- Opowiadanie: Kordylian - Normalny stan rzeczy

Normalny stan rzeczy

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Normalny stan rzeczy

Tę sprawę pamiętam chyba najlepiej. Pierwsza każdemu zapadała w pamięć, bez względu na to, czy była nudna, jak dwóch wielkich panów kłócących się o gruszki na miedzy, czy ciekawa. Ja miałem to szczęście, że moja należała raczej do tych drugich. Nie była zwykłą sprzeczką o coś wartościowego ani zażartą walką o rację. Sporo było w tym z prośby, nawet błagania. Nazwałbym to pojedynkiem między dobrem a godnością. Oba te słowa padały często podczas Procesu.

Niektórzy trafiali na łatwe pierwsze sprawy; racja była definitywnie po jednej stronie. Mogli się powoli wtajemniczać w sposób działania Procesu. Mnie rzucono na głęboką wodę. Orzekłem, musiałem orzec, choć do tej pory nie wiem czy sprawiedliwie. Ludzie boją się stawać przed wyborem między złem a mniejszym złem. Są głupcami. Oby nigdy nie musieli decydować, które dobro jest większe.

Kiedy dowiedziałem się od opata, że będę uczestniczył w sprawie, chodziłem pobudzony całe dnie i nie mogłem spać nocami. Wyobrażałem sobie siebie słuchającego z poważną miną wszystkich stron konfliktu, snującego wnioski i wreszcie wygłaszającego solidną konkluzję, która ukazałaby czynnik przeoczony przez resztę. Mało jadłem, mało piłem, mało rozmawiałem, a ciągle chodziłem rozmarzony. Opat aż mnie zapytał, czy nie jestem zakochany.

– Skądże, ojcze! – żachnąłem się. – Ja tylko wyczekuję Procesu!

Opat wpatrzył się uważnie w moje oczy i ujrzał w nich prawdę.

– Dobrze – rzekł. – Obyś rozważył wszystko i podjął dobrą decyzję.

I odszedł, nie okazując cienia emocji.

Wreszcie nadszedł dzień mojej sprawy. Założyłem przydzielony mi czarny habit jeszcze przed śniadaniem, mimo że Proces miał się zacząć dopiero po obiedzie. Dostałem za to reprymendę.

– Możesz go pobrudzić, a to niedopuszczalne!

Całkowicie ignorowałem gadanie starszych. W tym dniu miałem wrażenie, że jestem ważniejszy od wszystkich, bo to ja miałem prowadzić Proces. Co prawda jako jeden z trzech, ale i tak czułem, że rządziłem tego dnia. To ja jeszcze przed zmierzchem wydam wyrok, który zaważy na czyimś losie. Gdy ci krytykujący będą jedynie studiować stare pisma i sporządzać kroniki o tym, co już było, ja będę pisać czyjąś historię.

Dlatego ja decyduję, kiedy zakładam czarny habit.

Nie powiedziałem tego na głos. Zamiast tego usłyszeli jedynie:

– Obiecuję, że będę uważał.

Nie przez nagły przypływ szacunku i pokory, ale raczej przez strach przed utratą Procesu. Był to bowiem przywilej, który opat nadawał i aż do jego rozpoczęcia mógł odebrać.

Po obiedzie brat Grzmot, brat Orzeł i ja zebraliśmy się przy wejściu do klasztoru, czekając na podmioty Procesu. Milczeliśmy, co przychodziło mi z wielkim trudem. Kusiło mnie, by zapytać “Czy myślicie, że wybiorę mądrze?”. Już nawet otwierałem usta, gdy rozległo się pukanie do wrót. Otworzyliśmy je i do środka weszła kobieta jakby nie z tego świata, o włosach ciemnoszarych, oczach żółtych jak topaz, bladej skórze, figurze i twarzy baśniowego elfa, ale – co zupełnie niespodziewane – ubrana w ludzkie ubrania. Byłem nią oszołomiony, mój młody umysł natychmiast zareagował i poczułem coś, czego się wstydziłem później przez lata – żądzę.

Żądzę! Ja, który ślubowałem celibat! Ja, który zostałem wybrany na nowicjusza jako jeden z najczystszych! Miałem być idealny, a uległem jednemu niespodziewanemu bodźcowi!

Czułem, jak oblewam się rumieńcem i chcąc nie chcąc odwróciłem twarz. Brat Grzmot szturchnął mnie w bok i powiedział:

– Witaj w Rozejmnacie! Pójdź proszę za tym młodzieńcem, który przygotuje cię do Procesu.

Zapamiętałem mu to na długo. Kobieta podeszła do mnie i złapała moją dłoń.

– Prowadź więc – nakazała.

Przełknąłem ślinę, próbując się opanować. Nagle zapomniałem o całej pewności siebie. Nie odwzajemniłem jej uścisku. Poszedłem do okrągłego korytarza. Serce waliło mi jak oszalałe na myśl o próbie, której zaraz miałem zostać poddany. Sięgnąłem do kieszeni habitu i wyjąłem z niej klucz. Przyjrzałem się mu. Wygrawerowano na nim ósemkę. Znalazłem przedsionek ósmy i wprowadziłem do niego przybyłą kobietę. Zamknąłem za nami drzwi. Wziąłem głęboki oddech i zapytałem:

– Znasz procedury Procesu?

– Znam – odpowiedziała.

– Wiesz zatem, że muszę prosić o… – zaciąłem się głupio.

– Rozebranie się. W celu upewnienia się, że żadna broń, biała czy dystansowa, zwykła czy magiczna, sztuczna czy naturalna nie zostanie wniesiona do Komnaty Rozejmnatu. Opat wszystko mi wytłumaczył.

– Czyli ty rozpoczęłaś Proces?

– Tak – powiedziała, zdejmując płaszcz.

– Miałbym jeszcze jedno pytanie. Cz… Kim jesteś?

– Mówią mi Arnaya. Jestem według ludzkiej nomenklatury petriadą.

– Och – zająknąłem się, bo w tym momencie na jej ciele została już tylko bielizna. Odwróciłem się po wiszący na ścianie biały habit dla niej, choć według ściśle określonych procedur powinienem to zrobić dopiero po “gruntownym upewnieniu się o bezbronności podmiotu”. Gdy spojrzałem na nią kolejny raz, stała już kompletnie naga. Podszedłem do niej, próbując nie zaczerwienić się. Gdy tak znieruchomiała z tą bladą, lekko poszarzałą skórą, można było ją pomylić z posągiem. Zakończyłem swoją powinność najszybciej, jak potrafiłem.

– Czy petriady charakteryzują się czymś jeszcze poza niebywałą urodą? – wypaliłem bezmyślnie i natychmiast dodałem nerwowo: – Przepraszam, ja…

Spodziewałem się złości, wytknięcia nietaktu, po cichu liczyłem też na uśmiech i podziękowanie za komplement, ale zamiast tego wszystkiego ona sposępniała i powiedziała:

– Tak. Niestety tak.

Byłem zbity z tropu, więc żeby zakończyć ten niezręczny moment podałem jej habit.

– Przybyłaś tu bez złych zamiarów. Oto twoje odzienie na czas Procesu.

Nie odezwała się już ani słowem. Uszanowałem to. W milczeniu zaczekałem, aż się ubierze. Powiesiłem jej ubranie na ścianie i zaprowadziłem ją na górę.

Komnata Rozejmnatu była okrągła i jeszcze pusta. Na środku stał równie okrągły stół, teraz z sześcioma krzesłami, choć mogło przy nim siedzieć aż osiemnaście osób. Dookoła były drzwi do przedsionków, a między nimi okna, ale usytuowane dużo wyżej, pod samym stropem, żeby nikogo nie dało się przez nie wypchnąć. Strop natomiast ozdobiony był freskiem przedstawiającym stworzenie świata przez Avrana. Najkrócej opisując: ogromny wir energii w centrum, z którego wyłaniają się wszystkie znane autorowi istnienia. Fresk powstał osiemset lat temu i do tej pory nie zidentyfikowano ich wszystkich. Dzieło robiło wrażenie. Jedna barwa przechodzi w drugą prawie niezauważalnie. Jaśniejsze odcienie bliżej wiru, ciemniejsze na obrzeżach. Na pierwszy rzut oka jest to po prostu smuga kolorów, dopiero po głębszym przyjrzeniu się można było zobaczyć znane lub nieznane sobie istoty. Mógłbym się na to gapić godzinami.

Wskazałem Arnayi jedno z miejsc, sam usiadłem obok. Czekaliśmy na pozostałe strony Procesu. Zacząłem się zastanawiać, czy na fresku jest gdzieś petriada. Wodziłem wzrokiem w tę i z powrotem. Kątem oka zauważyłem Arnayę, patrzącą na mnie pytająco.

– Szukałem tam ciebie – wyjaśniłem i opisałem jej cały fresk. – Widzisz? Tam, dokładnie na północy ze wzniesionymi rękami, bliżej Avrana jest człowiek. Obok lew, barwne ptaki i kwiaty aż powoli dochodzimy do drzew, traw, żab, węży i wszystkiego, co zielone. Kolor się zmienił, a nie wiadomo kiedy. Niesamowite, prawda?

Arnaya nie odpowiedziała, tylko sama teraz błądziła oczami po fresku. Uśmiechnąłem się, widząc, jak wywołane przeze mnie zasępienie znika z jej twarzy, a na jego miejscu pojawia się zainteresowanie. Czasem spytała mnie o jakieś zwierzę. Pomogłem jej dwa razy, przy jaskółce i bocianie. Nie jestem pewny, czy w ogóle ich nie znała, czy jedynie chciała poznać ludzkie nazwy.

