- Opowiadanie: oko - Pieśń drzewa

Pieśń drzewa

Jeszcze mnie tutaj nie było. Być może czas najwyższy to zmienić. A może tylko mi się zdaje. W każdym razie skusiła mnie przewidywana liczna konkurencja – nie zawiodłem się.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pieśń drzewa

Widnokrąg, już w intymność zmierzchu odziany, przecięła różowo-fioletowa wstęga wstecznego ciągu silników bezzałogowego lądownika, znającego drogę do celu lepiej niż jego operator, który przysyła go tutaj raz na dwadzieścia pięć lat, realizując jednoznaczne dyrektywy zapisane w regulaminie zatwierdzonym tak wysoko, że nikt nie ma odwagi na polemikę. Szczególnie, że rzadko któremu operatorowi udaje się zawodowo dożyć powtórnego kursu. Być może dlatego wciąż tu dociera (zapewne bardzo archaiczny obecnie) transporter, przywożąc zapasy na czarną godzinę, na przetrwanie, na podtrzymanie życia pośród nieznanego. I plotek kilka w szpalty gazet zebranych z tak wielu światów zupełnie nieznanych, że wydają mi się niepojętymi.

 

Idę, z szacunku dla pamięci i zaangażowania nadawcy, żeby nie zawieść zaufania, ale pozwolić trwać legendzie i domniemaniom. Idę szybko, aby nie nadwyrężać cierpliwości operatora, w którym tkwić może mniej wiary niż cynizmu. Jeśli poderwie maszynę zanim dotrę – ona więcej tutaj nie powróci. Zatrzasną się zamki archiwum, strzeżone czerwienią pieczęci: zaginął w akcji, los dalszy nieznany, z herbem służb tak tajnych, że nawet prezydent wszechświata będzie musiał uzyskać zezwolenie na wgląd w akta, a szczegóły ukryte zostaną w najczarniejszym sejfie. Czysta ironia, że może mnie odesłać do archiwum ktoś, kto absolutnie pojęcia nie ma o tym świecie, zupełnie nie zna historii planety. Z błahego powodu mogę stać się opowieścią mroczną i niedokończoną, pełną niedomówień i domysłów fantastycznych. Legendą tkwiącą pośród świata zakazanego i wykreślonego dożywotnio z rejestru celów kolonizacyjnych ludzkości.

 

Był taki czas, gdy lądująca maszyna czekać musiała tydzień albo i dwa, kiedy lekceważyłem wysiłki cywilizacji, lecz z czasem dojrzewałem i okres ignorancji skracał się kwantowo – najwyraźniej poczułem zew. Więź z zewnętrznymi światami, które wciąż istnieją i zadaniowość kumulują w prostych sekwencjach taktowanych wodorowym zegarem. W przestrzeniach zdeterminowanych wartością oczekiwaną, wiarygodnością sukcesu, którą maszyny potrafią zmierzyć bezwzględnie, nawet na podstawie niepełnych danych. Podeprzeć analizę konsumpcyjnie uzasadnionym ryzykiem i przewidywalną liczbą ofiar. Założenia zawsze można ukształtować zgodnie z wolą decydenta, jednak wynik objawi się jako najchłodniejsza z możliwych kalkulacja. Dlatego ilekroć zobaczę warkocz gazów hamującego transportera, staram się przywitać gościa z szerokiego świata i własną obecnością odwdzięczyć się za mozoły kosmicznej wędrówki w ten złowieszczy dla ludzi świat. Podtrzymać opowieść, której nierozerwalną częścią jestem gdzieś tam, daleko, dokąd wracać nie zamierzam.

 

Idę. Jak jubilat jeszcze nieogolony, przyłapany z zamglonym wzrokiem o poranku, w porozciąganych dresach, lecz to przecież jedyny gość, który mnie odwiedza. Raz na ćwierćwiecze, nienachalnie, wstępuje sprawdzić, czy wciąż żyję. Nie z pustymi rękami. Za każdym razem zaprasza, żebym rozpakował niespodziankę – pakiet przetrwania, którym od dawna gardzę, bo na miejscu mam przecież wszystko, czego potrzebować mógłbym do życia. Otwieram przesyłkę z szacunku dla tych, którym nieobce było podejrzenie, że wciąż istnieję, że żyję, choć logika darła się wniebogłosy, że to niemożliwe, absurdalne i sprzeczne z dostępną wiedzą. Lekko zawstydzony, jednak skwapliwie kroki stawiam, żeby otworzyć hermetyczne koperty z prezentami wprawiającymi mnie w zażenowanie, bo pojęcia nie mam, jak ich użyć, krzywdy sobie nie czyniąc. One są zbyt nowoczesne, zbyt zaawansowane. Odkładam zazwyczaj wszystko do magazynu w czeluściach ratusza, bo kto wie, czy nie staną się zalążkiem kolejnej kolonizacji, czy nie skorzysta z nich ktoś na tyle odważny lub głupi, żeby spróbować raz jeszcze, żeby zagrać w rosyjską ruletkę, pojedynek z Drzewem, gdzie bronią się stanie niezłomność pamięci.

 

W zamian wysyłam słowa. Opowiadam i przypominam – zapewne daremnie, ponieważ echem żadnym nie wraca komunikat zrozumienia, tylko skondensowane pokarmy, hydratyzowana żywność, broń doskonalsza od poprzedniej, tajemnicze gadżety nieznanego zastosowania, garderoba i czasami (jeśli pakujący jest młodym człowiekiem o dość perwersyjnych gustach) egzemplarz „Playboy’a” raz zaledwie głodnym wzrokiem liźnięty. Bezrozumne działania powtarzane cyklicznie, według schematu. Za każdym razem wysyłam własne wspomnienia, żeby pamięć przetrwała. Zapewne mówić już nie potrafię, bo zrozumienie nie wraca – nawet, gdy bogatszy jestem o kolejne dwadzieścia pięć lat doświadczenia.

 

Idę, nogi wyciągając rączo, żeby nie przegapić, bo transporter zastał mnie tak daleko, że doba minie niechybnie zanim dojdę, więc tym bardziej wyciągam kroki i sapię rytmicznie pośród lasu gęstego, zdrowego i parującego po dniu upalnym, resztką daniny dla tych wszystkich słońc pazernych i nienasyconych, zaglądających w tutejszy widnokrąg każdego dnia. Zmierzch kusi mnie pierwszym cieniem, kusi aromatem żywic i sokiem słodkim, którym karmią się liście leśne, nim ściółka przyjmie je z podziękowaniem, bo pośród niej, butwiejąc, staną się nawozem i przyszłością. Liście szemrzą niedokończone myśli i pieszczą mnie drżącym szeptem zapraszając na spoczynek, ale ta barwna iskra, co niebo przecięła wzywa mnie, abym nie ustawał w wysiłku.

 

Kroki powielam niezmordowanie i wspominam czas pionierki. Mój debiut wspominam, kiedy zaledwie trzeci raz w dłoni brzytwę trzymałem, a chwilę później w drogę zostałem wysłany pośród zwiadowców skażonych poznaniem zbyt wielu światów, żeby mogli na mnie patrzeć jak na równego sobie. Pobłażliwi, bo wielcy byli wszyscy, patrzyli, jak we mnie rosły pytania, kiedy dłonie spocone od emocji szukały nieświadomie broni, z którą ćwiczyłem pod surowym wzrokiem instruktorów… Kiedy szukałem wsparcia, otuchy i potwierdzenia, że wiemy co robimy i jesteśmy w stanie tego dokonać, a potem wrócić bezpiecznie. Ale… Oni też nie wiedzieli, bo zanurzaliśmy się w przestrzenie nieznane nikomu. W światy, które trwały wiekuiście i bez nas radziły sobie doskonale. Jak każdy świat, do którego przybywali wcześniej, jako kolonizatorzy, zwiadowcy, głodni uzurpatorzy, tak i ten był zagadką, którą należało szybko rozwikłać bez strat własnych.

 

Kiedy przybyliśmy na tę planetę, bliżej było mi już do wojennej emerytury niż do entuzjazmu żółtodzioba. Przybyliśmy dość nieśmiało i skromnie, jak to zwykle bywa – małym zwiadem. Żeby rozpoznanie dokończyć i sprawdzić, czy ludzkość jest w stanie spacyfikować bezkreśnie dziewicze przestrzenie, czy damy radę osiągnąć dodatni PKB, wysysając tę krainę po kres rentowności. Taka randka w ciemno, z której da się wrócić bez żalu, gdyby partner okazał się toksyczny albo zbyt skrzywionej postury psychicznej. Kolonizacja planety była założeniem wiarygodnym, z dodatnią wartością oczekiwaną, potwierdzoną analizą przez multizakresowy zespół specjalistów, którego łączne IQ można było porównać wyłącznie z rozmiarem jego bezdusznej bezwzględności. Jeśli zaakceptuje się liczbę nieuniknionych, a dopuszczalnych ofiar, opanować można każdą przestrzeń. To tylko kwestia rozciągnięcia poziomu tolerancji. Wiadomo – darmowy obiad nie istnieje, więc ktoś zapłaci. Zespół analityków gotowy był ponieść konsekwencje, za które zapłacą inni, a zwiadowcy kalkulowali wyłącznie wtedy, kiedy dysponowali zasobami umysłowymi wystarczającymi do podobnej operacji, a i to nie zawsze. Jeśli nie – gnali naprzód, z gorączką w oczach krwią nabiegłych – umrzeć, lub zwyciężyć! Virtuti militari! Pluj, jeśli masz odwagę! Szarżuj, póki żyjesz, póki krew gorąca jeszcze nie wsiąka w żyzne popioły geografii obcych planet. „Najcieplejsi” zawsze gnali jako pierwsi i często kolejnej szarży dożyć nie umieli.

 

Ale my napluliśmy tej planecie w twarz, choć nie bezmyślnie. Analitycy zbyt mądrzy na ekstrawagancje kosmicznie drogich podróży zdecydowali o przyszłym losie planety – więzienie dla dożywotnich skazańców. Idealna lokalizacja i warunki. Daleko od wszystkiego – od wszechświata, od ucieczki, której bez wyrafinowanego sprzętu dalekiego zasięgu z sukcesem się nie uda zrealizować, od skarg, że w tyłek gniecie nierówność terenu, od mediów, które szukając sensacji potrafią przekroczyć budżety przewidziane na ekspansję kosmiczną. Margines rzeczywistości, zaścianek wszechświata, w sam raz dla degeneratów i awanturników – Nowa Australia, która przyjmie we własnych, piekielnych kazamatach każdego, kogo przyjąć już nie chce żadna inna kosmiczna cywilizacja. Przyjmie i przygarnie po ostatni oddech bezwarunkowo, choćby to dożywocie miało trwać krócej niż rozbłysk wystrzelonego pocisku.

 

Kolonizacja odbywała się etapami, według schematów opracowanych tak dawno, że nikt się już nad celowością nie zastanawiał, tylko realizował standardy. Na początek poleciały maszyny. Przeanalizowały procentowy skład atmosfery, roczne opady, gradient temperatur, strukturę gleby, miliardy innych czynników fizyko-chemicznych określających potencjał planety i jej stopień adaptacyjny. A kiedy okazało się, że ludzkość względnie bezpiecznie może tam przebywać – poleciały maszyny budowlane. Molochy, które w wybranym miejscu miały osadzić przyczółek, na wszelki (dosłownie wszelki) wypadek ufortyfikować go i uniezależnić od warunków zewnętrznych. Teren wzdłuż krawędzi jakiegoś olbrzymiego lasu został wybrany na lokalizację bazy ze względu na jego względnie płaską powierzchnię i w kwadracie o boku pięciu kilometrów maszyny rozpoczęły prace – splantować, wyrównać, zagęścić i wylać posadzkę z zazbrojonych polimerów tak skomplikowanych, że chyba już tylko maszyny pamiętały, co z czym należy mieszać i w jakich warunkach. Utwardzacze i plastyfikatory, cała ta chemiczna różdżka, która pozwalała uzyskać monolit pseudobetonowej podłogi pod stacjonarny obóz.

