.

Wspomnienie matki sprawiło, że Midolas zacisnął szczękę.

– Wiem, że Salmena jest ode mnie bardziej cierpliwa, ma więcej spokoju i pewnie wróciłaby na polanę, gdyby nie moje namowy – cedził kolejne słowa. – Mylisz się, jednak sądząc, że tak bardzo różnimy się od siebie.

Ku jego zaskoczeniu, ojciec nie zaprotestował.

– To prawda – przyznał. –  To, co zamieszkuje wasze serce jest silniejsze od moich nakazów i zakazów. Oboje macie w sobie siłę atharmanów, co także powiedział nasz stary waldejota. Siłę megnetha megnethów, siłę ziemi i siłę ognia, które można powieść przeciwko władcom kamienia.

– Ale ty tego nie chcesz – odparł Midolas. – Nie chcesz wojny z ludźmi, chociaż uczynili z nas niewolników, sprowadzili choroby i zarazy, palili nasze lasy i matkodrzewa, gwałcili kobiety, zabijali dzieci. Ludzie są naszym najgorszym wrogiem, a ty karzesz mnie za odebranie oddechu jednemu z nich.

Oblicze ojca ciemniało z każdym wypowiadanym słowem. Na końcu przykryła je maska bólu i smutku.

– Powiedz mi, synu, czy potrafisz odczytać Mowę Drzew?

Midolas żachnął się.

– Każde dziecko to potrafi. To nasz prawdziwy język.

Megneth pokręcił głową.

– Nie mówię o szmerach liści, trzaskach kory, czy słowach, jakie ofiarował ci waldejota – odparł. – Czy potrafisz odczytać prawdziwą Mowę Drzew, ich wiedzę, zawartą w pniach, ich mądrość i pamięć dni sprzed dni?

Midolas spojrzał na serce matkodrzewa. W przeciwieństwie do jego piersi, tutaj wszystko biło swoim niespiesznym rytmem.

– Dobrze wiesz, że nie potrafi tego nikt, oprócz ciebie. Tylko Pasterz Drzew może odczytać wszystkie ich sekrety. Sam mówiłeś, że nie lubisz tego robić, bo oznacza to śmierć tego, kto chce ci przekazać wiedzę.

Hurnymir milczał przez dłuższą chwilę. Ciszę pomiędzy nimi rozrywało jedynie bicie trzech serc, z których jedno zdawało się również patrzeć chłopcu prosto w oczy.

– Niektóre z drzew naszego lasu pamiętają przemarsz chorągwi Alsandira Zdobywcy – powiedział w końcu ojciec.

– To niemożliwe – szepnął Midolas. – Przecież od tego czasu minęło… – próbował przypomnieć sobie nauki starego waldejoty. Nigdy nie pałał za wielkim pragnieniem poznawania kolejnych władców imperium Słońca.

– Siedem tysięcy lat – dokończył za niego ojciec. – Ojcowie Lasu widzieli pierwszego ze Złotoskrzydłych, jego Łzę Słońca i gryfy, krążące nad ich koronami.

– No i co z tego? – warknął Midolas. Odnalazł w pamięci słowa ślepego kapłana, co wzbudziło w nim gniew. – Cesarz, który sprzymierzał się z naszymi największymi wrogami, ma mnie czegoś nauczyć?

– Cesarz, który odrzucił nienawiść swej rasy, ożenił się z dunferką i spłodził syna, w którego żyłach płynęła krew elfów – przypomniał mu ojciec.

– Nawet jeżeli, to jakie to ma dzisiaj znaczenie? Alsandir podzielił swoje imperium, a pozostali jego synowie zdradzili najmłodszego z braci i zadźgali go jak dziką bestię – Midolas podnosił głos z każdym słowem.

– Niestety – przyznał ojciec. – Drzewa pamiętają również i tę zdradę. Imperium Alsandira rozpadło się po jego śmierci, a ludzie zaczęli walczyć między sobą jak wygłodniałe wilki.

Oczy Midolasa rozbłysły.

– Mogliśmy ich wtedy rzucić na kolana. Mieliśmy jeszcze siłę i było nas więcej niż kiedykolwiek. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego dawni megneci nie potrafili się zjednoczyć.

– Bratnia Wojna zmieniła wiele i nic, co po niej pozostało, nie było już takie, jak wcześniej – powiedział ojciec. – Od tamtego czasu każdy z megnethów pragnie stanąć na czele pozostałych i chociaż kilka razy udało się komuś tego dokonać, zawsze ponosił klęskę. Elfy, mój synu, tak naprawdę nie różnią się bowiem od władców kamienia. W naszych sercach mieszkają podobne pragnienia i żądze. Wielu chciałoby jedynej władzy, wielu ulega zawiści, wielu gardzi tym, którzy są od nich słabsi, mają mniej ziemi, mniej złota i mniej sojuszników, którzy mogliby stanąć w ich obronie. Przykładem jest choćby Quenremas, którego muszę nazywać bratem.

Twarz Midolasa oblekła się rumieńcem. W jarze sercodrzewa robiło się coraz cieplej i czuł, że jego ciało zaczyna pokrywać się potem. Wspomnienie megnetha, który bez żadnego wahania był gotów oddać go w ręce zakonu Słońca sprawiło zaś, że zrobiło mu się jeszcze cieplej.

Zaczynał z wolna rozumieć, co chce mu powiedzieć ojciec.

– Nie musisz się martwić o wypełnienie swej przysięgi – powiedział, ocierając czoło. – Ylmir nie chce tego zdradzić, ale jestem pewien, że wygram jutrzejszy wyścig.

– Megneth Ylmir – poprawił go ojciec. – Możecie pić razem miód, zwracać się do siebie po imieniu, gdy jesteście sami, a nawet sprzeczać, bo takie są prawidła przyjaźni. Ylmir jest jednak megnethem, z ty dunferem, który dopiero zdobył własne skrzydła i nie ma rodziny. Jesteś mu winien szacunek. I jako nauczycielowi, i jako przyjacielowi.

Midolas w pierwszej chwili chciał zaprotestować. Trudno mu było nazywać Bezrękiego przyjacielem, a i rola mentora, jaką sprawował nad nim przez ostatnie dni, wyraźnie mu ciążyła. Zanim się jednak odezwał, poczuł, że ojciec ma rację. Na swój sposób polubił olbrzyma z bagien. Ylmir może nie był zbyt cierpliwym nauczycielem, nie zagryzał języka i nie szczędził mu docinków, które niekiedy napełniały go gniewem.

Z drugiej jednak strony nie mógł odmówić mu doświadczenia, a jego rady dały wiarę w jutrzejsze zwycięstwo.

– Megneth Ylmir mówi, że jestem gotowy – powiedział ojcu. – Nie przyniosę wstydu ani tobie, ani całej Srebrnej Polanie. Będę walczył i jestem pewien, że odniosę zwycięstwo.

– To dobrze, że jesteś tak pewien siebie i swojego wierzchowca – odparł Hurnymir. – Zwycięstwo kocha jednak troskę, jak mawia Firmeas i dlatego chciałbym ci oddać twój l`has – ojciec sięgnął pod jedną ze skór i wyciągnął jego szablę. – Nie przystoi, aby syn megnetha stawał do wyścigu, pozbawiony broni.

– Myślałem, że nie wolno rozlewać krwi w czasie r`koshu.

– Bo nie wolno, lecz ani Quenremas, ani jego syn nie chcą przegrać.

– Czy na całej długości wyścigu nie będą stali inni megnethowie? – spytał Midolas. – Sam mówiłeś, że wyścig oceniają dziesiątki oczu.

– Tak – przyznał z niechęcią Hurnymir. – Lecz nie wszystkie muszą patrzeć w waszą stronę, a wyścig trwa cały dzień i kończy się dopiero po zapadnięciu zmroku.

 Midolas uchwycił rękojeść szabli. Stal, otoczona drewnem cisu i rzemieniem, zdawała się powtarzać dobrze znane mu słowa.

– W mroku wszystkie drogi prowadzą w przepaść.

– Postaraj się, synu – megneth Srebrnej Polany odwrócił się w stronę sercodrzewa i nie patrzył już na Midolasa. – Postaraj się, aby ta przepaść nie pochłonęła cię, jak wielu innych.

 

XXX

 

Midolas nie miał ochoty spędzać nocy w zrujnowanej warowni. Deszcz zelżał i zamienił się w drobną mżawkę, która wypełniła okolicę szarością. Cienie urosły i chociaż niektóre z nich mogły należeć do jego przyjaciół, postanowił, że chce pozostać sam. W Srebrnej Polanie było to możliwe tylko w jednym miejscu, więc opuścił osadę i skierował się w stronę pastwiska. Odrzucony czekał na niego, nad samym brzegiem strumienia, gdzie chłopiec zmył brud z siebie i ubrania. Kiedy skończył, szarość zmieniła się w mrok, ale on nie potrzebował światła. Elfy widziały w nocy równie dobrze co w dzień, co było kolejnym z powodów ludzkiego strachu. „Strach jest najprostszą drogą do nienawiści”, mawiał ślepy waldejota. Midolas zastanawiał się przez chwilę, czy odczuwa lęk przed jutrzejszym dniem. „Tylko głupiec nie bałby się tego, co widzi”, przypomniał sobie swoje własne słowa i spojrzał na Odrzuconego. Miał wspaniałego konia i wielką szansę na zwycięstwo, ale pasące się w oddali wierzchowce były równie dobre, a ich właściciele z pewnością nie ułatwią mu zadania. Widział to w minie Helmolda, syna megnetha Amberholmu, który był przecież tylko jednym z kilkudziesięciu rywali. Większości z nich nawet nie znał, chociaż trudno było myśleć, że którykolwiek pomoże mu w dotarciu na metę pierwszemu.

Pokręcił głową i zaczął rozwieszać mokre rzeczy na drzewie. Na szczęście deszcz ustał, więc miał szansę, że do rana wyschną choć trochę. Nie miał zamiaru wracać już do swojej wieży. Chciał zostać sam na sam z własnymi myślami i przyjacielem, którego cień wyczuwał tuż za plecami. Nagi, położył się na ziemi i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Zastanawiał się, czy gdzieś tam, wysoko nad jego głową, ściga się pierwszy z cieni wiatru. Wierzchowiec, na którym Zemes uciekała przed swoimi braćmi, dałby mu to zwycięstwo bez żadnego problemu.