Wszedł brat Grzmot, prowadząc jakąś staruszkę, która, gdy tylko zobaczyła Arnayę, wyrwała się zakonnikowi i upadła przed petriadą na kolana. Zanosiła się łzami.

– Proszę, nie – zaszlochała. – Potrzebujemy panienki, wszyscy panienki potrzebujemy. Mój mały Michałek panienki potrzebuje! Czy czymś panienkę uraziliśmy? Panienka tylko powie czym i kto, a…

Brat Grzmot złapał staruszkę i siłą przywrócił ją do pozycji stojącej, po czym mocno trzymając jej obie ręce, zaprowadził na miejsce i usiadł między nią a Arnayą. Staruszka popłakiwała jeszcze cicho, zrozumiałem z tego jedynie “Michałek”.

W ciągu całego zajścia Arnaya nawet na nią nie spojrzała, tylko z zaciśniętymi ustami patrzyła w okno.

Otworzyły się trzecie drzwi, którymi wszedł jakiś mężczyzna w średnim wieku z zaciętą miną. Za nim, kręcąc głową z niezadowolenia, dreptał brat Orzeł. Mężczyzna popatrzył na nas i bez pytania usiadł obok mnie. Brat Orzeł, gdy już zamknął przedsionek, zajął ostatnie wolne miejsce.

– Wszyscy są obecni – ogłosił brat Grzmot. – Wszyscy są sprawdzeni. Wszyscy są bezbronni. Proces można rozpocząć. Niech strona pozywająca wyjaśni powód założenia Procesu.

Arnaya zaczerpnęła tchu i szybko powiedziała:

– Chcę móc odejść ze Stajów, dokąd sobie życzę, mimo kontraktu podpisanego z obecnym tu rządcą Bogdanem. Dostałam prawo do mieszkania w jego mieścinie w zamian za moje łzy. Aż do śmierci.

– Nie ma takiej opcji – oświadczył Bogdan. – Kontrakt został własnoręcznie przez nią podpisany. Jeśli go zerwie, będzie to znaczyć, że nielegalnie mieszkała w Stajach przez siedem lat jako petriada i zostanie stracona.

– W takim razie niech pan, panie rządco, przedstawi historię podpisania owego kontraktu – powiedziałem.

– Była letnia noc, siedem lat temu. Wtedy byłem jeszcze zwykłym introligatorem, mieszkałem z żoną na obrzeżach Stajów. Było chłodno jak na lato. Ja nie spałem. Musiałem czuwać przy swojej żonie. Od dwóch tygodni wypluwała sobie płuca i teraz trzymała się przy życiu ostatkiem sił. Byłem zdruzgotany tym faktem, nie wyobrażałem sobie choćby jednego dnia bez niej. Majaczyła. Miała gorączkę. Porwałem swoje ubrania i robiłem z nich okłady. Kiedy podszedłem do wiadra, żeby schłodzić szmatkę, usłyszałem pukanie w okno. Nie miałem ze sobą świeczki, zobaczyłem jedynie zarys dziewczęcej twarzy. Wprowadziłem nieznajomą do domu. Usłyszałem, że płacze. Nie mając lepszego pomysłu, wytarłem łzy z jej policzków okładem. W świetle kandelabru stojącego przy łóżku zobaczyłem jej szare włosy i cerę i zrozumiałem, że jest petriadą. Nawet ją o to spytałem, ale nie odpowiedziała. Skuliła się w kącie. Chyba zasnęła.

Położyłem okład na czole mojej żony, zauważając jej nietkniętą kolację. Podałem ją petriadzie. Próbowałem się dowiedzieć, co ta istota robi w Stajach, bezskutecznie. Usłyszałem szmer i instynktownie się odwróciłem w jego stronę. Moja żona o własnych siłach usiadła na łóżku, mimo że jeszcze parę minut temu ledwie oddychała. Jej twarz nabierała kolorów. Aż krzyknąłem z radości i uściskałem ją. Nie pamiętała paru ostatnich dni. Przez moje ramię zobaczyła śpiącą petriadę i zapytała cicho, kim ona jest. Gdy jej powiedziałem, zaniepokoiła się.

Muszę tu zaznaczyć, że według prawa Stajów żadna petriada nie mogła przebywać w nich żywa. Wszystko przez niedawne masowe porwanie dzieci przez petriady właśnie. Trzynaścioro biedactw, tylko jedno wróciło do rodziców, którzy od razu wynieśli się na południe. Nasza córka… była wśród tych dwanaściorga, których nie odnaleziono.

Mojej żonie stopniowo wracały zmysły i gdy sobie o tym przypomniała, chciała ją zabić na miejscu, już sięgała po nóż. I taki byłby koniec Arnayi, gdyby nie to, że połączyłem jej obecność z cudownym ozdrowieniem mojej żony. Zarządziłem, że zostawimy ją przy życiu. Gdy rano wstała, dostała od nas śniadanie. Przystąpiliśmy do poważnej rozmowy. Najpierw spytaliśmy, dokąd idzie. “Jak najdalej z gór”, powiedziała. “Czy chcesz się tu zatrzymać na dłużej?”, “Tak”. “Będziemy musieli cię ukrywać, nie lubią tu petriad”, “Rozumiem”. “Pozwolimy ci tu zostać, pod jednym warunkiem. Dasz nam swoje łzy, kiedy tylko sobie tego zażyczymy”. Na to odpowiedź nie padła od razu. Popatrzyła na nas, potem przez okno. Chciałem już ją ponaglać, ale powiedziała: “Dobrze. Niech wam będzie”.

I tak stało się coś, co nigdy stać się nie mogło. Trzymaliśmy pod swoim dachem petriadę. Być może jedną z tych, które porwały naszą córkę. Kilka razy byliśmy zmuszeni zamknąć ją w piwnicy przed niespodziewanymi gośćmi lub klientami. Nie robiła nam wyrzutów. Dawaliśmy jej jeść, pić, spać, w zamian otrzymując jej łzy, raz na tydzień. Zaczęliśmy je sprzedawać chorym i rannym. Rychło się wzbogaciliśmy. Żyło się coraz lepiej i nam, i petriadzie. Ludzie rzecz jasna pytali, skąd bierzemy tę cudowną miksturę. Odpowiadałem, że odkryłem ją przypadkiem, szukając sposobu na wyleczenie żony.

Minął rok. Wybrano mnie na rządcę miasta, bo każdy miał w rodzinie kogoś, kto został cudownie wyleczony moją miksturą. Mogłem zmienić prawo Stajów. Chciałem, żeby Arnaya została legalną i pełnoprawną obywatelką miasta. To był mój sposób na odwdzięczenie się za mój awans społeczny. Sporządziłem ten kontrakt. Pozwolę sobie podkreślić – Arnaya była zdecydowanie szczęśliwa gdy go podpisywała. Fakt, że kłamałem, wyszedł na jaw i trochę to zachwiało moją pozycją, ale wytknąłem ludziom, że zaślepiłaby ich nienawiść i zlinczowaliby petriadę, gdybym tylko o niej wcześniej wspomniał. Przyznali mi rację i wszystko wróciło do normy. Arnaya zaczęła pokazywać się publicznie. Ludzie, co dziwne, w ogóle nie byli nieprzychylni wobec niej. Wręcz przeciwnie – dziękowali, że zechciała się w Stajach zatrzymać. Niektórzy do stóp jej się rzucali. Widziałem, jak nie wiedziała, jak się w takich sytuacjach zachować. Stała jak słup i nic nie mogła z siebie wyksztusić.

A potem Stajanie zaczęli dostrzegać w niej człowieka. Chcieli się z nią bliżej poznać, zaprzyjaźnić. Jeden kawaler nawet chciał się jej podobno oświadczyć, ale z tego co słyszałem, odrzuciła propozycję. Ludzie dawali jej prezenty, ustępowali z drogi, puszczali w kolejkach do sklepów. Traktowano ją jak królową! Nie widziałem, żeby źle się z tym czuła. I tak żyło się jej przez sześć kolejnych lat. Jedna petriada pozwoliła zdjąć odium z całej ich rasy. Przestano nimi straszyć niegrzeczne dzieci. Chciano je bliżej poznać. Wysyłaliśmy poselstwa w góry, ale nie potrafiły odnaleźć ich kryjówki. Ostatnio również zaczęły krążyć pogłoski, że widziano inną, obcą petriadę. Kiedyś już łapaliby za widły i szukaliby jej. Daliby sobie spokój po miesiącu. Teraz zostawiono ją sobie, choć niektórzy chcieli ją spotkać. A Arnaya? Po siedmiu latach życia wśród ludzi, z czego sześć w luksusach, o jakich prostaczkowie nie śmieliby nawet pomarzyć, nagle oznajmia, że chce odejść, zerwać kontrakt, opuścić tych wszystkich przyjaciół, którzy mogą potrzebować jej pomocy lub potrzebują w tej chwili.

Rządca zakończył swoją przemowę. Po ostatnich słowach starsza pani, która zdołała już się opanować i jedynie co chwilę przytakiwała panu Bogdanowi, ponownie wybuchnęła płaczem.

– Dziękuję – powiedział brat Grzmot. – Pani Julio, proszę mówić.

– Zlituj się, panienko! Proszę, mój Michałek, mój mały Michałek… – zdołała z siebie wykrztusić pani Julia.

– Może będzie łatwiej, kiedy będziemy zadawać konkretne pytania – zaproponowałem. – Kim jest Michałek?

– Mi-Michałek? To… to mój wnuczek jedyny, ko-kochany wnuczek!

– Jest chory?