 

Standardowo rozmieszczone wzdłuż granic Kwadratu (jak zwyczajowo nazywaliśmy osady) kontenery o wysokości ośmiu, a miejscami nawet dwunastu metrów stanowiły jednocześnie mury zewnętrzne, jak i część mieszkalną dla przyszłych przymusowych kolonistów. W centrum stanął, stanął oktagon Ratusza – punkt dowodzenia i ostatni bastion zapewniający co najmniej roczną samowystarczalność i przestrzeń, w której niewygodnie, ale cała osada skryć się mogła i dotrwać odsieczy. Lądowisko dla wszystkiego, co miało prawo tu wylądować, tzn. transport więźniów, dostawy sprzętu i prowiantu, desant awaryjny i ewentualne podwody do dalszej ekspansji, lokum dla zaplecza badawczo naukowego i nie wiadomo jakich służb pomocniczych, mnożących się w nieskończoność, bo za armią w drogę rusza cała cywilizacja, nawet ta, o której głośno nikt mówić nie chce, choć każdy się jej domyśla.

 

Na pamięć to znałem po wielu wcześniejszych, udanych inwazjach, o których teoretycznym przebiegu w trakcie szkolenia wielokrotnie czytałem rozgorączkowany, nim pierwszy raz wziąłem udział w rzeczywistej imprezie. A później przemierzałem kolejne obozy, w których mogłem zorientować się całkiem po omacku, tak były do siebie podobne. Punkty produkcji i dystrybucji wody, wydawania pożywienia stawały dokładnie tam, gdzie stały na wszystkich planetach, ten sam kolor, oznakowanie i rozmieszczenie. Odbitka fotograficzna perfekcyjnie powielona, wierna do obłędu. Wieże obserwacyjno-pomiarowe, drogi na zewnątrz, dyslokacja uzbrojenia, magazyny – do znudzenia znormalizowane i monotonne tak, że po dziesiątej misji człowiekowi oczy przestawały być potrzebne w obrębie Kwadratu.

 

Zmęczony już byłem tą powtarzalnością i kolejnymi misjami, a pora nadeszła pomyśleć o stabilizacji, więc zgłosiłem się na ochotnika na stanowisko komendanta wioski. Miało być trochę nietypowo, ponieważ ktoś na górze poszukiwał lokalizacji nie na pola uprawne, sypialnie dla imigrantów z zagrożonych klęskami żywiołowymi terenów czy poligon do uprawiania sportów ekstremalnych, lecz na galaktyczne więzienie dla dożywotnich skazańców. Planeta leżała na krawędzi wszechświata, daleko od głównych szlaków transportowych, wielkiej polityki, sojuszy międzygwiezdnych – prowincja po prostu, a jeśli komuś potrzeba wojskowej nomenklatury, to powiem wyraźnie – zadupie. Sierociniec wszechświata istniejący niezrozumiałym przypadkiem, niby psie gówno, beztrosko ozdabiające pas ziemi niczyjej tuż przed tablicą z napisem: The End. Fragment tak nieistotny, że w sam raz na bezapelacyjne i nieodwołalne więzienie. Historycznie Ziemianie skutecznie wypróbowali ów system po odkryciu Australii, z której korzystali niczym z wychodka, spuszczając tam wszelkie europejskie odpadki tak długo, aż ta nie ucywilizowała się sama i zaprotestowała. Jednak trwało to wystarczająco długo, żeby ekonomia pogłaskała po głowach zarówno prowodyrów, jak i pomysłodawców, a zwycięzców trudno jest targać za brody i wypominać etykę poczynań czy ideologię, więc wyłącznie historia czuła się zawstydzona, gdy świat starał się udawać, że nie pamięta.

 

Pilnowanie pensjonariuszy sprowadzać się miało do raportowania, więźniowie mogli się rozpierzchnąć, gdyby zaleźli w sobie dość odwagi, żeby zamieszkać poza przyczółkiem i żreć to, co znajdą. Procedury jasno podkreślały ryzyko powtarzając ostrzeżenia do znudzenia każdemu skazanemu na zsyłkę – zmiany genetyczne, nieznane toksyny, pasożyty – bezpieczniej nie jeść nic przed ukończeniem zaawansowanych badań, a to potrwać musi, nim miejscowy rarytas fioletową pieczęcią zostanie oznaczony jako konsumpcyjnie bezpieczny. Stąd produkcja wody i pożywienia w Kwadracie. Może ciut monotonnego, ale bezpiecznego, wypełnionego treścią do w pełni zbilansowanej diety. W nagrodę za wyrzeczenie się ekstrawagancji żywieniowych – obietnica, jak szczypta przypraw albo przysłowiowa wisienka na torcie – nie pojawi się groźba, że człowiekowi wyrośnie dodatkowa noga czy oko na plecach, skóra nie zakwitnie błękitnymi łuskami nieuleczalnie, a wątroba nie wyschnie, kurcząc się do rozmiaru ziarnka kawy.

 

Maszynom geometria budowy nie sprawiła kłopotu, więc już w trakcie robót pierwszy oddział zwiadu zmierzał w stronę dziewiczego zaścianka. Wolałem osobiście zobaczyć, na co się zapisałem, zanim pojawią się kuracjusze. Gdy lądowaliśmy, mury zewnętrzne powlekane dopiero były warstwami siatek ochronnych, a Ratuszowi brakowało najwyższej kondygnacji – lotniska. Z małym zespołem doświadczonych zwiadowców zajęliśmy się najpierw standardową weryfikacją obronności wioski, a później podjęliśmy pierwsze próby eksploracji okolic za murami, nadzorowani czujnym okiem elektroniki łypiącej z murów na wszystkie strony i mierzących we wszystko, co czujnikami wykryć się dało jako potencjalne zagrożenie. Maszyny z mrówczą cierpliwością kończyły czyścić przylegający od zewnątrz teren poziomym marginesem o szerokości stu metrów. Czyścić, żeby ów pas pokryć również polimerową podłogą, spod której nic i nikt zaatakować nie będzie w stanie. Może wydawać się paranoją, jednak zdarzały się światy, gdzie atak nadchodził spod powierzchni i owo na wyrost budowane przedpole uratowało całkiem sporo pionierskich tyłków.

 

***

 

Szedłem już wiele godzin i czułem znużenie niekończącym się marszem. Dojrzała noc otulała mnie ciepłem i aromatem stygnącego lasu. Czas na regenerację – pomyślałem i ufnie przytuliłem się do najbliższego pnia, układając się wygodnie w kołysce gęstych korzeni i nisko wiszących gałęzi. Wtuliłem się w te sękate ramiona jak w korpus matki, a Drzewo niańczyło mnie w milczeniu i bardzo dyskretnie. Jak zwykle pozwoliło nacieszyć się pieszczotą i nie gderało, kiedy się wierciłem szukając wygodniejszej pozycji. Żadna matka nie wypuści z objęć zmęczonego, głodnego dziecka, więc karmiło mnie swoimi sokami, tuliło i zupełnie bezwstydnie szukało na moim ciele uszkodzeń. Na razie tylko zewnętrznych, ale wiedziałem, że gdy tylko sen mnie zmorzy, zacznie się dogłębna diagnoza zakończona regeneracją najdrobniejszych oznak zmęczenia i chorób organizmu, że zostanę uleczony tak, że nawet wyobraźnią nie sięgam wystarczająco głęboko.

 

Drzewo, przywykłe do poznawania życia korzeniami, zwiedzało mnie jak swoją własność, jak… Dziecko właśnie, objęte matczynymi dłońmi i troskliwie kontrolowane, czy krzywda mu się nie dzieje. Pieszczota miłością napędzona i strachem, żeby skazy nie przegapić, nie spóźnić się z ratunkiem. Pierwszy raz był dla mnie szokiem i krzykiem protestu – zanim obozowe życie w obrębie Kwadratu ustabilizowało się w rutynę, poszedłem skryć własne wątpliwości i bezsenność w tym lesie, który po sąsiedzku rósł sobie. Poszedłem zupełnie sam, bez tej całej, cholernej elektroniki, która majtała się i piszczała albo świeciła i upominała o zauważenie, przeliczając funkcje życiowe, zagrożenia, tabelaryzując statystyki i bieżące analizy, ubierając czujniki w kolory wskazujące poziom zagrożeń. Poszedłem jak dorosły facet, który ma gorszy dzień i zamiast utopić wątpliwości w kieliszku czegoś bezbarwnego, postanowił wykrzyczeć w bezdomności własną intymność i najgłupsze nawet żale. Do tego potrzeba samotności najdoskonalszej z możliwych, bo nikomu nie zależy na łatce świra, który klnie wniebogłosy atomy powietrza tylko za to, że są bezbarwne, nie na przykład pomarańczowe, zamiast dziękować, że w ogóle są.

 

Rzygać mi się już chciało od wszelakich wytycznych, konieczności i obowiązków zebranych w regulaminy sztywno i jednoznacznie. Zostawiłem za sobą wszystko, na co mi odwagi wystarczyło, założyłem zaledwie fragmenty zwiadowczego stroju, porzucając zewnętrzne, wzmocnione warstwy, a za pas włożyłem nóż – taki całkiem analogowy, bez śladu wspomagania – ot, zabawka do strugania patyków, a nie współczesna broń defensywna. Wziąłem puste kieszenie, w których wreszcie zmieściły mi się dłonie i gwizdałem beztrosko i bez większego sensu, bo stopień mojej muzykalności nie mieścił się nawet w najbardziej tolerancyjnych skalach umuzykalnienia – najbliżej było mi do kategorii „pozostałe”. Spakowałem nic oraz własne, czarne myśli, maszerując w stronę lasu, aż wszedłem pomiędzy drzewa bez żadnego planu czy oczekiwań. Tłukłem się pośród plątaniny gałęzi być może nigdy niespenetrowanej okolicy i wywnętrzałem się raczej wulgarnie. Taka męska spowiedź do krwi szczera z wytykaniem palcami i niespełnionymi oczekiwaniami względem majestatu dowolnego i siebie samego.

 

Snułem się po lesie jak niedzielny grzybiarz, jak kompletny amator, a nie zawodowiec – nie patrząc pod nogi ani za siebie, nie nasłuchując ani nie notując własnego położenia względem czegokolwiek, co mogło pełnić funkcję drogowskazu, który mnie bezpiecznie doprowadzi do punktu wyjścia. Nie! Zachciało mi się ekstrawagancji i spontaniczności, aż pogasły wszystkie słońca, a czapa liści odbiła poświatę nocnego nieba w kosmos, zostawiając mnie sam na sam z mrokiem zbyt głębokim, żeby przestrzeń mogła mieć jakiekolwiek znaczenie. Wreszcie stanąłem pośrodku niczego o rozmiarze dowolnie małego wszechświata. Zanim pomyślałem o postawieniu kroku, musiałem zbadać dłonią ciemność szukając demonów i przeszkód, ale bez noktowizji powrót wydawał się nazbyt żmudnym, żeby mógł zakończyć się sukcesem. Nie dysponowałem sprzętem, więc pogodziłem się z losem i postanowiłem znaleźć łóżko pod pierwszym lepszym drzewem i doczekać brzasku – w końcu to kwestia pojedynczych godzin zaledwie, a mrok jako taki nie zabija. Otoczenie dotychczas wydawało się być neutralne, może nawet wystraszone bardziej niż ja.