Jakby na zaprzeczenie tej myśli, Odrzucony podszedł i trącił go pyskiem. Czarne oczy świeciły ogniem nawet w ciemności.

– Po co mi gwiazdy? – przywołał na swoją twarz uśmiech. – Mam ciebie.

 

XXX

 

Świt przywitał go pocałunkiem słońca, które wbiło się pomiędzy chmury i toczyło z nimi wyrównaną walkę. Midolas otworzył oczy, po czym uświadomił sobie, że jego ubranie wciąż zdobi gałęzie wierzby, chylącej się nad wodami strumienia. Zerwał się, cały czerwony i zaczął gorączkowo się ubierać. Miał nadzieję, że nikt go nie widział, bo trudno toczyłoby mu się wyrównany pojedynek w cieniu drwin i uśmiechów. „I tak ich nie unikniesz” przekonywał się w myślach. Jeszcze kilka dni temu marzył o zmierzeniu się z najlepszymi jeźdźcami Dunferomoru, lecz dzisiaj, gdy otrzymał tę szansę, nie wydawało się to już takie kuszące. Ciężar konieczności może i nie pętał nóg Odrzuconego, jednak swoich nie mógł być równie pewien.

Kończył się ubierać, gdy nadjechali semeni ojca. Tharnas i Bernir, którzy na swoje pancerze zarzucili płaszcze ze srebrnym oblamowaniem. Lisy, zamieszkujące las na wschód od osady, były ucieleśnieniem sprytu oraz chytrości i Midolas pomyślał, że mogłyby mu ich nieco użyczyć.

– Jesteś gotowy, Midolasie? – odezwał się jeden z semenów.

Młody dunfer kiwnął głową. Słowa utknęły w krtani, ściśniętej tak mocno, że miał wrażenie, że się dusi. Za kilka klepsydr będzie oddychał całą mocą wiatru, lecz teraz łapał jedynie krótkie hausty, które tylko potęgowały bicie serca. Nie czuła nawet głody. Zjadł tylko jabłko i nakarmił kilkoma Odrzuconego, który podziękował mu cichym rżeniem.

Jego pewność ulotniła się jak noc, której śladów nie było już nawet widać. Słońce wschodziło coraz wyżej, a droga na Rykowisko dłużyła się w nieskończoność. Nie jechali teraz brzegiem strumienia, a leśnymi ścieżkami, które prowadziły wśród mchu i paproci. Las i jego cienie odprowadzały zresztą nie tylko ich; pomiędzy drzewami przejeżdżały dziesiątki sylwetek jego przeciwników oraz megnethów Dunferomoru. Niektórzy z nich, widząc syna Hurnymira pozdrowili go wzniesionymi piernaczami, inni oddalili się bez jednego spojrzenia.

–  Thyder z Drawminu i Holgrim Bez Ziemi – wyjaśnił mu Tharnas, gdy minęło ich dwóch dunferów, w których oczach dostrzegł wyraźną wrogość. Mężczyźni oddali się zresztą szybko, popędzając swoje wiatroskrzydłe, których grzbiety aż uginały się pod ciężarem złocistych czapraków.  

Oni z pewnością nie trzymają się dawnych zwyczajów, pomyślał Midolas. Obaj musieli mieć na sobie blisko cetnar aksamitu, który upinał się w fałdy ich szat. Nawet l`hasy, podwieszone przy szerokim, złotym pasie, wyglądały jak kolejna ozdoba. Rękojeści, wysadzane drogimi klejnotami i rzeźbione w srebrze, pasowały do łańcuchów, jakie obaj megnethowie mieli na szyjach.

– Na ich wsparcie nie możesz liczyć – powiedział Bernir. – To poplecznicy Quenremasa. Dziwię się, że żaden z nich nie zabrał głosu na r`koshu, chociaż przysiągłbym, że obu słyszałem.

– Bo i obaj darli się jak zarzynane prosiaki – rzucił Tharnas.

Midolas patrzył nad dwa cienie, które znikały już za drzewami.

– Ich synowie również biorą udział w wyścigu?

– Jak wszyscy inni, ale nimi akurat bym się nie przejmował – odparł Bernir. – Ylmir opowiedział mi wczoraj chyba o wszystkich, z którymi się zmierzysz. Merthir i Derryk nie będą dla ciebie większym wyzwaniem.

Midolas nie sprzeciwił się słowom semena. Dunferzy, którzy wybrali dla siebie imiona ludzi, nie mogli rzucić wyzwania prawdziwemu synowi wiatru. Bardziej zastanowiła go nieobecność jednorękiego megnetha. Wiedział, że nie należał do najpilniejszych uczniów Ylmira, ale sądził, że olbrzym będzie przy nim przed rozpoczęciem wyścigu.

– Ylmir dołączy do nas na Rykowisku?

– Obawiam się, że wypiliśmy wczoraj zbyt dużo – przyznał Bernir. – Twój mentor został pod wiązem jeszcze długo, po tym jak się położyłem. Mógłby chyba przepić wszystkich w Srebrnej Polanie.

Jasne, szkoda tylko, że zapomniał przy tym o moim wyścigu, pomyślał ze złością Midolas. Nie spodziewał się starym magnecie takiej lekkomyślności. Przecież nie kto inny, jak Ylmir przez ostatnie dni wbijał mu różnymi sposobami, jak ważny będzie ten dzień.

– Poradzę sobie bez niego – zmełł w zaciśniętych zębach.

Obaj semeni obrzucili go zaniepokojonymi spojrzeniami.

– Być może przyjedzie później – Tharnas próbował go uspokoić.

– Jasne, może w południe, gdy będę już w połowie wyścigu.

– I tak zrobił wiele – odezwał się Bernir. – Masz dobrego konia, ale nawet on nie mógłby wygrać wyścigu w pojedynkę. Ylmir dokonał prawdziwego cudu.

Midolas jeszcze mocniej zacisnął usta i nie powiedział już nic więcej. Nie mógł się sprzeciwić, tym bardziej, że strażnik ojca miał rację. Było mu po prostu trudno, bo ojciec sam nie mógł odprowadzić go na start wyścigu, a po cichu liczył jeszcze, że Ylmir obdarzy go jeszcze jakąś radą. – Skoro od mojej wygranej zależy los całej Srebrnej Polany, mógłby się bardziej postarać – ciskał do siebie w myślach.

Drzewa znowu zaczęły ustępować miejsca trawom i ich oczom ukazała się zachodnia część równiny. Dalej były miasta ludzi, ich wioski i inne zamki zakonu, ale tutaj wciąż ziemia należała do dunferów. Midolas znał dwóch megnethów osad Rykowiska, którzy na czas wyścigu oddawali pieczę nad swoimi domami gospodarzowi r`kosha. Weryal i Hunmir byli od niego starsi zaledwie o kilka wiosen, ale już zyskali prawo noszenia własnego piernacza. Pierwszy z nich ozdabiał go piórami orłów, które władały niebem nad Czarnolasem, drugi zaś nosił kawałek zwykłej gałęzi w kształcie Samotnego Drzewa, najwyższego mennara Dunfermoru. O pozostałych wiedział tylko, ze zamieszkują osady przy Leśnej Rzece i mają swoje domy w Gamelinie, ogromnym mieście na wschodzie.

Żaden z nich nie wyjechał im jednak na spotkanie. W oddali widać było jadących na południe megnethów, ale tutaj była tylko ich trójka.

–  Jesteśmy odrzuceni – Midolas pochylił się nad szarym łbem. – Ty i ja.

Przynajmniej do zakończenia wyścigu. Potem, w zależności od wyniku, okaże się, kto chce stanąć po stronie jego ojca.

Ruszyli dalej, w wysokie trawy, które ciągnęły się aż po widnokrąg. Ciemnozielone morze było złudzeniem, bo całe Rykowisko porastały także wyspy lasów, wzgórza i małe doliny kamienia oraz jezior, które przed tysiącami lat dawały życie matko drzewom. Większość puszczy jednak wycięto, budując z pni jej władców mosty, chaty i całe wioski, w których mieszkali ludzie. Midolas starał się nie myśleć o tym, że ich wyścig będą też obserwowały inne spojrzenia. Wielu spośród kamiennych władców sprzeciwiało się nie tylko przeciwko sąsiadom o różnym kolorze skóry. Jego ojciec mógł to ukrywać, ale on wiedział, że w imperium wciąż tęskni się za czasami, gdy elfy nie były niczym więcej niż niewolnikami.

Poruszył głową, pragnąc uwolnić się od takich myśli. Ylmir miał rację. Było w nim zbyt wiele gniewu, a Odrzucony wyczuwał go jakby stali się braćmi. Cień na twarzy jeźdźca sprawiał, że zaczynał być niespokojny.

– Nah`kealm – szepnął, pochylony nad jego łbem. – Bądź spokojny. To tylko wiatr.

Nie był jednak tak pewien, gdy się wyprostował. Tak naprawdę, niczego już nie był pewien.

 

X X X

 

Cień Samotnego Drzewa przywitał ich chłodem i nagłą ciszą, gdy zgromadzeni wokół dunferzy zobaczyli nowo przybyłych. Midolas bardzo chciał uwierzyć, że dziesiątki szeptów, które rozległy się chwilę później, zrodziły się w liściach i powiewach wiatru, ale wiedział, że to nieprawda. Wszyscy chcieli zobaczyć chłopca, który zabił rycerza Zakonu i przekonać się, czy jest na tyle silny, aby uratować swoją osadę.

Potem usłyszał śmiech, a kiedy obrócił głowę, zobaczył niewiele starszego do siebie dunfera. Widział już wcześniej jego twarz z daleka, lecz dzisiaj mógł spojrzeć mu prosto w oczy. Helmold, syn Quenremasa, stał w otoczeniu przyjaciół i swego ojca, który nie zwrócił na przybyłych nawet uwagi. Pozostał obojętny, czego nie dało się powiedzieć o młodym dunferze. Helmold nie przestawał się uśmiechać; złocista plama twarzy świeciła radością i pewnością zwycięstwa. Uśmiech pasował do jasnobrązowych włosów, złotych oczu i stroju, wykonanego w całości z zabarwionej na szaro skóry jelenia.