– Łaził po… p-po drzewach. Upadł na-na jakiś kamień i rozciął sobie rękę. Te-teraz leży w gorączce, z rany leci ropa. Zioła nie-e pomagają i tylko panienka może go uratować, błagam panienkę! Ja panience wszystko zrobię! Ja przed panienką się na kałuże będę kładła… wszystko, cokolwiek sobie panienka zażyczy, tylko niech pani da! Proszę, dla Michałka, dla mojego Michałka!

– Co się stało z jego rodzicami?

– Wyjechali, mówili, że to ważne i nic więcej nie tłumaczyli. Już z rok będzie, jak Michałek pod moją opieką jest. A teraz jeden jedyny raz go nie upilnowałam i stało się! Głupia ja!

– Zna pani, pani Julio, panienkę Arnayę trochę bardziej niż tylko z imienia? – zapytałem, chcąc skierować rozmowę na odpowiedni tor.

– Oczywiście! Byłam chyba pierwszą, która panienkę poznała, nie licząc pana rządcy, rzecz jasna. Panienka mi córkę uratowała, jak Michałka na świat wydawała. Ja za to panience dozgonnie wdzięczna jestem. Wszystką biżuterię panience za to oddałam. Ludziom panienkę przedstawiałam, z obyczajami naszymi zapoznałam. Na obiady co niedziela panienkę zapraszałam. Tyle rzeczy panience uczyniłam i tyle jestem w stanie jeszcze uczynić, tylko niech panienka zostanie! O nic więcej już nie poproszę, choćby mnie zaraza jaka wzięła, obiecuję. Może rodzice Michałka wrócą, jak mnie przyjdzie z tego świata odejść. Ale niech panienka nie każe mi patrzeć na śmierć Mi-Michałka, proszę, zlituj się, panienko! Nie taka kolej rzeczy, żeby wnuk przed babcią…

Pani Julia nie była w stanie powiedzieć choćby słowa więcej. Czekaliśmy długo, dopytywaliśmy się, ale bez rezultatów. Głos mogła zabrać petriada.

– Ja swoją historię zacznę od wcześniejszego momentu niż tamta letnia noc. Nasz lud też ma swoje prawa, legendy i zwyczaje. Rzecz pierwsza, którą od razu powinnam wyjaśnić, to porywanie dzieci. Nie robimy tego po to, żeby odprawić jakieś rytuały czarnej magii. Nie dzieje się im najmniejsza krzywda, mogę o tym zapewnić. Prawda jest taka, że gdy wybierzemy nowego króla, tradycja nakazuje ofiarować mu ludzkie młode, które będą jego dworem. Jeżeli ja w Stajach byłam traktowana jak królowa, to te dzieci są tam traktowane jak bogowie. Każdy z nas im usługuje, jeśli tylko sobie tego zażyczą. Życie wśród nas sprawia, że starzeje się tylko ich ciało, umysł pozostaje dziecięco niewinny, bo nie są za nic odpowiedzialni, mają być ozdobą naszego króla. Można zapytać, po co to wszystko? Ja tedy zapytuję: po co obchodzicie swoje święta? Po co robicie ornamenty na budowlach, barwne ubrania, rzeźby czy obrazy? – Spojrzała po kolei na wszystkich. – Wtedy, siedem lat temu byłam w drużynie, która miała zdobyć dzieci, każde z nas po jednym, łącznie trzynaścioro. Nie było to trudne, dzieci są powolne, a rodzice w ogóle się nimi nie przejmują. Spodziewaliśmy się jednak pogoni i na wszelki wypadek rozdzieliliśmy się, żeby nie złapali nas wszystkich. Zostałam sam na sam z dzieciakiem, który chyba nigdy wcześniej lepiej się nie bawił. A potem nagle, gdy już mieliśmy wejść do lasu, przestał. Spytał, czy może już do mamy, bo obiecała mu, że się z nim jutro pobawi w bohaterów. Jego ufność mnie wzruszyła. Zatrzymałam się. Usłyszałam pościg za sobą i nie myśląc zbyt długo, uciekłam w las. Po chwili dotarło do mnie, co właściwie zrobiłam i do tej pory nie mogę pojąć właściwie dlaczego. Może jestem inna niż wszystkie petriady. Wracałam powoli, szukając usprawiedliwienia przed królem, ale wszystko, co wymyśliłam nie przekonałoby nawet mnie.

Jeszcze na długo przed stolicą znalazł mnie Larnoeiveil, mój umiłowany. Po waszemu „byliśmy po słowie”. Powiedział, że wszyscy z mojej drużyny byli na mnie wściekli i przed królem zełgali, żeby tylko ocalić swoją skórę, że stchórzyłam i zostałam wśród ludzi. „Uciekaj!” – to było ostatnie, co usłyszałam od niego. Więc uciekłam. Tą samą drogą. Płakałam, kiedy tylko mogłam. Straciłam wszystko, Larnoeiveila, dom, przyjaciół. Nie wiem, ile czasu spędziłam w lesie. Nie liczyłam dni. Żyłam jak w malignie. Może w istocie miałam gorączkę. Pamiętam tylko pojedyncze sceny. Ciągnęłam za sobą gałęzie świerku. Kopałam dołki w ziemi wokół siebie. Rwałam trawę i opadłe liście. Nie jestem pewna, czy była to jawa, czy sen. W pewnym momencie zobaczyłam siebie. Wyglądałam tak realnie, że zaczęłam bić pięściami w swój obraz.

Potem obudziłam się wewnątrz domu. Domu Bogdana i jego żony. Zjadłam, co mi podali. Zaczęli mnie pytać o różne rzeczy. Padło też to pytanie o łzy. Rzeczywiście, nie odpowiedziałam na to od razu i to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie wiedziałam, po co u diabła były im potrzebne moje łzy? To wyjaśniło się z biegiem czasu i muszę przyznać, że byłam nie mniej od nich zaskoczona. Po drugie, czy moje sumienie mi na to pozwala? Musicie bowiem wiedzieć, że nie płaczemy dla byle kogo. Łzy petriad są przeznaczone jedynie dla ich umiłowanych. Tak jak dla was zbliżenie. Sprzedawanie ich jest czymś nie do pomyślenia. Gdybym była człowiekiem, to by było pytanie, czy chcę na życie zarabiać w burdelu. Dlaczego więc się na to zgodziłam, zapytacie? Stwierdziłam, że skoro nie mogę wrócić do swoich, to dotychczasowe zasady moralne mnie nie obowiązują. Zagłuszałam tym swoje sumienie przez lata. Odarłam się z godności petriady i spróbowałam przywdziać godność człowieka. Działało tym lepiej, im więcej ludzi patrzyło na mnie jak na swoją. A nie było tak od początku. Mimo tego nieszczęsnego kontraktu i ogłoszenia mnie legalną obywatelką Stajów, inni patrzyli na mnie spode łba. Chowali przede mną swoje dzieci, odwracali się do mnie plecami, chociaż przedłużyłam życie aż tylu z nich! Raz ktoś nawet rzucił we mnie kamieniem. Nie byłam jedną z nich. Dopiero gdy pani Julia podziękowała mi za uratowanie jej córki, coś zaczęło się zmieniać.

– No widzi panienka… – Zanim pani Julia zdążyła powiedzieć coś więcej, brat Grzmot uciszył ją gestem.

– Zaczęło się zmieniać, ale nie wiem, czy na lepsze. Ludzie się mi podlizywali. Obsypywali mnie podarkami, mając nadzieję, że pomogę im, a nie ich sąsiadom, kiedy stanę przed takim wyborem. To nie było królewskie traktowanie. Nikt nie był szczerze wdzięczny, może poza panią Julią. Chcieli się po prostu zabezpieczyć na przyszłość.

– Nie! – krzyknęła pani Julia. Tym razem zignorowała brata Grzmota. – Ludzie byli panience wdzięczni! Tyle łez szczęścia wylanych na zdrowiejących cudem chorych nigdy nie widziałam!

– Aż w końcu stało się to normą. Stan przedśmiertny przestał przerażać ludzi, bo zawsze można pójść do petriady, dać jej jakieś nieużywane świecidełko i jest się zdrowym! Kiedyś ludzie z paniką w oczach szukali pomocy. Teraz wciskają obrączkę i z uśmiechem proszę o łzę, tak po prostu, ze spokojem. Czułam się, jakby to był mój obowiązek. Byli tacy pewni, że im nie odmówię. A nikt nigdy nie pomyślał, co ja muszę przechodzić, żeby wycisnąć jedną łzę. Za każdym razem przypominam sobie o swojej zszarganej godności petriady tylko po to, by móc podeptać ją jeszcze bardziej, by sprzedać coś, co należy się Larnoeiveilowi. – Musiała zrobić pauzę. – A jednak wciąż to robiłam. Bo jaki miałam wybór? Wykraść się nocą ze zgromadzonym złotem i szukać innego miasta? Niechybnie ktoś by mnie napadł lub powieszono by mnie za kradzież. Kiedy niedawno nad tym myślałam, spacerując po obrzeżach tamtego lasu, znalazł mnie Larnoeiveil. Nie mam pojęcia, jak tego dokonał. Powiedział mi, co się działo przez ten czas u nich. Pan rządca twierdził, że wysyłał poselstwa w góry. Ale czy poselstwa niosą ze sobą sieci i pałki? Pani Julio, mówi pani, że córka i zięć wyjechali. Larnoeiveil opowiedział mi o mężczyźnie i kobiecie, którzy zaszli na nasze tereny i udało im się złapać jedną petriadę. Gdyby nie akcja ratunkowa, porwaliby ją do Stajów. Za swój uczynek ponieśli śmierć.