 

Dobrnąłem przez ten mrok dłońmi do najbliższego pnia i wymacałem pod nim parę korzeni snujących się po powierzchni gruntu, tworząc jakby ramę łóżka wypełnioną suchymi, liśćmi – więcej nie było mi trzeba – położyłem się i – wsłuchany w śpiew korony Drzewa – zaskoczyłem samego siebie zasypiając nieomal natychmiast. Nie poczułem nawet pierwszej pieszczoty, kiedy Drzewo bardzo delikatnie sprawdzało moje ciało, jakby chciało poznać jego kształt. Zdawało mi się, że śnię, gdy karmiło mnie syropem, a ja piłem go zachłannie przypominając sobie, że ostatni łyk wody wyścielił mi usta dawno minionym popołudniem.

 

Ciąg dalszy snu był tak niezrozumiały, że uwierzyć weń nie chciałem bardzo długo. Macki Drzewa, wykorzystując najdrobniejsze otwory mojego ciała, nawet pory na skórze, wniknęły we mnie ponadzmysłową pajęczyną i wykorzystując autostrady sieci krwiobiegu i układu nerwowego rozpierzchły się dendrytami po krańce mojego wnętrza, idealnie naśladując cieniem trójwymiarowe systemy życiowe mojego ciała odpoczywające nierozważnie pod Drzewem. Bałem się przyznać do tej myśli, że opanowało ciało po kres, że mogło mnie pożreć, zniewolić, zniszczyć – mogło wszystko, lecz zamiast tego przez całą noc uczyło się mnie, naprawiało i regenerowało, co własnym, nieumiejętnym użytkowaniem zepsułem w organizmie. Wyjadło ze mnie robactwo i to, co mnie ogranicza, spowalnia i czyni słabym, pozbawiło nadmiarów, nawilżyło i przesmarowało każdy ubytek, przesuszony element. Niedoleczone rany, choroby w tak wczesnym stadium, że dojrzewały bezobjawowo nawet dla zaawansowanej elektroniki, prozaiczne zmęczenie materiału biologicznego, genetyczne skazy, defekty nabyte wojenną tułaczką i dietą… Jak odkurzacz, wysysało ze mnie śmieci nagromadzone w trakcie życia.

 

Kiedy się obudziłem, wstałem jako organizm młody, twardy i zdrowy. Przestraszony odrobinę bardziej niż chciałem przyznać, oszołomiony własną fizycznością tak różną od wczorajszej. Stałem się kinetyczną doskonałością człowieczą, sprężyną zwiniętą jak kobra na okamgnienie przed atakiem. Sękatym rdzeniem o kroku sprężystym i wzroku, który mógł pogardzać już noktowizją. Sam nie wiedziałem, kim wstałem, ale z weterana-emeryta został na mnie jedynie niekompletny, wczorajszy mundur. Uciekłem, a tempo mojej ucieczki świadczyło nie tylko o bieżącej żywotności – biegłem napędzony przerażeniem. Paniką spowodowaną podejrzeniem, że zostałem skażony, zmutowany i to skażenie spowodowało nieodwracalne, śmiertelne zmiany we mnie. Choć to niezwykłe, wywęszyłem wczorajsze ślady i własnym tropem wracałem z taką prędkością, że pobiłbym każde ekstremum lekkoatletycznego świata biegaczy. Gnałem przez las pogrążony w apokaliptycznej autosugestii, że koniec życia jest kwestią chwili, że w przedśmiertnym szoku zużywam właśnie ostatnie gramy energii, żeby za chwilę zgasnąć.

 

Wróciłem nawet nie za bardzo zdyszany i nikomu nic nie mówiąc, ukradkiem zafundowałem sobie kompleksową analizę medyczną, odnalazłszy ambulatorium w zakamarkach Ratusza. Wyniki były tak niewiarygodne, że badania powtórzyłem trzykrotnie, aż wreszcie skasowałem wyświetlone efekty, żeby nikt ich nie oglądał – okaz zdrowia powinien z zazdrości zjeść własny kapelusz patrząc na mnie. Siedziałem zszokowany dzień cały naprzeciw wyłączonej aparatury, a kiedy nadszedł wieczór, ledwie słyszalny śpiew kusił mnie i zapraszał na następną noc w lesie. Bałem się. Sam nie wiem, dlaczego, ale bałem się i w Kwadracie znalazłem tymczasową kwaterę najodleglejszą od ściany lasu i uszy zatkałem, żeby nie słyszeć wołania. Przetrwałem noc w obozie, lecz w kolejne wieczory znów las zaśpiewał dla mnie, kusząc wytrwale i tak niepokojąco trafnie dobierając pokusy, aż uległem, by ulegać już każdej następnej nocy, kiedy nikt nie widział, że wymykam się poza bariery bezpieczeństwa i bezbronny zanurzam się w leśne ostępy.

 

To, co początkowo było grozą, stało się codziennością. Uczyłem się lasu, a las uczył się mnie i pilnował jednocześnie jak oseska, który zbyt głupiutko raczkuje, aby przeżyć, któren wymaga pomocnej dłoni i wsparcia doświadczonego życia. A las? To nie był żaden las, tylko jeden wielki organizm wyrosły na wspólnym jądrze i rozrastający się niespiesznie. Wszędzie, gdzie dotarły korzenie wyrastały następne pnie i ekspansja trwała bez końca. Drzewo-las było tak stare, jak jego najstarsze korzenie, a te chwaliły się historią wielokrotnie dłuższą od udokumentowanej historii ziemskiego człowieka. Drzewo o miliardzie pni rosło na bujnym korzeniu, nosząc pamięć historii tak odległych w czasie, że trudnych do uwierzenia. Komu miałem wspomnieć o tym? Nikt nie byłby gotów w to uwierzyć, bo sam miałem z tym problem. Postanowiłem milczeć, bo gdybym tylko słowo za dużo powiedział, stałbym się przedmiotem kpin, a może i doczekałbym przymusowej emerytury w zakładzie o ograniczonej swobodzie. Liczyłem, że może zjawi się tu wreszcie mądra głowa o horyzontach wystarczająco szerokich, żeby spróbować zrozumieć i uwierzyć – ale nie wojsko, nie więźniowie… Nie ci, dla których życie jest prostą linią o dwóch szalach wagi. Jest czarno-białe, a silne ryby pożerają słabe…

 

Dzisiaj kładę się spać bez najmniejszych obaw, oddaję się Drzewu cały, wiedząc, że krzywdy nie zrobi mi na pewno, a uleczy nadwyrężone stopy, zmęczone mięśnie uwolni od zakwaszenia, da odpocząć sercu i płucom, wygarnie wszelakie złogi i pasożyty. Kładę się ufnie, nie jak były zwiadowca. Jutro czeka mnie dalszy forsowny marsz. Zamykam oczy przytulony do Drzewa – ciągle tego samego, choć wczoraj spałem wiele kilometrów dalej.

 

***

 

Obudziłem się syty i wyspany bardziej, niż miałem prawo oczekiwać po kimś, kto trasę na skraj horyzontu podzielił ambitnie na dwa spacery i nieomal połowę ma już za sobą. Pamięć kopała mnie po kostkach, że czas się spieszyć, bo tam czeka niecierpliwość z domyślnym brakiem doświadczenia, która własną niedoskonałością może skazać mnie nie niebyt. Sam nie do końca rozumiem, dlaczego na tym „byciu” aż tak mi zależy. Może noszę w sobie jeszcze iluzję, że wrócę? Że kolejnym transportem wyjadę stąd zamiast paczki listów? Bzdura! Trzeba naprawdę wielkiej zawieruchy, żebym zatęsknił za odmianą. Uciec? Dokąd? Po co? Nie mam znajomych ani rodziny w tamtej rzeczywistości – już nie. Raczej strach mnie ogarnia, że dotarłbym do świata zbyt nowoczesnego, abym sobie w nim poradził. Czasem ogarnia mnie tęsknota za towarzystwem i zwykłą rozmową. Przy dwudziestopięcioletnim cyklu wizyt transportera mój monolog staje się niemalże apelem poległych, bo kolejny zastaje inną cielesność.

 

Ech – wstyd się przyznać, ale to chyba jedyny niedostatek, który doskwierać może tutaj – gdybym… Wiem, oddałem się fantasmagoriom, a Drzewo, choć dba o moje potrzeby, nawet te intymne, choć wypełnia mnie i potrafi bezgranicznie posiąść, mając przy tym wystarczająco wiele wyobraźni, by zrozumieć i oddać… Nie idzie dziś ze mną. A we mnie tkwi tęsknota za kimś, kto przemierzałby przestrzenie planety wraz ze mną, pogadał albo oddał się instynktom najbardziej prymitywnym. Brakowało mi kobiety do towarzystwa, a na całą resztę wszechświata gotów byłem oko przymknąć i zapomnieć. Ze wstydem rozstałem się bez żalu i gotów byłem wyraźnie i bez ogródek się przyznać. Przydałaby się kobieta do towarzystwa. Niczego więcej mi nie brak.

 

Szedłem na przełaj, bez wahania i zastanawiania się, bo drogę las mi wytyczył najszybszą i najmniej energochłonną, otwierając ramiona i prowadząc mnie prześwitami. Szedłem nie potrzebując angażować kompletu zmysłów w ten marsz, który od celu dzieliło jeszcze wiele godzin, więc pozwoliłem nogom mnożyć kroki, a sam oddałem się wspomnieniom. Przyczynom mojej samotności i opuszczenia Kwadratu, w którym żywa dusza nie pojawiła się już ponad dwieście lat.

 

Zaczęło się niewinnie, bo wszystkie historie właśnie tak się zaczynają. Kwadrat nabrał stuprocentowej użyteczności, załoga została skompletowana i skoszarowana, pierwsi beneficjenci trafili na pokład osady, a kolejne transporty zakłócały przestrzeń kosmiczną krótkimi meldunkami potwierdzającymi rychłe dostawy następnych złoczyńców. Osada obrastała życiem i rutyną. Gęstniała, normalniała, aż stała się praktycznie samowystarczalna. Oddziały nadzoru wobec braku zewnętrznych zagrożeń, po seryjnych patrolach i zwiadach weryfikujących możliwość potencjalnego ataku z zewnątrz i stabilizacji wewnętrznych nastrojów, stały się nieomal bezrobotne, więc zostały odwołane przez dowództwo, które zostawiło tu wyłącznie malutki stacjonarny garnizon, a reszta wróciła do macierzystych jednostek. Życie normowało się, pracy ubywało, bo więźniom ingerencja wojska nie była szczególnie potrzebna.

 

Wtedy właśnie zaczęły się moje nocne spacery, które później przerodziły się w kilkudniowe wycieczki, niedostrzegalne dla obozowego życia. To chyba najlepiej świadczy o poziomie zapotrzebowania na obecność komendanta w takim miejscu. Raport tygodniowy sporządzany był na podstawie monitoringu i danych zbieranych z maszynerii podtrzymywania życia, więc moja obecność była tu „cokołowa”, czysto reprezentacyjna i ozdobna. Swoisty medal za lata służby. Korzystałem z łaski planety, bo gdybym przeszukał całą pamięć, to drugiej takiej nie znalazłbym nigdzie. Żadnych istot potencjalnie niebezpiecznych, żadnych anomalii klimatyczno-geograficznych, po prostu raj. Więźniowie po kilku wstępnych próbach odfrunięcia w iluzoryczną siną dal zdali sobie sprawę z beznadziejności wysiłków i zaczęli funkcjonować jako wspólnota, której dane będzie lokalnie współtrwać do śmierci, bez prawa do „zagranicznej wycieczki” za jakiekolwiek zasługi, zachowanie czy środki finansowe.