– Pamiętaj o ty, co powiedział ci Bezręki – usłyszał za plecami słowa Tharnasa. – Nie przejmuj się tym teraz. Jeżeli dopuścisz do siebie wątpliwości, to przegrasz, jeszcze zanim rozstrzygnie się wyścig.

Semen ojca podjechał bliżej i wręczył mu pas płótna, który miał posłużyć do obwiązania twarzy. Większa część wyścigu wiodła przez sam środek Rykowiska, na dnie Słonego Jeziora, gdzie pył i piach z łatwością pozbawiłyby go oddechu. Midolas przyjął dar z wdzięcznością. Chciał się nim podzielić z Odrzuconym i nawet przeciął płótno na pół, ale jego wiatroskrzydły nie pozwolił sobie obwiązać pyska.

– Jemu to nie będzie potrzebne – uśmiechnął się Tharnas. – Przemknie przez jezioro jak wiatr.

Syn megnetha zgodził się i zaczął okręcać płótnem własną głowę. Widział, jak pozostali uczestnicy robią dokładnie to samo. Nikt tutaj nie chciał niczego pozostawić przypadkowi, a tryskające spod końskich kopyta kamienie, czy grudy ziemi mogły spowolnić reakcje jeźdźca.

W końcu pozostawił sobie tylko niewielką szparę na oczy. Czuł się, jakby miał na głowie hełm z wyjątkowo ciasną wizurą, a jego oddech przyspieszył. Widział już tylko część Samotnego Drzewa, którego przełamany pień służył za widownię kilkudziesięciu elfom. Usłyszał kilka okrzyków na swoją cześć, ale nie odwrócił głowy. Przed sobą miał już tylko błękitną wstęgę, do której po kolei zbliżali się kolejni zawodnicy. Poczuł, że po obu swoich bokach ma już towarzyszy. Wyglądało na to, że przynajmniej początek wyścigu będzie toczyć się w ścisku, gdzie nietrudno było o pomyłkę.

– Trudno – poklepał Odrzuconego po karku. Jego wiatroskrzydły zachowywał spokój, czego nie dało się powiedzieć o wielu innych koniach. Midolas słyszał coraz głośniejsze rżenie, a drżąca tuż pod nim ziemia, zdradzała, że cześć koni nie może już doczekać się rozpoczęcia zmagań.

Gdzieś pod słońcem rozległ się krzyk sokoła.

– Vaël! – poniosło się wśród widowni.

– Vaël! – podnosiły się jeden po drugi głosy ustawionych na linii startu zawodników.

– Vaël – krzyknęły głosy po bokach.

– Vaël! – Midolas dołączył do nich, chociaż czuł, że Odrzuconemu wystarczyłby jedynie szept.

Wiatroskrzydły skoczył do przodu. Wiatr uderzył w nich, podobnie jak w morze szarych grzyw, które rozlało się wzdłuż całej łąki. Jeźdźcy zbili się w szpicę, podobną do grotu olbrzymiej włóczni i każdy pragnął się znaleźć na czubku jej ostrza. Midolas dostrzegł, że ktoś zajeżdża mu drogę, a kiedy skręcił, żeby na niego nie wpaść, poczuł bolesne uderzenie w żebra.

Odwrócił głowę, ale w zamieszaniu i zgiełku nie widział zbyt wiele. Spiął piętami boki Odrzuconego, gdy ktoś uderzył w nich ponownie, tym razem z siłą, jaka nieomal wysadziła go z siodła. Z zaciśniętego gardła mimo woli wydostał się okrzyk bólu. Miał wrażenie, jakby coś zatrzymało mu oddech. Nie zdążył jednak nabrać powietrza, gdy nadeszło kolejne uderzenie.

Dostrzegł, jak świat wokół niego wiruje, a ziemia zbliża się z zastraszającą prędkością. Plama ciemnej trawy rosła w jego oczach. „Czy ktoś zakończył ten wyścig jeszcze przed jego rozpoczęciem”, nie potrafił sobie przypomnieć. Pocałunek ziemi przyjął z westchnieniem, które przyniosło myśl o przegranej.

Ktoś do niego dobiegł i pomógł się podnieść. Wirujące plamy czerni przed oczami nie pozwoliły dostrzec jego twarzy, ale wydobył z ust kilka szeptów podziękowania.

– Później będziesz mi wdzięczny, chłopcze – nienaturalna siła podniosła go do góry i wsadziła z powrotem na grzbiet konia.

„Przecież on ma tylko jedną rękę”, dziwna myśl przebiła się przez cień jak strzała. Potem ciemność ustąpiła, równie szybko pod naporem wiatru. Pęd powietrza otrzeźwił Midolasa i pozwolił mu ocenić stratę. Jeźdźcy mijali właśnie pierwszą z pik, z powiewającą dziko plamą błękitu. Chorągiew Wiatru odmierzała kolejne stajania wyścigu i już wiedział, że dotrze do niej jako ostatni.

– Vaël! – wtulił twarz w siwą grzywę. – Vaël! – kolejny szept sprawił, że ziemia zadrżała pod uderzeniami kopyt. Odrzucony nabierał szybkości z każdym krokiem. Nie potrzebował nawet wzywać wiatru, aby przejść z galopu w cwał, który sprawił, że świat wokół nich znowu stał się rozmazaną plamą.

Kilkadziesiąt uderzeń serca później Midolas usłyszał nad swoją głową łopotanie błękitnej chorągwi. Nie obdarzył jej ani jednym spojrzeniem, bo na całej trasie wyścigu wisiało jeszcze ponad sto podobnych i dopiero minięcie ostatniej wyznaczało zwycięzcę.

Skupił uwagę na plecach jeźdźców, od którego dzieliło go niecałe pół stajania. Pochylone nad grzbietami koni sylwetki również pragnęły wygrać ten wyścig. Żaden z jeźdźców nie obrócił się, słysząc zbliżającą się pogoń. Żaden również nie drgnął, gdy Midolas zrównał się, a potem zaczął ich wyprzedzać. Wydawało mu się, że słyszy szepty pełne zdziwienia, ale zgiełk, jaki niósł się od kopyt, uderzających ziemię, głuszył wszystko.

– Vaël! – jedno słowo zamieniało Odrzuconego w wiatr. Szary żywioł pędził przed siebie, a z tyłu odprowadzały ich zdziwione spojrzenia.

– Vaël! – powtórzył Midolas, pozwalając, aby zawładnął nimi wiatr. Przed sobą mieli wzgórze, porośnięte sokorą i białodrzewiem. To oznaczało, że zbliżają się do rzeki i Midolas dostrzegł wkrótce kolejną z błękitnych chorągwi.

Odrzucony przetoczył się przez wniesienie jak nawałnica, budząc poruszenie wśród nielicznych drzew. Midolas odniósł wrażenie, że ich korony pochylają się przed nimi, w pełnym podziwu szacunku. Gnał jednak dalej, bo tuż u stóp nadrzecznej skarpy dostrzegł grupę kolejnych przeciwników. Jeźdźcy pędzili już brzegiem Leśnej Rzeki, rozwinięci w wachlarz, którego skrzydła dzieliło dobre kilkadziesiąt stóp.

„Niedługo będzie trudniej" Midolas zdążył rzucić w myślach, zanim puścił się za nimi w pogoń. Konni zbliżali się do kolejnej skarpy, która wspinała się pionowo w górę, rozszczepiając w wąski wąwóz. Po jednej stronie mieli rzekę, po drugiej strome skały i tylko jedną drogę. Midolas zmrużył oczy i dostrzegł, jak wachlarz zwija się, aby wbić pomiędzy skały.

On ścigał się z wiatrem. Miał wrażenie, że żywioł zawładnął nimi i porywa ich razem z sobą. Nie zdążył nawet pomyśleć o wyszeptaniu następnej modlitwy, gdy usłyszał głosy jeźdźców. Szepty przeplatały się w nich z okrzykami, unoszącymi się w powietrzu i na rzece, która niosła je ze sobą w dal. Być może aż do Haygrinu, albo jeszcze dalej, w Morze Popiołów, którego szare fale mogły zanieść je ku innym światom.

Jego usta nie wydobyły z siebie nawet szeptu. Nie musiał nic mówić, bo Odrzucony wyczuwał każdą z jego myśli. Biegł tak, jakby wiatr rzeczywiście dodawał mu skrzydeł. Skóra konia pokryła się wilgocią, ale zdołał ich doprowadzić do końcówki wachlarza, który znikał właśnie w ciasnym wąwozie. Dawne koryto rzeki, prowadzące ich wprost na dno wyschniętego jeziora, nie pozwalało nikogo wyprzedzić. Midolas musiał zwolnić, lecz trzymał się pleców ostatniego z jeźdźców, gotowy ruszyć, gdy tylko pozwolą mu na to ciemne skały.

Panował tutaj cień, przechodzący miejscami w mrok, bo kamień od czasu do czasu zamykał się nad ich głowami. Wąwóz szybko przeszedł w jaskinię, która wchłonęła światło słońca, dając łaskawie rozproszyć się w nielicznych szczelinach sklepienia. Ogromne stalagmity pełniły tutaj rolę filarów, które utrzymywały kamienną kopułę, pełną jazgotu i jęków, zbudzoną nagle po tysiącleciach snu.

„Ylmir mógł mi pokazać ten odcinek”, przez głowę Midolasa przemknęła pojedyncza myśl. Wyścig w szczelinach kolumnady nie stanowił łatwego wyzwania. Przekonał się o tym jakiś dunfer z Farholmu, który nie zdążył w porę skręcić przed następną przeszkodą. Uderzył wraz ze swym koniem w bok skalnego filaru, a jego upadek wyrzucił w górę kawałek rybackiej sieci, zawiązanej wokół nadgarstka. Midolas poczuł jej dotyk na twarzy. „Szczęście jest kapryśną kochanką” przypomniał sobie jedną z nauk jednorękiego megnetha. „Nie można zapewnić sobie jego wierności żadną sztuczką i to ono wybiera czas, w jakim chce przy nas być”.