Pani Julia kręciła głową, jej usta mówiły bezgłośne „Nie”.

– Oto prawdziwy cel wyprawiania posłów w góry! Jedno źródło petriadzkich łez to za mało! Potrzeba nam więcej, będziemy je sprzedawać w okolicznych miastach, aż sam król będzie się nam kłaniał!

Rządca Bogdan poruszył się nerwowo, zerkając na drzwi do przedsionka.

– Larnoeiveil powiedział, że zdecydowano wynieść się na drugą stronę gór, zasypując za sobą tunele. Jednak on nie potrafił mnie tak zostawić i szukał mnie tygodniami, nie tracąc nadziei, że żyję. Kochał mnie, po siedmiu latach wciąż mnie kochał. I pierwszy raz od siedmiu lat zapłakałam dla niego i tylko dla niego. Wtedy coś we mnie pękło. Nie chciałam już więcej deptać swojej przeszłości, osobowości i godności. Chciałam, by tylko on widział moje łzy.

Oznajmiłam rządcy, że odchodzę, ale on nie chciał o tym słyszeć. Następnego dnia przyszła do mnie pani Julia ze sprawą Michałka. Odmówiłam. Było mi jej szkoda, ale po prostu nie potrafiłam, nie gdy pojawił się Larnoeiveil. Uciekłam. Znów się z nim spotkałam w lesie. Przyznałam mu się do tych długich siedmiu lat. Serce tłukło mi się w piersi w oczekiwaniu na jego reakcję. Byłam pewna, że odwróci się i zniknie między drzewami ale on… objął mnie i powiedział „Co oni ci zrobili?”. Wypłakałam mu się w ramię, powtarzając przeprosiny. On odsunął się lekko, otarł moje łzy palcami i z uśmiechem szepnął: „To nic. To nic, bo cię odzyskałem”.

Arnaya wstała od stołu i usiadła plecami do nas. Trzęsła się. Wszyscy milczeli. Ciszę przerwał brat Orzeł.

– Wysłuchaliśmy wszystkich stron. Nadeszła pora na naradę.

Każdy z nas miał odprowadzić swoją osobę do jej przedsionka. Podszedłem do petriady. Pomogłem jej wstać. Płakała. Zamknąłem za nią drzwi na klucz i wróciłem do stołu. Tamci już siedzieli. Pierwszy przemówił brat Orzeł.

– Nadrzędną wartością jest życie. Arnaya ocaliła setki, może ocalić tysiące lub dziesiątki tysięcy. Jedna istota może uczynić więcej dobra, niż cała reszta świata do tej pory! Każdy nasz wyrok powinien dążyć w pierwszej kolejności do ochrony życia i większego dobra. Głosuję za rozwiązaniem Procesu.

– Nie takim kosztem – zaoponował brat Grzmot. – To ją rujnuje psychicznie, wkrótce może i fizycznie. Można by rozerwać człowieka na członki i przyszyć je ludziom, u których nie funkcjonują, ale czy powinno się? Czy zezwoliłbyś, bracie, na prostytucję kogoś ze swojej rodziny? Czy chcesz, żeby obowiązkiem Arnayi było przeżywanie jej tragedii wciąż na nowo?

– Nie powinna odbierać ludziom ostatniej szansy na ocalenie życia.

– Czy powinna, czy nie, to już inna sprawa. Pytaniem jest, czy my powinniśmy uniemożliwić jej wybór? To jej łzy, jej ciało! Ona ma prawo decydować, co z nimi robi i jeżeli chce je zachować dla swojego kochanka, a Proces jej to umożliwi, to głosuję za podtrzymaniem Procesu.

Nadeszła moja kolej, a ja nadal nic nie wiedziałem. Tamci już nie próbowali się przekonać, tylko patrzyli wyczekująco na mnie. A ja chciałem w tym momencie stamtąd uciec. Nie chciałem być tym, który miał o wszystkim zdecydować. Najchętniej poradziłbym się opata w tej sprawie. Myśl goniła myśl. Spróbowałem sobie przypomnieć wszystkie opowiedziane historie. Całość zlała się w jeden niezrozumiały szum. Z tego szumu wykrystalizowała się jedna myśl. Usłyszałem, jak mówię:

– Ludzie nie wiedzieli o właściwościach łzy petriady i żyli. Świat toczył się dalej. Chorowali, umierali i godzili się z tym. Nawet nie myśleli, że w takich tragicznych przypadkach coś może jeszcze pomóc. To jest normalny stan rzeczy. Z perspektywy Arnayi takim stanem jest życie z Larnoeiveilem, oddawanie swoich łez jemu i tylko jemu, tak jak to robią petriady. Powinniśmy odbudować ten stan, wrócić do normalności, bo inaczej cały świat może się zachwiać. Dlatego głosuję za podtrzymaniem Procesu.

Sam nie wiem, czy faktycznie ja to mówiłem, czy była w tym jakaś boska interwencja. Bracia popatrzyli na mnie z pewną podejrzliwością. Powiedziałbym, że byli pewni, że powtórzę po jednym z nich i na tym sprawa się skończy. Nie spodziewali się, że wymyślę coś sam.

– Jest w tym trochę racji – przyznał brat Orzeł. – Niech i tak będzie. Proces wyrokiem Rozejmnatu zostaje podtrzymany.

Wezwaliśmy wszystkie strony. Stanęliśmy obok swoich krzeseł.

– Rozejmnat zdecydował – zacząłem wyuczoną formułkę. – Z woli braci zakonu, a więc i z woli samego Avrana, który ich do tej posługi powołał, Proces Święty, rozpoczęty w celu rozsądzenia sprawy wątpliwej, został podtrzymany. Sam Avran jest gwarantem jego niepodważalności i ktokolwiek się mu sprzeciwi, niech będzie przeklęty na wieki.

Rządca wściekł się, pani Julia zwiesiła głowę, a Arnaya, łamiąc wszystkie konwenanse, przytuliła się do mnie.

– Dziękuję – wyszeptała. – Tak bardzo dziękuję.

W przedsionku przebrała się. Swoim uśmiechem zaraziła także mnie. Przeczuwałem, że Larnoeiveil czaił się gdzieś przy klasztorze i Arnaya nie mogła doczekać się, żeby przekazać mu dobre wieści. Zanim wyszła, powiedziała mi jeszcze:

– Zachód, ale nie idealnie. Trochę bardziej na północ. Daleko. Nie widać twarzy.

Chwilę stałem sam w przedsionku, zanim zorientowałem się, o czym mówiła. Nie mogąc się powstrzymać wróciłem do pustej Komnaty Rozejmnatu i spojrzałem w górę.

Fresk. Stworzenie świata. A na zachodzie, choć niedokładnie, przy samym brzegu, odwrócona plecami stała szara niczym posąg postać.

Koniec

Komentarze

Spodobało mi się opowiadanie przedstawiające dwie różne, niepotrafiące ze sobą współistnieć, rasy, a ponieważ obie miały na sumieniu postępki, wykluczające wzajemną akceptację, musiało dojść do szczególnego zbiegu okoliczności i minąć sporo czasu, aby obie strony zaczęły patrzeć na siebie w inny sposób. Nie wiem, czy dojdzie między nimi do porozumienia, ale cieszę się, że, choć to fantasy, w Normalnym stanie rzeczy obeszło się bez elfów, krasnoludów, trolli czy innych orków i że nie pojawił się choćby zakamarek karczmy. W pewien sposób, moim zdaniem, powiało świeżością. ;)

Dodam jeszcze, że proceder zdobywania dzieci dla króla wydał mi się wyjątkowo nieludzki i niezrozumiały.

Z przykrością natomiast stwierdzam, że wykonanie, niestety, pozostawia wiele do życzenia.

 

Pierw­sza każ­de­mu za­pa­da­ła w pa­mięć, bez wzglę­du na to, czy była nudna, jak dwóch wiel­kich panów o grusz­ki na mie­dzy, czy cie­ka­wa. –> Co to znaczy być nudnym, jak dwóch wiel­kich panów o grusz­ki na mie­dzy?

 

Nie było w niej zwy­kłej sprzecz­ki o coś war­te­go w zło­cie. Nie była to też za­żar­ta walka. Sporo było w tym z proś­by… –> Objaw byłozy.

Czym jest coś warte w złocie?

 

Opat zmie­rzył mnie wzro­kiem i zo­ba­czył praw­dę w moich oczach. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

W tym dniu czu­łem, że je­stem waż­niej­szy wszy­scy, bo to ja mia­łem pro­wa­dzić Pro­ces. –> Przypuszczam, że miało być: W tym dniu czu­łem, że je­stem waż­niej­szy od wszystkich, bo to ja mia­łem pro­wa­dzić Pro­ces.

 

Co praw­da jako jeden z trzech, ale i tak czu­łem się, że rzą­dzi­łem tego dnia. –> Co praw­da jako jeden z trzech, ale i tak czu­łem, że rzą­dzi­łem tego dnia.

 

Ja jesz­cze przed zmierz­chem mia­łem wydać wyrok, który miał za­wa­żyć na czy­imś losie. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Oni w tym cza­sie będą je­dy­nie stu­dio­wać stare pisma i spo­rzą­dzać kro­ni­ki, ale ja będę wkrót­ce pisać czy­jąś hi­sto­rię. –> Jak wyżej.

 

Ko­bie­ta po­de­szła do mnie i zła­pa­ła moją dłoń.… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Zna­la­złem przed­sio­nek ósmy i wpro­wa­dzi­łem do niej przy­by­łą ko­bie­tę.–> Piszesz o przedsionku, a ten jest rodzaju męskiego, więc: Zna­la­złem przed­sio­nek ósmy i wpro­wa­dzi­łem do niego przy­by­łą ko­bie­tę.

