- Opowiadanie: katia72 - Z durszlakiem na głowie raźniej

Z durszlakiem na głowie raźniej

Opowiadanie sprzed dwóch miesięcy...

 

Poza tym tekst jak na mnie mocno eksperymentalny. I jak to z eksperymentami bywa, liczę się z tym, że może być nieudany :(

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Z durszlakiem na głowie raźniej

I. Żona i mąż

 

Kobieta już nie młoda, ale jeszcze nie stara, z durszlakiem na głowie wbiegła do domu, trzaskając drzwiami.

– Michał! Chodź na spacer! Rusz tyłek! Taka piękna pogoda!

Mężczyzna raczej starszy niż młody westchnął, przeciągnął się i zrezygnowanym tonem oznajmił:

– Jestem zmęczony.

– Czym?

– Nic nierobieniem. Ta… Przepraszam za pytanie, ale czy nie za gorąco ci z tym czymś na głowie? Jak to żelastwo się rozgrzeje to…

– To co?

– To może ci spalić resztę szarych komórek. – Michał parsknął śmiechem.

– Ty się lepiej martw sobą, organy nieużywane zanikają.

– Bea, Bea, Bea… – Mężczyzna zaczął nucić pod nosem imię żony, a małżonka zdjęła durszlak, wyjęła z lodówki kolę dietetyczną i bez słowa poszła do swojego pokoju.

Cyklaminian sodu, acesulfam K, aspartam. Sama słodycz, samo zdrowie. Beata wypiła porządny łyk napoju, oblizała wargi i poklepała się po brzuchu.

– Cholera – przeklęła. – Coś ta moja dieta nic niewarta.

Położyła się na dywanie i nieruchomo gapiła na brązowawe plamki na suficie. Grzyb zżerający ściany, śmierdzący, niepostrzeżenie wkradający się do żywych komórek, ale po co Michałowi lepsza wentylacja? I tak przecież na coś musimy umrzeć.

– Maleńka, ugotowałem spaghetti. Twoje ulubione z grzybami i papryką. Spaghetti con funghi e peperoni. Fungi, fungi… Czy grzyb nie nadaje się bardziej na Boga od makaronu? Taki, dajmy na to, borowik. Dostojny, szlachetny, dumny, zwany prawdziwkiem. Prawdziwkiem! Czyli to znaczy, że jest prawdziwy! – wydzierał się Michał, wchodząc po schodach.

– Nie jestem głodna – warknęła Beata, dodając obrażonym tonem: – A poza tym te twoje głupie żarty w ogóle mnie nie śmieszą.

– Nie, to nie. Nie będę się prosił, próbowałem być miły.

– No, dobra. Już idę.

Porcelanowy talerz, a na nim grube, makaronowe nitki poprzeplatane kawałkami grzybów i czerwonej papryki. Wszystko zanurzone w gęstym, śmietanowym sosie. Jedzenie to jedna z najprzyjemniejszych, jeśli nie najprzyjemniejsza czynność naszego życia. Dlaczego więc Bóg nie miałby być przedstawiany za pomocą wizerunku smacznego makaronu? Wizerunek to wizerunek i tak nikt przecież nie wie, jak naprawdę wygląda Stwórca.

– Pyszne. – Beata opuszką palca wskazującego zebrała resztę sosu. – Jakieś newsy?

– Nie wiem. – Michał podrapał się po wystającym obojczyku i lekceważąco spojrzał w okno.

– Jak to nie wiesz? Przecież poza nic nierobieniem ślęczysz godzinami nad stronami internetowymi – powiedziała Beata, a pomyślała, że jej mąż zamienia się w wychudzoną szkapę.

– Ta… W Kalifornii jakiś kolo, profesor fizyki zaprosił pięć par na pokaz nowego wynalazku, maszyny, dzięki której jesteśmy w stanie obejrzeć dotychczasowe życie danej jednostki. Po prostu wkładasz głowę do machiny i na ekranie obok wyświetla się godzina po godzinie twoja egzystencja, od narodzin aż do chwili obecnej. Gdy coś się widzom nudzi, można skorzystać z opcji przewijania. I ten znany naukowiec zapytał zgromadzonych, czy ktoś jest chętny wziąć udział w eksperymencie. Pary zaczęły się kłócić i to nie dlatego, że bały się wkładać głowę do jakiegoś podejrzanego cholerstwa, tylko nie chciały pokazywać swojego życia, nawet jeśli jedynym obserwatorem miałby być ich partner.

Beata zrobiła zdziwioną minę i zapytała:

– Naprawdę skonstruował taką maszynę?

Michał roześmiał się i drwiącym tonem odparł:

– Oczywiście, że nie. Ty też byś w takie bzdury uwierzyła? Ha, pewnie tak. Skoro istnieje makaronowy Bóg, to chyba wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej, jedno z małżeństw podało naukowca do sądu i teraz biedaczek siedzi w areszcie.

Beata wstała, włożyła talerz do zmywarki, ciężko westchnęła.

– A ty byłbyś na tyle odważny, żeby pokazać mi całe swoje życie?

– Pewnie, nie mam nic do ukrycia. W małżeństwie nie powinno być sekretów. Prawda?

– Tak, ale… – Beata zawahała się przez chwilę, po czym tak trochę niepewnie kontynuowała: – Ale przecież każdy człowiek ma prawo do odrobiny intymności.

– Do intymności… No, sceny z toalety można by powycinać, ale reszta…

– Nie wiem.

– Nie wiesz? – Michał spojrzał badawczo na małżonkę, zmarszczył czoło. – Masz coś do ukrycia przede mną? Ta… Jakiś romans w pracy? A może nawet nie jeden.

– Spadaj. Za stara jestem na skoki w bok.

– Za stara? Kobieta między trzydziestką a czterdziestką ma podobno największe łóżkowe potrzeby.

– Odwal się! Jakbym nie pracowała to ciekawe, jakbyśmy się utrzymali z tej twojej nędznej renty! A poza tym mam inne problemy niż uganianie się za facetami. Nie to, co ty zawsze czasowy, oglądający się na ulicy za byle dupcią w minispódniczce! – krzyczała Beata, wymachując rękoma niczym pijany pajac.

Michał nic nie odpowiedział, wysunął jedynie dolną wargę i mamrocząc coś pod nosem, wrócił do swojego gabinetu.

 

***

 

Przez kolejne trzy dnia Beata i Michał nie zamienili ze sobą słowa. Ba, oni nawet na siebie nie patrzyli. Gdy jedno wchodziło do kuchni, drugie wychodziło. Taka ślepo-niema wojna. Czwartego dnia Michał się poddał. Czekał na żonę w jej pokoju przebrany za pirata.

– Co ty wyprawiasz? – Beata próbowała udawać niezadowoloną, ale nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.

– Walczę z globalnym ociepleniem. Dzisiaj rano wyczytałem, że na Syberii znowu pojawiła się czarna ospa. Ta, śnieg stopniał i umarli zmartwychwstali. A i wirus Zika przeszedł kolejną mutację i…

– Skąd wziąłeś kostium?

– Od sąsiada. Wczoraj idąc do kiosku po gazetę, zobaczyłem go z durszlakiem na głowie, i zagadałem o przebranie pirata. Widzę, że członków makaronowego ruchu przybywa.

– Przybywa – odpowiedziała Beata, po czym pstryknęła męża w nos, dodając: – Wyskoczymy na zimne piwo? Te upały nawet mi zaczęły się dawać we znaki. Początek października, a temperatura w cieniu ponad trzydzieści stopni.

– Nie musimy nigdzie wyskakiwać… – Michał podreptał do kuchni i wrócił z dwoma butelkami żywca. – Za piratów i ich makaronowego króla!

– Za Latającego Potwora Spaghetti! – Beata wypiła łyk, po czym przyłożyła zimną butelkę do policzka. – A ty?

– Co ja?

– Kiedy się do nas przyłączysz?

– To znaczy kiedy zacznę paradować w durszlaku na głowie? Hmm, chyba jak na razie pozostanę przy swojej mieszance ateizmu z nihilizmem.

– Ta mieszanka czyni cię zgorzkniałym, bezproduktywnym i cynicznym.

– A twoje połączenie makaronu z piwem robi z ciebie… – Michał miał ochotę powiedzieć „grubasa”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język i zamiast tego obraźliwego, aczkolwiek zgodnego z prawdą określenia, które z pewnością znowu rozzłościłby żonę, dodał: – Zagorzałą pastafariankę. Chyba dobrze odmieniłem, prawda?

Beata nic nie odpowiedziała, dopiła resztę żywca i niemalże rzuciła się na małżonka. Michał najpierw śmiesznie wybałuszył oczy, a potem powoli zdjął spodnie, odłożył na bok korsarski kapelusz. Seks był długi, dla męża zbyt agresywny, a dla żony zbyt łagodny. Poza tym kochali się na podłodze, którą mimo dywanu wciąż cechował duży poziom twardości oraz sztywności, w związku z czym Beatę rozbolały plecy.

– Wolę na pieska niż po misjonarsku – marudziła.

Michał milczał, ciężko sapiąc. Po mniej więcej dziesięciu minutach obrócił się w kierunku żony i zapytał:

– A co o seksie myśli twój Bóg?

– Jest… jest bardzo liberalny.

– To znaczy?

– Akceptuje seks przedmałżeński, homoseksualizm, masturbację…

– A zdradę?

– Nie wiem. Czemu tak to cię ciekawi? – Beata powoli się podniosła, założyła różowy szlafrok i nie czekając na odpowiedź, oznajmiła: – Idę pod prysznic.

Od dziecka lubiła róż we wszystkich jego odcieniach, od bardzo jasnego po amarantowy. Za to Michał wręcz go nie cierpiał. Różowy kojarzył mu się ze słodką naiwnością, zdziecinnieniem i głupotą. Spojrzał na żonę z pogardą okraszoną wstrętem i wymamrotał:

– Bierzesz tabletki?

– Pewnie, teraz to ja też już nie chcę dziecka. Już za późno – powiedziała Beata, a pomyślała, iż sama nie wie, czy się cieszy, czy żałuje, że kiedy zaraz po ślubie ostro przekonywała męża do potomstwa, on pozostawał niewzruszony na jej płacz i histerię niczym pozbawiony uczuć głaz.