Widząc podnoszącego się ciężko z ziemi rywala, musiał pogodzić się ze słowami swego mentora. Spojrzał tylko w tamtą stronę, a kiedy jeździec uniósł rękę, ruszył dalej. Mógł walczyć o zwycięstwo, ale wciąż pozostawał dunferem Srebrnej Polany. Jego ojciec nigdy nie zostawiły nikogo, kto mógłby potrzebować jego pomocy.

Tymczasem droga znowu wzniosła się do góry, a ciemność ustąpiła przed naporem słońca. Złote promienie wdarły się głęboko w kamień, wyszarpując z niego wszystkie cienie. Nagle zrobiło się całkiem jasno, wręcz oślepiająco, gdy moc słonecznej tarczy opadła na białą ziemię. Midolas musiał zmrużyć oczy i jeszcze bardziej pochylić głowę.

– Musisz nas przez to przeprowadzić! – próbował przekrzyczeć skargę rozgniatanej kopytami skały. Pod dłońmi wyczuł drżenie ciała Odrzuconego, który zamienił galop w pęd. „Czy to jeszcze możliwe?” rzucił do siebie Midolas przed zamknięciem oczu. Pył i kurz, jakie wzbijały się wokół niego, uniemożliwiały dojrzenie czegokolwiek. Ogromna chmura wzniosła się wzdłuż całego jeziora, napełniając go tumanami piasku, małych kamieni i ziaren białego jak śnieg piasku, który wciskał się w twarz, pomimo osłony z płótna.

Dziesiątki kopyt przyniosło ze sobą tornado, które otoczyło ich ścianą pyłu. Midolas nie otwierał oczu, a jego usta raz po raz wymawiały bezgłośne wezwanie. „Vaël, Vaël, Vaël” powtarzał bardziej w myślach, gdyż wokół ust czuł sól i piach. Słone Jezioro, a raczej jego pozostałości, witało ich popękaną ziemią i małymi sadzawkami, nad którymi wznosiły się białe opary. Gdzieś pod jego dnem biły gorące źródła, sięgające ponoć ognistych głębin Thalgardu, ale teraz nie miał siły o tym myśleć. Pędził na oślep, zawierzając swój los szarym skrzydłom, które wzbijały się coraz wyżej i wyżej.

Kiedy poczuł, że napór piasku i kurzu słabnie, odważył się otworzyć oczy. Dojeżdżali właśnie do drugiego brzegu jeziora, przed sobą miał tylko ciemną ścianę lasu, ciągnącą się aż po widnokrąg. Nie dostrzegł żadnego z przeciwników, co oznaczało, że musiał ich pozostawić za sobą. Uścisnął z wdzięczności szyję Odrzuconego, a ogier zarżał radośnie. On też pragnął tego zwycięstwa, Midolas nie miał co do tego wątpliwości.

Zwolnił, zastanawiając się prze chwilę, gdzie powinien ruszyć. – Może i nie zaczęliśmy najlepiej, ale jakie to ma teraz znaczenie – rzucił do oddychającego ciężko wierzchowca. Szalona pogoń musiał kosztować wiatroskrzydłego rumaka wiele sił, bo jego boki unosiły się z wysiłkiem, jakiego nie widział wcześniej. Słońce wisiało tuż za ich plecami, co znaczyło, że są w połowie wyścigu.

Midolas ponownie spojrzał na ciemniejące pnie drzew i brunatne paprocie, które próbowały utorować sobie wśród nich drogę. W jednym miejscu dostrzegł, że liście chylą się ku ziemi, a wiele z nich zostało rozgniecionych.

– Wiatr! – nakazał Odrzuconemu ruszyć w tamtą stronę. Wiedział, że nie może się mylić, a poza tym nie pozostało im wiele czasu. Z tyłu słyszał nadciągających jeźdźców i wyglądało na to, że oni nie mają problemu z odnalezieniem dalszej drogi.

Natarł na leśną ścianę na chwilę przed pozostałymi. Wyścig znowu zamienił się w próbę wyminięcia przeszkód, które tym razem zapuściły swe korzenie głęboko w ziemię. Dyerwal, czy też Knieja Jeleni, była domem dawnych władców tej równiny. Midolasowi wydawało się, że dostrzegł wśród drzew koronę jednego z nich, ale po chwili zrozumiał, że to tylko kolejny z cieni. Na Rykowisku, wbrew nazwie, nie było już niemal jeleni, ani innych zwierząt. Zbyt wielu mieszkało tutaj ludzi, aby prawdziwi królowie tych ziemi wciąż pragnęli tutaj mieszkać.

Zamyślił się, co nieomal kosztowało go upadek, gdy na jego drodze wyrosła nagle gałąź. Pochylił głowę i uniknął zderzenia, lecz niemal w tej samej chwili zobaczył, że kolejna, o wiele większa, leży na ziemi. Próbował nad nią przeskoczyć, jednak nie zrobił tego wystarczająco szybko. Odrzucony uderzył w przeszkodę kolanami i runął do przodu, nieomal wysadzając swego jeźdźca ponownie z siodła. Midolas utrzymał się na jego grzbiecie jakimś cudem.

– Wstawaj! – z jego gardła wyrwał się krzyk rozpaczy. – Wstawaj!

Odrzucony nie reagował na jego wezwanie. Midolas pochylił się i poczuł, że jego serca zumiani się w sopel lodu. Z jednej z przednich nóg wiatroskrzydłego ciekła krew. Rozcięcie było płytkie, ale z pewnością bolesne i Midolas zrozumiał, że nie zdoła ścigać się dalej bez opatrzenia rany.

Zacisnął zęby i zsiadł z konia. Zaczął odwijać płótno, jakie okrywało jego twarz, gdy dobiegło go znajome skrzypnięcie. Ktoś mierzył do niego z łuku, a szept nadlatującej śmierci potwierdził, że nie był to raczej przyjaciel. Strzała chybiła o cal, bo schylił się tuż przed nią i wściekły dostrzegł, co było prawdziwą przyczyną zranienia Odrzuconego. Pierwsza ze strzał również chybiła, wbijając się w pień pobliskiego drzewa.

Upadł na ziemię. Nie wiedział, gdzie ukrywać się łucznik, ale jego zamiary były już jasne. Pragnął śmierci jego, albo jego wierzchowca, co właściwie oznaczało to samo. Płomień gniewu, jaki wybuchł w jego sercu, był tak wielki, że miał wrażenie, jakby w ogniu stanął cały las. Ostatkiem sił zmusił się jednak do spokoju. Leżał nieruchomo, w oczekiwaniu na kroki mordercy. Wiedział, że czai się on gdzieś niedaleko, a szelest, jaki usłyszał, potwierdził, że się nie pomylił.

Poderwał się, gdy przypadkiem nastąpiona gałąź wydała z siebie ostrzegawczy krzyk. Skoczył z wyciągniętymi rękami, które niemal na oślep szukały gardła przeciwnika. Zabójca był jego wzrostu i podobnej wagi, ale nie spodziewał się ataku. Obaj upadli na mech i paprocie, po których zaczęli się tarzać. Po początkowym zaskoczeniu łucznik chciał podjąć walkę, jednak gniew Midolasa dodawał mu sił i dunfer bez problemu przytrzymał go pod sobą. Uderzył go pięścią w twarz, owiniętą podobnym płótnem, jakie zasłaniało jego własne oblicze. Zamaskowana postać wydusiła żałosny jęk, po czym spróbowała sięgnąć po broń. Midolas zamknął dłoń wokół jej nadgarstka i wykręcił go z taką siłą, że trzask kości i krzyk zlał się niemal w jedno.

– Kim jesteś? – spytał, przykładając zdobyczny sztylet do gardła przeciwnika. – Odpowiadaj! Kim jesteś?

Łkanie połknęło kilka niezrozumiałych słów, więc Midolas przycisnął sztylet do krtani i powtórzył pytanie.

– Kim jesteś?

– Merthir syn Theyriona – dało się słyszeć spomiędzy łez.

Zdumiony Midolas odsunął dłoń ze sztyletem. Potem, nie namyślając się wiele, zaczął odwijać płótno z twarzy rywala. Wyjrzała do niego blada plama, na której ból mieszał się ze strachem. Dunfer chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zobaczył tylko, jak niedoszła ofiara kręci głową. Zaciśnięta pięść wylądowała na jego podbródku, a potem skroni i mężczyzna znieruchomiał.

Midolas przewrócił go na brzuch, krępując ręce i nogi. Sprawiedliwość mogła poczekać.

W przeciwieństwie do wyścigu.

 

X X X

 

Kiedy wyjechał z lasu, świat oblekł się już płaszczem nadchodzącego wieczoru. W szarości i mgle, która zaczynała się unosić nad ziemią dojechał do drugiej z rzek Rykowiska. Tę część wyścigu poznał już wcześniej, więc nie musiał szukać kolejnych wietrznych chorągwi. Droga prowadziła poprzez wzgórza, prosto na łąkę, skąd rankiem wyruszył po Wieniec Zwycięstwa.

Znad bagien, leżących po drugiej stronie rzeki nadciągały coraz większe opary mgły. Sine obłoki otulały ziemię pierzyną, z której dobiegały do niego odgłosy innych jeźdźców. Pojedynek, stoczony w Jeleniej Kniei, nie opóźnił go tak bardzo jak myślał. Szybko dogonił rywali, a mgła i nogi Odrzuconego znowu poniosły go do przodu. Jechali teraz w ciszy, przerywanej jedynie miarowym szumem wody i niekiedy krzykiem rybitwy, która spłoszona wylatywała ponad ciemnozielone trzciny. Midolas czuł, że może pokusić się jeszcze o zwycięstwo, a kiedy mgła odsłoniła kontury skał i wzgórz, jego pewność wzrosła.

I to go zgubiło.

Krzyk i tętent kopyt rozległy się gdzieś z tyłu, a kiedy obracał głowę, ktoś wjechał na niego z całym impetem. Nie miał szans, aby utrzymać się na grzbiecie Odrzuconego, tym bardziej, że cal od twarzy zobaczył obły kształt przelatującej buławy. Nie miał czasu się jej przyjrzeć, bo ziemia zawirowała wokół własnej osi i podobnie jak na rozpoczęciu wyścigu, zobaczył, jak się do niego zbliża.