 

– Czyli ty roz­po­czę­łaś pro­ces? –> Wcześniej Proces był pisany wielką literą.

 

– Z imie­nia mówią mi Ar­naya. –> Raczej: – Na imię mam Ar­naya.

Mówimy do kogoś po imieniu, nie z imienia.

 

Pod­sze­dłem do niej drżą­cym kro­kiem. –> Jak drży krok?

 

Spo­dzie­wa­łem się zło­ści, wy­tknię­cia nie­tak­tu, po cichu też na uśmiech i po­dzię­ko­wa­nie za kom­ple­ment… –>  Chyba miało być: …po cichu liczyłem też na uśmiech…

 

ale za­miast tego wszyst­kie­go ona spo­sęp­nia­ła i po­wie­dzia­ła; –> Na końcu zdania, zamiast średnika, powinien być dwukropek.

 

Kom­na­ta Ro­zejm­na­tu była jesz­cze pusta i okrą­gła. –> Czy to znaczy, że kiedy się zapełniła, zmieniała kształt?

 

Niech stro­na po­zy­wa­ją­ca wy­ja­śni powód za­ło­że­nia Pro­ce­su. –> Wydaje mi się, że zakłada się sprawę/ składa pozew. Proces chyba można wytoczyć.

 

– Chcę móc odejść ze Sta­jów tam, gdzie sobie życzę… –> – Chcę móc odejść ze Sta­jów tam, dokąd sobie życzę

 

– Kon­trakt zo­stał wła­sno­ręcz­nie przez ni pod­pi­sa­ny. –> Literówka. 

 

Kiedy pod­sze­dłem do wia­dra, żeby schło­dzić strzę­pek… –> Raczej: Kiedy pod­sze­dłem do wia­dra, żeby schło­dzić kompres/ szmatkę

 

zo­ba­czy­łem je­dy­nie zarys dziew­czę­cej twa­rzy. Wpro­wa­dzi­łem ją do domu. –> Wprowadził do domu dziewczęcą twarz?

 

Po­ło­ży­łem okład na czole mojej żony i po­da­łem pe­tria­dzie nie­tknię­tą ko­la­cję mojej żony. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Pró­bo­wa­łem się do­wie­dzieć, co ta isto­ta robi u nas w domu, bez­sku­tecz­nie. –> Wcześniej napisałeś: …usłyszałem pukanie w okno. Nie miałem ze sobą świeczki, zobaczyłem jedynie zarys dziewczęcej twarzy. Wprowadziłem ją do domu. – Nie rozumiem, czego próbował się dowiedzieć, skoro sam ją wprowadził do domu.

 

Jedna pe­tria­da po­zwo­li­ła od­kląć całą ich rasę. –> Raczej: Jedna pe­tria­da po­zwo­li­ła zdjąć odium/ klątwę/ wzgardę z całej ich rasy.

 

Po sied­miu la­tach życia wśród ludzi, z czego sze­ściu w luk­su­sach… –> Po sied­miu la­tach życia wśród ludzi, z czego sze­ść w luk­su­sach

 

star­sza pani, która zdo­ła­ła już się opa­no­wać i je­dy­nie co chwi­lę przy­ta­ki­wa­ła panu Bog­da­no­wi, po­now­nie wy­bu­chła pła­czem. –> …po­now­nie wy­bu­chnęła pła­czem.

 

Pa­nien­ka mi córkę przy po­ro­dzie Mi­chał­ka ura­to­wa­ła. –> Nie wydaje mi się, aby Michałek miał poród.

Proponuję: Pa­nien­ka uratowała mi córkę, rodzącą Mi­chał­ka.

 

Nie dzie­je się im naj­mniej­sza krzyw­da, mogę to za­pew­nić. –> Nie dzie­je się im naj­mniej­sza krzyw­da, mogę o tym za­pew­nić.

 

tra­dy­cja na­ka­zu­je ofia­ro­wać mu ludz­ki młode, które będą mu jego dwo­rem. –> Literówka. Drugi zaimek zbędny.

 

Można się za­py­tać, po co to wszyst­ko? –> Można za­py­tać, po co to wszyst­ko?

 

spoj­rza­ła po kolei po wszyst­kich. –> …spoj­rza­ła po kolei na wszyst­kich.

 

Spy­tał, czy może już do mamy… –> Chyba miało być: Spy­tał, czy może już iść do mamy

 

Nie wiem, ile spę­dzi­łam w lesie. –> Nie wiem, ile czasu spę­dzi­łam w lesie. Lub: Nie wiem, jak długo byłam w lesie.

 

Sprze­da­wa­nie ich jest czymś nie do po­my­le­nia. –> Chyba miało być: Sprze­da­wa­nie ich jest czymś nie do po­myś­le­nia.

 

Cho­wa­li przede mną swoje dzie­ci, od­wra­ca­li się ode mnie ple­ca­mi… –> …od­wra­ca­li się ode mnie… Lub: …od­wra­ca­li się do mnie ple­ca­mi

 

Lu­dzie za­czę­li się do mnie pod­li­zy­wać. –> Lu­dzie za­czę­li mi się pod­li­zy­wać.

Podlizujemy się komuś, nie do kogoś.

 

Aż w końcu prze­szło to do normy. –> Aż w końcu stało się to normą.

 

co ja muszę prze­cho­dzić, żeby wy­ci­snąć z sie­bie jedną łzę. Za każ­dym razem przy­po­mi­nam sobieswo­jej god­no­ści pe­tria­dy tylko po to, by móc po­de­ptać jesz­cze bar­dziej… –> Nadmiar zaimków. Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Wy­pła­ka­łam m się w ramię… –> Literówka.

 

Ona ma prawo de­cy­do­wać, co z nimi robi i je­że­li chce je za­cho­wać dla jej ko­chan­ka… –> …chce je za­cho­wać dla swojego ko­chan­ka

 

kto­kol­wiek się mu sprze­ci­wi,, niech… –> Jeden przecinek wystarczy.

 

a Ar­naya, ła­miąc wszyst­kie ety­kie­ty przy­tu­li­ła się do mnie. –> Raczej: …a Ar­naya, ła­miąc wszelkie konwenanse, przy­tu­li­ła się do mnie.

 

Chwi­la sta­łem sam w przed­sion­ku… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Spodziewałem się błędów technicznych, ale nie aż tylu. Muszę uderzyć się w pierś, nie przeczytałem całości po skończeniu, stąd te wszystkie literówki i zgubione słowa. Większość reszty wynika z niewiedzy/niewystarczającego przemyślenia, a byłoza i zaimki z… nie wiem, ale w gruncie rzeczy nieważne z czego, ważne że trzeba się z tym poprawić. Dzięki wielkie za spędzenie nad tym czasu.

Murem mogę stanąć jedynie za “Spytał, czy może już do mamy…”, bo wszystkie spotkane przeze mnie trzy– czteroletnie dzieci mówiły, że “Chcą do mamy/taty”, nie że “Chcą iść”. 

Porywanie faktycznie powinienem był przemyśleć.

Mówią, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, więc przy okazji:

nie potrafiące… -> “Nie” z imiesłowami przymiotnikowymi pisze się razem.

W pewnie sposób… -> Literówka.

Kordylianie, cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. Wiedz jednak, że wszystkie moje propozycje są jedynie sugestiami. To Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

 

Dziękuję za zwrócenie uwagi. No cóż, nie tłumaczy mnie nawet późna pora pisania komentarza. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest pomysł na fabułę, jest nawet niezła jego realizacja. Trochę budzą grozę te bloki tekstu przy zeznaniach – myślę, że na dobre wyszłoby ich rozbicie akapitami.

Bohaterowie – zwłaszcza narrator – fajnie oddani, podobnie jak i argumentacja każdej ze stron. Podoba mi się zastosowanie petriad, jak i mity uniwersum, które są stopniowo wprowadzane w tekście. Tak więc to wszystko na plus dla mnie.

Tak więc mam tutaj niezły koncert fajerwerków, któremu z chęcią dam klika do Biblioteki.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Mnie też się podobało.

Fajny powiew świeżości z Procesem i rasą petriad. Doceniam oryginalność jednego i drugiego motywu. Mam wrażenie, że to kawałek jakiejś większej całości – Proces jest zbyt dobrze obmyślony jak na jednorazowy występ – ale pokazujesz zamkniętą historię, więc nie narzekam.

Bohaterowie logiczni, każda ze stron ma własne przesłanki, które łatwo zrozumieć. Rozterki mnicha też fajne i ładnie oddane.

Po poprawkach Reg tekst wygląda już bardzo przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Łorety, dziękuję!

A teraz żeby się odwołać do tych komentarzy – jeśli chodzi o bloki tekstu przy zeznaniach, myślałem nad tym trochę, ale w końcu zdecydowałem się nie dzielić, bo mnie samego to odrobinę irytuje i jest mylące. Jak widzę kątem oka koniec akapitu w dialogu, to automatycznie włącza mi się myślenie “zaraz będzie koniec kwestii” i przez moment jestem zdezorientowany, kiedy ten koniec jednak nie nastąpił.

I tak, w moim zamyśle Rozejmnat ma być miejscem kilku opowiadań. Mam jeszcze parę pomysłów, ale jestem zmuszony odłożyć swoją twórczość na bok z powodu braku wolnego czasu.

 

Przyznaję, że jak zobaczyłam te bloki tekstu, to się nieco wystraszyłam. Jednak, mimo obaw, opowieści snute przez strony Procesu są napisane w taki sposób, że te ciągi nie przeszkadzają. 