 

***

 

Termometr w kuchni wskazywał trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Pozostawiona na talerzu odrobina masła zamieniła się w żółtą kałużę, a zdechła muszka owocówka przywarła skrzydłami do w połowie zgniłej antonówki. Beata leżała w samej bieliźnie na kafelkowej podłodze, cicho jęcząc:

– Gorąco. Michał, gorąco. Zaraz zwymiotuję. Moja głowa…

– Wzięłaś aspirynę?

– Ta… Nawet trzy… Ja już nie mogę. Kiedy…

– Kiedy zainstalują klimatyzację? Jutro rano ma przyjść koleś, ale… Zaraz do niego jeszcze zadzwonię, żeby to potwierdzić. – Michał przetarł czoło zwilżoną chusteczką, napił się wody. – Na Syberii już prawie całkowicie stopniał lód. Rosjanie zaczęli uprawiać na dużą skalę pszenicę, jęczmień, żyto i rośliny poplonowe, takie jak koniczyna…

– Co mnie obchodzi Syberia? Ja tu zaraz w Polsce wykituję.

– I to wszystko przez to, że już nie ma piratów… – Michał uśmiechnął się ironicznie.

– Piraci to tylko przenośnia, a wszystko przez głupotę i brak szacunku dla natury. Chciwość, egoizm, hedonizm i upadek wszelkich wartości. To jest kara za nasze grzechy. – Beata przeturlała się w stronę lodówki. – Chyba wejdę do zamrażalnika.

– Kiedy trzy lata temu było minus dwadzieścia, marzyłaś o upałach… Ludziom trudno dogodzić. Tak źle i tak niedobrze.

Małżeństwo dwa dni temu obchodziło piętnastą rocznicę ślubu. Michał byłby zwyczajnie zapomniał o uroczystości, ale małżonka, licząc na prezent, grzecznie mu o tym odpowiednio wcześniej przypomniała. Rozgrzany, złoty łańcuszek ze szmaragdowym serduszkiem nieprzyjemnie wgryzał się teraz w jej szyję, jakby chciał wykrzyczeć, że nie kryje w sobie nic więcej poza fałszywą miłością, a butelka po rocznicowym winie stała w kącie, czekając już tylko na wyrzucenie. Beata podarowała mężowi szklaną kulę, argumentując wybór podarunku faktem, iż piętnastą rocznicę zaślubin przyjęło się określać mianem szklanej. Czy w życiu piękne są jedynie momenty, a reszta to pozbawiony smaku lub przyprawiony kolendrą zapychacz?

Michał zmarszczył czoło, usiadł pod ścianą i cicho, tak trochę flegmatycznie zaczął mówić:

– Wiesz, że w Stanach ludzie mimo tego nieznośnego gorąca częściej w ogrodach posiadają podziemne bunkry niż baseny? A ci bardziej majętni zwykle budują dwie kryjówki, jedną w ojczyźnie a drugą w Australii… Wszystko w obawie przed zbliżającą się nieuchronnie katastrofą. Tylko nikt jeszcze do końca nie wie jaką. Twoim zdaniem zabiją nas zmiany klimatyczne czy wojna nuklearna? A może ufoludki?

– Ja… Ja myślę, że armia Szatana przybędzie na ziemię i usmaży nas w piekielnym ogniu, a właściwie że już to robi. – Beata oderwała duży kawałek skóry z ramienia, po czym spojrzała na pokryty bąblami dekolt. Następnie skierowała wzrok na męża. U niego skóra najbardziej łuszczyła się na nosie i czubku łysej głowy. Na czole mężczyzny pojawiły się piegi, a uszy wyglądały jak dobrze zgrillowana wołowina.

– Wstawaj! – Michał wyciągnął rękę. – Nie jesteś psem, żeby leżeć na podłodze. Kiedy tak na ciebie patrzę, to mi się mój Reks przypomniał. On to by teraz… Już przy dwudziestu pięciu stopniach z jęzorem na wierzchu i wybałuszonymi gałami charczał niczym zepsuty traktor.

– A skąd ty niby wiesz, jakie dźwięki wydaje zepsuty traktor, nigdy na wsi nie pracowałeś. Ta… Dobrze, że nie mamy sierści. Am. Chyba muszę obciąć włosy, to będzie mi chłodniej. Z taki długimi kłakami czuję się jak w pelerynie.

– Ale ja lubię, gdy kobieta ma długie włosy – powiedział Michał obrażonym tonem.

Beata podniosła się, przytuliła do lodówki i oznajmiła:

– Mężczyźni to egoiści, szowiniści, samoluby…

– I co jeszcze wymyślisz? Po prostu jesteśmy wzrokowcami i cenimy piękno.

Beata otworzyła usta, szykując się do kolejnej słownej uszczypliwości, kiedy coś z hukiem przywaliło w okno. Małżeństwo niemal jednocześnie odwróciło się w stronę nieoczekiwanego hałasu.

– To już trzeci ptaszor samobójca w ciągu ostatnich pięciu dni. – Michał zbliżył się do parapetu. – Tym razem gołąb, poprzednio roztrzaskała się wrona, a dwa dni temu kruk.

Beata złapała męża za rękę i wyszeptała:

– Boję się. Co… Dlaczego…

– Może mózgi im topnieją. Wiesz, one mają takie małe główki, cienkie czaszki. Albo złapały jakiegoś wirusa… Cholera wie.

W oczach Beaty zabłyszczały łzy.

 

 

 II. Więzienie

 

Od tego upalnego popołudnia, kiedy to Beata z obrzydzeniem czyściła zabrudzoną ptasią krwią szybę, minęły dwa lata. W domu po zainstalowaniu klimatyzacji zrobiło się całkiem przyjemnie, a na zewnątrz zarówno Beata, jak i Michał wychodzili z letnimi parasolami anty-UV, po czym szybko uciekali do samochodu. Na całym świecie zaczęło brakować wody pitnej, w Azji zalało pola ryżowe, a w Rosji ciągle nie uporano się z czarną ospą.

Michał, wcinając parówki cielęce polane kechupem, gapił się w ekran smartfona. Pochłonął ostatni kawałek kiełbaski, mlasnął, spojrzał na pijącą kawę żonę i grobowym tonem zakomunikował:

– Wielka Brytania właśnie zrzuciła na Chiny bombę atomową.

Beata wstała, załapała się za serce, zaczęła krztusić, na jej czole wystąpiły krople potu. Michał delikatnie klepnął ją w plecy.

– Spokojnie, usiądź, weź głęboki oddech.

– To koniec świata – wystękała, po czym gdy już trochę się uspokoiła, dodała: – A myślałam, że USA wszystko kontroluje.

Czy zło tkwi w atomie i fizyce, czy w człowieku? Czy problemem jest bomba, czy ludzkie sumienie?

Prognoza Beaty na szczęście się nie sprawdziła. U angielskiego premiera wkrótce po tym niespodziewanym akcie agresji stwierdzono psychozę maniakalno-depresyjną, skłonności samobójcze i jeszcze kilka innych zaburzeń psychicznych. Ubrano go w kaftan bezpieczeństwa i pokazano w telewizji.

Cud, a zdaniem Beaty Latający Potwór Spaghetti sprawił, że pseudokomunistyczny przywódca zaatakowanego państwa nie odpowiedział agresją na agresję i nie wysłał rakiety w stronę Londynu. W ramach zadośćuczynienia następca szaleńca z Ten Downing Street zobowiązał się jedynie do finansowego wspierania poszkodowanego „Czungkuo” przez kolejne pięć lat.

Trzy dni po chińskiej katastrofie Michał niby mimochodem, leżąc wygodnie na kanapie, zagadał ścierającą kurz z regału żonę:

– Kochanie, w Afryce rozszalała się ebola. Każdego dnia umiera tam ponad… Am. Poczekaj, muszę sprawdzić… Istnieje duże zagrożenie, że zmutowany wirus wkrótce rozpanoszy się w Europie.

Beata zamarła ze ścierką w ręce, przygryzła silnie dolną wargę, po czym wyszła do kuchni. Wróciła z puszką żywca. Piwo wypiła duszkiem, nieruchomo gapiąc się w okno. Brzozy, błękitne niebo, białe obłoczki, a pod tym wszystkim czyhająca na ludzkie istnienia kostucha, wiecznie głodna i nieprzebierająca w ofiarach, lśniącą w słońcu kosą ścinająca głowy dzieci, starców, matek, dziewic, inżynierów…

– Michał, ja… ja… ja się tak bardzo boję.

Mężczyzna machnął ręką i powiedział:

– No i co z tego? W czym ci ten twój strach pomoże? Co ma być, to będzie. Może król Spaghetti coś wykombinuje, przyśle piratów, a oni swoimi kordelasami pokonają wirusy, ale i tak przecież nie obdarzy nas nieśmiertelnością. – Michał podrapał się po czole i zaczął gwizdać.

Żona wykrzywiła usta, po czym poszła po kolejne piwo.

Nie upłynęło nawet pół roku od ich rozmowy i Polskę, podobnie jak kraje ościenne zaatakowała nieznana do tej pory bakteria, wywołująca chorobę zbliżoną objawami do gorączki krwotocznej. Choroba ochrzczona mianem sanguili przenosiła się głównie drogą kropelkową. Dotknięci nią nieszczęśnicy na początkowym etapie rozwoju schorzenia skarżyli się na bóle mięśniowe, wysoką gorączkę, brak apetytu, wypadanie włosów, zaburzenia psychiczne, a w szczytowej fazie choroby podobnie jak przy ataku wirusa ebola dochodziło do krwotoków wewnętrznych, a także do aktów samookaleczenia, utraty mowy, ślinotoku.

W związku z sanguilią praktycznie w całej Europie wprowadzano różnego rodzaju nakazy i zakazy. Ludzie przebywający w miejscach publicznych zobowiązani zostali do noszenia specjalnych masek. Dodatkowo wprowadzono przymusowe cotygodniowe badania krwi. Jednostki zakażone trafiały do obozów, w których zwykle po paru tygodniach umierały. Zwłoki palono.

Pogarszające się z miesiąca na miesiąc nastroje społeczne prowadziły do wzrastającego poziomu przestępczości i wszelkiej maści patologii… Wygłodniałe monstrum powoli pożerało świat.

 

***

 

Beata założyła sandały, okulary przeciwsłoneczne i z obrzydzeniem wzięła do ręki maskę.

– Jak ja tego wszystkiego nienawidzę! W tym ohydztwie wyglądam niczym mucha! – krzyknęła.