Uderzył w nią boleśnie. Przez dłuższą chwilę mógł walczyć jedynie o złapanie oddechu, a przygryziony język wypełnił mu usta słonym smakiem krwi. Ostatkiem sił zdołał się jedynie przeturlać w bok, gdy ktoś najechał na niego ponownie, próbując stratować. Midolas przetaczał się pod kopytami szaroskórego rumaka, który nacierał jeszcze przez chwilę. Potem rozległo się głośne rżenie i z mgły wyłonił się cień, ratujący mu po raz kolejny życie. Odrzucony zderzył się z nieznanym koniem i jego jeźdźcem, wysadzając tego ostatniego z siodła.

Przeciwnik, ubrany w strój jeźdźca zerwał się jednak szybko i gdy tylko zobaczył leżącego Midolasa skoczył do niego z uniesionym w górę piernaczem. Lwia pszczoła, rozchylająca skrzydła do lotu, w chwili gdy uwięził ją jasnożółty bursztyn, zdradziła kogo ma przed sobą. Helmold był niższy od swego ojca, masywniejszy i wciąż nie ukazał mu swojej twarzy, ale miał równie mocne pragnienie pozbawienia go głowy.

Midolas przyjął cios na lewe ramię. Maczuga spadła na nie, łamiąc kość i pozbawiając go oddechu. Ostatkiem sił  wydobył l`has i sparował nim kolejny cios, nieomal nie tracąc broni. Syn megnetha z Amberholmu miał dużo siły, a pragnienie odebrania mu życia wyraźnie ją wzmacniało. Midolas strącił kolejny cios z boku, ale nie zdążył zasłonić się po raz trzeci.

Uderzenie w żebra odebrało mu oddech i sprawiło, że przed oczami pojawiła się ciemność. „W mroku wszystkie drogi prowadzą w przepaść” przypomniał sobie nieoczekiwanie dobrze znane słowa. Gdzieś z boku dobiegały go odgłosy walki dwóch koni, ich przeraźliwe rżenie i kłapnięcia szczęk, ale sam zatoczył się do tyłu. Następny cios trafił go w łokieć, budząc w złamanym ramieniu nową falę bólu, a Midolas dostrzegł białą kość, która przebiła skórę ręki i kurtkę. Poczuł też ciepło krwi, płynącej wzdłuż ramienia, zdającego się być czymś obcym, wiszącym bezwładnie z boku ciała. Niemal leniwym ruchem podniósł szablę, która wydała z siebie jęk, gdy piernacz zderzył się z nią i odrzucił w bok. Midolas pochylił głowę w oczekiwaniu na cios, a zamaskowana postać wydarła z gardła okrzyk zwycięstwa.

– Nie ciesz się tak szybko, chłopcze – zadrwiła mgła, która uwolniła olbrzymi cień. Midolas niemal załkał, gdy zobaczył nadjeżdżającego megnetha. Ylmir jednym zamachem swojego młota wytrącił piernacz z dłoni Helmolda.

– Nawet nie próbuj, synku – ostrzegł, widząc jak młody dunfer rozgląda się za zgubą.

– Nie odważysz się – wycedził Helmold, syn Quenremasa. – Mój ojciec uratował ci życie. Nie masz prawa stawać mi na przeszkodzie.

– Mam prawo zabić cię tutaj jak wściekłego psa – olbrzym odparł ze spokojem. – I Zemes mi świadkiem, że zrobię to, jeżeli sięgniesz po piernacz.

– Nie odważysz się – powtórzył dunfer z wybrzeża, lecz w jego głosie nie było wielkiej pewności.

– Przekonajmy się – Ylmir nadzwyczaj zgrabnie zeskoczył z grzbietu ciężkiego orghana. Bojowy ogier imperium stał spokojnie, a jego czarne ślepia odbijały w sobie trójkę stojących mężczyzn.

Helmold raz jeszcze spojrzał na niego.

– Puść mnie wolno – powiedział. – Ten szczeniak i tak już przegrał, więc i jego ojciec przegrał. Jutro w całej polanie zaroi się od rycerzy zakonu.

– Nie sądzę – Ylmir zaczął podnosić młot.

– Zakończę wyścig i nie zdradzę nikomu twojej tajemnicy.

Midolas nie rozumiał z tego ani jednego słowa, ale dostrzegł, że olbrzym się zawahał.

– Tak – szepnął Helmold. – Ojciec opowiedział mi o wszystkim. Nie zawsze byłeś tak honorowy, za jakiego uważa cię ten chłopiec. Puść mnie i zapomnijmy o wszystkim, co się tutaj wydarzyło.

Ylmir nie opuszczał jeszcze młota.

– Ten chłopiec, jak go nazywasz, wie kim jesteś.

Syn Quenremasa zaśmiał się krótko.

– A jakie to znaczenie? To tylko chłopiec, któremu wydawało się, że może dosiąść własnych skrzydeł i zmierzyć się z mężczyznami. Już raz złamał prawa r`kosha. Nikt nie uwierzy jego słowom.

Megneth nie patrzył na stojącego w bezruchu Midolasa.

– Ja w nie wierzę – odparł, po czym, niemal leniwym ruchem wyrzucił młot do przodu. Obuch uderzył w głowę Helmolda, który upadł na ziemię jak szmaciana lalka.

– Zabiłeś go – ku swojemu zdziwieniu Midolas usłyszał w swoim głosie jedynie znużenie. Wyścig trwał stanowczo zbyt długo.

– Nie sądzę – odparł Ylmir, który przykucnął przy nieruchomym ciele. Olbrzym rozsunął płótno z twarzy elfa, po czym dotknął jego krtani.

– Żyje, chociaż, gdy dowiedzą się o tym pozostali, może nie potrwać to długo – wyjaśnił, zakładając młot na plecy. Potem chrząknął i dźwignął ciało do góry.

Czarny orghan podszedł bliżej.

– Dobrze sprawiłeś się w tym lesie – mruknął Ylmir, przekładając ciało Helmolda przez koński grzbiet.

– Tak – Midolas poczuł ogarniającą go słabość. Ręka i żebra pulsowały bólem, który sprawiał, że zaczynał widzieć podwójnie, a może nawet potrójnie. Widział, że na grzbiecie wierzchowca jednorękiego megnetha jest więcej niż jedno ciało. Właściwie trzy, wszystkie nieruchome jak posągi z kamienia.

– Ojciec byłby ze mnie dumny – zdołał wyrzucić ze spierzchniętych ust. Byłby dumny, gdyby udało mu się wygrać ten wyścig. Helmold, syn Quenremasa miał jednak trochę racji. Nie wzniesie do góry Wieńca Zwycięstwa. Był tylko chłopcem. Śmiertelnie zmęczonym chłopcem, którego kolana właśnie odmówiły posłuszeństwa.

Zanim upadł, zobaczył jak świat rozmazuje się w ciemności, która wyłaniać się z wszechobecnego cienia.

 

X X X

 

Przyszli po niego drugiego dnia po zakończeniu wyścigu, gdy odzyskał siły na tyle, że mógł wstać z łóżka. Tharnas i Bernir mieli na twarzach wypisaną powagę, ale łączyła się ona także z dumą. Obaj wiedzieli, że walczył niezwykle dzielnie i nie poddał się do ostatniej chwili, a na drodze zwycięstwa stanął mu podstęp.  

– Czy to w ogóle się liczy? – spytał Firmeasa, gdy ocknął się po raz pierwszy. był wtedy słaby jak dziecko i niemal nie czuł bólu, co nie zmieniło się nawet po usztywnieniu ramienia i nasmarowaniu żeber smoczą żywicą. Nie miał siły na krzyk, a kilka jęków, jakie wydobył z gardła, waldejota stłumił wlewanym na siłę wyciągiem z dziurawca.

– To pomoże ci zasnąć – odparł ślepy kapłan, nie robiąc sobie za wiele z prób słabego protestu. – I nie przejmuj się tym, co nastąpi. Ostateczna decyzja i tak nie należy do ciebie.

Potem poczuł, jak ciążą mu powieki i musiały minąć aż dwa dni, aby usłyszeć to samo od semenów ojca.

– Przed sercodrzewem znowu zebrali się megnethowie – wyjaśnił mu Tharnas. – Czekali, aż się obudzisz z ogłoszeniem zwycięzcy.

Midolas spojrzał na nich z nadzieją.

– Nie – Bernir pokręcił głową. – Jako pierwszy przyjechał jakiś dunfer z południa. Może z Wrzosowiska, albo nawet znad Ostrej Rzeki. Powiedział twojemu ojcu, że nie odjedzie dopóki nie pozna kogoś, kto nieomal z nim wygrał.

Nieomal. Midolas poczuł, że coś ściska go za gardło. Nie chciał okazywać słabości, nie przed wyrokiem r`kosha, który miał skazać go na wygnanie, a jego ojca na niewolę zakonu. Srebrna Polana znowu przejdzie w ręce komturów o czarnych oczach i płaszczach z krwawym słońcem. Zawiódł wszystkich mieszkających na niej dunferów, zawiódł ojca, który odda za niego własne życie, zawiódł siostrę, zmuszoną do ukrywania się przed rycerzami słońca do końca swoich dni.

Mimo tego wstał z łóżka i pozwolił, aby pomogli mu się ubrać. Ręka z pewnością zrośnie się za nieco ponad księżyc, a żebra przestaną go boleć, ale megnethowie nie będą tyle czekać. Musiał przed nimi stanąć.

Dostrzegł, że ktoś wyczyścił jego strój z wyścigu i to właśnie jego wybrał. Założył też płaszcz z kitą srebrnego lisa, aby po raz ostatni pokazać megnethom, kogo skazują. Był dunferem Srebrnej Polany i tego jednego nie musiał się wstydzić.

 

X X X

 

Czekali. Przeszedł w szpalerze spojrzeń i ciszy, podobnej do tej, która przywitało go, gdy był tutaj po raz pierwszy. Dzisiaj nie słyszał jednak nawet westchnień; żadnych szeptów i półsłówek, które wtedy rozlegały się gdzieś za jego plecami. Dostrzegł piernacze ze smoczej kości, rogu i kamienia, ozdobione gałęziami brzóz, świerków, modrzewiów i ostrokrzewu, wysadzane szmaragdami, perłami i opalami, porośnięte mchem oraz bluszczem, kawałki drewna przypominające bardziej maczugi, wykręcone korzenie i wiele innych. Czuł na sobie spojrzenia ich posiadaczy, surowe oczy megnethów, którzy wskrzesili dawny zwyczaj r`kosha i przybyli na zaproszenie jego ojca, a teraz mieli wydać go w ręce zakonu. Obiecywał sobie, że na to nie pozwoli.