 

Podczas jednej z dalszych wycieczek stało się coś, co zmieniło sielskość w istne piekło. Słyszałem, jak las krzyczał, jak wyło Drzewo, nawet, kiedy mnie tuliło, to było szorstkie i pierwszy raz sprawiło ból. Trzymało mnie w objęciach kurczowo i konwulsyjnie. Słyszałem jak szlocha i wścieka się, lecz nie rozumiałem nic. Nie rozumiałem bardzo długo, a Drzewo wydawało z siebie dźwięki straszniejsze niż zmasowane wyładowania atmosferyczne, niż kanonada dywanowego bombardowania. Las płonął gorączką nienawiści i zemsty pragnął. Trzymał mnie w objęciach i byłem teraz nie gościem, lecz więźniem. Drzewo trzymało mnie kilka dni zaledwie, lecz kiedy wróciłem do Kwadratu zastałem armagedon.

 

Szukałem wyjaśnień otoczony chaosem i paniką, a witany byłem niczym cudownie ocalony. Jak ktoś, kto zajmie się dramatem, który stał się udziałem kolonistów i poskromi przyrodę. Zanim przebrnąłem przez gorączkowe krzyki i niepokoje, już mnie powiedli na wieżę obserwacyjną. Słów chyba im brakło, bo najodważniejszy wskazał tylko palcem. Od Kwadratu, niemal po zasięg wzroku wiodła przez las autostrada wyłożona polimerami, takimi samymi, jak te stanowiące fundament osady. Jakiś cymbał wypatrzył z wieży jezioro pośród gęstwiny i zaprogramował jedną z pozostawionych maszyn budowlanych do pracy. Maszyna ożyła programowo, łypnęła oczami zegarów – splantować, utwardzić, pokryć… przy jednośladowej jezdni o długości pojedynczych kilometrów dla maszyny zadanie było proste – dzień, góra dwie leniwe dniówki i już, niczym molo, promenada wiodła do wód świeżo odkrytych. Tylko teraz… Nikt nie miał odwagi tam iść…

 

Nawet dzisiaj klnę głupotę, która spowodowała nieodwracalne. Szedłem w stronę martwego Kwadratu, do lądownika, który sprawdza, czy wciąż jestem wśród żywych i szlag mnie trafiał na beztroskę tępaka, który pchnął maszynę. Pamiętam bełkotliwe, zająknione tłumaczenia na poziomie dzieci przedszkolnych i ten strach, któremu poddawali się wszyscy. Las wydawał się milczeć, ale milczał zdecydowanie posępnie i chyba złośliwie. Zupełnie jakby przypatrywał się i nasłuchiwał. Jakby sprawców szukał pośród istot krzątających się na placu otoczonym ścianami murów. Przepytywałem ludzi szukając zrozumienia, żeby wyjaśnić, skąd wziął się ów lęk. Wyjaśnienia były na tyle irracjonalne, że potrzebowałem kilku powtórzeń i opowieści z rozlicznych ust, żeby przyjąć je za prawdziwe – zbyt wielu ludzi powtarzało wersję niestworzoną, żeby mogli ją wymyślić niezależnie.

 

Las wykradał nocą ludzi z Kwadratu i mordował. Początkowo wydawać się mogło, że część więźniów poszła na wycieczkę albo szukają dla siebie miejsca poza cywilizacją. Ludzie znikali po cichu, lecz zostawiali wszystko, czym dysponowali. Zupełnie tak, jakby szli na krótki spacer, a nie na dożywotnią dolę. Dopiero, kiedy warty zdołały zameldować o nocnych wyjściach, a krzyk spośród leśnych gęstwin odbijał się udręczoną skargą od murów obronnych, pojawiło się podejrzenie, że w lesie dzieją się ludzkie dramaty. Patrol uzbrojony po zęby poszedł, żeby nie wrócić, a dzienne poszukiwania bardzo ostrożne i pobieżne wykazały, że patrol rozpłynął się w powietrzu nie zostawiając po sobie najdrobniejszej łuski czy papierka. Wszelkie bramy zostały zamknięte na głucho i ogłoszono zakaz wyjścia. Mój zastępca podwoił straże, a z ochotników więźniów utworzył patrole snujące się po murach z latarkami, żeby wykryć wroga. Patrole znikały bezszelestnie podobnie do tego zawodowego, a śmiertelność rosła w takim tempie, że już kolejnej nocy na mury nie wyszedł nikt. Las wywabiał ludzi nocą z obozowiska syrenim śpiewem, pokusą odbierającą wolę i zmysły, a ci, którzy poszli za śpiewem, znikali bezpowrotnie. Nie było odważnego, który poszukałby tych nieszczęśników, który wychyliłby się poza Kwadrat. Wojsko podniosło alarm przechodząc bezpośrednio do stanu pełnego zagrożenia i wdrożyło procedury alarmowe ściągając zewsząd wsparcie w trybie wojennym. Przez wszystkie pobliskie światy poszedł w eter komunikat jednoznaczny i bezwzględny: Wojna na planecie! Potrzebne wsparcie natychmiast! Powtarzam: Natychmiast! Ewakuować cywili! Śpiesz się.

 

Nikt na mnie nie czekał, nikt w ogóle nie podejrzewał, że jestem w stanie wrócić, bo byłem jedynym, który cało wyszedł z lasu od chwili, kiedy powstała ta droga. Nikt nią nie przeszedł choćby do połowy, a szkód narobiła nie do naprawienia. Las zaczął śpiewać, wabić ludzi i zabijać. Metodycznie i bez pośpiechu. Żadnych ciał, śladów – nic. Gdy tylko nad wioską zapadał zmierzch, syreni śpiew oszałamiał i nie pomagało nic, żaden alkohol, żaden narkotyk. Jeden po drugim znikali bezpowrotnie w tym lesie i już nie wracali. Nikt nie wiedział, skąd las znał ich imiona, skąd wiedział i w jaki sposób wybierał ofiary. Nawet z barykady Ratusza las potrafił „wyśpiewać” swoją ofiarę, która bezrozumnie szła w mroczną paszczę na stracenie. Próbowali walczyć. Zamknęli się w Ratuszu, uszy odcięli od dźwięków, żeby nie popaść w obłęd, pilnowali się wzajemnie, próbując nawet przykuwać się do łóżek i ścian, gdy tylko słońca zaczęły się chować za widnokręgiem. Ale las i tak potrafił każdej nocy wywabić ludzi.

 

Tylko ja mogłem poruszać się po terenie dniem i nocą. Bezpiecznie, jednak bezsilnie. Las delikatnie, ale stanowczo odpychał mnie od miejsca, w które kierował swoje ofiary. Usypiał mnie, kiedy próbowałem się szarpać i dociekać. Chwytał, obalał na ziemię i trzymał w objęciach, aż się nie poddałem. Siecią niewidzialnych neuronów penetrował moje ciało od zewnątrz i od środka, lecząc i przywracając do pełnej żywotności, ale pozostałym pomóc nie pozwolił. Chodziłem rozdarty, a nieszczęśni zamknęli się w ratuszu i wzywali pomocy. Musieli przeżyć jeszcze parę tygodni, zanim pierwsza maszyna doleci – nie wierzyłem, że będzie mogła zabrać kogokolwiek, że zdąży, nim las wybierze ich jak maliny z koszyka i wyssie z nich życie do końca. Wezwanie o ratunek wywołało wiele odpowiedzi. Lepiej lub gorzej przygotowane ekspedycje pędziły lekceważąc zasady bezpieczeństwa i wyciskając z maszyn maksimum wydajności. Pierwszy zbrojny oddział doleciał już po dwóch tygodniach, ale miał pecha. Lądowanie na dachu Ratusza wypadło w godzinach nocnych, a dowódca był zbyt zadufany w sobie, żeby kołować na orbicie do świtu. W rezultacie odsiecz poszła za śpiewnym głosem w las po raz ostatni w życiu. Niedobitki ukrywające się w obrębie bastionu nie wytrzymały pokusy i kto żyw pchał się na pokład, żeby odlecieć jak najszybciej. Znalazł się strażnik potrafiący pilotować wojenną maszynę. Wystartowali nawet, lecz śpiew lasu dogonił ich, nim minęli orbitę – pośród zbiorowego obłędu maszyna spadła gdzieś u bram Kwadratu, po czym spłonęła wraz z pasażerami.

 

***

 

I to był już koniec wojny. Nie było nikogo, z kim Drzewo mogłoby walczyć. Usiadłem do nadajnika i wysłałem w świat wiadomość o zakończeniu wojny, misji, Kwadratu i życia na tej planecie. Uprzedziłem, że tu noc jest śmiertelna, bo powiedzieć niebezpieczna to kłamać w żywe oczy. Powiedziałem, że tu zostaję, bo z tym wracaniem to duży kłopot dla każdego. Trudno przylecieć komukolwiek, a mnie trudno stąd odlecieć. Może jestem zainfekowany i rozniosę wirusa? Zdecydowałem się zostać, zanim dowództwo mi to rozkaże, zanim ktoś tchórzliwy nie każe mnie dyskretnie uśmiercić w drodze do cywilizacji. A jeśli nawet nie, to co? Spędzę życie na przesłuchaniach, opowiadając niewiarygodną historię? W laboratoriach pobierających wciąż nowe próbki tkanek i płynów? Kwestia bardzo krótkiego czasu, żebym stał się wiecznym pacjentem, którego faszerować należy lekami na uspokojenie i antydepresantami.

 

Bardzo szybko stałem się plotką. Iluzją, złudzeniem, fatamorganą. Głosem wymarłej kolonii i nienawiści lasu, który pamięć ma niemal absolutną. Żyję w szeptach osób, które znać mnie nie mogą, bo przecież wszyscy znajomi od dawna nie żyją. Jestem opowieścią o czarnym strachu, pocie na plecach i wargach zaschłych z przejęcia. Zwiastunem Armagedonu i sądu ostatecznego. Świętej wojny, której końca nikt nie potrafi przewidzieć. Drzewo-ludojad wciąż jest głodne krwi.

 

Drzewo rośnie niepostrzeżenie i przyjdzie wreszcie dzień, kiedy korzenie obejmą całą planetę w posiadanie. Dlaczego mnie zostawiło wśród żywych? Czemu mnie karmi i leczy? Skąd zaufanie do mnie właśnie? Nie wiem, a Drzewo powiedzieć nie chce. Może mam być trąbą jerychońską, która obwieszczać ma światu to, co się stało – może jestem strażnikiem status quo i gwarancją bezludności planety? Jestem ustami Drzewa w zamian za życie w zdrowiu i pełni sił… Jestem niepokojącym szeptem w ustach ludzi zamieszkujących inne światy, bohaterem filmów, może opowieści z dreszczykiem, które gęsią skórką pokryją ciała nawykłe do bezpiecznego bytu i spragnione emocji w domowym zaciszu? Niczym więcej nie jestem – tylko słowem opowiadanym, póki żyję.