Poza tym mam jak Finkla – ciekawy Proces,(cały ten Rozejmnat jest zresztą interesujący), rasa, postaci. Bardzo ładnie przemyślana konstrukcja, nie dostrzegłam żadnych dziur logicznych. 

Do jednego miałabym tylko maleńkie zastrzeżenie, ale nie jest to zarzut, tylko bardziej kwestia mojego gustu. Średnio mi tu pasują imiona Julia, Bogdan. Masz tu ciekawy, nowy świat z własnymi bogami i mitologią, obcymi rasami, nawet bracia zakonni noszą niecodzienne miana, i takie nasze “swojskie” imiona jak dla mnie wyglądają jak nie z tej bajki. 

Generalnie – dobra robota. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cóż, śniąca, po prostu chciałem, żeby każde imiona się wyróżniały i takie zwyczajne według mnie pasują do zwykłych ludzi ze zwykłego miasta. Mógłbym nazwać ich imionami zagranicznymi, tylko po co? W czym polskie imiona są gorsze od zagranicznych?

I jest mi niezmiernie miło, że się podobało.

Niekoniecznie od razu zagraniczne, ale może takie mniej zwykłe? Rzecz jasna, moje marudzenie, to tylko moje marudzenie, a nie wyznacznik czegokolwiek ;) Tekst jest dobry, bo jest i imiona postaci tego nie zmienią.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

„Założyłem nadany mi czarny habit jeszcze przed śniadaniem” – Nie wydaje mi się, by habit, czy jakikolwiek inny przedmiot można było komuś nadać, chyba że w sensie przesłania pocztą lub kurieriem.

 

„Za nic miałem gadanie starszych. W tym dniu miałem wrażenie, że jestem ważniejszy od wszystkich[+,] bo to ja miałem prowadzić Proces. Co prawda jako jeden z trzech, ale i tak czułem, że rządziłem tego dnia. To ja jeszcze przed zmierzchem wydam wyrok, który zaważy na czyimś losie. Gdy oni będą jedynie studiować stare pisma i sporządzać kroniki o tym, co już było, ja będę wtedy pisać czyjąś historię.”

Raz, że nie bardzo wiadomo kim są „oni” z ostatniego zdania, dwa, że konstrukcja z „gdy” i „wtedy” w jednym zdaniu jest dość kulawa.

 

„Zamiast tego usłyszeli jedynie[-.+:]

– Obiecuję, że będę uważał.”

 

„Odwróciłem się po wiszący na ścianie biały habit dla niej, choć według ściśle określonych procedur[-,] powinienem to zrobić dopiero po “gruntownym upewnieniu się o bezbronności podmiotu”.”

 

„Podszedłem do niej, próbując nie zaczerwienić się na policzkach.” – A gdzie indziej miałby się niby zarumienić?

 

„Gdy spojrzałem na nią kolejny raz, stała już kompletnie naga. Podszedłem do niej, próbując nie zaczerwienić się na policzkach. Gdy stała tak nieruchomo, z tą swoją bladą, lekko poszarzałą skórą, można było ją pomylić z posągiem. Poczyniłem swoją powinność najszybciej, jak potrafiłem.”

Mam też wątpliwości co do „poczynienia” powinności. To niezupełnie to sam, co czynienie.

 

„– Czy petriady charakteryzują się czymś jeszcze poza niebywałą urodą? – wypaliłem bezmyślnie i natychmiast dodałem nerwowo[+:] – Przepraszam, ja…”

 

„…krzesłami, choć mogło przy nim siedzieć aż osiemnaście osób. Dookoła były drzwi do przedsionków, a między nimi okna, choć dużo wyżej, pod samym stropem, żeby nikogo nie można było przez nie wypchnąć. Sam strop ozdobiony był freskiem przedstawiającym stworzenie świata przez Avrana. Najkrócej opisując: w centrum był ogromny wir energii…”

 

W akapicie tym zmieniasz nagle czas z przeszłego na teraźniejszy i z powrotem. To nie najlepszy pomysł. Powinieneś zachować konsekwencję.

 

„Brat Grzmot złapał staruszkę i postawił ją w pionie, po czym mocno trzymając obie ręce, zaprowadził na jej miejsce i usiadł między nią a Arnayą.”

Ogólnie rzecz biorąc, bardzo niezgrabne zdanie. Postawił ją w pionie? Można ustawiać kogoś do pionu, ale to ma znaczenie przenośne, nie dosłowne. Dalej mamy to mocne trzymanie obu rąk, gdzie usiłujesz uniknąć zaimka, ale jego brak powoduje, że ten kawałek wychodzi bez sensu.

 

„Muszę tu zaznaczyć, że według prawa Stajów żadna petriada nie mogła przebywać żywa.” – Nie mogła przebywać żywa gdzie?

 

„Trzynaścioro biedactw, jedno wróciło tylko do rodziców, którzy od razu wynieśli się na południe.” – Tylko jedno wróciło, a nie tylko do rodziców ;)

 

„Ludzie dawali jej prezenty, ustępowali drogi,” – ustępowali z drogi

 

„Wysyłaliśmy poselstwa w góry, ale nie potrafili odnaleźć ich kryjówki.” – Poselstwa nie potrafili?

 

„Po co robicie ornamenty na budowlach, barwne ubrania, rzeźby czy obrazy? – spojrzała po kolei na wszystkich.” – Spojrzała wielką literą.

 

„Kopałam dołki w ziemi wokół siebie. Wyrywałam trawę z ziemi.”

 

„muszę przyznać, że byłam niemniej od nich zaskoczona.” – nie mniej osobno

 

„– No widzi panienka… – zaczęła pani Julia, ale brat Grzmot uciszył ją gestem.

Zaczęło się zmieniać, ale nie wiem, czy na lepsze. Ludzie zaczęli się mi podlizywać.”

 

„Byłam pewna, że odwróci się i zniknie między drzewami[+,] ale on…”

 

No i jeszcze jedna sprawa, na pewno już wspomniana – bardzo długie bloki tekstu katastrofalnie źle się czyta. Czy to opis, czy kwestię dialogową, zawsze lepiej jest to podzielić na kawałki łatwiejsze do ogarnięcia przez ludzkie oko (łatwo bowiem można zgubić czytelnika – ktoś bardziej znudzony może zechcieć od razu przeskoczyć do kolejnego akapitu, machając ręką na treść bloku).

 

 

Ogólnie rzecz biorąc doceniam próbę stworzenia oryginalnego świata i oryginalnej istoty. Fajnie, że nie powielasz oklepanych schematów i z dawna wyeksploatowanych elementów. Na uwagę też zasługuje przyjemna interpunkcja, która tak wielu piszącym sprawia przecież kłopot ;)

Nie podoba mi się za to kompletnie Twój styl. To oczywiście może być wyłącznie mój problem, ale jak dla mnie Twój styl jest dość jeszcze toporny i sztywny. Nie wiem, czy próbowałeś stylizować na suchą relację, czy po prostu tak piszesz, ale ja jako czytelnik odebrałam to nie najlepiej. Za oficjalnie, za mało charakterystycznie, miejscami trochę się po prostu męczyłam. To opowiadanie nie jest miodne, nie “płynie”. No ale na ewentualne szlifowanie stylu masz jeszcze czas, powinien poprawiać się i kształtować z każda kolejną próbą ;)

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Uroczyście ślubuję, że każdy kolejny tekst, zanim go tu dodam, przeczytam trzy razy.

I jak do końca ogarnę z poradników jak dokładnie wygląda betowanie, też będę tego używał. O ile bety się znajdą.

Naprawdę nie wiem, jak mogłem nie postawić przecinków w tamtych miejscach. Ogólnie wszystkie wytknięte przez Ciebie błędy postarałem się teraz naprawić, mam nadzieję że ma to ręce i nogi.

Stylu tu już nie zmienię, bo nijak nie potrafię, ale wiem, o czym mówisz. Oby w przyszłości wychodziło mi to lepiej.

No i wreszcie bloki tekstu po raz trzeci, sprzedane! Jakoś to podzieliłem, wydaje mi się, że w miarę logicznie. 

Tę sprawę pamiętam chyba najlepiej. Pierwsza (+która?) każdemu zapadała w pamięć, bez względu na to, czy była nudna, jak dwóch wielkich panów kłócących się o gruszki na miedzy, czy ciekawa. Ja miałem to szczęście, że moja należała raczej do tych drugich.

Co za koszmarny początek; o co tutaj chodzi? Pierwsze zdanie wprowadza podmiot pojedynczy, który dalej cudownie się rozmnaża. Skąd mam wiedzieć które sprawy są pierwsze, a które drugie, skoro mowa o jednej sprawie?

 

W tym dniu miałem wrażenie, że jestem ważniejszy od wszystkich, bo to ja miałem prowadzić Proces. Co prawda jako jeden z trzech, ale i tak czułem, że rządziłem tego dnia.

Trzech co? Trzech wszystkich? Brakuje tam dookreślenia, np. “trzech sędziów”.

 

Dookoła były drzwi do przedsionków, a między nimi okna, ale usytuowane dużo wyżej, pod samym stropem, żeby nikogo nie dało się przez nie wypchnąć. Strop natomiast ozdobiony był freskiem

 

Tam, dokładnie na północy ze wzniesionymi rękami, bliżej Avrana[+,] jest człowiek.

Przecinek po “Avrana” jest konieczny, bo dopiero tam kończy się wtrącenie – zdanie podstawowe brzmi “Tam jest człowiek”, a nie “Tam bliżej Avrana jest człowiek”.

 

Była letnia noc, siedem lat temu. Wtedy byłem jeszcze zwykłym introligatorem, mieszkałem z żoną na obrzeżach Stajów. Było chłodno jak na lato.

 

Jest coś w tym, co mówi Joseheim na temat stylu. Jest specyficzny, raczej ciężki, nie czyta się tego leciutko, jak tematyka opowiadania mogłaby wskazywać.

Główny bohater, który do tego jest narratorem, tak naprawdę od połowy tekstu nic nie znaczy. Nie rozumiem, dlaczego zastosowałeś narrację pierwszoosobową, skoro opowiadanie właściwie bazuje na monologach postaci, a samych refleksji głównego bohatera jest w sumie garstka. Historia petriady i dwa spojrzenia na nią wypadły ciekawie, ale wykładasz to w dość toporny sposób – najpierw wypowiada się rządca, później petriada. Nie ma konfrontacji, wersja petriady nadpisuje wersję tamtego, wskazuje winnych i ofiarę. Jak dla mnie to niewykorzystany potencjał. Do tego jeszcze wątek Michałka – spodziewałem się, że petriada w końcu uroni tę łzę, chociażby dla świętego spokoju, tymczasem i ten wątek zniknął, nie doczekał się rozwiązania.

Krótko mówiąc, pomysł był całkiem interesujący, ale wykonanie – tak warsztat, jak i konstrukcja fabuły – pozostawiło mnie z niedosytem.

 

Nawet nie zauważyłem tej opcji cudzysłowu na tym pasku opcji. A no to wypróbuję. 

Co za koszmarny początek; o co tutaj chodzi? Pierwsze zdanie wprowadza podmiot pojedynczy, który dalej cudownie się rozmnaża. Skąd mam wiedzieć które sprawy są pierwsze, a które drugie, skoro mowa o jednej sprawie?

Przez dłuższą chwilę musiałem przyjrzeć się temu wszystkiemu, żeby zrozumieć, gdzie tkwi problem i chyba już wiem. “Pierwsza” miała znaczyć “pierwsza w życiu”. “Te drugie” to “ten drugi typ” sprawy, czyli “ciekawe”. Jak tak teraz patrzę, to faktycznie jest to mylące.

 

Trzech co? Trzech wszystkich? Brakuje tam dookreślenia, np. “trzech sędziów”.

 

A tu mógłbym się z kolei kłócić. Nie wydaje mi się, żeby dookreślenie było naprawdę konieczne. Kontekst jednoznacznie określa, o kogo chodzi.

 

Na powtórki nie mam solidnych usprawiedliwień, co najwyżej słabą wymówkę – to mój debiut na stronie, gdzie ludzie rzeczywiście wytykają innym błędy. I… nie wiem jak to zrobię, ale w przyszłości postaram się poprawić ten styl. Poczytam uważnie innych, podpatrzę, jak oni to robią, może coś z tego będzie.

 

Co do sprawozdań z historii – w teorii, w pierwszych koncepcjach Rozejmnatu, Proces miał być dialogiem. W przeciwnym razie po co ściągać strony konfliktu do jednego pomieszczenia? Sam w zasadzie nie wiem, jak to się skończyło na trzech obszernych wypowiedziach, ale jeśli miałbym zgadywać, to chyba tak było mi łatwiej i podświadomie poszedłem tą drogą.

 

I na koniec, sprawa z narratorem przypomniała mi jeszcze jedną rzecz do wyćwiczenia. Muszę jakoś nauczyć się pisania o odczuciach postaci, bo zazwyczaj w takim miejscu się zatrzymuję, myślę piętnaście minut, nabazgrolę jedno zdanie i idę dalej. A wychodzi jak wychodzi.

 

Ogromnie dziękuję za ten komentarz, panie Jasna Strono.

Y!

 

Opowiadanie, jakkolwiek przeczytałem z pewnym zainteresowaniem, a nawet zaangażowaniem, w ostatecznym rozrachunku nie dostarczyło mi zbyt wiele satysfakcji, o czym pisanie również mi jej nie sprawia.

 

Pomysł z petriadami, ich mocami i systemem wartości (łzy tylko dla swoich) jak najbardziej ma potencjał, ale sama historia Arnayi (mam nadzieję, że dobrze zapisałem to imię) już mniej. Analogicznie z Procesem: w ogólnym ujęciu pomysł po prostu fajny – choć, rzecz jasna, zupełnie nienowy – ale jeśli chodzi o tę konkretną rozprawę… no cóż, zawiodło chyba głównie wykonanie, ale, niestety, nie tylko. Cała opowieść jakoś do mnie nie trafiła, a zakończenie było albo gwoździem o trumny, albo młotem ten gwóźdź wbijającym. Co zresztą chyba nie ma większego znaczenia.

 

Nie zgodziłbym się, że styl masz ciężki i nieprzystępny. On jest po prostu – wybacz dosadność – toporny; nieoszlifowany i chaotyczny. Niemniej potencjał tkwi w nim – w Tobie – z pewnością.

Żeby się tu nie rozpisywać, skupię się tylko na zeznaniach bohaterów – zarządcy i petriady. Spójrz, jakie to wielkie bloki tekstów, bez żadnych zasadniczo przerw, praktycznie wyprane z emocji, pozbawione jakichkolwiek elementów cechujących osobę, która wygłaszała ten czy inny monolog; żadnych charakterystycznych zwrotów czy zachowań, żadnych zmian w tempie opowieści, żadnego napięcia, nic. zasadniczo jedyne, co rozróżniało wypowiedzi tej dwójki, to ich treść. Tymczasem popatrz, jak wykreowałeś Julię; kobiecina ma bardzo wyraźny styl, swoje słownictwo i charakter – taka typowa wiejska starowinka operująca prostym, potocznym językiem, a przy tym pełna emocji, swady i naturalności. Normalnie niebo a ziemia w porównaniu z pozostałą dwójką (przy czym zarządca, jako – o ile dobrze zrozumiałem – również człowiek ze wsi, niechby i w jakimś stopniu wykształcony, skoro pracował jako introligator, powinien jednak operować językiem wyczuwalnie podobnym do tego Julii).

Braciszkowie, jakkolwiek trochę nie bardzo pasowały mi ich imiona – brat Grzmot i brat Orzeł trącą niemal groteską przy takiej Arnayi; wręcz się to gryzie (choć rozumiem, że jako przedstawicielka innego gatunku musiała mieć raczej nietypowe w oczach zwykłych Bogdanów, Julii i Cieniów Burzy imię) – generalnie wypadli zupełnie fajnie, choć nie powiem też, żeby jakoś specjalnie zwracali na siebie uwagę. Narrator natomiast zdecydowanie na plus: zupełnie przekonująco wypadł jako nowicjusz podjarany pierwszą w swoim życiu sprawą.

Gorzej że sama sprawa, jak już wspomniałem, jakoś mnie nie przekonała. Oczywiście ogromny plus za niebanalną tematykę – świetnie podsumowałeś ją słowami “Nazwałbym to pojedynkiem między dobrem a godnością.” – niemniej historia petriady wydała mi się po prostu trochę zbyt infantylna, by ją kupić… No, w każdym razie ta jej część traktująca o jej ucieczce z rodzinnego siedliszcza po byle porażce, porywaniu dzieci i tak dalej. Bo asymilacja z ludźmi i pokazanie ich dwulicowości wyszło nawet całkiem całkiem. Generalnie dosyć nierówna ta opowieść, przy czym zakończenie okazało się kamieniem u jej szyi, ciągnącym całość mocno w dół.

Bo widzisz, proces zaciekawił mnie na tyle, że chętnie poznałbym cały jego przebieg, łącznie z ostatecznym werdyktem, a tu dupa. Urwało się w połowie, pozostawiając niedosyt, rozczarowanie i lekką irytację. Tak się, kurde, nie robi.

 

Ogólnie wyszło Ci zupełnie przyjemne opowiadanie z pewnym potencjałem, jednak do tego, bym mógł z czystym sumieniem klepnąć piórko, jeszcze, jeszcze zabrakło.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Z każdym kolejnym komentarzem coraz bardziej żałuję, że nie odłożyłem tego opowiadania na jakieś dwa tygodnie. Wtedy raczej bym zobaczył, co jest nie tak w tym wszystkim.

Dziękuję Wam wszystkim z całego serca, ale Tobie, Cieniu Burzy dziękuję szczególnie, bo dokładnie, na konkretnych przykładach pokazałeś mi, co trzeba poprawić, a co jest na znośnym poziomie nie tylko w tym jednym opowiadaniu, ale w całym moim planowaniu opowiadań.

Jesteście wszyscy wielcy, jeszcze raz dziękuję <3

Spoko, cała przyjemność po mojej stronie.

 

Tylko czemu to opowiadanie nie jest jeszcze w biblio… oh, wait…^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Podobało mi się. Dokładnie takiego tekstu potrzebowałam na dzisiejszy wieczór – składnie napisanego, logicznie poprowadzonego, interesującego. Raziły mnie te deklaracje pod koniec, kiedy mnisi rozważali wyrok, jakby żywcem wyjęte ze współczesnego programu publicystycznego. To według mnie spłyciło ciekawy problem i konflikt, który poruszasz. Wszystko nagle zostało wyłożone kawa na ławę, prostym publicystycznym językiem, i czytelniczka nie ma się już za bardzo nad czym zastanawiać. No i porównywanie przez Arnayę porywania dzieci do ornamentów i obchodzenia świąt przez ludzi wydaje mi się jednak mocno z pupy.

Popracowałabym nad stylem. Nie jest źle, jednak może być znacznie lepiej. Sedno historii zostało przedstawione w najprostszy możliwy sposób – proces, po kolei wypowiedzi stron, nikt sobie nie przerywa, każdy się zgadza ze słowami oponenta, nagle między tymi osobami nie ma żadnych relacji, jakby każdy przemawiał w próżni. To mnie trochę rozczarowało, bo po początkowych fragmentach miałam nadzieję na bardziej finezyjne rozwiązanie konfliktu.

Jednak na bibliotekę pewnie bym kliknęła bez większych oporów.

Spodobał mi się pomysł na osnucie opowiadania fantasy wokół rozprawy. Na plus też petriady. W sumie przeczytałem też bez bólu… 

No ale rzeczy, które można tu poprawić, wydają mi się rażące, więc to raczej o wadach będzie mój komentarz. Postaram się krytykować konstruktywnie. Wszystko to potraktuj jako sugestie, nie jako jedyny słuszny przepis na dobre pisanie. 

Pierwsza sprawa – oparłeś opowiadanie na dialogu. Ale bohaterowie rozmawiają… monologami. Ich wypowiedzi są nierealistycznie długie. Tym bardziej jak na sąd. W sądzie padają krótkie pytania i krótkie odpowiedzi. Nie ma miejsca na snucie opowieści, jest miejsce na fakty. W normalnej rozmowie zresztą też zazwyczaj ktoś komuś przerywa, coś wtrąca, dopytuje. 

No ale zamiast przekonującego dialogu, zaserwowałeś właściwie trzy opowieści: Bogdana, babci, petriady. Wypadałoby każdą z tych opowieści zróżnicować pod kątem stylu. I lepiej by się czytało, gdyby nie było tak długich akapitów. Mogłaby z tego płynąć pewna korzyść, a mianowicie…

…docieramy tu do drugiej sprawy – co właściwie robi główny bohater? Głównie słucha. Moim zdaniem ciekawsze są historie, w których główny bohater działa. Tutaj powinien drążyć do prawdy, naprowadzać przesłuchiwanych pytaniami, a na koniec zawalczyć o sprawiedliwość. Tymczasem wyrok zostaje podjęty za sprawą jego jednego monologu. 

Po trzecie – kompozycja. Wstęp jest niezbyt istotny. Nie ma dla mnie znaczenia, która to sprawa bohatera – ważne, że jest on nowicjuszem. Końcówka też trochę od czapy, bo domyka mini-wątek miłosny. A przecież co jest sednem tego opowiadania. Temat fajny, rozważania międzyrasowe, porównanie ronienia łez na zawołanie do prostytucji – świetne! Naprawdę dałoby się z tego zrobić ciekawą historię. Może przydałoby się więcej dramatu, może więcej rozpraw, jakieś zwroty akcji, czyli fakty, które postawiłyby sprawę w nowym świetle… Wiem, że to raczej krótki metraż, ale po prostu zabrakło napięcia. 

Po czwarte – styl. Mignęło mi gdzieś w komentarzu, że twierdzisz, że już go nie zmienisz. Z takim podejściem daleko nie zajdziesz. Ale dobra wiadomość: styl można szlifować. To przyjdzie samo, pod warunkiem, że będziesz dużo pisać i dużo czytać. Jeśli mogę coś doradzić pod kątem doboru lektur, to polecam polską literaturę. Klasykę pewnie pamiętasz na świeżo ze szkoły, więc zwróć szczególną uwagę na współczesnych rodzimych pisarzy. Najlepiej tych od literatury niegatunkowej, bo jednak typowa fantastyka czy kryminały wydają się bardziej na jedno kopyto. Zobaczysz różne style, wyciągniesz wnioski, znajdziesz własną drogę. Trochę na zasadzie analogii: jesteś tym, co jesz – piszesz tak, jak czytasz.

No i z pisaniem, tak jak z jedzeniem, ważne, żeby czuć się dobrze i pozostawać zdrowym.

 

Mimo wszystkich zastrzeżeń, debiut całkiem udany :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Funthesystemie, po pierwsze może trochę offtopowe pytanie, jak do Ciebie mam się zwracać, bo “Funthesystemie” wygląda co najmniej dziwnie. No i Ocho, bo kwestie przez Was omawiane są bardzo podobne.

Teraz moje odniesienia do kolejnych spraw:

Pierwsza – sam to zdążyłem zauważyć i, kurczę, żałuję, że tak późno. I aż dziwne, że tak późno, bo teraz to mnie samego razi. Nie wiem, w jakim stopniu akceptowane jest na tym portalu repostowanie opowiadań po ich gruntownym ulepszeniu, bo chciałbym się jeszcze kiedyś z tym zmierzyć z tym tekstem i dać Wam do wglądu.

Druga – nie mogę się inaczej odnieść, niż przyznać rację. Rację w każdym słowie.

Trzecia – jest w tym może i trochę racji, ale chciałem bardziej zakreślić osobowość narratora.

Którego potem zupełnie zmarginalizowałem. Bez sensu.

A to wszystko wynika z jednego – pośpiech. Pisałem to trzy dni. Nie odłożyłem, ba, nawet nie przeczytałem po skończeniu, z czego wynika ta obszerna łapanka Reg i dziwaczne porywanie dzieci. Teraz widzę, jak bardzo to źle wpływa na jakość tekstu.

No i czwarta – mówiąc, że stylu już nie zmienię, miałem na myśli tylko to opowiadanie. Chcę się rozwijać, chcę umieć pisać coraz lepiej. Jeśli widzę krytykę stylu, od razu włącza mi się lampka, żeby coś zmienić. Choćby i powolutku, małymi kroczkami. 

Dzięki wielkie za wskazówki.

Kordylianie, może być po prostu “Fun” albo “Funie” :)

Oczywiście możesz poprawić tę historię, ale osobiście wolałbym czytać coś nowego. 

I zawsze warto odłożyć tekst na jakiś czas. Niekiedy doradzam wręcz, by napisać kilka opowiadań, a dopiero potem wybrać najlepsze z nich i je opublikować. Zachowanie tekstu dla siebie i szuflady też ma swoje plusy: nie boisz się eksperymentować, nie tracisz przyjemności z pisania (a mógłbyś stracić, gdyby Cię paraliżowała w trakcie pisania myśl “a co powiedzą czytelnicy”). 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Wiesz, co mi się najbardziej podobało?

Fresk. Fajny pomysł, ładnie, subtelnie i oryginalnie opisany, zręcznie wykorzystany w końcówce. Gdyby całość tekstu była technicznie na tym poziomie, byłoby naprawdę nieźle. Tymczasem stylistycznie im bliżej końca, tym gorzej. Pokazałeś tę samą historię z trzech perspektyw – i to jest dobry pomysł, ale nie w tym wykonaniu. Trzy drętwe przemówienia, udające dialog, mało wiarygodne psychologicznie (cały tekst Bogdana, zwłaszcza jego reakcja na pojawienie się istoty, która dopiero co ukradła mu dziecko), z anachronizmami (kolejki do sklepów). Pomysł na prawdziwy charakter łez petriady ciekawy, ale sprzedany w formie zbyt mało subtelnej, dosłowny, brutalny, momentami budzący moje zażenowanie.  Najbardziej jednak jestem rozczarowany ostateczną konstrukcją wyboru, przed którym staje narrator – jego decyzja wydaje się oczywista, nie ma w niej cienia dobrze skonstruowanego konfliktu wartości, nie ma zaskoczenia, otwarcia nowej perspektywy i w rezultacie opowiadanie nie ma w ogóle kulminacji. W pierwszych zdaniach nadmuchałeś balon, z którego potem spuściłeś powietrze ;)

Pomysł na cykl opowiadań o rozprawach jest ciekawy, ale zanim się za niego zabierzesz powinieneś obejrzeć, albo przypomnieć sobie kilka klasycznych dramatów sądowych.

Wracam z komentarzem piórkowym.

Miałem problem z tym tekstem. Bo motyw przewodni oraz cały koncept jest rewelacyjny. Ale szwankują elementy wykonania, które określił u siebie w komentarzu Cobold. Pamiętałem ogólny koncept, ale kto kogo i o co skarży – nie. Pamiętałem fresk i odczucie zażenowania narratora, gdy musi zbadać nagą petriadę, ale co dokładnie potem się działo – zapomniałem.

Tutaj chyba faktycznie brakuje czegoś mocniejszego w przemówieniach bohaterów rozprawy. Czegoś, co byłoby może punktem zwrotnym albo powodowałoby mocny konflikt moralności.

Tym razem więc jestem na NIE. Ale jestem przekonany, że kolejne pomysły będą jeszcze lepsze niż ten :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Kupiłeś mnie oryginalnością Procesu i petriad. Fajnie spotkać coś nowego w fantasy.

Bohaterowie nie rzucają na kolana złożonością, ale przynajmniej są logiczni. To prawda, że mógłbyś jakoś urozmaicić ich przemowy. Niech sobie przerwą, niech ich mnisi zganią, niech sąsiedzi smarkają albo się czerwienią… Istnieje mnóstwo pretekstów do rozbijania bloków tekstów. Wzbogacenie interakcji między stronami Procesu nie zaszkodzi.

Kiedy czytałam tekst, wyglądał już bardzo przyzwoicie pod względem warsztatowym.

Jestem na TAK, czyli. Ale nominowałam, więc to od dawna wiadomo.

Babska logika rządzi!

To wyjaśniło się z biegiem czasu i muszę przyznać, że byłam niemniej od nich zaskoczona.

Niemniej = ale, mimo to.

Tak samo = nie mniej ;)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Och. Racja. Dzięki za wytknięcie i przeczytanie!

Nowa Fantastyka