To on był wszystkiemu winien.

I to on stawi się przed bramami Zamku Gniewu, aby odpowiedzieć sądom jego komtura.

Przed bijącym nieprzerwanie sercodrzewem stali jego ojciec i Quenremas. Na widok megnetha z wybrzeża, Midolas poczuł gniew, lecz spojrzenie ojca nakazywało mu milczeć. Gdy podszedł i stanął przed nimi, dostrzegł też niewysoką i wciąż zamaskowaną postać. Strój do konnej jazdy zdradził z kim ma do czynienia. Zwycięzca Wyścigu Wiatru przyszedł tutaj, aby odebrać swą nagrodę, wiszącą na jednym z setek korzeni. Wiecznie zielony wieniec, który kwitł w każdą równonoc i miał zapewnić posiadaczowi szczęście, uśmiechał się teraz obliczami setek małych, złocistych kwiatów.

Nie był to jednak uśmiech, przeznaczony dla Midolasa, syna Hurnymira, chłopca, któremu zdawało się, że zdobycie własnych skrzydeł uczyni z niego mężczyznę.

– Ten rytuał uważam za zbędny – powiedział zbudzonym tonem megneth Amberholmu. Midolas dojrzał, że dunfer nie ma swojego piernacza, co oznaczało, że nie powinien zabierać głosu. W trakcie r`kosha, gdy przed sercodrzewem zbierali się wszyscy megnethowie, jedynie oni mieli to prawo.

Quenremas nie robił sobie zbyt wiele z dawnych obyczajów.

– Chyba wszystko jest jasne – jego krzyk wdarł się w panującą w podziemiu ciszę. – Syn Hurnymira przegrał wyścig, a jego ojciec dał słowo atharmana, że spłaci zaciągnięte przez niego długi. Ktoś musi odpowiedzieć za śmierć trzech braci zakonu, zanim rycerze słońca uznają to za powód wyrżnięcia całej Srebrnej Polany, a pewnie też kilku osad więcej.

Wśród megnethów zapanowało poruszenie, ale nie wywołały go okrzyki wysokiego dunfera. Do sercodrzewa zbliżał się ktoś, kogo cień napełnił serce Midolasa otuchą.

– Wzruszająca troska, Remasie – odezwał się tubalny głos. Ylmir przecisnął się pomiędzy stojącymi rzędami. Nie przychodziło mu to zbyt łatwo, tym bardziej, że prowadził przed sobą trzy niezbyt chętnie idące postacie. Dwie z nich Midolas rozpoznał od razu, imię kolejnej zdradził niewysoki dunfer, który wystąpił krok do przodu.

– Jakim prawem więzisz mego syna? – rozległo się cienkie pisknięcie. – Masz go w tej chwili uwolnić.

Holgrim, megneth bez ziemi, podrzucił do góry ramiona, opięte miedzianymi obręczami. Jego obszerny kontusz, opasany złocistym pasem, kryl drobne ciało i łasicowatą twarz.

– Natychmiast uwolnij mojego Derryka! – dłoń megnetha spadła na pas, gdzie powinien znajdować się jego l`has.

Broni jednak tam nie było. Nikt nie miał prawa rozlać krwi przed sercodrzewem, o czym niski dunfer zdawał się nie pamiętać.

– Na twoim miejscu nie domagałbym się tego tak głośno – upomniał go Bezręki. – Twój syn chciałby coś powiedzieć.

Chłopak, niewiele starszy od Midolasa, wystąpił do przodu. Jego ubranie pokrywała ziemia i błoto, a twarz nosiła ślady wyczerpania. Ostatnie dni musiał spędzić w miejscu, gdzie raczej nie docierało światło, bo był blady i kiedy otworzył usta, na początku nie można go było zrozumieć.

– Głośniej – zachęcił go mruknięciem Ylmir. – Mów głośniej i nie omijaj niczego.

Chłopak kiwnął głową.

– … ja zostałem w jaskini nieopodal Leśnej Rzeki. Helmold powiedział, że Midolas na pewno wybierze tę drogę, więc miałem go powstrzymać, albo chociaż opóźnić. Położyłem w kilku miejscach kamienie, pod którymi kryły się dziury, a pomiędzy filarami rozwiesiłem siatki.

Z głębi jamy dobiegło do ich okrzyk gniewu.

– Spokojnie – Ylmir uciszył nadchodzącą burzę. – Syn Holgrima chciałby dokończyć swoją opowieść.

Z bladego oblicza Derryka nie można było wyczytać  podobnej chęci, ale młody dunfer nie miał większego wyjścia. Cień, który wisiał nad jego głową, raczej mu go nie pozostawił.

– … myślałem, że złapię ich w jedną z tych pułapek i spełnię wolę ojca – rozległ się przestraszony głos. Holgrim drgnął, pragnąc podejść bliżej, ale drogę zastąpili mu dwaj inni megnethowie. Wilcze jagody i blekot, jakie porastały wyciągnięte naraz piernacze, zdradzały, że tym razem Kirkor i Kirkas mówili jednym głosem.

– Chciał, abym pomógł Helmoldowi wygrać wyścig i jednocześnie nie pozwolił zrobić tego synowi megnetha Srebrnej Polany – wyrzucił dunfer niemal jednym tchem.

– To łgarstwo – pisnął cienki głosik. Holgrim trząsł się ze złości, ale nie mógł niczego zrobić.

– Wymusiłeś to na nim – usiłował się bronić. – Każdy przy zdrowych zmysłach będzie wiedział, że to nieprawda.

Jego słowa zrodziły złowrogi pomruk, który przetoczył się przez dziesiątki gardeł.

– Wygląda na to, że nasi bracia postanowili nie być przy zdrowych zmysłach – Ylmir pokiwał głową, po czym chwycił za ramię kolejnego z młodych dunferów. Merthir, syn Theyriona, megnetha Drawminu, nie wyglądał dużo lepiej od swego poprzednika.  

– Zatrzymałem się zaraz po tym, jak przejechaliśmy z Helmoldem przez Słone Jezioro. Mój ojciec chciał, abym pomógł synowi Queremasa wygrać wyścig, a jedynym, który mógł mu w tym przeszkodzić był Midolas. Ojciec od razu wiedział, że jego ogier jest wcieleniem wiatru i jeśli nic nie stanie mu na drodze, chłopak wygra wyścig – mówił ten, który sam był jeszcze chłopcem. Przerażonym i onieśmielonym mówieniem do kilkudziesięciu megnethów, a zarazem zdolnym do odebrania życia. Midolas dobrze pamiętał, że kryjąc się w cieniu, z łukiem w dłoniach, Merthir czuł się o wiele pewniej.

– Mogłeś mnie zabić – odezwał się, specjalnie przeciągając każde słowo. Nie bez zadowolenia zauważył, jak młody dunfer kuli się pod jego oskarżeniem.

– Całe szczęście, że Theyrion woli, aby jego krew uczyła się rachunkowych ksiąg, niż strzelania z łuku – mruknął Ylmir.

– Niestety nie możemy się tego dowiedzieć, bo megneth Drawminu próbował opuścić r`kosh bez jego zgody – Hurnymir obwieścił zgromadzonym. – Moi semeni poczuli się bardzo zdradzeni. Musieli go zatrzymać.

Skuloną postacią wstrząsnął dreszcz.

– Nie bój się – Ylmir nie zdejmował dłoni z ramienia młodego dunfera. – Twój ojciec Theyrion, syn Theymara jest żyw, chociaż nie mogę powiedzieć, że cały. Obawiam się, że brakuje mu kilka palców i kawałek ucha. Pycha bywa złym doradcą, szczególnie, gdy podsuwa myśl o byciu mistrzem l`hasa.

Śmiech, jaki napełnił wnętrze jamy sercodrzewa, wyjaśnił tym, którzy jeszcze nie wiedzieli, co stało się z megnethem Zatopionej Kopalni. Theyrion mógł być najbogatszy wśród wszystkich uczestników r`kosha, lecz nie cieszył się wielkim szacunkiem.

– Pora na ciebie, dzielny jeźdźcu – Ylmir puścił ramię chłopca i odwrócił się w stronę Helmolda. Wyciągnął zza pasa piernacz, którego złocistą barwę Midolas poznał aż zbyt dobrze. Wciąż nosił ślady po starciu na skraju Rykowiska; złamane ramię i prawa strona ciała przypominały, jak bardzo syn Quenremasa próbował go powstrzymać.

 – Dość tych bzdur! – megneth Amberholmu wyciągnął rękę, starając się odebrać olbrzymowi swoją własność. Ylmir spojrzał na niego spod przymrużonych oczu, po czym oddał mu piernacz. – Mój syn robił dokładnie to, co mu nakazałem. Miał wygrać wyścig, podobnie jak uczynili to przed nim jego bracia.

– Nie zaprzeczasz więc, że próbował, wraz ze swymi przyjaciółmi, zabić mego syna? – spytał Hurnymir.

Quenremas nie tracił spokoju.

– Próbował wygrać, a cena zwycięstwa… – zawiesił głos – bywa wysoka – dokończył z grymasem na twarzy. – Jeżeli myślisz, że to wystarczy, aby zmusić mnie do złożenia Przysięgi Ziemi, to grubo się mylisz. Dunferowie oszukiwali w tym wyścigu od wieków i mój syn nie uczynił niczego, co stałoby w sprzeczności do naszych zwyczajów.

– Mam inne zdanie.

– Oszukiwał, czy nie, ty dałeś słowo atharmana. Od niego nie ma odwrotu, a twój syn, bez względu na wszystko, nie jest zwycięzcą.

Megneth Srebrnej Polany podniósł dłoń. Na jego znak zbliżył się zamaskowany zwycięzca, drobny i nieco niższy od Midolasa.

– Mój syn nie jest zwycięzcą – Hurnymir pokiwał głową – ale jest nim moja córka Salmena z krwi Nenyi.