Michał spojrzał na nią z rozbawieniem. Spokojnie powiedział:

– Raczej niczym komar. Tak czy inaczej, ciągle robisz to swoje bzzz, bzzz, bzzz… Coś te twoje modlitwy do makaronowego króla nie pomogły uratować świata.

– Ja się do niego nigdy nie modliłam.

– Tylko chodziłaś z durszlakiem na głowie i tęskniłaś za piratami. No i oczywiście piłaś piwo. Ta, teraz coraz trudniej z alkoholem… Am. Zapomniałem ci powiedzieć, że znowu wprowadzili ograniczenia w dostarczaniu wody. Od przyszłego tygodnia będzie jej tak trzy razy mniej, ale podobno w laboratoriach intensywnie pracują nad środkiem do mycia na sucho. Lepszym od amiweta. – Michał uśmiechnął się ironicznie.

Beata rzuciła maskę na podłogę, usiadła na dywanie i wybuchnęła płaczem.

– Radzę ci nie ryczeć, lepiej oszczędzać płyny. A poza tym co ty taka zaskoczona? Przecież o tym, że zbliża się apokalipsa, krakali w telewizji, radiu, pisali w gazetach, kiedy jeszcze mówić nie umiałaś i zamiast koronkowych majteczek nosiłaś pampersy. Założę się o butelkę koli, że różowe.

– No i co z tego? Apokalipsę już Nostradamus przewidywał. I nadeszła, ale dlaczego akurat teraz, za mojego życia… Ja nie chcę umierać. Ja… Ja…

– Okej, przestań rozpaczać. Kiedy wrócimy z testów, to coś ci pokażę.

Beata czekając na wyniki krwi, jak zwykle obgryzała paznokcie. Od kiedy w całym kraju ogłoszono stan nadzwyczajny i żołnierze zaczęli paradować po ulicach, a potem kontrolować noszenie masek i regularne stawianie się na testy, całkiem przestała o siebie dbać. Nie zważając na niezadowolenie Michała, obcięła włosy, przestała używać szminki, pudru i lakieru do paznokci. W domu nosiła rozwleczony dres lub wytarte dżinsy w komplecie z flanelową koszulą. W koszu wylądował durszlak i trzy oprawione w ramki podobizny Latającego Potwora Spaghetti, a Beata oznajmiła mężowi, że już nigdy nie zje makaronu i nie pójdzie na spotkania pastafarian. Dwa tygodnie temu zamknęli firmę, w której pracowała. Nikt już nie korzystał z usług doradców finansowych.

Michał z kolei zakomunikował, że zamierza przekształcić piwnicę w ciemnię. Zakupił lustrzankę Canona i zaczął pstrykać zdjęcia. Beata początkowo patrzyła na niego jak na wariata, a gdy zainstalował w piwnicznych drzwiach kłódkę, zrobiła mu awanturę.

– Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? To przecież też mój dom. Nie masz prawa… Musisz natychmiast usunąć tę kłódkę! Słyszysz?

– Czemu się wściekasz? Przecież i tak tam nie zaglądałaś. Mówiłaś, że się boisz szczurów. A ja potrzebuję odrobinę prywatności.

– Ja… ja… ja… też… Ja też potrzebuję prywatności! I zmienię drzwi do mojego pokoju! Na takie z zamkiem. I nigdy cię tam nie wpuszczę! Nigdy! Nigdy! Nigdy!

– Rób co chcesz, tylko daj mi święty spokój.

Żona chodziła naburmuszona przez kolejne cztery dni, aż Michał zaproponował jej sesję zdjęciową. Ach, ta kobieca próżność. Beata na zdjęciach prezentowała się wyjątkowo atrakcyjnie. Nie było widać zmarszczek i wyglądała tak o mniej więcej jedną trzecią szczuplej niż w rzeczywistości. Spojrzała na fotki i z uśmiechem na twarzy oznajmiła:

– Wiesz, nawet polubiłam to twoje nowe hobby.

Z zamyślenia wyrwał małżeństwo oschły głos żołnierza:

– Wynik negatywny. Możecie iść.

 

***

 

– To co chciałeś mi pokazać? – zapytała Beata, kiedy tylko wrócili do domu.

Michał powoli zdjął maskę, chrząknął i wziął żonę za rękę.

– Piwnicę – powiedział takim trochę tajemniczym tonem.

– Ale… Po co mi teraz oglądać twoją ciemnię? – Kobieta podejrzliwie spojrzała na męża.

Mężczyzna wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył piwniczne drzwi. Oczom Beaty ukazał się maleńki korytarz i… kolejne drzwi, tym razem pancerne.

– Co to jest? Chyba nie…

– Tak, kochanie, to schron. Nasz prywatny bunkier – odpowiedział Michał trochę niepewnie, trochę z dumą.

– Jak to? – Beata wyglądała na zszokowaną. – Jak to bunkier?

Dwa pomieszczenia i maleńka toaleta. Pierwsze w połowie wypełnione mięsnymi konserwami, butelkami z kolą, torebkami z kaszą i ryżem, zupami w puszkach, słoikami, wysokokalorycznymi batonami… W drugim znajdowało się łóżko, a na nim pościel. Delikatnie różowa w bordowe serduszka. Obok łóżka stały trzy ogromne butle z wodą, przenośna kuchenka elektryczna i kilka kartonowych pudeł, a w nich garnki, sztućce, papierowe ręczniki, leki, bandaże… A toaleta? Wielkości schowka na bojler, bez muszli klozetowej, bez sedesu, bez spłuczki, po prostu dziura w ziemi.

– I? – Michał oparł się o ścianę.

– I? – powtórzyła Beata.

– Co o tym myślisz? To znaczy moim zdaniem powinniśmy się tu… przeprowadzić. Wychodzić na zewnątrz tylko na testy i po jedzenie. Dopóki… – Mężczyzna westchnął, otarł pot z czoła. – Dopóki sytuacja się nie uspokoi. Dopóki nie wynajdą szczepionki. Dopóki…

– A jeśli się nie uspokoi?

– To i tak nie mamy nic do stracenia. Bez szczepionki… Myślę, że bez szczepionki w ciągu roku już nas nie będzie.

Beata znowu się rozpłakała. Ze zwieszoną głową podreptała do łóżka. Weszła pod kołdrę i wyszeptała:

– Dziękuję.

– Za co?

– Za tę różową pościel.

Michał wzruszył ramionami, po czym usiadł na brzegu łóżka, położył dłoń na ramieniu żony i powiedział:

– Rozumiem, że się ze mną zgadzasz.

– Mm.

– Nie wiem, na jak długo starczą nam te zapasy. Musimy być bardzo oszczędni, zwłaszcza jeśli chodzi o wodę. Coś czuję, że niedługo mogą całkowicie wstrzymać jej dostarczanie. Chodźmy na górę, weź sobie jakieś ubrania i co tam jeszcze potrzebujesz. Tylko nie za dużo, tu i tak już nie ma miejsca.

Powoli zaczęli wspinać się po schodach, a Michał kontynuował:

– O prąd chyba nie musimy się martwić. Mamy swój własny generator. A do tego… – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Centralę na zagrożenia chemiczno-biologiczno-radioaktywne. 

– Co?

– Drogi, ale bardzo sprytny sprzęt. Oczyszcza i flirtuje powietrze z zewnątrz. To na wypadek konfliktu zbrojnego lub wojny nuklearnej.

– Rozumiem. – Żona zrobiła skrzywioną minę, jakby wątpiła w skuteczność centrali i jakiekolwiek szanse na przetrwanie w schronie zarówno z nią jak i bez niej. 

Kiedy tylko znaleźli się na górze, Beata wyjęła ze schowka walizkę, otworzyła szafę i zaczęła gapić się na ubrania. Stała tak chwilę bez ruchu, po czym sięgnęła po ulubioną sukienkę męża. Michał pokiwał głową z akceptacją, a w jego oczach na sekundę pojawił się błysk radości.

– A skąd ty miałeś na to wszystko pieniądze?

– Zlikwidowałem lokatę oszczędnościową i wziąłem kredyt… Wiem, że nie powinienem tego robić za twoimi plecami… Tak czy inaczej teraz te pieniądze nie są już nic warte.

Żona chciała powiedzieć, że dwa lata temu jeszcze były, ale ugryzła się w język. Spakowała walizkę i wrócili do piwnicy. Z hukiem zatrzasnęli pancerne drzwi.

Więzienie. Czy małżeństwo to więzienie na własne życzenie? Społeczne, emocjonalne i materialne więzy. Kajdany, których niekoniecznie chcielibyśmy się pozbywać. Podziemny bunkier – niewola czy wolność? Beata i Michał skazani na siebie, skazani na czasy, w których przyszło im żyć, skazani na ucieczkę, skazani na zamknięcie. Żona i mąż. Ż…Ż

 

III. Krety w maskach

 

I tak zaczęła się krecia egzystencja żony i męża, osładzana cotygodniowymi wyprawami na badania krwi, połączona z odbiorem żywności i wody pitnej. Z wizyty na wizytę ilość jedzenia jak i wody ulegała ograniczeniu. Zmniejszała się również liczba osób oczekujących na testy. Wzrastała za to społeczna agresja. Akty wandalizmu, kradzieże, bijatyki – nic już nikogo nie dziwiło. Zwiększający się chaos, nad którym coraz trudniej było zapanować karabinami i gazem obezwładniającym.

Aż w końcu pewnego wyjątkowo upalnego dnia Beata i Michał otrzymali list rządowy z informacją, że badania zostały wstrzymane, władze zalecają pozostawanie w domach i niewpuszczanie nieznajomych. Żywność miała być dostarczana bezpośrednio przez wojsko.

Beata rzuciła się Michałowi na szyję, łkając:

– I co teraz? Czy oni…

– Nie wiem. Nie wiem, co oni planują. – Mężczyzna odsunął żonę, poszedł do biura i wrócił z dwoma solidnymi dechami. – Nie wiem i nie mam zamiaru się przekonywać. Musimy zabić okna i drzwi deskami. Jak najszybciej. W kuchni w szafce nad zlewem są gwoździe, młotek… Rusz się.