 

Idę, żebym wciąż pozostał szeptem nieosiągalnym. Ale istniejącym, choć trudnym do uwierzenia. Kto wie, jak fantastyczne opowieści toczą się wieczorami, przy ogniach zwiadowczych, w drodze na kolejne misje, we wspominkach tych, którzy ustne opowieści poprzedników ubarwić potrafią jeśli tylko posłyszą dwa słowa, żeby dopowiedzieć sobie resztę. Jestem. Idę uwolnić lądownik od bagażu i zostawić przekaz dla następnego operatora:

 

– Nie strać pamięci, nie wysyłaj tu ludzi i sam nie przylatuj, jeśli ci życie miłe. A jeśli już musisz koniecznie – wybierz dzień słoneczny, trzymaj się z dala od lasu i nawet nie myśl o wieczornym posiłku przy ogniu.

 

Dlatego nogi wyciągam skwapliwie i za bramą Kwadratu szukał będę transportera, by z niego zabrać parę kopert, kilka gazet… żeby napisać słowa, które wspomogą pamięć – nie zmieniło się nic. Noc wciąż śmiertelnie niebezpieczna. Zostańcie tam. Wojna się nie skończyła, tylko wojska już nie ma. A ja? Dopóki żyję, będę pisał ostrzeżenia. I zostanę tu. I będę szeptem z zaścianka. Mrocznym horrorem i trwogą. Legendą, która wciąż żyje.

Koniec

Komentarze

Oko, kropka w tytule jest błędem. Usuń ją.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kolejna perełka. Czyta się doskonale. Niby temat dość ograny, z Avatarem na czele, lecz to nie szkodzi. Ścisła czołówja konkursu, starannie zredagwana. Jedna uwaga-pytanie: dysydent czy decydent? Z kontekstu wynikałoby dla mnie racze to drugie… Pozdr.

dziękuję za czujność i uwagi – obie słuszne. poprawiam natychmiastowo.

Pierwsze zdanie ma dla mnie niepowtarzalną wartość – przekonuje mnie, że wszyscy, którzy mi powtarzają, że piszę za długie zdania, niewiele widzieli. No więc długie, złożone zdania lubię, ale w tym konkretnym przypadku nie mam pojęcia, do którego z podmiotów odnosi się zdanie podrzędne zaczynające się od “napędzany”.

W przeciwieństwie do przedpiścy czuję się przytłoczona stylem tego opowiadania i błędami językowymi, co dość utrudniało mi przejęcie się treścią.

Dostrzegam pomysł, pod koniec nawet zaczęło mi się bardziej podobać niż na początku, twist jest dobry; dostrzegam nawet pomysł na dobre wykonanie w sensie narracyjnym, bo ta narracja w swojej obsesyjności ma potencjał, tylko wykonanie trochę kulawe.

 

Kilka przykładów (nie mam chwilowo czasu na wypisywanie wszystkiego, co mi w oko wpadnie):

 

“z ekslibrisem służb tak tajnych” – ekslibris to wizytówka lub pieczątka właściciela książki, zazwyczaj ozdobna, tu chodzi raczej o pieczęć czy etykietę. Klejenie na okładce kłódki pieczęci też jakoś do mnie nie przemawia.

 

“niecierpliwość młodego operatora, w którym tkwi mniej wiary niż cynizmu” – mam wrażenie, że naiwna wiara vs. cynizm rozkładają się dokładnie na odwrót, cynizm jest cechą ludzi dojrzałych

 

“bliżej było mi już do wojennej emerytury niż do entuzjazmu nuworysza”

nuworysz = nowobogacki, innych znaczeń brak, tu nie pasuje

 

“Ale my napluliśmy tej planecie w twarz, choć nie bezmyślnie” – co ma do tego bezmyślność lub jej brak?

 

zanim pojawią się „kuracjusze”. – wyrzuciłabym cudzysłów

 

“uporządkowanych do amoku definicji” – co to znaczy uporządkowany do amoku?

 

“Snułem się lasem” – po lesie? W tej formie miałam wrażenie, że to narrator się rozsnuwa jako las

 

“Otoczenie również wydawało się być neutralnym, może nawet wystraszonym bardziej niż ja.” neutralne i wystraszone. Lubię tę staroświecką składnię, ale ona nie pasuje do języka narratora.

 

“Drzewo bardzo delikatnie sprawdzało moją powierzchowność”

Powierzchowność to wygląd, a Drzewo chyba sprawdza innymi zmysłami niż wzrok, więc optowałabym za jakimś innym wyrazem.

 

“w odmętach Ratusza” – odmęty mogą dotyczyć wyłącznie wody, absurdu, ewentualnie chaosu, ale nie budynku

 

“To, co początkowo było zgrozą” → grozą

 

“kto średnicę pełnego horyzontu podzielił ambitnie na dwa spacery i pierwszą połowę cięciwy ma już za sobą” – to już bardziej subiektywne, ale dla mnie brzmi pretensjonalnie

 

“molo nadmorskie” – pleonazm

http://altronapoleone.home.blog

Piękne dzięki. Postaram się powalczyć z tym, co przykrość Ci sprawia i nie pozwala czytać.

 

Hm, to jest konkurs na “napisz jak najdłuższe zdanie” ;)?

Forma przytłacza i odrzuca, ale jak już się przez nią przebrnie, to całkiem sympatyczne opko. Pomysł może nie najświeższy (skojarzył mi się trochę z “Solaris”), ale podany dość przyzwoicie. I gdyby tylko nie te męczące zdania – przy lekturze trzeba być skupionym jak saper na granicy Korea-Korea.

Parę ułamanych gałązek :):

– “„Playboy’a”” – Playboya; 

– “jednokierunkowym wektorem” – a widziałeś dwukierunkowe?;

– “krawędzi wszechświata” – tworzysz nową kosmologię?;

– “Historycznie ziemianie skutecznie wypróbowali” – Ziemianie;

– “gdyby zaleźli w sobie dość odwagi” – znaleźli.

 

Doceniam sprawność, niestety – lektura zmęczyła, mimo całkiem niezłej fabuły.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Drakaino, widzę, że zajęłyśmy się tekstem równocześnie :) Część uwag się powtórzy, ale parę rzeczy na pewno przeoczyłam.

 Widnokrąg, już w intymność zmierzchu odziany

Oh. My. Goodness. Pan poeta :P ale taki język w prozie się nie sprawdza.

 pas różowo-fioletowej smugi

Nie dość, że pas, to jeszcze smuga. Wystarczy jedno.

 operator, który przysyła go (…) napędzany jednoznacznymi dyrektywami

W jaki sposób operator jest napędzany dyrektywami? I czemu regulamin jest spłowiały – w przyszłości? Gdzie biuro bez papieru?

 zawodowo dożyć recydywy

Recydywa to powtarzanie przestępstwa. To nie jest właściwe słowo. Z czterech zdań pierwszego akapitu dwa składnią Yody napisane są – czy uzasadnienie tego jest? Forma z treścią winna zgadzać się.

 Idę, z szacunku…

Jak na razie ton tego tekstu wydaje mi się zbyt wysoki – może dalej coś go uzasadni.

 niecierpliwość młodego operatora, w którym tkwi mniej wiary niż cynizmu, daremnie poderwie maszynę

Niecierpliwość wystartuje? "Daremnie" można wystartować tylko, o ile maszynę ktoś tuż nad ziemią zestrzeli. Te składniki operatorskiej duszy też są jakieś z sufitu.

 klejąc na okładce kłódkę czerwonej pieczęci (…) ekslibrisem służb

Przyklejając. "Ekslibris", z łacińskiego ex libris, z ksiąg, to nalepka, którą się przykleja na własne książki w celach identyfikacyjnych (mój Ojciec miał kiedyś "ukradziono Xowi"). Nie logo.

 Czysta ironia, że może mnie odesłać do archiwum ktoś, kto absolutnie pojęcia nie ma o tym świecie

Co w tym ironicznego?

 lądująca maszyna czekać musiała na echo odzewu

Co to jest "echo"? Co to jest "odzew"?

 moja niedojrzałość tubylcza lekceważyła wysiłki cywilizacji, lecz z czasem dojrzewałem i okres ignorancji skracał się kwantowo

Święty Hieronimie… co Ty właściwie próbujesz powiedzieć? Ze facet olewał wszystkie lądujące statki, aż mu się odwidziało?

 zadaniowość kumulują w prostych sekwencjach taktowanych wodorowym zegarem

To nic nie znaczy.

 W przestrzeniach zdeterminowanych wartością oczekiwaną, wiarygodnością sukcesu, którą maszyny potrafią zmierzyć bezwzględnie, nawet na podstawie niepełnych danych.

To też nic nie znaczy. "Sukces" jest, tak w ogóle, niemierzalny, bo nieintersubiektywny (widzisz, jak to jest, kiedy ludzie używają niezrozumiałych słów?).

 tych, którym nieobce jest podejrzenie, że wciąż istnieję, że żyję, choć logika drze się wniebogłosy, że to niemożliwe, absurdalne i sprzeczne z dostępną wiedzą

Mają empiryczne (choć słabe) dowody, że facet żyje. Logika nie ma tu nic do rzeczy.

 pojęcia nie mam, jak ich użyć, krzywdy sobie nie czyniąc. One zbyt nowoczesne, zbyt zaawansowane.

Na końcu, czasownika nie stawiaj, mistrzem Yodą od tego nie staniesz się. One są zbyt nowoczesne.

 do magazynu w ratuszowych czeluściach

W czeluściach ratusza. Ratusz nie jest osobą, ani czeluści nie uczestniczą w ratuszowości.

 W zamian zwracam słowa

"Zwraca", czyli oddaje wcześniej zabrane. Hę?

dość perwersyjnych smakach

Gustach. Facet musi faktycznie być Yodą, jeśli wie, że na pisemko spojrzano tylko raz.

 działanie, któremu żal czasu na zrozumienie, gdzie polityka ważniejszą jest od status quo

Działaniu żal czasu? Metonimia nie jest zła, ale arszenik też nie. To kwestia dawki. "Status quo" to skrót od status quo ante bellum – stanu, jaki istniał przed wojną. Używa się tego zwrotu na oznaczenie stanu obecnego, owszem, ale polityka ma coś wspólnego z tymże – nie?

 może kiedyś ktoś wreszcie przeczyta i zrozumie przesłanie

Jeśli udziwnienie języka jest zamierzone (jest?), to przestrzeliłeś.

 Idę, nogi wyciągając rączo…

Idzie, idzie i idzie. Kiedy dojdzie? Nie wydaje mi się, żeby "rączo" było odnotowane w uzusie.

 wyciągam kroki

Z czego? To po prostu nie po polsku.

 parującego po dniu upalnym, resztką daniny dla tych wszystkich słońc

Na upiory Russella i Wittgensteina. Jakiej daniny? Metafora musi być spójna, to znaczy, że musi się opierać o jakieś podobieństwo. Tu tego nie widzę.

 Kroki powielam

https://sjp.pwn.pl/szukaj/powielać.html

 spacyfikować bezkreśnie dziewicze przestrzenie

How perverse.

 wysysając tę krainę po kres ekonomii

Rozbujane to strasznie. Mogłoby być "po kres możliwości".

 Kolonizacja planety była hipotezą wiarygodną

Kolonizacja planety nie była hipotezą. Była możliwością nadającą się do realizacji.

 aksjomatem wcześniejszej, autoryzowanej analizy

https://sjp.pwn.pl/szukaj/aksjomat.html

 multizakresowe konsylium mózgów

"Konsylium" to rada medyczna. Nie mam pojęcia, jak konsylium czy kolektyw może być "wielozakresowy".

 rozciągnięcia poziomu

Jak rozciągnąć poziom?

 ponieść konsekwencje, za które zapłacą inni

Czyli to inni poniosą konsekwencje.

 kalkulowali wyłącznie wtedy, kiedy dysponowali zasobami umysłowymi wystarczającymi do podobnej operacji

Jak chcesz, żeby coś liczyli, jeśli nie mogli liczyć?

oczy stają się jednokierunkowym wektorem

Wektor z definicji jest jednokierunkowy, a oczy nie mogą się w niego zamienić (to by było obrzydliwe i geometrycznie nieprawdopodobne – ogólnie lovecraftowskie).

 Płaski teren (…) ze względu na jego względnie płaską powierzchnię

Masło maślane.

 Utwardzacze, plastyfikatory

Plastyfikatory to zmiękczacze – po co naraz utwardzać i zmiękczać? (chyba się czepiam).

 rozmieszczone (…) na wysokość

Rozmieszczone były wzdłuż granic, a wysokość miały.

 Środkiem, centralnie,

W środku. Niepotrzebnie powtarzasz informację.

 pojemność, w której niewygodnie, ale cała osada skryć się mogła

… przestrzeń, nie pojemność. Pojemność to wielkość, a nie samo miejsce.

 przebieg (…) wielokrotnie czytałem

Czytał o przebiegu, może relacje z przebiegu, ale sam przebieg nie nadaje się do czytania.

 całkiem po omacku kierować się

Powinno być: orientować się całkiem po omacku.

 na ochotnika, na stanowisko

Przecinek sugeruje, że to dwa osobne stanowiska. Wyrzuć go.

 zagrożonych żywiołami terenów

Zagrożonych klęskami żywiołowymi.

ekstrema sportowe

Co to jest?

 bezapelacyjne i nieodwołalne więzienie

https://sjp.pwn.pl/szukaj/bezapelacyjny.html

 tak długo, aż ta nie ucywilizowała się samoistnie

Dopóki ta nie ucywilizowała się sama.

 spędzać dożywotnią codzienność

Wydumane.

 podkreślały ryzyka powtarzając je

Ryzyko to singularis tantum. I powtarzać mogły ostrzeżenia, nie ryzyko (nie myl rzeczy z jej symbolem).

 ostateczną destynację

Przeznaczenie. Piszmy po polsku.

 toksykalia nieznane, niestrawności

Toksyny, albo lepiej trucizny, i od kiedy "niestrawności" biegają sobie po łąkach, żrąc kolonistów?

 to potrwać musi, nim fioletową pieczęcią zostanie oznaczone

Podmioty dwóch części zdania są różne. Przeczytaj je uważnie.

witaminowo wypełnionego treścią do w pełni zbilansowanej energetycznie diety

… ?

 spolegliwość

Uległość.

wyrzeczenie się ekstrawagancji lokalnych kulinariów

Dlaczego ktoś miałby chcieć jeść obce organizmy? Kulinaria to gotowe potrawy, a one na drzewach nie rosną.

 Maszynom geometria budowy nie sprawiła kłopotu

Dlaczego miałaby?

 zmierzyć się dało jako potencjalne zagrożenie

Nie można zmierzyć "jako" – raczej stwierdzić. Mierzy się w jakichś jednostkach, nie zerojedynkowo.

 diagnoza pośród empatii

Nie po polsku.

 Pierwszy raz był dla mnie szokiem i krzykiem protestu

Jak mógł być krzykiem? Mógł go wywołać, pewnie, ale być?

 ubierając w kolory eskalacji zagrożeń

Cokolwiek to znaczy.

 wykrzyczeć w bezdomności

Nie w lesie?

 atomy powietrza tylko za to, że są bezbarwne, nie na przykład pomarańczowe

Atomy nie mogą być barwne. Są poniżej progu widzialności.

 uporządkowanych do amoku

https://sjp.pwn.pl/szukaj/amok.html

 Zostawiłem za sobą wszystko, na co mi odwagi wystarczyło, wziąłem zaledwie fragmenty zwiadowczego stroju

Niezgrabne. Fragmenty stroju to szmaty, ubrania to jego elementy.

 Wziąłem nic

Widzę, o co chodzi, i to jest niezłe, ale "wziąłem nic" to jednak niegramatyczne. Może "wziąłem pustkę"?

 Tłukłem się pomiędzy plątaniną

Pomiędzy plątaniną – a czym? Jak już, to pośród plątaniny.

 mogło sprawiać wrażenie drogowskazu

Raczej posłużyć za drogowskaz.

 Otoczenie również wydawało się być neutralnym

Ten akapit lepszy, niż poprzednie – może dlatego, że wreszcie widzę, co facet robi. Ale zdanie skróciłabym: Otoczenie również wydawało się neutralne.

 Dobrnąłem dłońmi

Przez co?

 snujących się aluzją

https://sjp.pwn.pl/szukaj/aluzja.html

 opanowało ciało po kres pojmowania

Nie wiem, co to znaczy.

 Wyjadło ze mnie robactwo

Hę?

 komórkę pominiętą z roztargnienia wobec ważniejszych problemów

Nie po polsku. Roztargnienie nie jest wobec niczego. I skąd Drzewo "wie" jaki on powinien być?

 Jak odkurzacz nienasycony, wyssało ze mnie każdą niedoskonałość na długo przed moim zrozumieniem.

Odkurzacz nie może być nasycony, bo nie ma pragnień (najwyżej worek mu się zapełnia), i ze zdania wynika, że na końcu Drzewo wyssało zrozumienie.

 obudziłem, wstałem organizmem

W zasadzie poprawne, ale niezgrabne. Lepiej: wstałem jako organizm.

 śmiertelne zmiany

W opozycji do zmian nieśmiertelnych?

 koniec życia zdefiniowany został chwilą ułomną

Nie lepiej tak: Koniec życia wyznaczyła chwila słabości? Chociaż ciągle jest pretensjonalne.

 zafundowałem sobie (…), odnajdując

Odnalazłszy – najpierw musiał znaleźć, żeby skorzystać.

 kiedy nadszedł wieczór, ledwie słyszalny śpiew

Pokazałabym to.

 pokusy tak tęskne i niepokojąco trafione

Trafione pokusy?

 było zgrozą, stało się codziennością powtarzalną

Nie. A codzienność jest z definicji powtarzalna (codziennie).

 ziemi i kosmosów tak odległych, że trudnych do uwierzenia

Ziemi dużą literą. Kosmos jest z definicji jeden. Co ma odległość do wiarygodności?

 spałem grube kilometry dalej

Wiele kilometrów dalej.

 średnicę pełnego horyzontu

Niby wiem, o co chodzi, ale coś mi tu nie pasuje astronomicznie. Ekspert?

 interwały ludzkiego życia są zbyt krótkie nawet na chudą przyjaźń

https://sjp.pwn.pl/szukaj/interwał.html Jak przyjaźń może być "chuda"?

 apelem dla poległych

Apelem poległych.

 Każda riposta zastaje inną cielesność.

Ale nie rozmawiasz z cielesnością, tylko z osobą (tak, wiem, że coś tu ontologicznie zakładam – mam prawo).

 cielesność to chyba jedyny niedostatek, który doskwierać może

Nie kumam.

 bezkreśnie posiąść

Nie spotkałam się dotąd ze słowem "bezkreśnie". Czemu nie bezgranicznie? I czy nie powinno być raczej "w całości"?

 marsz, który od sukcesu dzieliło jeszcze wiele godzin

Od celu.

 Przyczynom, powodującym moją samotność i pustostany Kwadratu

Skróciłabym: Przyczynom mojej samotności i opuszczenia Kwadratu.

 nabrał stuprocentowej użyteczności

Nie możesz normalnie napisać, że go wykończono?

 wyszczekanymi meldunkami

Czyli ironicznymi. Niesubordynacja.

Osada (…). Gęstniała

W jaki sposób?

 weryfikujących możliwość potencjalnego ataku zewnętrznego i stabilizacji wewnętrznych nastrojów

Ataku z zewnątrz. Możliwość stabilizacji nastrojów? Czyli one nie były stabilne?

 garnizon pod przesłaniem „Last Chance”

https://sjp.pwn.pl/szukaj/przesłanie.html

 wycieczki, niedostrzegalne dla obozowego życia

Życie (abstrakcyjne życie) nie widziało jego wycieczek? Czy nie współmieszkańcy aby?

 Korzystałem z łaski planety, bo gdybym przeszukał pamięć całą, to takiej łagodności nie znalazłbym nigdzie.

Cokolwiek to znaczy.

 paniką wszędobylską

To już brzmi śmiesznie.

 przebrnąłem przez gorączkowe krzyki i niepokoje

Czemu nie przez rozkrzyczany tłum?

 po kres widzenia

Po granicę zasięgu wzroku.

 polimerami, takimi samymi, jak te stanowiące podstawę osady

Fundament.

 zadanie było żenująco ubogie zakresowo

To nie po polsku. Było proste, i tyle.

 Szedłem (…) i szlag mnie trafia na beztroskę

Przez beztroskę. Skoro szedł w czasie przeszłym, to i szlag go trafiał w czasie przeszłym.

 zająknione tłumaczenia

Nie ma takiego słowa. Jękliwe tłumaczenia.

 placu zapiętym wysoką ścianą

Otoczonym (niespójna metafora).

 objąć problem chociaż zalążkiem zrozumienia

Śmieszne w swoim patosie.

 że w lesie dzieją się rzeczy nieodwracalne

Doprawdy.

 postawiłby krok w ten las

Lepiej: postawiłby stopę w tym lesie.

 W obliczu wezwania na ratunek ruszyło wielu

Patetyczne: Wiele statków odpowiedziało na wezwanie.

 wyduszając z maszyn maksimum wydajności

Wyciskając.

maszyna spadła gdzieś u bram Kwadratu

Powinien być niezły krater.

a mi trudno stąd odlecieć

Mnie trudno odlecieć.

 Żyję teraz w szeptach osób, które znać mnie nie mogą, bo przecież wszyscy od dawna nie żyją.

Ci, którzy szepczą, raczej żyją. Zmarli ci, co go znali.

 wargą zaschłą z przejęcia aż do krwi zrodzonej w napięciu i zębów skurczu

Święci pańscy. Purpura i patos, i właściwie dlaczego? Przecież on nie jest rzecznikiem lasu ani nikim takim – może w legendach pełnić rolę Rambo, ale anioła śmierci? Chyba nie. On tylko ostrzega, nie grozi.

 

Bracie! Nie Ty słowa, ale one Ciebie niosą. Używasz ich, nie wiedząc, co oznaczają, strasznie udziwniasz i plączesz. Składnia też wymyka Ci się z rąk. Pomysł ciekawy, ale… Much to learn, you still have.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

@Staruch, @Tarnina – nie ma to jak dobry kopniak – dziękuję za poświęcony czas i uwagi. 

Ale to"bezkreśnie", to bym zostawiła, bo nawet jeśli nie istnieje (na pewno nie?), to fajny neologizm jest :)

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

uchował się. jeśli poszukasz, to gdzieś tam w treści udało się go przemycić. można żyć bez nieistniejących słów, tylko czy trzeba? w końcu to świat fantazji.

Początek był trudny do przebrnięcia, ale potem się okazało, że im dalej w las, tym więcej drzew i wtedy wszystko nagle stało się na tyle intrygujące, że zaciekawienie nie opuściło mnie już do końca.

Wykonanie, niestety, pozostawia sporo do życzenia.

 

tak i ten był za­gad­ką, którą trze­ba było szyb­ko roz­wi­kłać… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …tak i ten był za­gad­ką, którą należało szyb­ko roz­wi­kłać

 

wy­da­wa­nia po­ży­wie­nia sta­wa­ły do­kład­nie tam, gdzie stały na wszyst­kich pla­ne­tach… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

ubra­łem za­le­d­wie frag­men­ty zwia­dow­cze­go stro­ju… –> W co bohater ubrał fragmenty stroju? Czy fragment stroju to np. jedna nogawka?

Ubrań/ strojów nie ubiera się! Można je wkładać, zakładać, przywdziewać, odziewać się w nie, ubierać się w nie i stroić, ale nie można ich ubierać.

Za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, twarzą do ściany i z rękami w górze!

 

Wzią­łem puste kie­sze­nie, w któ­rych wresz­cie zmie­ści­ły mi się dło­nie… –> Czy to znaczy, że bohater nie włożył spodni, bluzy czy kurtki, jeno same puste kieszenie? Jak mu się to udało?

 

gwiz­da­łem bez­pań­sko bez więk­sze­go sensu… –> Istotnie!

Na czym polega gwizdanie bezpańskie? A jak się gwiżdże, gdy ma się pana?

 

Oto­cze­nie do­tych­czas wy­da­wa­ło się być neu­tral­nym, może nawet wy­stra­szo­nym bar­dziej niż ja. –> Oto­cze­nie do­tych­czas wy­da­wa­ło się być neu­tral­ne, może nawet wy­stra­szo­ne bar­dziej niż ja.

 

wy­peł­nio­ną su­chy­mi, bu­twie­ją­cy­mi li­ść­mi… –> Jeśli liście butwiały, nie mogły być suche.

 

Wsta­łem sę­ka­tym rdze­niem o kroku sprę­ży­stym… –> A tak konkretnie to czym wstał?

 

by zro­zu­mieć i oddać…Nie idzie… –> Brak spacji po wielokropku.

 

pierw­si be­ne­fi­cjen­ci tra­fi­li na po­kład osady… –> Na pewno na pokład osady

 

prze­ro­dzi­ły się kil­ku­dnio­we wy­ciecz­ki… –> …prze­ro­dzi­ły się w kil­ku­dnio­we wy­ciecz­ki

 

kiedy wró­ci­łem do Kwa­dra­tu za­sta­łem Ar­ma­ge­don. –> …kiedy wró­ci­łem do Kwa­dra­tu za­sta­łem ar­ma­ge­don.

 

Las wy­śpie­wy­wał ludzi nocą z obo­zo­wi­ska, sy­re­nim śpie­wem… –> Brzmi to nie najlepiej.

Czy las na pewno wyśpiewywał ludzi? A może: Las wywabiał/ wywoływał ludzi nocą z obo­zo­wi­ska, sy­re­nim śpie­wem

 

eks­pe­dy­cje pę­dzi­ły nad­wy­rę­ża­jąc za­sa­dy bez­pie­czeń­stwa… –> Raczej: …eks­pe­dy­cje pę­dzi­ły, lekceważąc za­sa­dy bez­pie­czeń­stwa

 

Drze­wo – lu­do­jad wciąż jest głod­ne krwi. –> Drze­wo-lu­do­jad wciąż jest głod­ne krwi.

W połączeniach tego typu używamy dywizu, nie półpauzy. Bez spacji.

 

ciała na­wy­kłe do bez­piecz­ne­go bytu i spra­gnio­ne emo­cji w za­ci­szu fo­te­la? –> Obawiam się, że chyba nie ma czegoś, o czym można powiedzieć zacisze fotela.

Może: …ciała na­wy­kłe do bez­piecz­ne­go bytu i spra­gnio­ne emo­cji w za­ci­szu domowym?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam opowiadanie. Kwalifikuje się do konkursu.

Miło, że zadowolił cię konkurs i jego rozmiary :)

 

Kilka drobnych uwag technicznych, inni imponująco zajęli się większością potknięć:

 

zaginął w akcji, los dalszy nieznany” ← nie używaj razem kursywy i cudzysłowu, jedno albo drugie

umrzeć, lub zwyciężyć!

Centralnie, stanął oktagon Ratusza

przed tablicą z napisem: The End. ← konsekwentniej byłoby dać napis w cudzysłowie. 

 

Opinia o fabule po zakończeniu konkursu.

Życzę powodzenia :)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

ech… przyjdzie na tym grochu trochę poklęczeć… dziękuję za zauważenie, jak mawiał Kłapouchy.

wyróżnienie w większym gronie daje większą satysfakcję, a porażka ma wielu wspólników i łatwiej ją przełknąć. wolę spróbować aktywnie, niż przyglądać się z boku i gdybać.

Oko, ależ na razie tylko rozsnułam przed Tobą wizję, czym może grozić ubieranie ubrań. Mam jednakowoż nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą równie zajmujące i znacznie lepiej napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

snucie się bez ubrań wydaje się jeszcze gorszym rozwiązaniem.

podejrzenie, że “złośliwie” napisałem słabe opowiadanie wywołuje we mnie uczucia zbyt skomplikowane do ich nazwania. ponieważ jednak wiosna skłania do optymizmu pięknie podziękują za zaproszenie (nie każdy jest masochistą, więc może jakąś wartość udało się znaleźć w tym tworze, pomimo kalectwa w chyba każdym zdaniu). Uśmiechnę się niezobowiązująco, bo z emotikonami mi nie po drodze.

snucie się bez ubrań wydaje się jeszcze gorszym rozwiązaniem

Ale wyobraź sobie ubrania ubrane! Powiedzmy, sukienkę w swetrze, albo majtki w skarpetkach :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ale wyobraź sobie ubrania ubrane! Powiedzmy, sukienkę w swetrze, albo majtki w skarpetkach :D

 

Doskonały temat na drabble’a albo i szorta :P

http://altronapoleone.home.blog

jeśli temat ubrań, to tylko w szortach, bo nawet nieźle brzmi.

Może odgrzebię szorta pt. “Szorty” o inteligentnych granulkach do prania, napisanego z kumplem w jakiejś totalnej głupawce lata temu…

http://altronapoleone.home.blog

Początek nie jest obiecujący, ale im dalej w, nomen omen, las, tym robi się ciekawiej. Jednak końcowe wykonanie nie czyni mu zadość. Nie czułem mocnego horroru właśnie przez często przydługie zdania.

Podsumowując: był pomysł, ale jako horror ten tekst niestety się nie sprawdził. A na wykonanie chwytaj przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

dzięki za podsumowanie i linki. wsparcie na pewno się przyda.

Odbiłam się od poetyckości, ale później jakoś wyszedłeś na prostą i tekst się rozkręcił.

Fabuła nawet nawet, ale podana w mało wciągający sposób. Od początku dowiadujemy się, że narrator żyje z lasem bardzo dobrze i że drzewo mu krzywdy nie zrobi.

Bohater, jedyny właściwie, słabo zbudowany. Świat ciekawy, ale dla odmiany miałam poważne wątpliwości, dlaczego drzewo to robi. Skąd taki altruizm? Jak takie coś mogło wyewoluować?

Na plus oryginalna wizja świata, na minus jego oderwanie od praw natury (jak ja je pojmuję).

Barokowe zdania dla mnie są słabo strawne, ale poza tym błędów nie zauważyłam. Może już poprawione, a może właśnie dlatego, że bardziej ślizgałam się po nich wzrokiem.

czy damy radę osiągnąć dodatni PKB,

A bywa ujemny?

Babska logika rządzi!

W centrum stanął, stanął oktagon Ratusza – punkt dowodzenia i ostatni bastion zapewniający co najmniej roczną samowystarczalność i przestrzeń, w której niewygodnie, ale cała osada skryć się mogła i dotrwać odsieczy.

To celowe powtórzenie?

Lądowisko dla wszystkiego, co miało prawo tu wylądować, tzn. transport więźniów,

Raczej nie stosujemy skrótów.

Trzymał mnie w objęciach i byłem teraz nie gościem, lecz więźniem. Drzewo trzymało mnie kilka dni zaledwie, lecz kiedy wróciłem do Kwadratu[+,] zastałem armagedon.

Przyznam szczerze, że do stylu musiałam się przyzwyczaić, bo na początku byłam nieco zdezorientowana, ale naprawdę było warto.

Pomysł na las – może nie nowy, ale ciekawy. Dzieje się niewiele, ale tak ładnie opisujesz wydarzenia na obcej planecie, że czytałam z przyjemnością.

Bardzo mi się podobało :)

 

Przynoszę radość :)

@Finkla – taka konstrukcja na opak – bohater żyje w bezpiecznym lesie, który wymordował innych, czego nie wiemy długo. a błędy? zerknij na początek.

@Anet – dzięki za dobre słowo – słowo, to śmieć nie wysprzątany. a styl? chyba nie umiem inaczej.

O rety! A mnie się właśnie styl najbardziej podoba. To pierwsze zdanie naprawdę robi dużo, od razu wiadomo, że będzie się czytać coś… innego. I według mnie początek właśnie jest bardzo mocny – i to pisze ktoś, ktoś jeszcze do niedawna namawiał do prostego, czytelnego stylu ;) Myślę, że, żeby trafić w gust większej ilości czytelników, trzeba takie perełki jak to pierwsze zdanie (czyli rozbuchane, wielokrotnie i piętrowo złożone) zastosować w tekście co jakiś czas, ale to, co pomiędzy, uprościć. Ogólnie podobało mi się, i pomysł, i wykonanie.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Hmmm… Podejrzewam, że gdyby pomieszać zdania proste i rozbuchane, znalazłyby się zarzuty o niespójność ;)

Oko – zauważ, że podobało mi się na tyle, że zgłosiłam Twoje opowiadanie nie tylko w wątku bibliotecznym ;)

Początek mnie zdezorientował, ale jednak nie przerwałam czytania, czyli wciągnęło mnie. To nie jest byle co ;)

Przynoszę radość :)

Moim zdaniem, to zależy, jak to się zrobi, Anet. Proste zdania nie znaczy od razu infantylne. Kiedy sprawnie miesza się zdania wielokrotnie złożone z prostszymi, w tym pojedynczymi, fajnie można się bawić rytmem tekstu. A jeśli rozpatrujemy “jakość” słownictwa, to wydaje mi się, że wystarczy nie mieszać rejestrów, żeby tekst wciąż był spójny. 

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Odpowiem globalnie, bo czuję się odrobinę do tablicy wywołany – tym razem zaczęło się od pomysłu na konkurs (NAZ – dziękuję, że mnie znalazłaś) – SF jest dla mnie obce. Nawet definicje. Są takie kategorie, że nie potrafię się w tym odnaleźć, ani nawet wybrać, gatunek. Strona jest zbyt złożona, zawiera za dużo zakładek i wątków – taka właśnie z innego świata. Uczę się i próbuję odnaleźć coś, co dla stałych użytkowników jest oczywistością. Dam radę, ale chwilkę to potrwa. Mam w sobie mnóstwo “gdybania” nadinterpretacji i domniemań czerpanych z codzienności. Jestem totalnym amatorem, który ma marzenia, żeby choć raz udało się napisać coś wartościowego – nie dla nagród, nie dla innych – dla mnie. Piszę bloga, który ma być zalążkiem czegoś więcej. Poligonem, na którym urośnie coś więcej niż “chcenie”.

Jestem pod wielkim wrażeniem tej strony – pojawiają się w komentarzach odważni ludzie, którzy bez złośliwości potrafią wskazać “kalafiory”, błędy oczywiste, lub takie, wynikające z różnicy pojmowania tekstu – być może “mi się wydaje” i napisałem, a ktoś przeczytał i nie jest w stanie zrozumieć. Blogi tego nie mają – tam “nierozumiejący” uciekają, tam krytyki brak, albo odwagi, żeby pokazać jawną głupotę, lub zadęcie autora. Podoba mi się tutaj – wolę słusznie dostać po łbie, niż posłuchać, jaki jestem “fajny” i eteryczny. Nie zgodzę się z każdą uwagą, ale każdą przeczytam i spróbuję zrozumieć. Nie zamierzam też być dla każdego – jak chustka do nosa – przyszyjcie mi łatkę zadufka, jednak nie chcę być dziwką – łatwy i dla każdego. Jeśli komuś brakuje czasu na czytanie i rozumienie, trudno – godzę się z krytyką, ale nos zamierzam nosić wciąż nad powierzchnią. To nie praca, tylko marzenie – płacę za własne i każde lanie staram się traktować jako zasadne. Patrząc w górę – powinienem już mieć z tyłka krwisty befsztyk. Trudno – i tak WAS lubię! I gotów jestem na recydywę!

Hear, hear :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Po pierwszym zdaniu przewróciłam oczami, po kilku akapitach zerknęłam w komentarze, gdzie przeczytałam, że im dalej, tym lepiej. Uwierzyłam, chociaż miałam wątpliwości. No i komentujący mieli rację. Owszem, dla mnie forma jest trudna, bo poetyckość to kompletnie nie moja piaskownica, ale, jednak, w pewien sposób – intrygująca. Podobnie jak treść. Pewnie dłuższego tekstu napisanego w ten sposób bym nie zdzierżyła, ale ten zdzierżyłam na tyle, że doklikuję bibliotekę.

Dziękuję za wytrwałość w takim razie. Poknuję przyszłościowo, jak osiągnąć ciąg dalszy odrobinę wcześniej. Natomiast ze stylem? Niech żyje rozmaitość! Tego postaram się nie zmieniać.

Początek bardzo rozwlekły, a narracja okropnie monotonna. A podobno ma to być horror. Ci koloniści też ginęli tak jakoś niemrawo. Tematycznie mi się to skojarzyło z mikropowieścią Le Guin “Słowo las znaczy świat”, tam z grubsza o coś podobnego chodziło, choć dobrze nie pamiętam.

Podobno. Dzięki za uwagi.

Po Twoim komentarzu 5 oczek wyżej to strach cokolwiek napisać, żeby sprostać wymaganiom ;)

A co tam, ważne że Ci się tu spodobało.

A teraz opowiadanie. Pomysł jest, pióro masz wyrobione. Niby nie ma się do czego przyczepić. No i nic innego Ci nie powiem oprócz tego co już Ci zarzucili moi poprzednicy. Domniemywać teraz będę, że taki masz styl pisania, zawiły, górnolotny, pełen ozdobników, sprawiający że tłum zapatrzonych miłośników bloga zachwyca się nad każdym co dziwniejszym sformułowaniem i opinią, ale, przynajmniej dla mnie ważniejszy jest co chcesz przekazać, bez tych łamańców językowych. A pomysł miałeś dobry. Nie jest to bynajmniej horror, tylko klasyczne science fiction z podbojem innych planet i spotkaniem z obcą inteligencją. Bez tych ozdobników do tego się właśnie to sprowadza. Trochę tu Avatara, trochę Orsona S. Carda i całej klasyki sci-fi. Lądowanie na planecie, nawiązanie kontaktu, przypadkowe naruszenie równowagi, reakcja odwetowa tubylców. Nawet fajnie opisałeś jeden, wielki, inteligentny, groźny organizm. I jego szczęście że Ziemianie nie znaleźli na tej planecie nic ciekawego i przeznaczyli ją na kolonię karną, i spokojnie mogli na niej postawić krzyżyk, bo po akcji zawsze następuje reakcja. I ludzie znaleźli by sposób by ją sobie podporządkować i usunąć zagrożenie. A tak może sobie spokojnie egzystować podtrzymując życie łącznikowi z ludźmi.

 

Podoba mi się nadal. Z powodów opisanych wcześniej – że są tu ludzie, którzy poświęcą czas, chociaż jest kulawo i nie do końca tak, jak mogłoby być. I potrafią zostawić ślad, żeby można było następnym razem napisać choć trochę lepiej. Może jestem zbyt bezpośredni, albo nieumiejętnie rzecz nazwałem – nie ma treści, która spodoba się wszystkim. Próbuję zagospodarować jakąś drobną przestrzeń tak, żebym sam się dobrze czuł i zmieścił się w niej ktoś jeszcze. I zupełnie serio – dziękuję za szczerość, bo tylko taka opinia ma szanse coś zmienić. Z dużym szacunkiem traktuję krytykę, bo to wymaga odwagi. Świetne streszczenie.

Pobędziesz tu trochę, to zobaczysz, że to nie odwaga, tylko rutyna… ;-)

Babska logika rządzi!

o ile mnie nie pogonią za uporczywość, niereformowalność, lub inne perwersje. a tymczasem spróbuję trochę “pobyć”.

Spodziewałam się horroru, a Twój tekst mimo wszystko, bardziej podpada pod science fiction. W każdym razie, tak ja to odczułam. 

Jestem bardzo zadowolona po lekturze. Naprawdę, jestem pełna zachwytu jak Twoja historia mnie wciągnęła i styl w jakim napisałeś. Cieszę się, że mogłam przeczytać po poprawkach, bo widziałam, że sporo pracy włożyłeś. Jak dla mnie, było warto, bo osobiście nie mam się do czego przyczepić. W sam raz trafiłeś w mój gust. 

Przepraszam – nie potrafiłem wybrać właściwej kategorii i dopiero Enderek uświadomił mnie, jak wielkim laikiem jestem, a przy okazji zrobił tak kapitalne streszczenie, że aż wstyd, że tyle słów zajęła mi ta opowiastka, kiedy On zmieścił się w 500 znakach z grubsza. Każdy lubi znaleźć winnego poza sobą – więc tak powiem – wszystkiemu winien ON (w świecie SF, pojawia się znikąd i robi zamieszanie… mam nadzieję ze takie wyjaśnienie tutaj może zostać uznane za okoliczność łagodzącą).

A tak poważniej – to miałem kłopot z zaszeregowaniem, bo wolę pisać niż zajmować się buchalterią. Następnym razem (tak sobie obiecuję) postaram się o mądre oko z góry i poproszę o wsparcie zatwardziałych użytkowników. Poprawiałem, póki majowe flagi nie powiedziały “dość” – cieszę się, że efekt dostarczył Tobie wrażeń estetycznych po tej dodatniej stronie równowagi.

Ja się odbiłem. Za dużo tego wszystkiego, okropnie rozwlekłe zdania, których początek nie koresponduje ze środkiem, ani tym bardziej końcem, irytujący szyk zdań (nie wiem, może to ta poetyckość, której istnienie w tekście niektórzy zgłaszali), bohater gdzieś idzie, nie bardzo wiem gdzie i tak przez kilka akapitów. Starczy. Wierzę, że tam głębiej jest historia, dzieje się i ogólnie miód malina, ale nie chce mi się przebijać. Nie to że jestem leniwy, po prostu wiem, że na to konto mogę przeczytać coś, co sprawi mi frajdę.

 

Wiem, bez sensu komentować tekst, którego się nie przeczytało do końca, ale dla autora zawsze to jakaś informacja.

i słusznie – wszystkiego przeczytać się nie da. powodzenia.

Podchodziłem do opowiadania trzy razy, ale wreszcie stwierdziłem: “Hej, to może być dobre”. Niestety, intrygujący poetycki początek przeobraził się w jedną z najgorszych rzeczy na świecie – ekspedycję kosmiczną. Nie trawię podobnych historii, sam styl, który początkowo mi się podobał, też trochę stracił na jakości. Możliwe, że moja niepochlebna opinia wynika z tego, że spodziewałem się czegoś kompletnie innego. Nie zmienia to jednak faktu, że opko nie przypadło mi do gustu. 

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

wytrwałość godna podziwu. dzięki za echo.

Nic z tego – nie będzie konstruktywnej krytyki, będą tylko jałowe pochwały.

Bo czytałem z dużą przyjemnością, może nie było łatwo, ale bardzo satysfakcjonująco. Wielopiętrowe zdania, przestawne szyki nie raziły, bo traktuję je jako świadomie obraną stylistykę a nie manierę. A to Twoja zasługa, bo wystarczyłoby jedno potknięcie, zgubiony podmiot, pomylona gramatyka żebym nabrał podejrzeń. Myślę zresztą, że masz tych stylów więcej w zanadrzu i chętnie bym się z nimi zapoznał.

Przez chwilę myślałem, że to pójdzie w innym kierunku, że bohater dostanie swoją towarzyszkę (choćby ukrytą w tym transporterze) i że będą na tej planecie jak Adam i Ewa pod wielkim drzewem. Ale tak jak zamknąłeś swoje opowiadanie też jest dobrze, może nawet lepiej, bo czyściej.

kolejny raj utracony? jeszcze tylko brakło jabłka z drzewa wiadomości, choć drzewa nie zabrakło.

miał być horror (choć nie wyszedł wg komentarzy) – szczęśliwe zakończenie wydawało mi się bardzo podejrzane.

Jak poprzednicy – po pierwszych akapitach spodziewałem się przepoetyzowanego bełkotu, ale później okazało się, że jest i pomysł i fabuła, a wielozłożeniowe mędzenie okazało się być zaskakująco strawnym, bogatym i dojrzałym stylem. Trzeba mieć nielichy talent i wyrobione pióro, żeby pisać w taki sposób i w dodatku zaangażować czytelnika, nie pozwolić mi się nudzić, ba, sprawić, że obcowanie z trudną formą sprawi przyjemność. 

Zatem gratuluję. Bardzo dobrego tekstu (formalnie bardzo dobrego, fabuła, choć niczego sobie, jakoś na kolana nie rzuciła), oraz sprawności pisarskiej. 

Odwiedzaj to form częściej! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

skoro fabuły nie ma, to chociaż mędzeniem trzeba nadrabiać. ale pierwszy raz spotkałem się z określeniem “tekst formalnie dobry” i coś we mnie usiłuje strawić tę informację bezskutecznie.

Widać, że pisać umiesz. To czyta się jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, ponieważ jest napisane ładnie. Jakiś talent tutaj jest. Źle, ponieważ opowiadanie na prawie 40k jest jednym wielkim monologiem. Nie da się wczuć i dać porwać monologowi. Mało emocji, ani jednej wypowiedzi. To strumień świadomości o historii, która momentami intryguje, a momentami nudzi.

Trochę zmęczył mnie długi opis kolonizacji. Za dużo tego, a podałeś to w nieprzystępnej formie. Informacje powinno podawać się fragmentami, mimochodem podczas trwania akcji, aby czytelnik mógł samodzielnie składać układankę. A u Ciebie dostałem długie wypracowanie. 

Ciekawe były opisy interakcji z Drzewem. Może nieszczególnie oryginalne i awangardowe, ale dobrze opisane. Sceny, w których bohater łączy się z Drzewem, są najlepszym fragmentami opowiadania – widać w nich pisarski talent.

Raczej nie zaliczę tego do konkursowych faworytów, ale może na Bibliotekę zasłużyło. Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

na pewno pomyślę o tych uwagach. dzięki za konkrety.

Nowa Fantastyka