Midolas poczuł, jak oblewa go fala gorącego zdumienia. Jego zaskoczenie było jednak niczym w porównaniu do tego, co pojawiło się wśród zgromadzonych megnethów. Dunferowie złamali panującą do tej pory ciszę, zaczęli mówić jeden przed drugiego, przywodzić jakieś racje, w niektórych miejscach rozgorzały spory, w innych kłótnie.

– Wystarczy, bracia! – głos Ylmira poniósł się ponad tym zgiełkiem. Olbrzym podszedł do Salmeny i pomógł jej pozbyć się zwojów płótna.

Midolas wciąż nie mógł uwierzyć w to co usłyszał, a widok ukochanej twarzy siostry niezbyt mu w tym pomógł. Próbował na nią spojrzeć, ale pomiędzy nimi stanął ojciec, który bez wielkich słów, nałożył na jej szyję wieniec zwycięstwa.

– To jakieś kpiny? – twarz Quenremasa wykrzywiła się w grymasie niedowierzania. – Mam dać wiarę, że ta dziewczyna pokonała wszystkich innych? – grymas znikł, zastąpiony chytrym uśmiechem. – A zresztą nawet gdyby tak było, przyrzekłeś przed sercodrzewem zupełnie coś innego. Twój syn, Midolas stoi tutaj i nie widzę na jego karku żadnego wieńca.

Megneth Srebrnej Polany odwrócił się, lecz nie spojrzał w jego stronę.

– Czy wszyscy pamiętają słowa mojej przysięgi? – spytał ponad głowami zgromadzonych. – Wyścig miał wygrać dziedzic mojej krwi, a tak się składa, ze są nimi zarówno Midolas, jak i Salmena. Jedno z nich dotarło na metę pierwsze, więc uważam, że ja swego słowa dotrzymałem.

Głosy megnethów ucichły na chwilę, aby zaraz przynieść swoje poparcie. Midolas zobaczył, że pierwszy swój piernacz uniósł Kataryal, którego białe muszle wydały z siebie szum, głośniejszy niż krzyk. Wkrótce dołączyły do niego perły Medagara, rzemienie Aylena, groty strzał Quernasa i kora białodrzewa Elsyry. Przyjaciele jego ojca i całej Srebrnej Polany nie opuścili ich i dali znak innym, którzy także wyciągali swe piernacze. Jednostajny szmer słów, które sprawiły, że serce matkodrzewa zabiło mocniej i zaczęło promienieć zieloną poświatą, zdradził, komu składają hołd. Wkrótce dołączył do nich nawet Holgrim, megneth Bez Ziemi, który wyciągnął przed siebie ręce z miedzianymi obręczami.

Ojciec Miodolasa dopiero teraz spojrzał na wysokiego megnetha.

– Możesz spróbować odjechać bez złożenia przysięgi – powiedział. – Obawiam się jednak, że moi semeni mogliby to poczytać za zagrożenie.

Quenremas cofnął się o krok. Nie mógł uciec, bo wokół strzegły go dziesiątki spojrzeń.

– Obiecywałeś mi nietykalność.

Owszem, lecz wiesz dobrze, że nie mogę tutaj nikomu rozkazywać. Ten, kto zdradził raz, zdradzi znowu. Nasza przeszłość jest tego najlepszym dowodem. Ci, których imion nie wymieniamy są tego najlepszym dowodem – poprawił jego ojciec, unosząc wysoko głowę.

Megneth Amberholmu sięgnął po swój piernacz. Lwia pszczoła nie wyglądała już dostojnie. Ot zwykły martwy owad, uwięziony na wieki w bursztynie.

– Nie bój się, bracie – Quenremas zaśmiał się głośno. – Dochowam wierności naszym dawnym prawom, choć Somos mi świadkiem, że wszyscy możemy za to zapłacić.

Jego cienkie usta złożyły się do tego samego szeptu, a sercodrzewo przyjęło ofiarę słów, raz jeszcze rozbłyskując zielonym światłem. Twarz megnetha wyglądała w nim jak twarz upiora i nikt nie miał wątpliwości, że Srebrna Polana zyskała sobie ogromnego wroga.

Quenremas skończył składać przysięgę i raz jeszcze spojrzał na Midolasa.

– Udało się wam, chłopcze – rzekł. – Udało się wam, lecz nadchodzą lata ognia i wtedy zobaczymy, kto zdoła ocaleć.

Tharnas i Bernir podeszli i wskazali megnethowi drogę do wyjścia.

– Nie ma potrzeby, aby dłużej mitrężył swój czas – Ylmir dołączył do nich. – Ten r`kosh wystarczająco długo znosił twoją obecność.

Megnethowie Dunfermoru rozstąpili się, aby zrobić miejsce przegranemu. Quenremas pchnął swego syna i razem z nim wolnym krokiem ruszyli przed siebie. Obaj starali się iść wyprostowani, z wysoko uniesionymi głowami, lecz odprowadzały ich szepty i spojrzenia, których ciężar nie pozwolił na doniesienie tej dumy do końca. Syn Szabli Theremara, krew jednego z ostatnich wielkich wojowników elfów, odchodziła w niesławie, a Midolas dostrzegł na obliczu innego megnetha nieskrywane zadowolenie. Ylmir cieszył się z upadku swego wroga, chociaż chłopiec nie był pewien, czy w jego uśmiechu nie ma przypadkiem zupełnie innego odcienia.

 

X X X

 

Ylmir Bezręki przyszedł do niego wieczorem, gdy na ciemnym niebie widać już było tylko gwiazdy i srebrny sierp księżyca. Gdzieś pod nimi, w oddali miała miejsce uczta, na którą zaproszono wszystkich megnethów i uczestników wyścigu, ale Midolas nie miał ochoty na świętowanie. Brakowało mu siostry, którą ojciec odesłał zaraz po zakończeniu obrad r`kosha.

– Salmena wraca na Wrzosowisko – powiedział, gdy Midolas przywitał się z siostrą. Oboje spojrzeli na niego zaskoczeni.

– Tak będzie lepiej dla całej osady – ojciec odpowiedział im wzrokiem twardym jak kamień. – Nie mogę ryzykować, że znowu złamiecie moje nakazy, a teraz, gdy staliście się dorośli, nie mogę wam nawet rozkazywać.

W ciemnych oczach Salmeny zamigotały łzy, ale elfka posłusznie kiwnęła głową. Midolas poczuł, jak siostra zbliża się do niego i zostawia na policzku wilgotny ślad pożegnania.

Był zbyt słaby, zaskoczony i wściekły, aby wtedy postawić się ojcu. Słowo megnetha znaczyło wiele, ale nie miało prawa nakazywać im posłuszeństwa. Wiedział jednak, że Hurnymir nie wypowiedział tego jako megneth. Był ich ojcem, a Salmena nigdy nie sprzeciwiała się jego woli.

– Zejdziesz może na dół? – głos Ylmira przedarł się przez czarne myśli. – Mamy tam sporo miodu, całkiem niezłe jedzenie, a i kilku moich przyjaciół z chęcią uścisnęłoby twoją dłoń.

Midolas pokręcił głową. Nie miał ochoty na zabawę. Nie odzywał się, a jego ponura mina sprawiła, że Ylmir podszedł bliżej.

– Twoja siostra dokonała wyboru. Trudnego, ale jedynego, jaki jej pozostał.

– Czyżby? – Midolas uśmiechnął się z goryczą. – Ja odniosłem zupełnie inne wrażenie. Mój ojciec odesłał ją mimo, że jest zwycięzcą wyścigu. Będzie mieszkała gdzieś na Wrzosowisku, z dala od wszystkich, z którymi się wychowała. Z dala od grobu naszej matki, od sercodrzewa, które pewnego dnia obdarzyłoby ją łaską narodzin.

Megneth przerwał mu ze spokojem.

– Z dala od ciebie?

Midolas wstrzymał oddech.

– Z dala ode mnie – przyznał z niechęcią. – To moja siostra i nie ma w tym nic dziwnego, że chcę, aby była tutaj.

– Twój ojciec również tego pragnie.

– Jakoś nie zauważyłem.

– Bo to nie takie proste – odparł Ylmir, podchodząc do zarośniętego bluszczem okna. – Pamiętasz, co powiedziałem ci o przyczynach opuszczenia przeze mnie Dunfermoru?

Midolas zawahał się, ale potwierdził skinieniem głowy.

– Mówiłeś, że to długa i zagmatwana opowieść.

– Bo to prawda. lecz mogę przedstawić ci nieco skróconą wersję – Ylmir spoglądał gdzieś w ciemność. – Jest tam wiele gniewu i wiele przekonania o własnej sile, a także ten niezwykły rodzaj odwagi, jaki miewają dunferzy, którym wydaje się, że są już dorosłymi mężczyznami. Nieliczni, znający tę opowieść, współczują mi i potrafią obdzielić wybaczeniem, którego sam nigdy nie potrafiłem odnaleźć.

Megneth sięgnął ręką do kikuta, skrytego pod połami szarego płaszcza.

– Nie straciłem ręki w walce z kikutnicą, jak to zwykło się opowiadać. Obciął mi ją kat Zakonu Słońca, chwilę po tym, gdy to samo uczynił z głową mojego brata. Ylmaer był ode mnie młodszy o jeden krzyk i przyrzekałem sobie, że nigdy go nie zostawię.

Megneth westchnął i spojrzał mu prosto w oczy.

– Byliśmy młodzi i przekonani o sile naszego rodzaju. Mieliśmy w nadmiarze brawury i o wiele mniej rozsądku, nie mówiąc już nic o złocie, bez którego jak wiesz, trudno jest żyć w dzisiejszym Dunfermorze. Żaden z nas nie chciał służyć jakiemuś archontowi, albo szukać zajęcia w kopalni, czy galerze imperium, a służba w chorągwiach Słońca nie wchodziła nawet w rachubę. Zbyt dobrze pamiętaliśmy los Theremara, aby zginać kark przed komturem zakonu. Dokonaliśmy najprostszego z wyborów i wkrótce za nasze głowy wyznaczono całkiem pokaźną nagrodę.

– Byłeś banitą?