Beata pomagała mężowi, cały czas płacząc. Michał zacisnął wargi i w milczeniu kontynuował swoją pracę. Deska za deską, gwóźdź za gwoździem. Stuk, stuk, stuk. Stukał młotek, a w głowach zarówno męża, jak i żony stukały katastroficzne myśli. Czy oni chcą nas zabić? Czy chcą byśmy umarli z głodu? Czy chcą, byśmy się wzajemnie wymordowali? Strach. Panika. Obłęd.

Krety są praktycznie ślepe i niewrażliwe na światło, ale mają za to doskonały węch i słuch, a do tego bardzo silne przednie łapy. Człowieka cechuje przeciętny wzrok, przeciętny słuch, słaby węch i słabe dłonie. Człowiek potrzebuje światła. Ba, człowiek potrzebuje słońca. I… człowiek dysponuje dużym mózgiem. Tak dużym, że wymyślił sztuczne słońce. I nie tylko słońce. Czy pierwsze wymrą krety, czy ludzie?

Beata leżała na łóżku i gapiła się na migoczącą żarówkę. Nieprzyjemny dźwięk niczym bzyczenie muchy i nastała ciemność.

– Gdzie ja je do jasnej cholery schowałem?! – Michał z latarką w ręku przeszukiwał pudła. – I dlaczego… Przecież na opakowaniu było napisane, że będzie świecić przez przynajmniej dwa lata. Kłamstwo! Oszustwo! Ten cały pieprzony świat to oszustwo! Iluzja!

– Przestań, proszę. Gdy krzyczysz, to jeszcze bardziej się boję.

– Mam.

Michał delikatnie, używając szmatki, odkręcił spaloną żarówkę i zainstalował nowego „LED-a".

– Schudłaś.

– Dziękuję. Widzisz, są jakieś plusy tej całej apokalipsy… – Beata uśmiechnęła się, a raczej wykrzywiła usta w grymasie, który miał udawać uśmiech.

Mąż zmrużył powieki i pogłaskał żonę po głowie.

– Na pieska? – zapytał.

Na pieska, na miękkim podłożu. Długo, intensywnie i ku zaskoczeniu Beaty całkiem przyjemnie. Seks. Praktycznie jedyna rozrywka w podziemnym schronie, gdzie nie było telewizora, Internetu, a telefonom komórkowym brakowało zasięgu.

– Michał?

– Tak?

– A skąd będziemy wiedzieć, że możemy już wyjść, że epidemia minęła?

Mężczyzna przeciągnął się, ciężko westchnął, popatrzył na pęknięcie w suficie i odparł:

– Nie wiem, za jakiś czas będziemy musieli sprawdzić, ale na pewno jeszcze nie teraz.

– Zabrałeś jakieś książki?

– Ta… Ze dwie. – Wskazał palcem pudło koło butli z wodą. – Chyba tam powinny być.

Beata wciągnęła dżinsy, sweter i wzięła się za szukanie.

– „Kubuś Fatalista" i „Smętarz dla zwierzaków". Diderot i King.

Przeczytała trzy zdania z „Kubusia", a potem cztery ze „Smętarza", zrobiła zrezygnowaną minę, odłożyła książki na podłogę.

– Niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Z woli Boga ziemia w smętarz się zamienia – powiedział Michał lekko rozbawionym, podszytym goryczą tonem. Wciągnął powietrze i zaczął grać na smartfonie w „Angry birds".

– Dlaczego nie zabraliśmy laptopów?

– Bo są duże, a poza tym, po co ci laptop bez Internetu?

Nuda, nicość, lichość, niemoc. Kret nigdy nie widział słońca, ale póki mógł kopać swoje korytarze, nigdy się nie nudził.

 

***

 

– Jedna, druga, trzecia – szeptała Beata sama do siebie, siedząc między wieżą jeszcze pełnych puszek z mięsem a stertą puszek pustych. – Czwarta, piąta, szósta.

– Co robisz? – Michał zmęczonymi, opuchniętymi oczami spojrzał na żonę, trzymającą w jednej ręce pokrywkę od słoika, a w drugiej nóż.

– Nie mogę spać.

– Ale co robisz z pokrywką?

– Durszlak. Taki mały jak dla lalki, tylko… Tylko nie mamy lalki, to znaczy nie mamy dziecka.

– O czym ty bredzisz? Bardzo dobrze, że nie zdecydowaliśmy się na dzieci. Widzisz, to była słuszna decyzja. Jedyna, słuszna decyzja. Ja od początku czułem, że na tym świecie… że już nie można się rozmnażać, że tak naprawdę ani ja, ani ty też nie powinniśmy się urodzić.

– Żałujesz, że mnie poznałeś?

– Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że nie to miałem na myśli. – Michał złowrogo zmarszczył czoło.

– Gdybyś się nie urodził, to byś mnie nie spotkał i nie uprawialibyśmy wczoraj seksu pod ścianą. – Beata bardzo dziwnie się uśmiechnęła, tak trochę półgębkiem, ukazując górne dziąsła, mimo iż nigdy wcześniej się jej to nie zdarzało.

Mąż najpierw zrobił krok w tył, jakby się czegoś przestraszył, a potem ukląkł przy żonie i spokojnym tonem zapytał:

– Po co ci durszlak? Tęsknisz do swojego makaronowego Boga?

Kiwnęła głową, nie odrywając wzroku od pokrywki.

– Ta… Ludzie zwykle uciekają do religii, gdy jest im źle. Ja teraz żałuję, że w nic nie wierzę. Taki Bóg katolicki, życie wieczne, Niebo…

– Niebo? – zapytała ze zdziwieniem żona. – Twoim zdaniem trafiłbyś do Nieba?

– Mm. Mój Bóg byłby bardzo łaskawy, wybaczyłby mi wszystkie grzechy i zaniedbania, i brak wiary. Tylko, tylko ja nie potrafię uwierzyć. Ani w Jahwe, ani w Allaha, ani tym bardziej w Latającego Boga Spaghetti.

– Dlaczego? – Beata zrobiła kolejną dziurkę.

– Bo nie. Jak możesz w coś uwierzyć, jeśli doskonale wiesz, że to wszystko bajki, że religie zostały wymyślone po to, by kontrolować masy, by wykorzystywać ludzki strach. Religia jest dla maluczkich, dla mędrców to fałsz, a dla królów narzędzie władzy. Tak to kiedyś opisał jeden ze starożytnych filozofów. Nie pamiętam który… Religia to efekt zbiorowego szaleństwa. Zaraźliwa choroba może jeszcze bardziej zaraźliwa niż sanguilia. Wirus wiary. Ciekawe, że na niego jeszcze do tej pory nie wynaleziono szczepionki.

– Ale, ale Potwór Spaghetti jest inny…

– La… – zaczął Michał, ale nie dokończył.

Ich rozważania przerwał okropny hałas niczym trzęsienie ziemi, a po chwili rozległy się przeraźliwe krzyki, tupot nóg po piwnicznych schodach, dobijanie się do pancernych drzwi.

Michał zatkał dłonią usta żony.

– Ciii… – wyszeptał.

Po kilku minutach harmider ucichł. Beata upuściła pokrywkę i nóż, wtuliła się w męża, ciężko dysząc.

– Co… co to… by… było? – wyjąkała.

– Chyba czołgi, a potem… Ktoś przed czymś uciekał. I…

– I?

– I pewnie leży teraz martwy pod naszymi drzwiami.

Beata zaczęła bezgłośnie płakać, łzy ciekły po jej brudnych policzkach i kapały na przepoconą koszulkę. Słone krople pełne lęku, zwątpienia, pustki, bezsilności. Strach pełznący po betonowej podłodze, wnikający w skórę, w kości, w narządy wewnętrzne, rozłupujący czaszkę i odsłaniający mózg. Mózg, który już nie przypominał mózgu, a jedynie rozgotowany makaron, niezdolny do jakichkolwiek operacji logicznych, niezdolny do myślenia, czekający na unicestwienie.

 

***

 

– Michał, a te zdjęcia, które mi pokazywałeś, które niby sam zrobiłeś. To… Jak tu nie było ciemni, to jak…

– Jak to jak? Normalnie. Wywołałem je u dobrego fotografa. A twoje najpierw skorygowałem w Photoshopie, żebyś się cieszyła. – Michał położył dłoń na brzuchu żony.

– Teraz musiałbym tylko poprawić twarz, a przede wszystkim usunąć te sińce pod oczami. Wyglądasz jak upiór i ja pewnie też.

Beata złapała obwisłą skórę własnego uda.

– Fuj, już chyba wolałabym mieć trochę ciała, ta wisząca… Czuję się niczym jaszczurka albo ten pies.

– Shar pei?

– Mm. – Beata przytknęła.

– Musimy wyjść, sprawdzić, co się dzieje na górze. Nie mamy innej opcji. W przeciwnym razie tu zgnijemy. Kończy się woda i paliwo.

– Nie… A jeśli… Michał, ja się bardzo boję.

– Ja też, ale… – Mężczyzna wyjął z pudła dwie przeciwgazowe maski. Podał jedną żonie. – Załóż to.

Beata cała się trzęsąc, westchnęła, po czym zrobiła, co kazał jej mąż.

– Jak chcesz, to mogę pójść sam.

– Nie.

Bardzo powoli wchodzili po schodach, a następnie otworzyli drzwi. Zwłoki mężczyzny osunęły się pod nogi Michała. Twarz umarłego pokrywały ropne pęcherze, powieki sklejone były zakrzepłą krwią, ciało wyglądało, jakby ktoś wyssał z niego całą wodę.

Beata najpierw zbladła, a potem zdjęła maskę i zwymiotowała na ścianę, swoje spodnie, buty męża. Zaczęła się krztusić. Michał pchnął ją z powrotem do piwnicy. Zatrzasnął drzwi i sam ruszył w kierunku kuchni. Wszędzie leżały połamane deski. Ze strachem w oczach wyjrzał na zewnątrz. W ogrodzie dwa trupy, kobieta i dziecko, a na ulicy… Ulica usłana była martwymi ciałami. Powietrze tak dziwnie falowało, miało lekko żółte zabarwienie.

Mężczyzna cofnął się w głąb pomieszczenia i wtedy kątem oka zauważył leżącą na stole kopertę. Delikatnie ją podniósł, przeczytał. Brak nadawcy, zaadresowana do niego i żony. Przy czym Beata widniała jako pierwsza. Schował list do kieszeni, przebiegł jeszcze wzrokiem po wszystkich meblach, podłodze i parapetach w poszukiwaniu wody, westchnął ze zrezygnowaniem i wrócił do piwnicy.

Beata siedziała na łóżku, na kolanach trzymała szklaną kulę – tę, którą pięć lat temu podarowała mężowi.

– Dlaczego ją zabrałeś?

Michał wzruszył ramionami. Zdjął maskę.

– Wiesz, że dzisiaj powinniśmy świętować naszą dwudziestą rocznicę? Porcelanową. Niestety, nie mam dla ciebie prezentu. Niestety, nie mogę ci życzyć kolejnych równie udanych lat, jak te ostatnie. Wprost przeciwnie, mogę ci życzyć ich odwrotności… Tak, bardzo łatwo zbić porcelanę. – Beata zaczęła się histerycznie śmiać.

Mąż objął ją ramieniem, wziął do ręki kulę.

– Zobaczmy naszą przyszłość. Patrz. Ty i ja. Na zawsze razem. Tak jak to sobie przyrzekaliśmy w kościele przed Bogiem, w którego żadne z nas nie wierzyło.

– My… myś… myślisz, że… że to Bóg… Bóg nas karze?

– Jak mogę tak myśleć, skoro w niego nie wierzę. Coś, co nie istnieje, nie jest zdolne do sądzenia, ani tym bardziej do karania. – Michał wstał, wyjął kopertę i przytknął ją do nosa żony. – Znalazłem to w kuchni na stole.

– Dlaczego nie otworzyłeś?

– Bo nie ma nadawcy i nie wiem…

– No, chyba nie włożyli tam bomby.

 

IV. Miłość aż po grób

 

Michał rozerwał kopertę i zaczął czytać:

– Witajcie. W wyniku zmian klimatycznych ludzkość czeka nieuchronne wymarcie. Ja jednakże zadecydowałem, że cześć z was uratuję. Za trzy dni w waszym ogródku wyląduje latający statek korsarski, który następnie przetransportuje się na planetę podobną do Ziemi. To taka druga szansa dla ludzi. Niestety mamy tylko jedno wolne miejsce. Musicie wybrać, które z was poleci. Po to, które zostanie, może wrócimy, może nie. To zależy od rozwoju sytuacji. Na miasto został spuszczony gaz trujący, więc starajcie się nie opuszczać piwnicy. Abyście nie traktowali mojego listu jako żartu, dołączam swoją fotografię na tle waszego domu. Odlot w piątek o dziewiątej rano. Czekamy piętnaście minut i znikamy. Latający Potwór Spaghetti.

Beata zrobiła duże oczy, chrząknęła, po czym powiedziała:

– Co to ma być? Pokaż zdjęcie.

Na wyjątkowo dobrej jakości fotografii, nic tylko wypisz wymaluj, makaronowy król unoszący się nad czerwonym dachem ich ceglanego domu.

Michał rozgniótł trampkiem puszkę po szynce konserwowej.

– Ciekawe kogo stać na takie… I po co? To na pewno jakiś podstęp i ktoś z jakiegoś powodu nie chce, byśmy wychodzili na powierzchnię.

– No ale… Tam… Tam naprawdę się nie da oddychać. Bez masek…

– To co? Twoim zdaniem napisał do nas Potwór Spaghetti? Przecież nawet ty w niego nie wierzyłaś. Traktowałaś go jako symbol. To bardziej niedorzeczne niż ratunek ze strony Batmana albo Supermana. – Mężczyzna bacznie przyglądał się fotografii. – Tak czy inaczej, niezła fotka. Trzeba się było nie lada napracować, żeby stworzyć na kompie tak udanego stwora… Hm… Ciekawe, jakiego programu użyli… Myślę, że ta akcja ma jakiś szerszy zasięg, może to nawet projekt na skalę krajową. Tylko wciąż nie potrafię rozgryźć celów tego misternego planu.

Żona położyła się na łóżku, wyciągnęła ręce przed siebie i zaczęła podziwiać swoje obgryzione do krwi paznokcie.

– One są teraz bardziej interesujące, takie malutkie rzeźby, kratery, wąwozy. Płytka pokryta lakierem jest idealna, bez zgrubień, bez nierówności niczym cukrowa wata. Mdła, niby słodka, ale pozbawiona smaku.

– Jesteś obrzydliwa.

– A ty nie? Spocony, brudny, śmierdzący, z zarzyganymi butami. Ble… Fuj. Człowiek i jego fizjologia. Może to dobrze, że niedługo nas nie będzie. Może zastąpi nas jakaś bardziej uduchowiona forma, rozmnażająca się bez potrzeby wymiany płynów ustrojowych i rodząca bez rozlewu krwi. Czysta energia.

Michał przygryzł dolną wargę, spojrzał ze wstrętem na żonę i wtedy zgasło światło. Wygrzebał z kieszeni latarkę. Poszedł do drugiego pokoju, a po chwili krzyknął:

– Paliwo się skończyło!

– Skończyło się paliwo, zaraz skończy się woda, zaraz skończy się tlen, zaraz skończy się świat…

– Zamknij się!

Kobieta zamilkła, podeszła do ściany i zaczęła uderzać głową w cegły. Mężczyzna z całej siły kopnął w stertę puszek.

Szaleństwo. Gdzie jest granica między chorobą psychiczną a tak zwaną normalnością? Taka granica nie istnieje. Łup. Łup. Łup. Olbrzym wbija kilof w czaszkę ziemi, głęboko, głęboko aż do jądra.

 

***

 

– Michał? – Głos z ciemności. Głos leżącej na podłodze kobiety.

– Tak? – Głos z ciemności. Głos skulonego w kącie mężczyzny.

– Wiesz, że cię zdradziłam?

Milczenie. Cisza zakłócona jedynie nieregularnym oddechem dwojga skazanych na siebie ludzi.

– I po co mi o tym teraz mówisz?

– Z tym kolegą z działu. Młodszym ode mnie o osiem lat. Miał ładne ciało. Dobrze zbudowane. Chodził na siłownię. Też Michał. Czy to nie śmieszne? Zdradziłam Michała z Michałem. – Beata wydała z siebie dziwny, świszczący dźwięk. Chrząknęła i kontynuowała: – Wtedy, gdy ci powiedziałam, że jadę z kuzynką nad morze…

Michał wstał, nachylił się nad żoną. Przez chwilę zastanawiał się, czy ją uderzyć, ale zrezygnował, zamarł w pozycji uschniętego drzewa. Bardzo cicho, jakby brakowało mu sił, powiedział:

– A ja, kiedy bzykałaś się z tym chłoptasiem, budowałem dla nas schron. Tęsknisz za nim?

– Co? Oczywiście, że nie.

– Całowaliście się?

– Nie, a dlaczego…

– Bo… Bo… Bo, żeby się z kimś całować, to… to… chyba trzeba coś do tej osoby czuć. A pieprzyć… Pieprzyć. Do pieprzenia potrzebny jest tylko kutas i cipka. – Michał zakrył dłońmi twarz.

– Przepraszam – wyszeptała Beata.

– Za co? Że to zrobiłaś czy że mi powiedziałaś?

– Nie wiem.

Łabędzie są wierne, bo są monogamiczne. A ludzie i krety? Gdy już ktoś nas zdradzi, to lepiej o tym wiedzieć, czy nie wiedzieć? Czy zawsze warto dążyć do prawdy w świecie opartym na kłamstwie? Czy warto dociekać, czy Bóg istnieje, czy nie istnieje? Czy nie wygodniej jest po prostu wierzyć? Jeśli go nie ma, nic nie tracimy, a jeśli gdzieś tam fruwa wśród białych obłoczków, to może coś zyskamy? Z durszlakiem na głowie raźniej, nawet jeśli sensowniej byłoby go używać do odcedzania makaronu niż w charakterze nakrycia głowy, bo nieważne, w co wierzymy, ważna jest sama wiara.

 

***

 

Beata podświetliła tarczę zegarka. Siódmy września, piątek, ósma rano.

– Ja idę – wyszeptała na ucho leżącemu obok niej Michałowi.

– Gdzie idziesz?

– O dziewiątej idę sprawdzić, czy przyleciał statek.

Mąż przesunął się w kierunku ściany i oschłym tonem zapytał:

– Oszalałaś?

– Nie. Co mi szkodzi? I tak w końcu musimy opuścić naszą krecią kryjówkę. Bez wody długo nie pociągniemy.

– Ciągle jeszcze mamy pół baniaka.

– I co z tego? O dziewiątej wychodzę na powierzchnię. Jeśli nic się nie stanie, wrócę do ciebie i zadecydujemy, co robić dalej. – Beata powoli podniosła się i poczłapała do toalety.

– A jeśli latający statek makaronowego króla będzie na ciebie czekał?! – krzyknął za nią Michał.

– To polecę! – odpowiedziała krzykiem żona.

Kiedy już wróciła do „sypialni”, mąż wyjątkowo spokojnym tonem oznajmił:

– Idę z tobą.

Beata stanęła jak wryta.

– Nigdzie nie idziesz. Przecież Latający Potwór Spaghetti wyraźnie zaznaczył, tylko jedna osoba, tylko jedno wolne miejsce. A ty i tak w niego nie wierzysz – powiedziała, po czym po omacku zaczęła szukać maski.

– To niebezpieczne, byś wychodziła tam sama. Jestem twoim mężem i powinienem o ciebie dbać, zapewniać ci bezpieczeństwo, ochronę. Może pójdę sam. Sprawdzę sytuację i gdy statek rzeczywiście będzie czekał w naszym ogródku, wrócę po ciebie. Ty polecisz, a ja zostanę. Chociaż oczywiście moim zdaniem makaronowy Bóg tu nie przyleci, z tego prostego powodu, że najzwyczajniej na świecie nie istnieje.

– Nie ma mowy. Idę sama. Koniec i kropka. Przestań udawać troskliwego mężusia.

Tyk. Tyk. Tyk. Nieubłaganie mijał czas, a żona i mąż wciąż się sprzeczali. Oboje z maskami w dłoniach, oboje głodni, spragnieni, ociekający potem, oboje szaleni. Małżeństwo. Miłość. Wierność. Poświęcenie. Więzienie.

Zegarek na chudym nadgarstku Beaty wskazał za dwie dziewiątą. Kobieta założyła maskę i ruszyła w stronę schodów. Michał za nią. Beata gwałtownie się obróciła i uderzyła męża w brzuch. Poszkodowany w odwecie pociągnął ją za ramię. Przewrócili się, on na podłogę, a ona na niego. Taka nietypowa pozycja na niewygodnym podłożu.

Żona kopnęła męża w głowę, zaczęła wbiegać po schodach. Michał złapał się za potylicę i chwiejnym krokiem podążył za nią. Beata dopadła klamki, wyciągnęła z kieszeni klucz, już prawie przekręciła go w zamku, gdy mąż chwycił ją za koszulę. Zacisnęła wargi i z całej siły popchnęła mężczyznę, który zachwiał się, stracił równowagę i stoczył się ze schodów, rozbijając głowę o beton.

Beata wpadła do kuchni, a potem do ogródka. Pusto. Podniosła wzrok i jej oczom ukazał się odlatujący piracki statek. Spojrzała na zegarek – siedemnaście po dziewiątej.

 

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie, jak to zwykle u Ciebie, oparte na szczególnym pomyśle.

W charakterystyczny, zajmujący sposób pokazujesz zupełnie normalne sprawy całkiem zwyczajnego małżeństwa, by powoli, na skutek zachodzących w świecie anomalii, różnych nieprzewidzianych wypadków i zmian klimatycznych, zagęszczać atmosferę i wprowadzać coraz więcej absurdu, jednak na tyle łagodnego, że w żaden sposób nie utrudniał lektury, nie zaciemniał sytuacji i, moim zdaniem, był wręcz niezbędny.

Stężenie absurdu w zakończeniu doskonale zwieńczyło całą opowieść.

Klikam, bo wiem, Katio, że poprawisz usterki.

 

za byle dup­cią w mini spód­nicz­ce! –> …za byle dup­cią w minispód­nicz­ce!

 

Mi­chał nic nie od­po­wie­dział, zwie­sił je­dy­nie dolną wargę… –> Jak można zwiesić wargę?

Może: Mi­chał nic nie od­po­wie­dział, wysunął je­dy­nie dolną wargę…

 

a uszy wy­glą­da­ły jak do­brze ugril­lo­wa­na wo­ło­wi­na. –> …a uszy wy­glą­da­ły jak do­brze gril­lo­wa­na wo­ło­wi­na.

Z drugiej strony, skoro potrawa może być ugotowana czy usmażona, to może i ugrillować ją można. Choć, tak po prawdzie, nie spotkałam się jeszcze z takim określeniem, mimo że od grillowania nie stronię.

 

Od tego upal­ne­go po­po­łu­dnia, kiedy to Beata z obrzy­dze­niem czy­ści­ła za­bru­dzo­ną pta­sią krwią szybę, mi­nę­ło dwa lata. –> …mi­nę­ły dwa lata.

 

Mi­chał, wci­na­jąc pa­rów­ki cie­lę­ce po­la­ne ket­chu­pem… –> Nie ma błędu, ale może lepsza będzie forma spolszczona: Mi­chał, wci­na­jąc pa­rów­ki cie­lę­ce po­la­ne keczu­pem

 

ko­stu­cha, wiecz­nie głod­na i nie­wy­brzy­dza­ją­ca w ofia­rach… –> Przypuszczam, że miało być: …ko­stu­cha, wiecz­nie głod­na i nieprzebierająca w ofia­rach

Można nie wybrzydzać na coś, ale nie można w czymś.

 

I tak za­czę­ła się kre­cia eg­zy­sten­cja żony i męża, osła­dza­na co­ty­go­dnio­wy­mi wy­pra­wa­mi na ba­da­nia krwi, po­łą­czo­ne z od­bio­rem żyw­no­ści i wody pit­nej. –> Literówka.

 

Beata wcią­gnę­ła dżin­sy, swe­ter i wzię­ła się za szu­ka­nie. –> Beata wcią­gnę­ła dżin­sy, swe­ter i zabrała się do szukania.

 

– „Kubuś fa­ta­li­sta" i „Smę­tarz dla zwie­rza­ków". –> – „Kubuś Fa­ta­li­sta" i „Smę­tarz dla zwie­rza­ków".

 

Ze stra­chem oczach wyj­rzał na ze­wnątrz. –> Ze stra­chem w oczach wyj­rzał na ze­wnątrz.

 

Tak jak to sobie przy­rze­ka­li­śmy na oł­ta­rzu przed Bo­giem… –> Obawiam się, że nie składali przysięgi na ołtarzu, a przed ołtarzem.

 

– My… myś… my­ślisz, że… że to Bóg… Bóg nas kara? –> – My… myś… my­ślisz, że… że to Bóg… Bóg nas karze?

 

Za trzy dni na wa­szym ogród­ku… –> Za trzy dni w wa­szym ogród­ku…

 

na­stęp­nie prze­trans­por­tu­je się na pla­ne­tę zbli­żo­ną do Ziemi. –> Raczej: …na­stęp­nie prze­trans­por­tu­je się na pla­ne­tę podobną do Ziemi.

 

Czy to nie­śmiesz­ne? –> Czy to nie ­śmiesz­ne?

 

Beata gwał­tow­nie się ob­ró­ci­ła i ude­rzy­ła męża w brzuch, a ten po­cią­gnął ją za ramię. –> Ze zdania wynika, że uderzony brzuch pociągnął Beatę za ramię.

 

Mi­chał zła­pał się za po­ty­li­cę i chwiej­nym kro­kiem po­dą­żył za nią. –> A tu dowiaduję się, że Michał, trzymając się za potylicę, za rzeczoną potylicą podążył.

 

Pod­nio­sła wzrok w górę i jej oczom uka­zał się… –> Masło maślane. Czy mogła podnieść wzrok w dół?

Może: Spojrzała w górę i jej oczom uka­zał się

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg – bardzo dziękuję za łapankę, oczywiście wszystkie błędy poprawione. Z tą grillowaną wieprzowiną, też się zastanawiałam, ale forma “ugrillowana” chyba rzeczywiście się jeszcze nie przyjęła.

Ciszę się, że opowiadanie mimo dziwności Ci się spodobało i dziękuję za klika. Ostatnio jestem w fazie eksperymentów i dodając teksty nie mam pojęcia jakich opinii się spodziewać :)

Pozdrawiam serdecznie :)

 

Ps. Od tych rozmyślań o grillu zrobiłam się głodna :)

Eksperymenty, wydaje mi się, są całkiem dobrym posunięciem, bo w ten sposób można odkryć w sobie talenty i predyspozycje, o które się siebie nawet nie podejrzewało.

Powodzenia w eksperymentowaniu! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki :) Bez eksperymentów byłoby trochę nudno… :):):)

Ciekawy tekst. Choć z początku nie zbyt do mnie przemawiał, tym bardziej muszę pochwalić ogólny pomysł na “naszą małą, własną apokalipsę”. Dobre zakończenie, takie podsumowanie relacji męża i żony, no i oczywiście latający statek piracki … nie żałuję lektury.

Strafer, cieszę się, że pomysł się spodobał i że nie żałujesz lektury :)

Czytałam z zainteresowaniem. Stworzyłaś niepowtarzalną mieszankę filozofii, absurdu i apokalipsy. 

Ciekawe relacje mają Twoi małżonkowie. Kojarzyło mi się to z “Wojną państwa Rose”, zwłaszcza zakończenie. Mimo to zdołało mnie zaskoczyć, bo w momencie gdy Michał zadeklarował, że wyjdzie z domu, obstawiałam, że po prostu wsiądzie na statek i zostawi Beatę.

Uważam, że najmocniejszą stroną Twojego tekstu jest wielowymiarowość apokalipsy. To, co dzieje się między małżonkami, współgra ze światowymi wydarzeniami. Swoją drogą, to ciekawe, jak silny jest instynkt przetrwania…

Podsumowując, to bardzo dobre opowiadanie, Myślę, że eksperyment możesz uznać za udany. ;)

Dziękuję bardzo Rossa, za przeczytanie, komentarz i klika :) Właśnie próbowałam potraktować apokalipsę na skalę światową trochę jako metaforę rozpadu małżeństwa… Ciszę się, że udało mi się tak napisać opowiadanie, że dostrzegłaś tą wielowymiarowość :)

Jeszcze dziękuję i życzę miłego wieczoru :)

Pożeniłaś Latającego Potwora Spaghetti z apokalipsą. Interesujący mariaż.

Wyszło na tyle nietypowo, że ciekawie.

Wyznawcy naprawdę biegają w durszlakach?

Bardzo dobrze zbudowani bohaterowie. Obyczajówki mnie nie rajcują, ale fajnie pokazujesz ten związek i jego różne fazy.

Co do tego mięska na ciepło – ja bym napisała “zgrillowana”. Bo samo “grillowana” to czasownik niedokonany, czegoś mu w tym kontekście brakuje.

Babska logika rządzi!

Finkla, bardzo dziękuję za przeczytanie i komentarz i bibliotecznego klika… :) 

 

Pastafarianie nawet czasem robią zdjęcia do dowodu w durszlaku na głowie… ale w Polsce chyba jeszcze by to nie przeszło.

 

Ciszę się, że opowiadanie mimo jak to u mnie mocno obyczajowego charakteru w miarę się spodobało :)

 

Poprawię tę wołowinę…

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego weekendu :)

Jakoś jeszcze nigdy nie spotkałam dorosłego ze sprzętami kuchennymi na głowie. No, pomijając ten dzień, kiedy koleżanka musiała przyprowadzić do pracy malutką córeczkę i bawiłyśmy dziecko, między innymi przebierając się za rycerzy. Nikt nie wie, skąd wziął się garnek w naszym pokoju… ;-)

Babska logika rządzi!

Może była tam ukryta wyznawczyni jakiegoś garnkowego króla… :):):) Też nigdy nie spotkałam nikogo z durszlakiem na głowie, ale widziałam w google… :)

 

 

Znalezione obrazy dla zapytania pastafarian manifestation

 

A akcja mojego opowiadania ma miejsce w przyszłości… :)

 

Miłego dnia

A więc moje skojarzenie z Latającym Potworem Spaghetti było słuszne :)

Sam tekst bardzo, bardzo na plus. Miałem skojarzenia z “Kiedy zawieje wiatr”, jedną z najlepszych animacji na temat zagłady nuklearnej, której ostatnia scena zawsze wbijała mnie w fotel. Zwykłe, już lekko podstarzałe małżeństwo i jego los w wymierającej rzeczywistości. U Ciebie to idzie kapkę dalej, pokazujesz absurdalny ratunek i jak on całkiem realnie wpływa na uczucie.

Korzystasz przy tym z najmocniejszej strony Twoich tekstów – pisania o osobistych uczuciach, zawierania ich w zwyczajnych/niezwyczajnych sytuacjach. Bohaterowie wychodzą lekko pokręceni, ale jednak realni.

Podsumowując: naprawdę dobry koncert fajerwerków, obyczajówka z niezwyczajnym tłem i pomysłami. Klik się należy.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan – bardzo dziękuję za przeczytanie, w sumie nie tak krótkiego tekstu i oczywiście bardzo się cieszę, że opowiadanie się spodobało, i oczywiście dzięki za klika :)

 

Miłego wieczoru :)

 

Ps. O i za nominację, biedny Cieniu… ;)

Przez kolejne trzy dnia Beata i Michał nie zamienili ze sobą słowa.

 

Cud[+,] a zdaniem Beaty Latający Potwór Spaghetti[+,] sprawił, że pseudokomunistyczny przywódca zaatakowanego państwa nie odpowiedział agresją na agresję

 

Zielone akacje, błękitne niebo, białe obłoczki,

Akacje rosną na sawannie. W Polsce rosną robinie (akacjowe).

 

Chodźmy na górę, weź sobie jakiś ubrania i co tam jeszcze potrzebujesz.

 

Bardzo statyczne wyszło to opowiadanie. Ponad 40k, a oni praktycznie non stop tylko gadają. I się ruchają. Kompletne zbiła mnie z tropu informacja, że bohaterowie obchodzą piętnastą rocznicę ślubu, bo zachowywali się – tak przed, w trakcie, jak i po katastrofie – jak para szczyli, których związek spaja jedynie chuć. Ciągle płacząca, czasami nie wiadomo nawet dlaczego, Beata irytowała mnie, zaś jej leniwy mąż wypadł w porównaniu do niej dość bezbarwnie. Czyta na okrągło newsy, buduje schron, nie chce dzieci i jest ateistą – niby wiele cech, a jednak zabrakło mi głębszego wgryzienia się w jego osobowość, chociażby w porównywalnym stopniu co u Beaty.

Nastrój zmieniał się jak chorągiewka na wietrze z poważnego na zabawny i odwrotnie. Fajna scena z różową pościelą, ukazująca czułość i jakoś charakteryzująca tego Michała. Cóż z tego, jak za chwilę się ruchają bo tak, a potem gadają od rzeczy. Nie nazywałbym tego jeszcze absurdem.

Krótko: napisane bardzo porządnie, ale jak dla mnie zbyt przegadane.

MrBrightside – ​dziękuję bardzo za przeczytanie i komentarz, pomyślę and zwiększeniem dynamiki tekstu i konstrukcją bohaterów w kolejnych opowiadaniach, bo tego już nie zmienię :)

Pozdrawiam serdecznie :)

A ja wczoraj na obiad miałam spaghetti i czytałam w trakcie jedzenia – tak się zgrałam z tekstem :)

 

Na moje szczęście ilość i jakość absurdu jest w granicach przeze mnie akceptowalnych, co oznacza, że nie utrudniał mi on lektury i zrozumienia treści. I tej na wierzchu i tej głębszej. 

Nie uszły mojej uwadze pytania i rozważania na zakończenie każdego z rozdziałów. Ładnie podsumowują i podkreślają charakter całego tekstu. taki filozoficzno-religijny. W pełni zgadzam się z Rossą w tym zakresie: 

Uważam, że najmocniejszą stroną Twojego tekstu jest wielowymiarowość apokalipsy. To, co dzieje się między małżonkami, współgra ze światowymi wydarzeniami.

Nie będę więc kombinować, tylko zacytuję jej wypowiedź. 

 

Eksperyment uważam za udany. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca – dziękuję bardzo za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że absurd nie utrudniał lektury i że podobnie jak Rossa dostrzegłaś powiązanie apokalipsy na skalę światową z upadkiem małżeństwa oraz charakter filozoficzno-religijny opowiadania.

Pozdrawiam serdecznie i życzę udanego weekendu :)

Cześć, Katiu.

 

Kolejne Twoje opowiadanie, kolejna nominacja i, niestety, kolejne NIE ze strony Cienia, podparte – tym razem – zaledwie taką sobie dawką marudzenia.

 

No więc do czego najpierw by się tu przyczepić?

To może “Druga zwrotka, bo zawsze chciałem zacząć od środka” /Abradab – Rapowe ziarno/ .

 

Generalnie jest to po prostu pierdoła, ale mocno utknęła między tą resztką szarych komórek, którymi jeszcze mogę się poszczycić i ani myśli popuścić. Mus mi więc do niej nawiązać.

Kwestia bunkra. Osobiście jestem zdania, że fragment z budową schronu bardzo źle świadczy o Beacie, skoro nie zaczaiła, że jej stary tworzy w piwnicy coś o wiele większego i bardziej skomplikowanego niż ciemnia fotograficzna. Jako mieszkaniec całkiem sporego domu z przyzwoitą piwnicą, jestem wręcz pewien, że stworzenie czegoś takiego jak schron nie jest możliwe po kryjomu, nawet jeśli pozostali domownicy wychodzą regularnie do roboty. O kredytach, robieniu zapasów, znoszeniu sprzętu typu agregat i zapas paliwa na ileś miesięcy, czy montowaniu pancernych drzwi nawet nie mówię. Albo o kopaniu dołu kloacznego.

Inna rzecz – i to jest jeszcze większa pierdoła – że nie bardzo wiem, dlaczego Michał i Beata zeszli do tego schronu tak wcześnie. Okey, sytuacja na świecie zrobiła się raczej nieciekawa, ale póki była jeszcze szansa na jakieś dostawy żywności i wody od pancernych, może nawet na ewakuację, to powinni się jednak trzymać powierzchni. Michał, w przeciwieństwie do żony, wyglądał mi na ogarniętego, sensownego faceta, więc ten pośpiech trochę dziwi.

Dobra, przyczepiłem się do bunkra, można już popuścić i jechać dalej.

 

Beata. Jakoś mnie nie przekonała ta babka. Taka zbyt infantylna, a przy tym trochę męcząca. Nie wiem, czy dam radę to jakoś uzasadnić sensownie, bo to być może po prostu naturalna, pewnie wręcz atawistyczna niechęć do pewnego rodzaju ludzi. Ale może też antypatia wywołana przede wszystkim zupełnie niezgodnym z moją definicją logiki finałem (do którego jeszcze wrócę).

Nie bardzo rozumiem też jej podejście do “wiary”. Nie mam nic do Latającego Potwora Spaghetti ani pastafarian, choć (a może właśnie dlatego że) jakoś wątpię, by ktokolwiek z nich naprawdę wierzył w swojego boga (ani nawet, czy prawdziwa wiara jest zgodna z dogmatem tej religii), ale w Beacie brak mi konsekwencji i logiki w tym wszystkim. W końcu nie lata z durszlakiem po osiedlu dlatego, że głęboko wierzy w LPS. Nie robi tego też dla beki ani w ramach wyrażania swojej negatywnej opinii o idei religii jako takich (a ruch pastafariański powstał, jeśli dobrze pamiętam, trochę jako satyra – krzywe zwierciadło – na religię). Nie odniosłem też wrażenia, by to był jej sposób na szukanie dla siebie miejsca na świecie (choć to chyba jeszcze najbardziej prawdopodobne). No więc po co? Wedle tytułu, by było raźniej, ale czy coś poza samym tytułem właśnie przemawia za taką interpretacją durszlaka? Mam wątpliwości. Może i nie większe niż sama Beata, ale na pewno też i nie mniejsze.

Dużo bardziej przekonał mnie do siebie Michał. Pierwsze wrażenie, że to taki typowy obibok i nieużytek z pogranicza patologii, ale im bardziej dajesz czytelnikowi go poznać, tym ciekawszą okazuje się personą. Nie pracuje, bo jest na rencie, a nie dlatego, że nie chce, ma swoje jakieś przekonania i zasady, których trzyma się naprawdę konsekwentnie, twardo stąpa po ziemi, ma łeb na karku i ogólnie jest ogarnięty. A przy tym, mimo wyraźnego małżeńskiego faila, jednak troszczy się o żonę i dba o nią najlepiej jak potrafi. Gość w sam raz na apokalipsę.

Tym bardziej jednak psuje mi ten jego obraz zakończenie.

 

Generalnie relacje między tą dwójką, ich dyskusje i, ogólnie, perypetie małżeńskie w trudnych czasach zagłady, fajnie budują klimat opowiadania, czynią tę bądź co bądź kameralną apokalipsę jeszcze bardziej interesującą i realistyczną. W ogóle klimat tego tekstu to chyba jego najmocniejsza strona.

 

Ale mamy też i stronę najsłabszą, czyli finał, do którego chyba zdarzyło mi się już nawiązać raz czy dwa.

Odniosłem wrażenie, że mimo wzajemnych pretensji i wzajemnego rozczarowania, Michał i Beata powoli coraz bardziej się do siebie zbliżają; że koniec świata cementuje ich związek i utwierdza ich we wzajemnym oddaniu. I że będą jak ci starsi państwo z Titanica, którzy zginęli razem, leżąc przytuleni w swoim łóżku. Że wspólnie wyjdą na pole i zamanifestują łączącą ich wieź poprzez pokazanie załodze pirackiego okrętu czterech środkowych palców: jak nie razem, to wcale. Może nawet, że będzie to coś w rodzaju próby lojalności i człowieczeństwa.

Tymczasem tak zupełnie z… durszlaka wzięła się ta wojna o miejsce na statku, zabijanie się, zrzucanie ze schodów i szarpanie za włosy. Znaczy w wydaniu Beaty jeszcze potrafię to zrozumieć, “bo to zła kobieta była” (w tamtym momencie wiedziałem już na pewno, że jej nie lubię), ale Michał nie pasuje mi do tej sceny zupełnie. I nawet wieść o zdradzie, brak zapasów i ogólnie postępujące szaleństwo jakoś nie są dla mnie dostatecznie przekonujące, by zaakceptować taki obrót sytuacji. Tyle przynajmniej fajnie, że koniec końców Beata nie dobiegła na czas (choć to takie trochę sztampowo-przewidywalne jednak. Tylko czy gdyby jednak zdążyła, to napisałbym tu coś innego? Nie wydaje mi się, prawdę mówiąc).

Samego Potwora się nie czepiam, bo choć wydaje się wciśniętym trochę na siłę (a przy tym niepotrzebnie) elementem fantasy w opowiadaniu, to przede wszystkim jest jednak zwieńczeniem konsekwentnie urokliwego absurdu wybrzmiewającego przez całe opowiadanie.

 

Peace!

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki Cieniu.

Momentami bardzo dobre opowiadanie. A momentami nie takie dobre.

Podobało mi się zamknięcie historii końca ludzkości w kameralnej opowieści o dwójce zwykłych ludzi. Podobało mi się, że ta historia nie była ckliwa i że miała swoje zwroty. Podobał mi się potwór spaghetti w latającym pirackim statku – akurat w sam raz absurdalny. I podobało mi się zakończenie.

Nie podobały mi się skróty czasowe (”minęły dwa lata”, “nie minęło nawet pół roku”) – jakoś wolałbym zachować ciągłość opowieści, a o wydarzeniach dowiadywać się z rozmów bohaterów, a nie wplecionych w opowiadanie streszczeń historycznych. Nie bardzo podobały mi się wtręty filozoficzne, takie (wybacz) trochę domorosłe, może gdyby były krótsze, ograniczone do pojedynczych, celnych sformułowań.

Czyli – więcej mi się podobało, niż nie ;)

Cobold, dzieki za komentarz i trafne uwagi, wezme je sobie do serca piszac kolejne teksty :) Pozdrawiam serdecznie :)

„Wczoraj idąc do kiosku po gazetę, zobaczyłem go z durszlakiem na głowie i zagadałem o przebranie pirata.” – wtrącenie albo powinno być wydzielone przecinkami z obu stron, albo wcale.

 

„Początek października[+,] a temperatura w cieniu ponad trzydzieści stopni.”

 

„– To znaczy[-,] kiedy zacznę paradować w durszlaku na głowie?”

 

„Michał byłby zwyczajnie zapomniał o uroczystości, ale małżonka[+,] licząc na prezent, grzecznie mu o tym odpowiednio wcześniej przypomniała.”

 

„– Ja… Ja myślę, że armia szatana przybędzie na ziemię i usmaży nas w piekielnym ogniu, a właściwie[-,] że już to robi.” – W sumie Szatana wypadałoby zapisać wielką literą, to nie borowik.

 

„A poza tym[-,] co ty taka zaskoczona?”

 

„– Ok, przestań rozpaczać.” – czepiam się, ale słownikowo jest albo OK, albo okej

 

„Beata jak zwykle czekając na wyniki krwi, obgryzała paznokcie.” – Kulawe zdanie wyszło, by wynika z niego, że Beata zwykle czekała na wyniki, a nie że zwykle obgryzała paznokcie.

 

„Beata oznajmiła mężowi, że już nigdy nie zje makaronu i nie pójdzie na spotkania pastafarianów.” – pastafarian

 

„– Rób[-,] co chcesz, tylko daj mi święty spokój.”

 

„– To[-,] co chciałeś mi pokazać?”

 

„– Ale… Po co mi teraz oglądać twoją ciemnię? – kKobieta podejrzliwie spojrzała na męża.”

 

„To znaczy[-,] moim zdaniem powinniśmy się tu… przeprowadzić.”

 

„– Te zapasy, nie wiem, na jak długo nam starczą.” – Zdanie wydaje mi się dziwne. „Nie wiem, na jak długo nam starczą te zapasy” ma sens, ale w obecnej formie jest jakieś nienaturalne.

 

„– Zlikwidowałem lokatę oszczędnościową i wziąłem kredyt… Wiem, że nie powinienem tego robić za twoimi plecami, ale teraz… Teraz te pieniądze nie są już nic warte.

Żona chciała powiedzieć, że dwa lata temu jeszcze były, ale ugryzła się w język.”

 

„Z wizyty na wizytę ilość jedzenia[-,] jak i wody ulegała ograniczeniu.”

 

„Beata leżała na łóżku, na różowej kołdrze i gapiła się na migoczącą żarówkę.” – Nie mieli żadnej pościeli na zmianę? ; p

 

„Beata uśmiechnęła się, albo a raczej wykrzywiła usta w grymasie, który miał udawać uśmiech.”

 

„Pierwsze zbliżenie po… Nie była pewna, chyba jej zdaniem po siedmiu miesiącach. Seks. Praktycznie jedyna rozrywka w podziemnym schronie, gdzie nie było telewizora, Internetu, a telefonom komórkowym brakowało zasięgu.”

No to jeśli seks był jedyną rozrywką w schronie, a siedzieli w nim już od dłuższego czasu, to czemu to był pierwszy raz od siedmiu miesięcy? Pogubiłam się…

 

„– Bo są duże, a poza tym[-,] po co ci laptop bez Internetu?”

 

„Jedyna[-,] słuszna decyzja.”

 

„– Ta… Ludzie zwykle uciekają do religii, gdy jest im źle. Ja teraz żałuję, że w nic nie wierzę. Taki Bóg katolicki, życie wieczne, niebo

– Niebo? – zapytała ze zdziwieniem żona. – Twoim zdaniem trafiłbyś do nieba?”

– W tym kontekście Niebo wielką literą.

 

„Nie mamy innej opcji. Inaczej tu zgnijemy.”

 

„Beata siedziała na łóżku, na kolanach trzymała szklaną kulę[- ]tę, którą pięć lat temu podarowała mężowi.”

 

„Wprost przeciwnie[+,] mogę ci życzyć ich odwrotności…”

 

„Tak jak to sobie przyrzekaliśmy na ołtarzu przed Bogiem, w którego żadne z nas nie wierzyło.”

Na ołtarzu, serio?

 

„Abyście nie traktowali mojego listu jako żart, dołączam swoją fotografię na tle waszego domu.” – Listo jako kogo, czego – żartu

 

„Kobieta zamilkła, podeszła do ściany i zaczęła przywalać głową w cegły.” – Przywalać? Raczej walić/uderzać

 

„Cisza zakłócona jedynie nieregularnym oddechem dwóch skazanych na siebie ludzi.” – Dwojga, a nie dwóch

 

„– A jeśli latający statek makaronowego króla będzie na ciebie czekał?[+!] – krzyknął za nią Michał.

– To polecę[+!] – odpowiedziała krzykiem żona.”

 

„– To niebezpieczne[+,] byś wychodziła tam sama.”

 

 

W zasadzie mogę podpisać się pod komentarzem Cobolda – opowiadanie ma mocne strony, w tym smutny, przybijający wydźwięk, przedstawienie apokalipsy w skali mikro, niektóre dialogi, ale ma też strony słabe. Przede wszystkim, jak dla mnie, było nieco za długie jak na niesioną treść, zgadzam się też z wyżej wspomnianym Coboldem m.in. w kwestii ułatwiania sobie życia poprzez skracanie czasu oraz wtrętów filozoficznych. Czytało mi się ogólnie dobrze, piszesz coraz lepiej. W kontekście nominacji muszę się jednak zastanowić.

Generalnie mam nadzieję, że moje małżeństwo będzie szczęśliwsze po 15 latach niż Beaty i Michała…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, bardzo dziekuje za wszystkie uwagi. Wszystkie bledy skoryguje rano, bo teraz jestem w pracy :( I bardzo sie ciesze, ze Twoim zdaniem pisze lepiej :)

Nocna zmiana? Nie zazdroszczę!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jose, praca w nocy… Hmm, mój wybór, ale czasem łapię depresję :( Wszystkie błędy poprawione i wielkie dzięki za “czepialstwo”, bo dzięki niemu więcej się uczę :)

 

Pozdrawiam serdecznie i miłego dnia ;)

Nie daj się rzeczywistości ;)

 

A za czepialstwo jednak trochę przepraszam ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Gdyby się nikt nie czepiał, to bym tkwiła na tym samym poziomie pisania jak rok temu… :) A rzeczywistości nie ma co się dawać… I ja mimo okresów depresji to ogólnie jestem mega optymistką :):):)

Trzymaj się więc tego optymizmu ;) I pisz jak najwięcej!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wracam z komentarzem piórkowym.

Skorom zgłosił, to znaczy, że jestem na TAK :) To, co mnie ujęło najmocniej w tekście, to właśnie los i ostateczny rezultat małżeństwa Beaty i Michała. A że umiesz pisać emocjonalnie i pokazywać reakcje ludzi – stąd i to wyszło najmocniej.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki NoWhereMan :) Bardzo się cieszę, że opowiadanie Ci się spodobało. I jeszcze raz dziękuję za nominację :)

Sorry, Winnetou, ale jestem na nie.

Masz tu dwie części – obyczajową i Latającego Potwora Spaghetti.

Ich zestawienie trochę wygląda fajnie (bo nietypowo), a trochę się gryzie. Dla mnie LPS to religia, której nie sposób traktować na serio. A tu w tle mamy apokalipsę i poważne problemy starego małżeństwa, ze zdradami i brutalną walką o życie włącznie. Pokazujesz ewolucję ich związku w ciekawy sposób, ze szczegółami, ale nie tego szukam w fantastyce.

No, nie tym razem.

Babska logika rządzi!

Finkla, rozumiem, rzeczywiście opowiadanie jest bardziej obyczajowe niż fantastyczne :)

 

Pozdrawiam serdecznie.

Po krótkim wahaniu jestem na TAK. 

Spodobała mi się ta duszna – zarówno z powodu upałów, jak i atmosfery zamknięcia – apokalipsa. 

Relacja między bohaterami jest naprawdę dziwna… Ale z jakiegoś powodu wydaje mi się autentyczna. Życie pisze najbardziej odjechane historie. 

Całość skojarzyła mi się też z opkiem Rogera, “Tremo i obraz”, polecam. I tam, i tu rozgrywa się dramat, choć akcji jest mało. 

Napisane porządnie jak zawsze :)

Mógłbym pokręcić nosem, że rozważania filozoficzne trochę zbyt nachalne… Ale dramat międzyludzki urzekł mnie na tyle, bym sobie darował. 

Zakończenie także przypadło mi do gustu. Nawet bardzo. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Fun – mimo iż nie mam szans na piórko za to opowiadanie, to i tak bardzo się cieszę z Twojego “taka” :) Dzięki. I zgadzam się, że trochę przegięłam z filozofią… :)

Pozdrawiam serdecznie.

Nowa Fantastyka