– Byłem zwykłym rozbójnikiem, dla którego nie liczył się kolor skóry, czy miejsce narodzin. Grabiłem wszystkich, bo złoto nie ma żadnej przynależności i nie kieruje się uprzedzeniami. Oszukiwałem, kradłem, przelałem krew i to nie tylko ludzką, śmiałem się z wyroków bogów i ich sług, którzy ścigali mnie i mojego brata jak ściga się wściekłe psy. Nie pamiętam, żebym wtedy bał się czegokolwiek, a Ylmaer… – Bezręki zawiesił głos – on bał się jeszcze mniej. Był ode mnie młodszy, a nie przestraszył się nawet wtedy, gdy dookoła nas stali jedynie rycerze krwawego słońca.

Tutaj megneth zamilkł, a po zbrużdżonym policzku potoczyła się jedna, niezwykle samotna łza.

– Pamiętam jakby to było wczoraj, a przecież minęło już tyle lat – odezwał się po dłuższej chwili. – Schwytali nas, bo ktoś zdradził. Ktoś zawsze zdradza i nie ma tutaj wyjątków, o czym nie chcieliśmy wiedzieć. Otoczono nas i wybito niemal co do jednego. Darmheddini darowali życie tylko mi i Ylmaerowi, bo ich komtur uznał za zabawne, że zmusi do walki dwóch bliźniaczych braci. W zasadzie dał nam wybór – albo będziemy walczyć, oczywiście na śmierć i życie, albo jeden z nas podejmie się próby trzynastu kroków.

– Walczyliście?

Ylmir przeciągnął dłonią po włosach i raz jeszcze dotknął kikuta ręki.

– Ylmaer odrzucił swój l`has i oznajmił, że podda się próbie, zanim zdążyłem otworzyć usta. Miał przejść trzynaście kroków, na cześć trzynastu bogów i trzynastu łez, jakie Somos podobno uronił po śmierci własnego brata – potężna pierś unosiła się w coraz szybszym oddechu. – Trzynaście kroków, aby uratować kogoś, kogo darzy się największą miłością to niewiele, prawda?

Spojrzenie starego megnetha skłoniło Midolasa do odpowiedzi.

– Tak, chyba tak.

– Mnie też się tak wydawało, do chwili, w której komtur kazał sobie podać miecz o ostrzu, utkanym z cienia. Ylmaer miał przejść trzynaście kroków jak jego głowa spadnie na ziemię – Ylmir przerwał, przeżuwając kolejne słowa. – Obciął mojemu bratu głowę, a ja nie zrobiłem nic, aby go powstrzymać. Bałem się wydusić chociaż jedno słowo, bo pragnąłem żyć. Żyć za wszelką cenę i prosiłem Zemes jedynie o to, aby Ylmaer zrobił te pierdolone kroki.

Ostatnie słowa zazgrzytały w jego ustach jak kamienie. Midolas nie dziwił się już, czemu stary megneth topi swój smutek w miodzie i samotnie zamieszkuje środek bagien. Jego przeszłość kryła cień, którego ciężar z łatwością przygniótłby każdego.

A jego? Czy on zdołałby dokonać innego wyboru? Próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie, ale w głębi serca czuł, że nie jest to tak proste.

– Czy on… – usłyszał własny, zachrypnięty głos.

– Zrobił dwanaście kroków i upadł tuż przede mną – odparł Ylmir ze spokojem, którego wcześniej próżno było szukać. – To kosztowało mnie ramię i dwadzieścia lat robót w kopalniach Czarnogórza, gdzie setki dunferów wykuwają potęgę morderczego zakonu. Między innymi miecze, z których jeden zamienił moje życie w cień.

Megneth westchnął po raz kolejny.

– Twój ojciec prosił, abym ci o tym opowiedział – rzekł. – Możesz mną gardzić, albo znienawidzić. Nie uczynisz nic, czego sam nie uczyniłem sobie. Możesz też wstać jutro o świcie, wsiąść na grzbiet Odrzuconego i wyruszyć razem ze mną w podróż do miejsc, które nie tak dawno pragnąłeś poznać.

Midolas spojrzał na pobrużdżoną twarz. Nie miał zamiaru oceniać kogoś, komu zawdzięczał życie. Nie mógł się jednak oprzeć innemu pytaniu.

– A Salmena? Mój ojciec?

– Twoja siostra niedługo pojedzie do Miasta Tysiąca Wież i raz jeszcze pokusi się o zwycięstwo. Może jej się nawet udać, bo przyznam, że jeździ tak samo dobrze jak ty, a ma dziesięć razy więcej spokoju i równie dobre skrzydła. Potem, jeżeli ty dokonasz właściwego wyboru, będzie mogła tutaj wrócić, wyjść za mąż za któregoś z twoich przyjaciół, urodzić dzieci, cieszyć się życiem. Zakon Somosa nie wie o tym, co się wydarzyło, ale nikt nie powinien być pewien, czy będzie to trwało wiecznie.

Chłopak zrozumiał wszystko w jednym uderzeniu serca.

– Nie mogę zostać w Srebrnej Polanie, jeżeli ona ma tutaj żyć? Pomimo złożonej przez megnethów przysięgi, pomimo zapewnień twoich i ojca?

Ylmir Bezręki przyglądał się jego twarzy, nie wypowiadając ani jednego słowa. Wreszcie zrobił krok do przodu, wymijając zdumionego Midolasa.

– Jutro o świcie – powtórzył jedynie, gdy dotarł do wyjścia. – Masz całą noc na dokonanie wyboru. Nie jestem łatwym kompanem, o czym pewnie już wiesz, dlatego wybierz właściwie. Później nie będzie odwrotu.

Jego olbrzymi cień zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Midolas westchnął, po czym podszedł do okna, za którym ciemność zmagała się z nielicznymi gwiazdami. Pod zrujnowaną leśną warownią, gdzieś w cieniach wiązów i mennarów, bawili się megnethowie i mieszkańcy Srebrnej Polany. Daleko ponad ich głowami biegł nieprzerwanie pierwszy z Wiatroskrzydłych rumaków, a każde z uderzeń jego kopyt rodziło nową córkę nocnego nieba. Niestety w żadnym z tych miejsc nie odnajdywał odpowiedzi na pytania, które zadał Ylmirowi.

Musiał poszukać ich sam.

 

X X X

 

Odrzucony przywitał go cichym rżeniem i oparł łeb na jego ramieniu. Byli jednością, nierozerwalną, niczym oddech. Midolas wyjął z kurtki jabłko, które znikło w potężnej szczęce.

– To dobry koń – zgodnie z obietnicą, Ylmir zjawił się wraz z nastaniem świtu.

– Tak, to dobry koń.

– Może przydać się tam, gdzie chciałbym wyruszyć.

– Chciałeś powiedzieć, gdzie chcielibyśmy wyruszyć.

Megneth nie dał po sobie poznać, ale Midolas dostrzegł, że jest zadowolony z jego decyzji.

– Tiranen nie jest daleko, a ja dawno nie widziałem naszych kuzynów.

– Ja nie widziałem ich nigdy – odparł Midolas. Quenferzy, elfy wody o twarzach utkanych z błękitu, byli rzadkimi gośćmi lasów Dunferomoru. Zawsze marzył, że kiedyś zobaczy ich pływające osady.

– Czas nadrobić tę zaległość – mruknął Ylmir. – Założę się o dziesięć słońc, że wielu z nich chciałoby poznać kogoś, kto niemal wygrał Wyścig Wiatru.

To przypomniało Midolasowi nie tak dawną rozmowę z siostrą.

– A ty masz w ogóle dziesięć słońc?

Megneth łypnął na niego i obdarzył nieco kwaśniejszym uśmiechem.

– Mam jedno słońce – odpowiedział. – To, które świeci mi nad głową i wskazuje jasną drogę. Ruszajmy, zanim zajdzie.

 

KONIEC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wow. Masywny tekst, 220K znaków. Gratuluję ukończenia :) Objętościowo bardziej mikropowieść niż opowiadanie, choć to zależy też od treści. Nie potrzebujesz “KONIEC” na końcu, bo edytor sam to dodaje. Pustych wierszy też nie.

Z pobieżnego przejrzenia widać, że masz problem z poprawnym zapisem dialogów. Sprawdź, kiedy stawiać kropkę i kiedy pisać wielką literą.

ironiczny podpis

Hmm. Przeczytałam do drugich gwiazdek i nie wciągnęło.

Za wolno się ta opowieść rozwija, jak dla mnie. Znaków sporo, a póki co rodzeństwo ciągle poluje na konie, zamiast grzecznie wrócić do domu.

Jak już wspominał Issander, przejrzyj zapis dialogów. Zbyt często coś tam zgrzyta w tekście, żeby lektura była przyjemna.

W przeciwieństwie do ponurej twarzy brata, ona nie przejmowała się porażkę.

Literówka. Ze zdania wynika, że to twarz się przejmowała, a nie elf.

– Ja się nie boję – odparł Midolas nie do końca z prawdą.

Czegoś tu brakło.

Megneth Hurnymir nie pozwalał najmłodszym dunferom odwiedzać miast ludzi i nie robił wyjątku nawet dla własnych dzieci. Do tej pory Midolas był tam tylko dwa razy

No to nie pozwalał i to bez wyjątków, czy jego syn był tam dwa razy?

Nie było tutaj także wiatru; nieśmiałe powiewy, które nadciągały z góry, ginęły tutaj w szczelinach i pęknięciach.

Dwa grzyby.

Uniósł pokryty długim włosiem kark, jakby chciał pokazać, że nie pozwoli się zaskoczyć.

To znaczy, co właściwie zrobił? Podniósł łeb? Zgarbił się? Stanął dęba?

Babska logika rządzi!

Kawał tekstu i z tego co widzę, całkiem nieźle napisanego. Objętość sugeruje bogato i szczegółowo opisany świat, który ledwie liznąłem, bo nawał obowiązków uniemożliwia mi przeczytanie całości na raz. Ale opowiadanie obiecujące, zatem z pewnością powrócę, gdy uporam się z resztą dyżuru. 

Do zobaczenia! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No cóż, mam za sobą jedną piątą opowieści i choć nie czytało się najgorzej, to nie mogę powiedzieć, że znalazłam tu coś, co rozbudziłoby we mnie ciekawość i skłoniło do dalszego śledzenia losów rodzeństwa i ich koni.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem przyjemnie mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka