- Opowiadanie: ido 1977 - JESZCZE JEDEN CZŁOWIEK

JESZCZE JEDEN CZŁOWIEK

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

JESZCZE JEDEN CZŁOWIEK

 

 

 

Spojrzenie wartownika zatrzymało się na tej twarzy dłużej niż na innych. Czerwone źrenice zmrużyły się i prześlizgnęły kilkukrotnie po bladej skórze, jakby mężczyzna poszukiwał dodatkowego potwierdzenia. Wyjątkowo długo zatrzymały się na miedzianej obręczy, która jak pierścień opasywała głowę jeńca. Umieszczone na niej rhyty zaczynały rozbłyskiwać zieloną poświatą, gdy wartownik odwrócił się w stronę reszty jeźdźców.

– To człowiek – rozległ się zdziwiony głos. – Nie wolno sprowadzać do obozu ludzi. To wbrew rozkazom generała.

Odpowiedziała mu cisza i chłód jaspisowych oczu, których właścicielka zacisnęła tylko mocniej usta.

– To człowiek – powtórzył z uporem wartownik.

Po tych słowach rozległ się jedynie suchy trzask kilku przesuniętych mechanizmów spustowych. Nie wiadomo skąd w dłoniach mężczyzn, którzy przybyli wraz z kobietą, pojawiły się laserowe rusznice. Wyglądały dziwnie, szczególnie w połączeniu z kuszami, mieczami i oszczepami, przytroczonymi do końskich grzbietów. Obóz Dziesiątego Legionu rozbito na podgórzu, a generatory mocy niwelowały pole magnetyczne Ziemi i pozwalały na ich użycie.

Wartownik przez kilka uderzeń serca obliczał swoje szanse.

– Możecie wjechać – powiedział z wyczuwalną niechęcią. Służył w imperialnej armii od niemal dwudziestu lat i jak większość legionistów nie przepadał za Łowcami. Traktował ich jak najemników, którymi w zasadzie byli. Łowcy służyli Imperium za pieniądze i kierowali się własnym kodeksem, a ten nie przewidywał nad nimi żadnej zwierzchności.

Zobaczymy, co powiedzą, gdy dowie się o tym generał.

– Musicie o tym zameldować – przypomniał kobiecie, gdy stalowe wrota jęknęły i zaczęły się otwierać.

Krwawe migdały oczu nie zwracały już na niego uwagi. Kobieta potrząsnęła sznurem, na końcu którego prowadziła swojego jeńca.

– Ruszaj Ostatni! – w miękkim i łagodnym głosie dało się usłyszeć dziwną bezwzględność.

Mężczyzna odpowiedział jej spojrzeniem hardym i pozbawionym strachu. Wiedział, że za wysokim ogrodzeniem może czekać go tylko jedno, ale nie czuł lęku. Na pokrytym bliznami obliczu malował się spokój, do którego po chwili dołączyła zawziętość.

– Nie mamy całego dnia – kobieta szarpnęła liną. – Ruszaj, albo cię tam zaciągnę.

 

* * *

 

Drgnęła, kiedy broniąca dostępu śluza mlasnęła. Nie lubiła tego dźwięku. Przypominał jej odgłos, wydawany przez płaszczarki, olbrzymie wężojaszczury, które na odległej o lata świetlne planecie należały do największych wrogów jej ludu.

Ten, kto go usłyszał z reguły nie żył długo.

Teraz czekała ją nieco łatwiejsza przeprawa, chociaż nie była pewna, czy nie wolałaby spotkać się z płaszczarką.

Czekał na nią, stojąc pod oknem. Nawet nie spojrzał w jej stronę. Jego nieobecny wzrok błąkał się gdzieś po zakamarkach obozu.

Śluza zamknęła się z tym samym mlaśnięciem.

– Nie wiem, skąd ten pomysł, Sereno – powiedział, nie odwracając się.

Daegnar Xenth-Angar, generał i dowódca Dziesiątego Legionu, nie przywykł do łamania swoich rozkazów. Zwycięzca trzech marsjańskich kampanii, zdobywca Hurdonu, Jash-Tharu i Redyanu, bohater Długiej Wojny, nie tolerował sprzeciwu podwładnych, o czym młoda kobieta dobrze widziała. Generał Xenth-Angar nigdy nie zmieniał też zdania, nie prawił komplementów, a cienkie, przypominające ostrze miecza usta nie cofały raz wypowiedzianych słów. Nie potrafiły prawić komplementów i chronić mężczyzny przed następstwami wypowiadanych na głos opinii. Właśnie to sprawiło, że stał na czele najmniejszego garnizonu Armii Imperium, zamiast kosztować owoców sławy na dworze cesarza Rhugimira.

– Nie wątpię, że zechcesz mi to wszystko wyjaśnić – generał poprawił na mundurze nieistniejącą fałdkę. Mimo skończonych siedemdziesięciu standardowych lat nadal miał nienaganną sylwetkę. Stał prosto, niemal sztywno, co oznaczało, ze zaplanował oficjalny charakter ich rozmowy.

Dobrze. Była na to przygotowana.

– Sprawiłaś mi ogromny zawód, Sereno – mężczyzna w szarym mundurze dopiero teraz zwrócił do niej głowę. Czerwone oczy zapadały się w głąb pomarszczonej twarzy i gorzały ogniem, przed którym uciekała większość rozmówców.

Kobieta podjęła jednak rzucone wyzwanie i śmiało odwzajemniła spojrzenie.

Daegnar Xenth-Angar westchnął, po czym podszedł do stołu, na którym próbowano wyświetlić zeskanowaną mapę okolicznych gór. Próbowano, bo zakłócenia pola magnetycznego nie pozwalały dronom na normalną pracę i ich odczyt nie był zbyt dokładny. Mężczyzna przejechał dłonią po drżących zielonych liniach i zasiadł na swoim tronie.

Kolejny pusty rekwizyt. Wyrzeźbiony z czarnego drzewa Therb, miał oddawać majestat zajmowanego stanowiska, ale mężczyzna widział jedynie kawałek niezbyt wygodnego mebla. Dowodzenie Legionem Dziesiątym , który w połowie składał się z kalek, a w drugiej z wyrzutków nie miało w sobie żadnego majestatu. Dwie trzecie jego podwładnych nie wiedziało co to dyscyplina, a jeszcze mniej jej przestrzegało.

Ta dziewczyna zdecydowanie należała do tej mniejszości.

– Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś dla mnie jedynie podwładną – rozległ się ponownie cichy głos.

Serena milczała. Postanowiła, że nie będzie się na razie odzywać. Służba na tej planecie nauczyła ją, że podczas burzy należy przed wszystkim zachować spokój.

Oraz przetrwać najbardziej zaciekłą falę.

– Ale jeśli chcesz mogę o tym zapomnieć.

Pochyliła głowę w wyrazie pokory. Wiedziała, co za chwilę usłyszy, ale mężczyzna na wysokim tronie zasługiwał na ten gest.

– Na potrzeby tej rozmowy nie będę wracał do przeszłości – głos generała stwardniał, jakby nie mogąc pogodzić się z milczeniem kobiety. – Nie będę pamiętał, że jesteś córką mojego przyjaciela i najlepszą z uczennic. Potraktuję cię jak każdego, kto łamie ustanowiony regulamin. Chyba wiesz co może cię za to czekać. Ciebie i twoich Łowców.

Kobieta podniosła głowę i rzuciła staremu mężczyźnie harde spojrzenie. Temperatura w pomieszczeniu zaczęła przypominać atmosferę z rodzimej planety. Pokryta wiecznym lodem pustynia, na której panowały wyłącznie minusowe temperatury nie była najlepszym miejscem do życia.

Być może dlatego Imperium od setek lat podbijało wszechświat.

– To była zasadzka, bardzo dobrze przygotowana zasadzka – zaczerpnęła głębszy oddech. – Natknęliśmy się na oddział Ostatnich w jednym z wąwozów na Krwawych Szczytach. Wywiązała się walka, która kosztowała mnie czterech Łowców. Dość prędko domyśliłam się, ze to może być ta sama grupa, która masakruje nasze patrole i prawie dopadła zakonnego Altaira. Nie mogłam przepuścić takiej okazji, więc postanowiłam, że dopadnę ich wszystkich. Towarzyszyła mi tylko ta jedna myśl – zabić ich jak najwięcej. Bez względu na koszty – dodała z naciskiem.

– A co stało się później?

– Później? Zyskaliśmy przewagę i zmusiliśmy ich do odwrotu. Tak się przynajmniej wydawało, bo ten odwrót był z góry zaplanowany. Wciągnęli nas do wąwozu, gdzie czekała kolejna grupa. Dwa, może trzy razy liczniejsza i bardzo dobrze uzbrojona.

– Ale to jeszcze nie wszystko?

Kiwnęła głową.

– Nie. Okazało się, że ich dowódcą jest ten Telepata. Nie mogłam i nie chciałam przepuścić takiej okazji.

 

* * *

 

– Złapałaś żywego człowieka – Altair Kerbogh położył pięść na szerokiej i owiniętej bandażem piersi. Był oficerem Słonecznej Świątyni, Obrońcą Ołtarza, ale krwawił jak wszyscy inni i po zasadzce, w której wycięto niemal wszystkich jego podwładnych dochodził do siebie za ogrodzeniem obozu.

– Masz jednego z Ostatnich – rudowłosa głowa pochyliła się z uznaniem. – To nie lada wyczyn.

Mężczyźni przy stole przytaknęli. Wszyscy wiedzieli, że ludzie, mimo serii przegranych, niewoli i przewagi Imperium, nadal próbują walczyć. Ostatni należeli do najbardziej odważnych. Nigdy dotąd nie udało się żadnego z nich pojmać żywcem. Woleli śmierć z własnej ręki niż pojmanie przez Łowców.

– To nie tylko Ostatni – Serena odpowiedziała z uśmiechem. – To Telepata.

W kantynie panowały niepodzielnie trzy rzeczy: gwar, śmiech i tłok. Wszystkie odeszły po jej słowach, które pomknęły wzdłuż ścian i stołów z prędkością międzygalaktycznych krążowników.

Serena odpowiadała ma oznaki uznania i pochwyciła za puchar, przywieziony przez niskiego serwbota.

Upiła spory łyk. Wino było cierpkie i dobre, wręcz znakomite na likwidację obręczy, która z uporem tkwiła na jej gardle od rozmowy z generałem. Daegnar nie się przekonać, że przesłuchanie Telepaty, zamiast natychmiastowej egzekucji, przyniesie więcej pożytku.

Rozumiała starego dowódcę. Miał na głowie dużo więcej niż ona, ale mógł chociaż spróbować dostrzec niektóre z korzyści utrzymania jej jeńca przy życiu.

– Zostałaś królową polowania – gdzieś z oddali dobiegał głos zakonnego rycerza. Odpowiedziała mu uśmiechem i zasłoniła twarz pucharem. Chciała wlać w siebie jak najwięcej wina, chociaż czuła, że nie zaspokoi ono raczej jej pragnienia.

Gdyby tylko mogła, wybrałaby swoją kwaterę, kilka butelek tego, co pokrywało już dno pucharu i zacisze miękkiego posłania. Nie mogła jednak odmówić swoim Łowcom, ani całej reszcie, która na własne oczy chciała zobaczyć jak wygląda pogromczyni trzech dziesiątek Ostatnich.

Oraz właścicielka Telepaty.

Siedziała więc teraz na twardej stali i próbowała przemóc coraz większe zmęczenie. W jej kierunku rzucano mniej lub bardziej zaczepne spojrzenia, gdzie uznanie mieszało się z zazdrością i chęcią rzucenia otwartego wyzwania. Niedługo pewnie będzie musiała znowu stanąć na Arenie i nauczyć kilku śmiałków szacunku dla jej płci. W obozie była jedną z setek kobiet, ale większość z nich zajmowała dość niskie miejsca w oddziałach, gdzie musiały słuchać rozkazów mężczyzn.

Ona należała do garstki, która sama wydawała rozkazy.

Mężczyznom.

Siedzący obok swojej dowódczyni Łowcy nie posiadali się z dumy. W jej oddziale nie było kobiet, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Wszyscy wiedzieli, że Serena Xenth-Uderm nie różni się od najodważniejszych z nich i w niczym im nie ustępuje. Wybór dowódcy, którego uroda dorównywała umiejętnościom, nie wzbudził większych sprzeciwów, a Serena nieraz udowodniła, że w pełni zasługuje na to miano.

Dzisiaj świętowali kolejny triumf.

W kantynie nie było już wolnych ław i dryfsiedzeń. Mieściło się tutaj dobre kilka setek legionistów; szczęściarze, których łokcie utorowały sobie drogę w tłumie przed wejściem. Pozostałe dziewięć tysięcy musiało zadowolić się zakątkami własnych namiotów.

Serena wypiła swoje wino i splunęła po żołniersku na podłogę. Przez chwilę patrzyła jak małe serwboty wsysają brunatną ślinę i oddalają się z cichym szumem. Nadal piekło ją gardło. Wino nie usunęło goryczy. Miała wręcz wrażenie, że ją pogłębiło. Być może nie było tak dobre, jak myślała wcześniej.

– Nasz poczciwy Rhenemas sam je fermentuje i jedynie Somos wie z czego – zachichotał Xearon Hamish, zielonoskóry grylon, którego planeta poddała się Imperium jako jedna z pierwszych. Od czasów Wojen Supremacyjnych w legionach wiele się zmieniło. Służyli tutaj nie tylko rodowici Khardańczycy, ale też mieszkańcy większości podbitych ziem.

Z każdym rokiem jest ich coraz więcej, pomyślała Serena. Gwiezdny Tron opiera się na niezbyt pewnych filarach. Któregoś dnia ta lojalność pęknie i to będzie koniec Imperium.

– Od czasu wprowadzenia nowego regulaminu nie wolno mu handlować z ludźmi – wtrącił się Kerbogh. – Wcześniej sprowadzał wino ze Słonecznych Wzgórz.

– Tak, to było niepotrzebne – mruknął Xearon. – Spalenie tych wiosek nie poprawiło naszej sytuacji.

– Wystarczy – Serena upomniała podwładnego. – Nie do nas należy podważanie raportów wywiadu. Skoro Węże twierdziły, że wioski dostarczają ludzi i żywność Ostatnim, należało z nimi zrobić porządek.

Zielonoskóry meżczyzna zaczął się wiercić.

– Akurat. Wszyscy wiedzą, że Węże nienawidzą ludzi bardziej niż świątynia.

Altair Kerbogh Bolga sięgnął dłonią emblematu trzynastoramiennego słońca. Jego brwi uniosły się w zadumie i lekkim zdziwieniu.

– Somos potrafi okazać swoją łaskę – powiedział. – Wystarczy wyznać wiarę w jego panowanie.

– Które objawia się zwykle zrzuceniem na niewiernych kilku ton plazmy – skwitował Ghermis Unthor, najlepszy Tropiciel w oddziale Sereny. – Od tygodni powtarzam, że w tych górach nie da się niczego osiągnąć bez porządnego nalotu. Nasze krążowniki stygną na orbicie, a my odmrażamy sobie tyłki dla Kamiennego Wychodka.

– Chciałeś powiedzieć Gwiezdnego Tronu – poprawił go łagodnie Kerbogh. Obelga Ghermisa, gdyby doszła do niepożądanych uszu w najlepszym razie mogłaby kosztować go kilkadziesiąt batów.

– Któremu przysięgliśmy służyć i który całkiem nieźle nam za tę służbę płaci – dokończyła Serena.

Wszyscy wiedzieli, że mają się tutaj utrzymać i rozwinąć kolejną placówkę.

– Obrzucanie skał plazmą do niczego nie prowadzi – czerwone oczy zmrużyły się, patrząc w dal. – Ostatni i tak chowają się w jaskiniach i to tak głęboko, że potrzeba byłoby połowy Cesarskiej Floty, aby ich stamtąd wykurzyć.

Xearon odsłonił w uśmiechu śnieżnobiałe kły.  

– Nie mówiąc o tym, że plazma wypłukałaby nie tylko życie, ale i inne bogactwa.

Jego rechot był zaraźliwy i po chwili wszyscy przy stoliku zanosili się śmiechem. Góry Gniewu nie kryły wyłącznie zbuntowanych ludzi. Raporty Dyrektoriatu Eksploracji I Podboju mówiły o dużych złożach trebonitu. Inny z cesarskich urzędów, Dyrektoriat Kacetu, planował założenie tutak kolonii górniczej, dzięki której magma, bazalt i granit oddałyby wszystkie skarby.

Najpierw musiano pozbyć się jednak innego problemu.

Ostatnich.

– Nie do końca rozumiem, dlaczego generał nie decyduje się na przeprowadzenie jednej szybkiej kampanii – Kerbogh ściszył głos. – Gdyby połączył siły Zakonu z legionem, żadna jaskinia nie ochroniłaby niewiernych.

Serena wydęła wargi.

– Jesteś pewien, Altairze Bolga? – spytała. – Sam przyznawałeś, że ludzie to najdziwniejsza rasa galaktyki. Wydają się pokonani, rzuceni na kolana, zniewoleni, a nadal podnoszą się, buntują i walczą.

– Pod warunkiem, że pozwolimy im przeżyć – wtrącił się Xearon.

– Nie możemy zabić wszystkich – ucięła Serena. – To nie jest polityka Imperium. Ludzie są potrzebni.

– Kacet mógłby sprowadzić innych niewolników.

Kerbogh pokręcił głową. Zgadzał się z Sereną, mimo, że jej wiara nie należała do najmocniejszych. Chciałby, aby oddała się na służbę Somosowi, ale wiedział, że było to raczej niemożliwe.

– To zbyt kosztowne. Ludzie są krnąbrni i często się buntują, jednak wciąż jest ich dużo i są tani.

– Zawsze powtarzałem, że dobry niewolnik to martwy niewolnik – wtrącił się głos, na dźięk którego cała czwórka odwrócił głowy.

Major Zerd Xenth-Yhterm podszedł ich jak cień, a na jego drapieżnej twarzy gościł uśmiech. Szczupły mężczyzna wyglądał na szczerze zadowolonego i Serena mimo woli sięgnęła dłonią boku. Była wściekła – dobry Łowca nigdy nie pozwalał podejść do siebie tak blisko wrogowi. Dobrze, że przynajmniej nie miała przy sobie broni. Major po raz kolejny mógłby się z nią bliżej zapoznać.

– Ludziom nie można ufać – łasicowata, brzydka twarz wykrzywiała się coraz bardziej. Major święcił swoje zwycięstwo. Podszedł najlepszą Łowczynię w Imperialnej Armii, a to nie udawało się każdemu. W dodatku miał jej coś do oznajmienia i to będzie chyba jeszcze słodsze.

– Niektórzy to naprawdę nie potrafią się pogodzić z porażką – rzuciła Serena do swoich przyjaciół. – Węszą tylko dookoła w nadziei zemsty i odzyskania tego, czego nigdy nie mieli.

Major zwęził oczy w wypełnione czerwoną nienawiścią szparki.

– Zapewniam cię Sereno, że mam swój honor – syknął jak prawdziwy wąż. – Wszyscy to wiedzą, tak samo jak to, że ludziom nie należy ufać. Być może to ty zapomniałaś, że każdy z nich tylko szuka okazji, aby zdradzić.

– Pragnienie wolności to nie zdrada, Wężu – Serena podniosła się i przybrała pozę do walki. Mogła nie mieć swojego miecza, ale srebrny puchar też zdoła rozbić tę czaszkę.

Dookoła rozległo się kilka podnieconych głosów. Wysoka kobieta w mundurze Łowcy przyciągała uwagę nie tylko ostatnim dokonaniem. Wielu mężczyzn chciałoby jej służyć zarówno w dzień, jak i w nocy, ale Serena sama dobierała kochanków. Była świadoma urody, jaka odziedziczyła po matce; wystających kości policzków, długich, lśniących szkarłatem włosów, przepastnych oczu i ciała, którego krzywizny i krągłości już nieraz zaprowadziły ją na Arenę.

Lodowy Krąg, wyznaczony na samym środku obozu, stanowił pole, na którym rozwiązywano wewnętrzne problemy legionu. Jego chłód dobrze wpływał na studzenie nastrojów i Serena od czasu do czasu wzywała tam niektórych, co bardziej natarczywych śmiałków.

Zerd Xenth-Yhterm należał do jej ostatnich ofiar. Patrząc na jego, ledwie zabliźnione oblicze, przyznawała, że i tak miał sporo szczęścia.

Którego wyraźnie nie umiał docenić.

– W naszym małym Nekromonie niewiele rzeczy można ukryć – ciągnął dalej major. Jej wrogość nie zraziła go. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że jeszcze bardziej go podnieca. – Twoja najnowsza zdobycz Sereno, to dla imperialnego wywiadu prawdziwy skarb.

Chociaż znalezienie wolnego dryf siedzenia graniczyło z cudem, szczurowaty mężczyzna nie miał z tym problemu. Zbliżył się do stołu z taką płynnością, jakby siedzieli tam jego przyjaciele i sięgnął po puchar z winem.

– Masz moje uznanie, Xenth-Uderm – major wymówił jej rodowe nazwisko z pogardą, od której zacisnęła pięści.

Miała nadzieję, że nie okaże się ponownie tak szybki jak w Lodowym Kręgu. Wtedy zdołał je uciec.

Teraz nie miała zamiaru mu na to pozwolić.

– Chodzą słuchy, że to prawdziwy Telepata – Zerd Xenth-Yhterm wysuszył puchar i postawił go z hukiem na stole. Wino było kwaśne, ale miny trzech mężczyzn i stojącej naprzeciw niego kobiety, w zupełności to wynagradzały.

– Być może poproszę generała, aby odwlókł nieco egzekucję – westchnął major. – Wywiad może wykorzystać wiedzę tego człowieka, zanim zapłonie stos.

Serena drgnęła, jakby dźgnięta ostrzem włóczni. Mogła podporządkować się rozkazom Daegnara, ale nigdy nie pozwoli odebrać swojego jeńca majorowi.

– Telepata należy do mnie – warknęła. – Wężom nic do niego.

Zerd obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.

– I tu się mylisz, wielka Łowczyni. Ten człowiek może mieć wiedzę, jakiej nasz generał potrzebuje, aby wygrać swoją kolejną kampanię. Mam prawo, a nawet obowiązek go przesłuchać i zapewniam cię, że skorzystam z nich obu.

Rubinowe oczy posłały mu ostatnie ostrzeżenie. Po nim była już tylko otchłań.

Oficer cesarskiego wywiadu nie należał jednak do zbytnio bojaźliwych.

– Musimy chronić naszych legionistów. więc stary generał raczej nie powinien nam przeszkadzać.

Wyczuwalna drwina sprawiła, że Serena zrobiła krok do przodu. Dla nikogo nie było tajemnicą, że to właśnie wywiad stoi za zesłaniem Daegnara na Ziemię. Generał nigdy nie dopasował się do rozgrywek, toczonych przez Węże i być może dlatego tak bardzo go szanowała.

– Będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego – odparła z udawanym spokojem. Cała jej twarz płonęła gniewem i nie wiedziała, jak długo zdoła się jeszcze powstrzymywać. – Telepata należy do mnie – powtórzyła. – Jeżeli zbliżysz się do niego choćby na metr, przekonasz się, że nasze ostatnie spotkanie na Arenie było zaledwie pieszczotą.

– Już nie mogę się doczekać.

Kerbogh podniósł zwaliste ciało, a zwolnione przez niego dryf siedzenie uleciało w stronę jakiegoś szczęśliwca.

– Nie ma potrzeby kłócić się o jednego człowieka – przerwał burzę, znim zdążyła na dobre się rozpętać. – Jestem pewien, że zdołacie dojść do jakiegoś porozumienia.

Uśmiech majora i nabiegła krwią twarz Sereny raczej temu przeczyły, ale sługa Świątyni nie wydawał się tym zniechęcony. Był Wojownikiem Słońca. Wierzył, że blask złotych promieni zdoła rozświetlić każdą ciemność.

Serena nie podzielała tego przekonania.

– Straciłam pragnienie – odrzuciła włosy, które zaczynały buntować się tak samo jak całe jej wnętrze. – Dokończę świętowanie u siebie. Tutaj zrobiło się stanowczo zbyt ciasno.

 

* * *

 

– To nie było zbyt rozsądne.

Kyled przeciągnął się, napinając węzły mięśni, które rysowały się pod niebieską skórą. Przyszedł do niej przed niecałą klepsydrą i ostatnią rzeczą, jakiej od niego teraz potrzebowała, były takie oceny.

– Kłótnia z majorem wywiadu? – próbował ją do siebie przyciągnąć, ale zesztywniałe ciało Sereny postawiło nieoczekiwany opór.

Mężczyzna poddał się po chwili.

– Stary cieszy się, że sprowadziłaś do obozu Telepatę, a kłótnia z Zerdem rozweseli go jeszcze bardziej.

– Wąż powinien mi dziękować, że pozwoliłam mu wyjść z Areny!

Myśl o ponownym rzuceniu wyzwania Zerdowi powróciła do niej jak natarczywa mucha. Przegoniła ją, chociaż wizja strachu, jaki ostatnio widziała w jego oczach, była dość kusząca. Regulamin Armii Imperium nie przewidywał innej formy załatwiania sporów. Wszelkie konflikty rozwiązywano na drodze honorowej, pozbawionej podstępów walce, co w zasadzie sprowadzało się do jatki w pozbawionym wyjścia kręgu lodowych ścian. Na ziemi, oprócz krwi, często pozostawały też ciała przegranych, a wszystko miało służyć podtrzymywaniu umiejętności i przypomnieniu, jak kruche jest istnienie.

Bzdury. Idący na śmierć rzadko kiedy pamiętali o honorze. Walki były serią podstępów i nieczystych zagrań. Zwycięstwa osiągano za pomocą pułapek w postaci zatrutych ostrzy, wykorzystania błędu przeciwnika, czy gróźb, którymi zwolennicy adwersarzy obsypywali się na długo przed wyciągnięciem mieczy.

– Waszą ostatnie spotkanie uznałbym raczej za remisowe – Kyled uśmiechnął się i ponowił próbę przewrócenia jej na łóżko.

Opór Sereny prędko go jednak zniechęcił.

– Dwa palce dzieliły go od podróży do Komnat Wiecznego Lodu – burknęła rozdrażniona. – Darowałam mu te gadzie życie, tylko dlatego, żeby nie robić kłopotów generałowi. Wszyscy wiedzą, ze ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest martwy major Węży.

Kyled zamruczał tylko w odpowiedzi i w końcu przemógł jej sprzeciw. Przez kilka uderzeń serca poddawała się jego pieszczotom, ale myślami była gdzie indziej. Zastanawiała się nad przyszłością ich kampanii na Ziemi. Jeżeli mieli ją doprowadzić do końca, Flota i Wywiad musiały zacząć współpracować, a do tego było dwa razy dalej niż do rodzimego Khaardanu. Konflikty pomiędzy dwiema najpotężniejszymi frakcjami narastały, czego ceną było osłabianie Imperium. Wielu zdawało sobie z tego sprawę, ale osobiste ambicje wygrywały w starciu z dobrem Cesarstwa Wiecznego Słońca.

– Powiedz lepiej, co takiego sprawiło, że darowałaś życie temu Telepacie – Kyled położył się obok niej. Walka z ciałem kobiety wyczerpała jego siły i budziła zniechęcenie. Nie tego się spodziewał, kiedy zaprosiła go do siebie.

Serena nie zwróciła uwagi na jego nastrój. Powróciła myślami do starcia w wąwozie. Jakby przez mgłę dotarł do niej nieco obrażony głos kochanka.

– Warto było aż tyle ryzykować? Przecież to tylko jeszcze jeden człowiek.

Uniosła się na łokciach, kołysząc ciężkimi piersiami.

– To proste, Kyled. Dla mnie to nie jest jeszcze jeden człowiek.

 

* * *

 

To, co zrobił wydawało się niemożliwe.

Razem z pozostałymi Łowcami patrzyła jak mężczyzna uchyla się przed czterema jednocześnie wystrzelonymi bełtami. Wszystkie uniki wykonał z gracją tancerza, który nie potrzebował wiele miejsca na ukazanie swego kunsztu. Niemal się nie poruszył, a trójka posłańców śmierci minęła go i z metalicznym brzdęknięciem uderzyła o skały. Ostatni z żelaznych bełtów, ten, który wysłała sama, pochwycił i nie spuszczając z niej wzroku, przełamał w dłoniach.

Stał teraz naprzeciw nich, całkowicie bezbronny, a mimo to nie okazywał strachu. Jego oblicze było nieruchome i już budziło niechętny szacunek jej Łowców. Chociaż nie miał najmniejszych szans, rzucał im wyzwanie. Można było nawet odnieść wrażenie, że jest pewien wygranej.

Jakby nie dostrzegał leżących wokół siebie ciał.

– To Telepata – rzucił Xearon, sięgając po swoją rusznicę. Laserowej wiązki nie można było złapać w dłonie.

Powstrzymała go ruchem głowy. Na Ziemi ich broń nigdy się nie sprawdziła. Niemożliwe do wyregulowania pole magnetyczne przyciągało do siebie wiązki, rozsyłając je później w tysiącach przeróżnych kierunków. Żaden z nich nie był do przewidzenia i stanowił loterię, której główna wygrana prowadziła prosto do Komnat Wiecznego Lodu. Być może to właśnie sprawiło, że kampania na tej planecie była dla Khardaanu największym z wyzwań w ostatnich dwóch stuleciach. Niebieskoskórzy zdobywcy musieli powrócić do bardziej bezpośrednich form walki. Pociski i bomby zastąpiono mieczami i kuszami, a legioniści po raz pierwszy od kilkuset lat mieli możliwość spojrzenia w oczy swoich przeciwników.

Ten rodzaj pojedynku lubiła najbardziej.

Dla niej spojrzenie wroga nie było żadną przeszkodą. Wolała widzieć jego gniew i wściekłość, żądzę zadawania bólu, nienawiść, które już po chwili zamieniały się świadomość nieuchronnej przegranej.

I wtedy zastępował je strach.

Ale w oczach tego mężczyzny nie dostrzegała niczego oprócz zawziętości. On nie czuł lęku. Nie bał się ani jej ani pozostałych Łowców. Wiedziała o tym. Szare źrenice rzucały im wszystkim wyzwanie. Wypełniał je zwierzęcy chłód, wręcz pewność wygranej, jaką mogli mieć tylko nieliczni ludzie.

Telepaci.

– Poddaj się, człowieku! – ludzka mowa wydobywała z jej gardła dziwnie melodyjne dźwięki. Nie lubiła jej używać. Nie czuła się dobrze, słysząc, że język wroga brzmi w jej ustach bardziej miękko niż ojczysty khardański.

– Poddaj się! – powtórzyła, usiłując nadać swemu głosowi barwę groźby.

Przecież nie możesz walczyć z nami wszystkimi, pomyślała. Nawet Telepata, przed którego spojrzeniem nie uchroni się żaden umysł, nie ma w takim starciu szans.

Mężczyzna tylko przekrzywił głowę, jakby coś w jej myślach go zaciekawiło. Wiedziała, że nie może przed nim ukryć swoich sekretów. Wiedziała też co stanie się za kilka uderzeń serca. Chociaż sama nie umiała przejrzeć cudzych myśli, dźwięk wysuwanej z pochew trebonitowej stali nie pozostawiał większych złudzeń.

Jej Łowcy szykowali się do walki.

Telepata jedynie rozsunął nogi i ustawił bokiem. Jego poza wyrażała niemal idealną pustkę. Nie było w niej miejsca na strach. Mimo widoku siedmiu srebrzystych ostrzy, mimo nienawiści i wrogości, jakiej fale musiały płynąć od uzbrojonych po żeby mężczyzn.

Jakby sam wykuty był z lepszej stali.

– Schowajcie broń!

Krótkie warknięcie kobiety wzbudziło wśród Łowców wyraźną konsternację. Potwierdziła więc rozkaz i zadowolona patrzyła jak podwładni go wykonują.

Serena rozejrzała się po wąwozie, w którym urządzono na nich zasadzkę. Kilka zrzuconych głazów skutecznie tarasowało drogę ucieczki, a próba ucieczki po stromych zboczach zakończy się bełtem w plecach. Łowcy stali w dwóch grupach, przyczajeni i gotowi do odparcia kolejnej napaści. Wiedziała, że nie pozwolą ujść Telepacie z życiem.

Ale on chyba wcale nie myślał o ucieczce.

Czerwone źrenice ponownie dotknęły twarzy mężczyzny. Widziała wyraźne bruzdy i blizny po kolejnych sprawdzianach woli, uczuć i myśli, nazywanych Próbami Równowagi. Szkolenie Telepatów było twardsze i bardziej bezlitosne niż służba w karnych kompaniach. Wywiad twierdził, że przeżywa je połowa adeptów, a i ci często ginęli podczas takich prób.

Być może to one pozwalały zachować spokój i nie okazywać lęku w chwilach prawdziwego wyzwania. Serena miała nieodparte wrażenie, że otaczające ją skały mają w sobie więcej uczuć niż ten mężczyzna.

– Będę walczyć z nim sama – wypowiedziana na głos myśl wzbudziła jeszcze większe zdziwienie niż jej wcześniejszy rozkaz. Każdy z Łowców wiedział dokładnie kim są, a raczej czym są, Telepaci.

Właściciele spojrzeń, szarych jak mgła, znali przeszłość i przyszłość. Ich umysły, niczym dyski z danymi, zachowywały pamięć pokoleń oraz wszystkich istot, z jakimi kiedykolwiek przyszło się mierzyć ludziom. Khardańczycy nazywali ich Pożeraczami Umysłów, bo potrafili przewidzieć każdy z ruchów swoich przeciwników. Wierzono, że pożerają mózgi pokonanych, ale Serena akurat wiedziała, że to tylko pogłoska, wymyślona i rozprzestrzeniana przez wywiad Węży.

Legionistom łatwiej zabijało się kobiety i dzieci wrogów, których nienawidzili.

– Niech któryś z was odda mu miecz! – rozkazała, zsuwając się ze zbocza.

– To szaleństwo – rzucił z boku zdumiony głos.– Nie możesz sama mierzyć się z Telepatą.

No cóż, zawsze jest ten pierwszy raz, pomyślała z kwaśnym uśmiechem. Jeżeli pokona Telepatę , już nigdy więcej nie będzie musiała wchodzić na Arenę. Reputacja takiego zwycięstwa zapewni jej spokój na długie lata. Kto wie, może dopuszczą ją nawet do starcia z Elitarnymi, którzy strzegli samego cesarza?

A jeżeli przegra?

Jej Łowcy i tak nie pozwolą Telepacie przeżyć.

Odrzuciła do tyłu włosy, czerwone jak krew, która za chwilę znowu wsiąknie w te skały. Dzisiaj przelano już jej wiele, ale widocznie wciąż łaknęła nowej ofiary. W całym wszechświecie trudniej byłoby znaleźć ziemię, która jeszcze chciwiej pożądałaby hołdu ostateczności.

– Stawaj Ostatni! – rzuciła do mężczyzny, po tym jak jeden Łowców cisnął mu miecz.

Mężczyzna schylił się po niego z tą samą gracją, która uratowała go przed stalowymi bełtami.

Jest niezwykle zwinny, pomyślała, stając naprzeciwko. Lekko podniesione brwi pokazały człowiekowi, żeby przygotował się do walki. Niedługo okaże się, czy zadawaniu bólu jest równie dobry jak w robieniu uników.

– To bardzo dobra stal – powiedział w jej ojczystej mowie. Jego głos był twardy, lecz zadziwiająco miły.

Zmrużyła oczy. Nie może tak o nim myśleć. To przeciwnik, który pragnie jej śmierci równie mocno, jeżeli nawet nie mocniej, niż ona pragnęła jego.

Spadła na niego jak jastrząb, bez żadnego zbędnego gestu, bez słowa i uprzedzenia. Skoczyła do przodu ze złożonymi po bokach mieczami, które poderwała w ostatniej chwili. Zadała dwa cięcia: górne, które z szybkością błyskawicy mierzyło w głowę i dolne, mające rozpłatać podbrzusze. Potem zeszła na bok i wyprowadziła cztery krzyżujące się ciosy.

Dwa razy w pierś, raz w twarz i raz w brzuch. Śmiercionośne ukąszenia, przed którymi nie można było znaleźć schronienia. Miały wybadać przeciwnika i zapewnić jej przewagę przed kolejnym atakiem.

Nic z tego. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Telepata nie przesunął się nawet o kilka ziaren piasku. Jego ciało wykonało lekki balans, którego jedyną oznaką były powiewy szaty w kolorze skał.

Wyraźnie ją lekceważył.

Poczuła jak przez jej pierś przelewa się fala gniewu. Uderzyła w nią żarem żywiołu, który spopielił wszystkie wcześniejsze założenia. Z wielkim trudem zmusiła zesztywniałe ciało do zrobienia paru kroków do tyłu.

Potem uderzyła znowu, nie planując już żadnego ruchu. Ten mężczyzna nie należał do przeciwników, którym mogła narzucić swój styl walki. Starcie z nim nie wpisywało się z utarty szablon, wymykało się wszystkim zasadom i schematom. Musiała zapomnieć o większości rzeczy, najlepiej jak najszybciej, o wszystkim, czego ją nauczono.

Musiała stać się nieprzewidywalnością.

Zasypała go gradem wściekłych ciosów. Nie było w nich żadnego planu, wyłącznie chaos, który na przemian wypełniał jej serce podnieceniem i obawą. Po raz pierwszy nie zastanawiała się, dokąd prowadzi ją przeznaczenie. Zdała się na żywioł ostateczności, która przecinała powietrze srebrzystymi smugami. Jęknięcia i świst stali mieszały się z głośnymi oddechami i niknęły w kłębach pary, wydobywającej się z ust walczących.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

Przestała liczyć, patrzeć, myśleć. Pozwoliła nieść się temu tańcowi śmierci, który złączył człowieka i kobietę o niebieskiej skórze i rubinowych oczach. Zespoliła się ze swoimi mieczami; stali się jednością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Czuła napływ siły, której nikt nie mógł się oprzeć.

Cięcie, odskok, uderzenie, parada, zasłona, cios. Finta za fintę, unik za unik, pchnięcie za pchnięcie. W końcu zmusiła Telepatę do większego wysiłku. Już nie stał nieruchomo jak posąg, odpowiadał na tempo szalonego tańca. Musiał dorównywać jej krokom, poddać się rytmowi, jaki mu narzuciła. O tym pojedynku mogłaby powstać pieśń, gdyby tylko znalazł się ktoś, komu pozwolono by ją napisać.

Zbliżyli się do siebie. Każdy z kolejnych ciosów był coraz krótszy i coraz szybszy. Ten pojedynek nie mógł trwać długo. Jeden z takich ciosów zakończy go już wkrótce. Jeden uciszy coraz płytsze oddechy,  które wydobywały się z zaciśniętych ust.  

To chwila nadeszła wraz z ciosem, za którym zrobiła krok do przodu. Zapomniała o dolnej zasłonie i Telepata uderzył.

Uchyliła się i oddała cios. Zobaczyła, że mężczyzna chwieje się, po czym upuszcza miecz.

Skoczyła.

I dała się nabrać jak nieopierzony rekrut. Myślała, ze to jego błąd, że zmusiła go do odwrotu, a kiedy spostrzegła pomyłkę, było zbyt późno. Nie zobaczyła nawet drugiej dłoni, która jednym, ruchem podrywa w górę srebrną śmierć.

Dźgnięcie bólu było tak gwałtowne, że wypuściła jeden z mieczy. Po raz pierwszy od kiedy je wykuła, pozwoliła, aby któryś spadł na ziemię. Prawe udo eksplodowało ogniem i strumieniem krwi, której ciemna barwa dziwnie wyglądała na niebieskiej skórze. Nagle okazało się również, że zrobienie jednego kroku może przerastać siły najlepszej Łowczyni Dziesiątego Legionu.

I wtedy jej oczy oblekła mgła strachu.

 

* * *

 

Skończyła mówić i w zamyśleniu przesunęła ręką po grubym opatrunku. Rozcięcie nie było głębokie, nie naruszyło żadnej z głównych arterii, jednak wciąż nie potrafiła zrozumieć tego, co wydarzyło się później.

– Musiałam darować mu życie – usłyszała własny szept. –  Nie wiem, dlaczego nie zaatakował, kiedy opuściłam broń. Ktoś tak walczący mógł zmierzyć się z całym moim oddziałem.

I odzyskać wolność, pomyślała po raz kolejny. Telepata, zamiast stać się władcą ostatniego z jej oddechów, po prostu odrzucił miecz i pozwolił się związać. Nie stawiał oporu, nie wypowiedział ani jednego słowa skargi. Nie sprzeciwił się nawet, gdy założyli mu blokadę mnemoniczną, pomimo tego, że jej obwody musiały sprawiać mu ogromny ból.

Poczuła obok siebie gwałtowny ruch. Kyled, również w milczeniu, wstał i zaczął się ubierać. Nie musiał nic mówić. I bez tego wiedziała, że nie pochwala jej wyboru.

– Sprowadzenie tego Telepaty było niepotrzebnym ryzykiem – rzucił po wciągnięciu spodni. – I to wcale nie przez zarządzenia generała – dodał po krótkiej chwili wahania.

– Dlaczego?

– Twój patrol prowadził zwiad na południu, więc nie miałaś szansy natknąć się na nieco gorszego przeciwnika.

Zobaczyła grymas na pozbawionej zarostu twarzy. Khardańczycy, w przeciwieństwie do ludzi, nie musieli radzić sobie z tym, co większość ich wrogów uważała za oznakę powagi.

Wyprostowała się.

– Kogo?

Kyled nie patrzył na nią. Jego wzrok błąkał się gdzieś za pokrytym mleczną szybą oknem.

– Kogo? – powtórzyła z naciskiem.

– Renegaci – odparł. – Myślę, że oni wiedzą, jakie bogactwa kryją się w tych górach.

– Myślisz?

Kyled usiadł obok niej i wziął jej dłoń w swoje ręce. Ten gest zaskoczył ją i zarazem nieco zarazem wzruszył, bo nie spodziewała się po ich spotkaniach niczego więcej oprócz zaspokojenia instynktu. Teraz dostrzegła, że dla mężczyzny były one czymś więcej. Kyled wyraźnie się o nią martwił.

– Jestem pewien, Sereno – odpowiedział mężczyzna. – Nie mam jeszcze ostatecznych dowodów, ale czuję, że mamy na karku nie tylko ludzi. W tych górach są już wojska Syndykatu.

Korporacja, która niegdyś była jedną z setek kupieckich gildii, wszystko zawdzięczała dekretom cesarzy Khaardanu. Przez wieki budowała swoją potęgę; kolejne koncesje pozwoliły jej na całkowitą eliminację konkurencji i cichą rywalizację z władcami lodowego imperium. Zagrożenie w końcu dostrzeżono, ale próba jego usunięcia sprowadziła zagładę całego legionu i doprowadziła do wojny, która z małymi przerwami trwała od ponad pięciu wieków.

Ziemia, ze wszystkimi jej bogactwami i istotami, które nie chciały ugiąć kolan przed Gwiezdnym Tronem, należała do jednej z najbardziej krwawych aren.

– Renegaci – poczuła przypływ nienawiści i gniewu. Obawy i dziwne zachowanie Kyleda nie były już niczym dziwnym. Kochanek wiedział, czym stanie się dla niej ta wiadomość.

– To jeszcze nie wszystko – spojrzała prosto w rubinowe oczy mężczyzny. – Wiesz coś więcej.

Jej domysły znalazły potwierdzenie w opuszczonej głowie Kyleda. Mężczyzna nie wypuszczał jej dłoni, ale nie chciał odwzajemnić spojrzenia.

– Generał nakazał zachować całkowite milczenie – zaczął Kyled cichym i wypełnionym winą głosem.

Żałosne.

– Wie, że nie poprawiłoby to morale – domyśliła się Serena. – Nie mamy już prawie zapasów, większość żołnierzy to weterani zbyt wielu wojen, a flota przegrywa w przestrzeni bitwę za bitwą. Niedługo może się okazać, ze nasz garnizon jest jednym z ostatnich, który jeszcze nie poniósł strat.  

Kyled nie odpowiadał. Nawet, gdyby otworzył usta, nie pozostałoby mu nic innego jak zgodzić się z kochanką. Atmosfera w obozie nie była wielkim sekretem. I tak z ledwością radzili sobie z ludźmi. Wieści o lądowaniu oddziałów Syndykatu raczej nie wywołałby wybuchu radości.

– Telepata tylko zwiększa zamieszanie – mężczyzna podnosił głowę. – Żołnierze powoli przestają wierzyć w szczęśliwą gwiazdę generała. Słychać narzekanie, że jego czas dobiega końca, że drepczemy w miejscu i stary nie ma pomysłu na tę kampanię. Jeżeli do naszych problemów dołączą Renegaci, może zrobić się gorąco.

W spojrzeniu kochanka, Serena, poza wyznaniem skrywanego do tej pory uczucia, zobaczyła coś, co uznała za ubolewanie. Kyled litował się nad nią dlatego, że była kobietą. Uważał, że oszczędziła Telepatę, kierując się uczuciami.

Cóż za głupiec!

– Nie różnisz się od całej reszty – warknęła rozwścieczona. – Wybrałam cię, myśląc, że jesteś inny, ale to był błąd. Jesteś taki sam, jak wszyscy pozostali. Kolejny samiec, dla którego kobieta-Łowca to wybryk natury. Uważasz, że darowałam człowiekowi życie, bo nie mam pomiędzy nogami kutasa?

Kyled wzruszył ramionami.

– Przestań się boczyć, Sereno. Nie będziemy się przecież kłócić o twojego jeńca. To tylko jeden człowiek.

Wyrwała mu swoją dłoń i wstała, pozwalając, aby po raz ostatni podziwiał to, czego już nigdy nie dostanie.

– Nie! To nie jest jeszcze jeden człowiek! Nie dla mnie.

 

* * *

 

Wchodząc do więzienia, Serena spostrzegła, ze jej dłoń pociera udo. Zupełnie instynktownie dotykała rany, jaką odniosła w pojedynku z Telepatą. Teraz pozostało po niej jedynie wspomnienie, różowy ślad i mrowienie świeżo zagojonej skóry. Mogła pozwolić medobotom nawet na ich usunięcie, ale nie chciała tego robić. Znamienia i szramy pokrywały jej ciało w wielu miejscach, a to było pierwszym, zadanym przez człowieka.

Pierwszym o wiele głębszym niż wszystkie pozostałe.

Ogarnęło ją napięcie, które zawsze pojawiało się razem z zakłopotaniem. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ten człowiek tak na nią działa. Przecież spłaciła swój dług. Stanęła w jego obronie już dwa razy, a jeżeli dodać darowanie życie, to nawet trzy. Biorąc pod uwagę, że był jedynie człowiekiem, było to o trzy razy za dużo.

Na samym początku podboju ludzie nie stanowili dla Imperium żadnej przeszkody. Według rachuby lat ich cywilizacja w dniu inwazji liczyła niecałe dwanaście stuleci od narodzin jakiegoś pustynnego proroka. Stopień rozwoju techniki pozwalał na budowanie prymitywnych maszyn, nie korzystali z żadnego ze źródeł energii, nie regulowali pogody i nie potrafili obronić się przed większością chorób. Nie było nic dziwnego w tym, że gdy zobaczyli statki nadlatujące wprost z chmur, powitali pierwszych Khaardańczyków jak swoich bogów.

„Kłótliwi, słabi, podzieleni rzeczami tak nieistotnymi jak wiara i rasa” – tak brzmiały też pierwsze raporty Dyrektoriatu Podboju. „Stanowią doskonały materiał na niewolników” – pisały ręce imperialnych urzędników. Zanim ludzie spostrzegli, jaki los przygotowali dla nich nowi bogowie, setki tysięcy zostało zgniecionych, zniewolonych, wręcz zmiażdżonych. Ludzkość, prowadzona dłońmi o niebieskiej skórze, podeszła na sam skraj zagłady.

I wtedy okazało się, że nie są tak słabi. Niektórzy z nich buntowali się, zaczynali walczyć i zabijać bogów o czerwonych oczach. Prędko nauczyli się, na czym fałszywym bogom zależy najbardziej. Niszczyli kopalnie trebonitu, którego gram był warty niż życie setki niewolników.

Niedługo później zobaczyli też, że bogowie krwawią i umierają jak wszyscy inni.

Syndykat.

Renegaci.

Nieoczekiwany sprzymierzeniec sprawił, że wojna o Ziemię weszła w całkowicie inną fazę. Khaardańczyków pozbawiono większości przewag. Już pierwsza z bitew z maszynami Syndykatu sprawiła, że dwa kontynenty pogrążyły się w słonych morzach. Wywołane ich starciem katastrofy pogrążyły Ziemię w półmroku i zmieniły stabilność pola magnetycznego, które unieruchomiło większość nowoczesnej broni. NIebieskoskórzy i ich legiony musiały powrócić do czasów Pierwszego Imperium i mierzyć się z ludźmi niemal na równych prawach.

Serena zacisnęła usta i przyspieszyła kroku. Telepata był teraz jej dłużnikiem. Choćby nie chciał, będzie musiał zgodzić się na jej propozycję.

Inaczej dokończą pojedynek.

Stanęła przed śluzą celi i, pokonując resztki wątpliwości, położyła dłoń na skanerze zamka. Usłyszała szum zwalnianej blokady i to samo mlaśnięcie, które na ojczystym Khaardanie oznaczało starcie na śmierć i życie.

Ona zawsze była przygotowana na taką walkę.

Telepata siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Miał zamknięte oczy. Nie otworzył ich nawet wtedy, gdy weszła do celi, a śluza zamknęła się za jej plecami. Nie było jednak czasu na rozterki.

– Wiesz, dlaczego tutaj jestem – rozległ się melodyjny głos. Powinna nienawidzić tego człowieka, uważać go za wroga i sojusznika Syndykatu, a mimo to nie potrafiła się do tego zmusić. – Tylko dzięki temu zdołasz uratować życie.

Nie zauważyła, kiedy zaczął na nią patrzeć. Szare spojrzenie przenikało ją na wylot. Czuła się niemal jak naga.

Mimo założonej zbroi.

I uciskającej głowę Telepaty blokady.

Jak naga.

– Skąd wiesz, pani, że zależy mi na życiu? – spytał mężczyzna. Zauważyła na jego ciele ślady tortur i poczuła gniew. Major Węży jednak odważył się dotknąć jej jeńca.

Zapłaci jej za to.

– Wszystkim ludziom zależy na życiu – powiedziała po opanowaniu złości. – Czyż nie o to właśnie walczycie.

Telepata pokręcił głową.

– Walczymy z wami o coś o wiele ważniejszego.

– Co może być ważniejsze niż życie?

– Wolność. Życie bez wolności jest gorsze niż śmierć w walce o nią.

Żar jego spojrzenia był tak silny, że musiała się poddać.

– Mogę dać ci śmierć, na jaka zasługuje wolny człowiek – powiedziała z opuszczoną głową. – Mogę dać ci śmierć wojownika. To jedno mogę ci obiecać, Telepato…

 

* * *

 

– … Jeżeli mi pomożesz – powtórzyła, gdy kończyli pakować ekwipunek.

Podobnie, jak w celi, nie odpowiedział ani jednym słowem. Nie zareagował w żaden sposób. W zasadzie, jeśli nie liczyć dziwnego uśmiechu, drobnych gestów związanych dłoni i dwóch, może trzech przytaknięć, mogłaby uznać, że próbuje dotrzeć do posągu.

Widocznie nie chciał prowokować pozostałych Łowców. Trójka, którą wybrała, patrzyła na niego z wyraźna niechęcią.

Wrogością, poprawiła się prędko. To, co przebijało z rzucanych z boku spojrzeń, nie było niechęcią. Po paru uderzeniach serca zrozumiała, że nie było nawet wrogością.

Oni się go bali. Bali się i zarazem nienawidzili. Żaden z nich nie czuł się dobrze, mając przy boku człowieka, przed którym nie mogli ukryć własnych myśli. Nie znali też dokładnego planu, ani celu dzisiejszej wyprawy, a to zdecydowanie nie pomagało w przezwyciężeniu niepokoju.

– Jest nas tylko czworo – mruknął Quadrin, który był całkiem niezłym tropicielem, czego nie dało się już powiedzieć o jego posłuszeństwie. – To zbyt mało, nawet na pilnowanie jego.

– Boisz się jednego człowieka?

Ujrzała uśmiech wilczobiałych zębów.

– Boję się tego, co może po niego przyjść.

– Kilku innych Telepatów i może oddział maszyn Syndykatu – machnęła dłonią. – Nikt, kim należałoby się przejmować.

Oblicza Łowców zastygły. Nawet Quadrin przestał się uśmiechać.

– Jeżeli w tych skałach kryją się Renegaci, to nasz zwiad jedzie tylko w jedną stronę – zmełł w ustach jakieś przekleństwo. – Równie dobrze mógłby spróbować dorzucić kamieniem do słońca.

– I poczekać aż wróci, aby huknąć w czaszkę – dodał Xearon, przy którego pasie wisiał naszyjnik z ludzkich uszu. Zapomniała mu powiedzieć, aby nie brał ich ze sobą. Taki widok raczej nie nastroi Telepaty do większej współpracy.

Spojrzała na obu swoich Łowców, a chłód rubinowych źrenic zdradził, że czas rozterek i żartów dobiegł końca.

– Służymy Imperium, a to niekiedy wymaga poświęceń  – przypomniała. – Dobrze nam za to płacą – dodała po chwili.

– Temu nikt nie przeczy – odparł Quadrin. – Jesteś naszym dowódcą i dobrze wiesz, że nie miewamy wątpliwości.

– Przynajmniej nie jeśli chodzi o Ciebie – dorzucił Saal.

– Renegatom pomagają ludzie, więc i my potrzebujemy człowieka – powiedziała. –Przy odrobinie szczęścia Telepata pomoże nam odkryć położenie bazy Syndykatu. To zwykła misja zwiadowcza. Nikomu się nic nie stanie.

Łowcy spojrzeli na siebie.

– Możecie mi zaufać.

– Powiedział wilk do sarny – Xearon obdarzył ją niemal bolesnym uśmiechem, ale posłusznie schylił głowę.

Reszta Łowców zaczęła zajmować miejsca w ścigaczach. Z dysz wydobywały się pierwsze kłęby rozrzedzonego powietrza.

– W drogę! – rozkazała Serena, patrząc w stronę jeńca.

Jego twarz, jak zwykle, nie wyrażała niczego. Nie wiedziała, czy rzeczywiście przystał na jej propozycję.

Tego jednak nie zdradziła już Łowcom.

 

* * *

 

Natknęli się na nich wcześnie, o wiele wcześniej niż zakładała. Nie zdążyli nawet dotrzeć do Kryształowej Wody, gdy sensory ruchu przekazały pierwsze ostrzeżenia. ich drgania mogła wywołać jakaś zbłąkana kozica, lub niedźwiedź, ale Serena czuła, że nie są dziełem żadnego zwierzęcia. W tych górach było zbyt mało pożywienia, a zbyt wielu ludzi. Wątpiła również, aby ruch sensorów wzbudzili towarzysze Telepaty. Oni rzadko opuszczali jaskinie za dnia.

Sensory przekazały kolejne ostrzeżenie.

Dziwiło ją tylko, że Renegaci ujawniają się w taki sposób. Z ich wyszkoleniem i programami Syndykatu wyglądało to, jakby czuli się tutaj wyjątkowo pewne.

Albo specjalnie ich prowokowali.

Nakazała Łowcom zatrzymać ścigacze. Pojazdy nie były im dłużej potrzebne, dalej mogły jedynie przeszkadzać. Poza tym wolała mieć Telepatę na wyciągnięcie ręki. Blokada jego ścigacza nie dawała mu większych szans ucieczki, jednak z drugiej strony technika potrafiła sprawić na tej planecie niejedną niespodziankę.

Uciszyła przynajmniej jedno ze źródeł niepokoju. Obecność jeńca, który posłusznie szedł u jej boku pozwalała skupić się na nadchodzącym starciu. Przecież walka z maszynami Syndykatu była o wiele większym zagrożeniem niż jeden człowiek.

Czy na pewno?

Zerknęła na Telepatę i zmusiła rozbiegane myśli do posłuszeństwa. Nie powinna rozpraszać teraz swojej uwagi.

Dlaczego ten człowiek tak na nią działał?

Zmieszała się i zdenerwowała. Od kilku dobrych chwil szła z oczami wlepionymi nie w skały, a w Telepatę. Mężczyzna nie odzywał się.  Milczał jak pozostali Łowcy. Wydawał się wręcz ucieleśnieniem pokory i posłuszeństwa, ale ona wiedziała, jaka siła drzemie w tym kamieniu. Nie wolno było jej zlekceważyć. Choćby na jedno uderzenie serca.

Tak samo jak Renegatów.

Zacisnęła ręce, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wydobyciem mieczy. Ze wszystkich wrogów, to Renegaci budzili w niej największą nienawiść. Do nikogo, z kim walczyła nie czuła większej odrazy. Krzyżowała miecze z dziesiątkami przeciwników, ale tylko im życzyła wchłonięcia przez niebyt.

Jak każdy Khaardańczyk dobrze wiedziała, dlaczego to czuje. Renegaci byli niegdyś podobni do niej; błękitnoskórzy, czerwonoocy, wysocy i niscy, weseli i poważni, wrażliwi i twardzi. Ich serca potrafiły dawać odwagę, umiały oddawać uczucia, dzielić się wspomnieniami, niektóre pewnie kochały.

Jak każdy Łowca wiedziała, czym są dzisiaj. Po nastaniu ery Syndykatu tysiące Łowców, jej dawnych braci, dokonywało wyboru służby dla nowych i stokrotnie bardziej okrutnych panów. Maszyny zabierały im niemal wszystko; czyniły z nich posłańców bólu,  kurierów cierpienia, zwiastunów krzywd i pamięci, która jak kwas wyżerała ciało od środka.

Gwałtowne potrząśnięcie głową rozpętało dookoła niej burzę krwawych loków. Renegaci nigdy nie byli jej braćmi. Oni nie należeli do żadnej rodziny. pozwalali zniewolić swoje umysły i ciała, a ich serca nie nosiły w sobie żadnych śladów przeszłości. Budzili w niej pogardę. Pogardę i nienawiść, które otrzymają, gdy tylko odważą się wyjść spoza szarych skał.

Nie mogła się już doczekać.

 

* * *

 

Powinni byli czekać. Czekać i patrzeć, bo takie było główne założenie ich misji. Mieli wyśledzić bazę Syndykatu i sprawdzić, czy ludzie z gór są jego sprzymierzeńcami. Tylko takie zadania postawiła przed sobą i generałem, gdy poszła prosić go o wyrażenie zgody.

Mieli patrzeć.

Przystanęła na chwilę, próbując wsłuchać się w odgłosy pogoni. Do jej uszu nie dobiegł żaden dźwięk, wyłącznie cisza, której złowieszczy ciężar wisiał nad głową jak topór kata. Wiedziała, że są na jej tropie. Kiedy wczuwali krew, stawali się jak harmdogi, których Łowcy używali do polowań na ludzi. Nie można było przed nimi uciec.

Ona chyba nawet tego nie chciała.

Pragnienie stanięcia twarzą w twarz z wrogiem przysłoniło jej tym razem zbyt wiele. Dowódca powinien umieć odsunąć od siebie nienawiść, chęć zemsty, pragnienie krwi. Doświadczony Łowca umiałby zapomnieć o zabitym ojcu i braciach, potrafiłby odrzucić obraz strachu, bezsilności i upokorzenia, jakiego doznała ze strony ostatniego z pozostawionych Renegatom odruchów.

Wtedy też było tak jak dzisiaj. Mrok, deszcz, krew i łzy, które połykała, potykając się o własne nogi. Naga i bezbronna uciekała przez skały innej planety. Zapomniana ziemia, na której ona, jej rodzina i cesarz ponieśli jedną z wielu klęsk. To tam narodziła się Serena Xenth-Uderm, najlepsza i pozbawiona litości Łowczyni.

I tak umrze.

Ścisnęła miecz. Jeden, bo drugi wypadł gdzieś po tym, jak jej ramię przebił bełt. Renegatów było ponad trzydziestu i pomagali im ludzie.

Bardzo wielu ludzi.

Próbowała przebić się wzrokiem przez labirynt wysokich skał i ciemności, która skrywała wszystkie ścieżki. Musiała przygotować się na nieuniknione. Nie czuła strachu przed śmiercią; od ponad dziewięciu lat szły ramię w ramię i zdążyły przyzwyczaić się do swojej obecności. Serena nie chciała, aby ją schwytano. Nie pozwoli im wziąć tego, co już raz jej odebrali. Umrze, jak przystało na Łowcę, z mieczem w ręku.

Nagle ich zobaczyła.

Jeden, drugi, trzeci. Niewyraźne kształty nieznacznie różniły się od ciemnych grzbietów skał. Kontury wysokich sylwetek drgały przy zadziwiająco miękkich ruchach. Cyborgi szły wolno, nie spieszyły się, nie biegli, tak jak ona, na oślep i zatracenie. Cztery, pięć, sześć. Szóstka sędziów ustawiła się w półkolu, odcinając Serenie jedyną z dróg odwrotu. Zbliżali się w ciszy. Ich kroki nie łamały odgłosów kropel, które tłukły w kamień równie zapamiętale, co ludzcy niewolnicy.

Łowczyni oceniła swoje szanse. Nie miała już szansy ucieczki, zresztą nie chciała uciekać. Cudem nie zsunęła się jeszcze ze zdradliwych, śliskich ścieżek i nie skończyła na dnie jakiejś przepaści. Te góry nienawidziły jej równie mocno, jak ona nienawidziła ich. Będzie musiała odnaleźć swój kres w wąwozie, którego nazwy nawet nie próbowała sobie przypomnieć.

Oparła się o twardą ścianę. Dotyk skały uspokoił myśli i pozwolił przygotować się do tego pojedynku. Miała już naturalną tarczę, a w dłoni miecz, który nie spocznie, dopóki nie ściągnie należnej daniny z krwi. Nie czuła też zmęczenia i bólu, jakie stały u jej boku przez ostatnie klepsydry. Zbliżała się do krainy Mroku, więc i ciemność nie stanowiła przeszkody. Nie musiała przebijać jej wzrokiem, oceniać swoich szans, obawiać się bólu ostatniego oddechu.

Jedyne co jej pozostało, to zabranie ze sobą chociaż jednej z tych rzeczy.

Obróciła miecz w dłoni, strącając zgromadzone na ostrzu krople.

Pora, aby zasmakował czegoś innego.

 

* * *

 

Opuściła broń i patrzyła jak jej więzień podchodzi do ostatniego z Renegatów. Nie mogła opanowa drżenia, wywołanego zmęczeniem i podziwem dla człowieka, który właśnie uratował jej życie. Telepata dobił przeciwnika jednym płynnym ruchem i odwrócił się do niej.

– To już wszyscy, pani.

Skinęła głową, po czym jej ciało, nie po raz pierwszy, odmówiło posłuszeństwa. Zaczęła się trząść, chłód nocy przenikał jak sztylet. Jej serce rozrywały na przemian duma i strach. Patrzyła na leżące dookoła ciała, z których tylko jedno nosiło ślady jej miecza. Pozostałe pięć należało do człowieka, który kimkolwiek był, stał naprzeciw niej z obnażoną bronią. Nawet gdyby nie jej zmęczenie, rany i wyraźny sygnał przeznaczenia, nie mogłaby się z nim mierzyć. Nie był zwykłym człowiekiem. Był demonem, który w pojedynkę zabił pięciu Renegatów.

– Po co mnie ratowałeś? – spierzchnięte usta wydusiły z siebie kilka szeptów.

Wykuta w białym marmurze twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

– Jesteś ranna, pani – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. – Zaraz upadniesz i najprawdopodobniej się wykrwawisz. Podejdę i pomogę ci, jeżeli pozwolisz.

Po zawahaniu, które trwało krócej nić mrugnięcie powiek, pochyliła głowę w geście przyzwolenia. Czuła, że dalszy opór nie ma większego sensu. Dobry Łowca zawsze wiedział, kiedy uznać wyższość przeciwnika, a ona nie mogła walczyć z Telepatą. Właściwie nie mogła teraz walczyć z nikim. Suchość w gardle i chłód, który zdawał się odrywać ciało od kości mówiły same za siebie.

Wbiła miecz w ziemię i przykucnęła, aby się na nim oprzeć. Przez mgłę, jaka spowiła rubinowe źrenice widziała zbliżającego się mężczyznę.

Jego dotyk był dziwnie gorący, a zarazem delikatny. Uwolniła wstrzymywany oddech i przymknęła powieki. Nie była maszyną i potrzebowała odpoczynku. Musiała zaufać temu człowiekowi i czuła, że może to zrobić. Jej ciało poddawało się zresztą mocy, jaka płynęła z dłoni Telepaty, bez najmniejszego problemu. Każda chwila, kiedy czuła go przy sobie, wracała mu siły.

On naprawdę nie był człowiekiem.

Mężczyzna rozerwał zębami rękaw koszuli. Złapał kawałek płótna i zawiązał je powyżej rany na jej lewym ramieniu. To samo zrobił z rozcięciem na udzie, które niemal pokrywało się z raną, jaka sam zadał wcześniej. Nie zwrócił uwagi na skrzywienie ciemnoniebieskich, zsiniałych z zimna ust. Potarł dłonie i przesunął nimi wzdłuż tułowia, co sprawiło Serenie nieoczekiwany ból.

– Muszę powstrzymać krwawienie wewnątrz – wyjaśnił, nie przerywając. – wasza magia przepadła wraz ze ścigaczami.

Przetarł oczy.

– To nie jest magia.

– Wiem, pani – poderwał głowę, a ich oczy spotkały się. Potem poczuła uderzenie bólu, które na chwilę zatrzymało jej oddech. Całym ciałem targnął spazm, a po niebieskiej skórze policzków pociekły łzy.

– Właśnie to czują ludzie, których zapędzacie do waszych kopalni i obozów – powiedział, pokazując jej przełamane drzewce bełtu. Z dziury w boku sączyła się krew i ropa.

Telepata czekał, aż rana sama się oczyści.

– Nie różnicie się od nas tak bardzo – powiedział cichym głosem, kończąc ostatni z opatrunków.

Poczuła ucisk w gardle.

– To prawda.

– Dlaczego więc tak bardzo nas nienawidzicie? – podniósł głowę.

Nie odważyła się otworzyć ust. Poczuła jak dłoń mężczyzny dotyka jej policzka. W jego ruchach nie było już zawziętości i uporu. Jedynie pragnienie zapomnienia, jakie sama poczuła z gwałtownością jesiennej burzy. Potem szare oczy zadały jej kolejne pytanie, a ona udzieliła na nie odpowiedzi.

Palce mężczyzny spoczęły na zapięciach pancerza. Ich zwinność poznała już w walce, a teraz przekonała się, że potrafią być jeszcze szybsze. Chłód nadchodzącego poranka wkrótce dotykał nagiego ciała. Usta niebieskoskórej kobiety i bladego mężczyzny, zamknięte w pocałunku, nie zwracały jednak na niego uwagi.

Nawet ci, którzy uważają się za bogów, potrzebują czasami bliskości.

 

* * *

 

Spała długo. Dłużej, o wiele dłużej niż to zwykle bywało na zwiadzie, gdy budził ją szmer kamyka, zsuwającego się po zboczu. Dłużej nawet niż w obozie, gdzie śluzy w jej namiocie broniło dziesięć tysięcy legionistów i wymierzona w wejście rusznica. Właściwie nie pamiętała już, kiedy ostatnio czuła się na tyle bezpiecznie, aby przespać poranek i ponad połowę dnia. Demony przeszłości rzadko pozwalały na takie zapomnienie, ale tym razem coś przegoniło je z powrotem w otchłań. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, zobaczyła, że słońce zeszło dobrze poniżej trzeciej z popołudniowych klepsydr.

Z trudem wydostała się spod posłania, jakie przygotował dla nich Telepata. Nie widziała go nigdzie. Musiał chyba wrócić do miejsca, w którym Renegaci rozbili jej zwiad, bo okrywały ją termiczne koce, a na ramieniu, udzie i boku dostrzegła bandaże. Nie pamiętała, kiedy zmieniono jej opatrunek, ani kiedy zdołał ją do końca rozebrać. Cierpnąca z zimna skóra przypomniała jednak o tęsknocie za słońcem z ojczystego Khaardanu, które choć świeciło tylko przez kilka tygodni, budziło na ziemi życie. Tutaj próżno było wypatrywać jego śladu. Zewsząd otaczały ją skały, nawet niebo przybrało ich barwę i przypominało kamienne więzienie, które nie chciało uwolnić niczego, poza deszczem.

Nie widziała Telepaty.

Ta myśl wzbudziła niepokój, po którym nagim ciałem wstrząsnął dreszcz. Była sama, ranna i bezbronna. Łatwa zdobycz dla każdego, kto chciałby z jej głowy uczynić swoje trofeum. Dookoła mogli czaić się wrogowie, być może już czaili się za ostrymi grzbietami skał, które wyglądały jak gotowe ożyć i przynieść jej wieczne zapomnienie. Nie czuła się już bezpiecznie. Urok ostatniej nocy prysł, pozostawiając podejrzliwość, która pozwalała Łowcom przeżyć.

Nie przejmowała się już chłodem, kąsającym ciało jak wąż. Uwolniła się spod koców i zaczęła rozglądać za czymś, co mogłaby użyć jako broń. Nie widziała nigdzie ocalałego miecza, a nieliczne kawałki drewna ktoś ułożył na niewielkim stosie. Jego płomienie musiały zgasnąć jeszcze przed jej obudzeniem i palenisko przypominało bardziej barwą rozżarzone gniewem oczy.

Zdradził ją.

Myśl dosięgła ją jak wystrzelona znienacka strzała. Zdradził ją i wydał w chwili, gdy zaczęła mu ufać. Pozostawił ją na pastwę ludzi z gór, aby i oni zemścili się na jednej z niebieskoskórych bogiń.

Otoczyła swą nagość ramionami. To niedorzeczne. Nie uratował jej przecież po to, aby zaraz wydać. Jeżeli pragnąłby jej życia, mógłby wziąć je w nocy. Nie musiałby niczym ryzykować, dzielić się ciepłem swojego własnego oddechu i ciała, którego wspomnienie wciąż tliły się w niej jak resztki pozostawionego przez niego ogniska.

Ogarnął ją wstyd. Oceniła tego człowieka jak każdy inny Khaardańczyk. Dla niej, dla nich wszystkich, ludzie byli fałszywi, obłudni, źli i przewrotni. Przed inwazją Imperium prowadzili ze sobą nieustanne wojny, w których oprócz toporów i mieczy używali także innej broni. To na ziemi Khaaradańczycy, po raz pierwszy, zetknęli się z łamaniem traktatów, zrywaniem paktów, skrytobójstwem, przekupstwem i truciznami. To Ziemia i jej mieszkańcy zmienili taktykę Imperium, zmuszając je do wprowadzenia ostatecznego rozwiązania.

Eliminacji.

Schyliła się po koc, pomimo że nie czuła już zimna. Wstyd płonął w niej jak pochodnia. Kogo próbowała oszukać? Jej myśli były niczym więcej ponad odwzorowaniem wytycznych Dyrektoriatu Propagandy, którego zadaniem było usprawiedliwianie wszystkich działań Imperium. Prawda zawsze leżała pośrodku. Ludzie może i byli fałszywi, źli i obłudni, ale bogowie, którzy nadlecieli z przestworzy w niczym się od nich nie różnili. 

– Jesteśmy tacy sami – wyszeptała tę myśl na głos.

– To dobrze, bo zaczynałem się martwić, że Khardańczycy potrzebują innego jedzenia – Telepata wynurzył się zza skał jak duch. W ręku trzymał jej miecz i dwa górskie króliki.

Jego widok przyniósł jej nieoczekiwana ulgę i jednocześnie zwiększył wstyd. Uświadomił również, że jest przeraźliwie głodna. Od wczorajszego postoju, który zakończył się atakiem Renegatów, nie miała niczego w ustach.

Nie licząc języka mężczyzny, który za pomocą znanej tylko sobie sztuczki sprawił, że płomienie ogniska ponownie powędrowały do góry. Zawieszone nad nimi mięso szybko zaczęło wydzielać kuszące zapachy, ale Serena nie ruszała się z miejsca. Czuła się za to coraz bardziej nieswojo. Spokój Telepaty w ogóle na nią nie działał. Światło ognia i woń kolacji mogły wydostać się poza ich kotlinę, więc zrezygnowała z niepewnego okrycia. Zamieniła koc na pancerz, który mimo kilku rozcięć wciąż mógł pełnić swoją rolę. Nie pozwoliła też sobie pomóc. Pokaże mężczyźnie, że potrafi się o siebie zatroszczyć sama.

Próba zakończyła się połowicznym sukcesem. Rana na ramieniu otworzyła się, brocząc krwią i zabarwiła bandaż szkarłatem. Kończyła się ubierać z zaciśniętymi z bólu zębami, z ledwością powstrzymując westchnienia bólu.

Telepata wydawał się być pochłonięty przyrządzaniem królików. Obracał mięso na prowizorycznym ruszcie, aby równomiernie się przysmażyło i nie zerkał w jej stronę. Kiedy podeszła bliżej, ignorując zawroty głowy, zmrużył oczy.

– To jest silniejsze od was.

Stanęła.

– Co takiego?

– Za wszelką cenę usiłujecie pokazać nam swoją siłę.

Jej siła właśnie wyczerpywała się w walce z szarpaniem w ramieniu, więc wycedziła z wysiłkiem.

– Nie musimy wam niczego udowadniać. Imperium jest od was silniejsze – zdusiła jęk, który mógłby zaprzeczyć jej słowom. – Nie rozumiemy tylko, dlaczego się temu opieracie.

Teraz na nią spojrzał. Po raz pierwszy od starcia z Renegatami dostrzegła w jego oczach tę samą zawziętość, jaka wypełniała je podczas drogi do obozu legionu.

Kiedy był tylko jej jeńcem.

– Zrozumieć?! – w głosie mężczyzny dało się wyczuć chłód. – Mamy zrozumieć, że gdzieś tam, w gwiazdach, żyją bogowie, dla których nasze istnienie nie ma żadnej wartości? Mamy pogodzić się z prawami, które czynią z nas niewolników? Mamy przyjąć rolę waszych ofiar, zdać się na łaskę, liczyć na litość, jakiej nie nosicie w sercach?

Spróbowała podjąć jego wyzwanie.

– Wystarczy, że pogodzicie się z wygraną. Nie będziecie pierwszymi, ani zapewne ostatnimi, którzy przyjęli władze Imperium. Byłeś w naszym obozie i widziałeś, że służą nam nie tylko Khaardańczycy.

Jego smutny uśmiech zabolał ją bardziej niż cios.

– Wszystko jest lepsze niż śmierć – dodała. – Nawet brak wolności. Nawet z tym można nauczyć się żyć.

Znowu. Znowu wypowiedziała te słowa. I to zanim zdążyła je ocenić.

Pochyliła głowę w geście poddania. Nie chciała się kłócić, ale rany, zmęczenie i głód nie należały do najlepszych doradców.

– Najgorszą niewolą jest ta, w której nie potrafimy wyjść poza mury własnych ograniczeń – odparł nie odrywając oczu od ognia. – To my sami stwarzamy granice, w jakich zamykają się nasze światy. gdyby było inaczej nie ratowałby twojego życia, pani.

Odkroił kawałek soczystego mięsa, nabił je na sztylet i wyciągnął do niej dłoń.

– Przepraszam – zawarła cały swój wstyd w jednym szepcie. – Nienawiść to silna broń i niekiedy trudno się przed nią zasłonić.

Potem zamilkła, tłumiąc zmieszanie i kolejne słowa łapczywymi kęsami. Walczyła z ludźmi nie widząc w nich nawet wroga. Dla niej byli zwykłym zadaniem; niewolnikami, którzy odmawiali posłuszeństwa prawowitym panom. Nigdy wcześniej nie myślała, nawet przez chwilę, że mogą czuć to samo, co czułaby ona, gdyby ktokolwiek próbował odebrać jej wolność. Nie uznawała ich praw, bo tez nie mieli żadnych, nie znała ich honoru, uporu, zawziętości. Jedynie bunt, który należało stłumić. Polowała na nich jak na dzikie zwierzęta. Do dnia, w którym starła się z Telepatą, nie zaszczyciła ich żadną inną myślą. Ludzie byli dla niej jedynie zwierzyną, zdobyczą Łowcy, najlepszego, jakiego miało Imperium.

Zauważyła, że nie patrzy już w płomienie. Teraz utkwił szare spojrzenie w niej, a raczej w jej myślach. Wiedział, że wie. O wszystkim. O jej bezwzględności, o krwawych zdobyczach, o ofiarach, o trofeach, które zdobiły wejście do jej namiotu.

Głowy nabite na pale, oderwane skalpy, obcięte uszy – wszystko zlewało się w ciemnym morzu winy. Jego krwawe fale zalewały ją teraz i nie miała nić, czym mogłaby się przed nimi zasłonić. Nie wiedziała, co może powiedzieć. To, co widział musiało obudzić w nim nienawiść, pragnienie zemsty, żądzę zadania tego samego bólu, który zadawała ona.

– Nie, nie czuję tego, pani – rzekł, zanim odważyła się otworzyć usta. Z jednej strony była mu za to wdzięczna, z drugiej poczuła się bardziej naga, niż przed nastaniem dnia, gdy ich ciała stanowiły jedność.

Wtedy nie miała przed nim żadnych sekretów. Teraz chciała zachować je wszystkie.

Przynajmniej myśli.

– Nie czytam ich cały czas – znowu ją wyprzedził. – Pragnę jedynie zrozumieć, dlaczego Khaardańczycy tak bardzo nienawidzą nas. Dlaczego nienawidzą wszystkich, którzy nie mają niebieskiej skóry?

Milczenie. Ono było jedyną z odpowiedzi, jakiej mogła mu udzielić. Stanęła za nim jak za bojową tarczą legionów, prostokątem stali, którego ciężar nie pozwalał oderwać od ziemi na dłużej niż pięć uderzeń serca.

Jej ochrona nie trwała nawet tyle.

– Przybyliście z chmur i gwiazd, niosąc ze sobą wyłącznie śmierć. Moje myśli pełne są pamięci pokoleń, które w waszych kopalniach i obozach znalazły tylko jedno – jego oskarżenia przenikały silniej niż chłód, ból i głód. – Pamiętam wszystko, świat od początków stworzenia, całą przeszłość, lecz wierzę, że w przyszłości jest jeszcze nadzieja.

Drgnęła.

– Nadzieja? Na co?

– Na istnienie tego świata bez murów nienawiści i pogardy.

– Naprawdę wierzysz, że to jest możliwe?

Odwrócił twarz w stronę płomieni i utopił spojrzenie w jasnym ogniu.

– To, co widzę nie ma nic wspólnego z wiarą – westchnął. – Przyszłość składa się z wielu niejasnych obrazów. Ja jedynie staram się dostrzec w niej pewne sygnały. Jednym z nich było nasze spotkanie w wąwozie, innym jest wasza wojna z maszynami Syndykatu. Któregoś dnia okaże się, że potrzebujecie sprzymierzeńców.

Napięcie, które zdawało się znikać, powróciło. Serena zrobiła krok do tyłu i założyła ręce na piersi.

– Wygląda na to, że Renegaci znaleźli ich pierwsi.

– Tak myślisz?

– Nie wiesz nawet, jaki los was czeka po wygranej Syndykatu.

– Gorszy niż ten z waszych rąk?

Cios był celny i nie zdążyła się przed nim zasłonić. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu i opuściła ręce po bokach. Nie mogła ufać temu człowiekowi. Mimo tego, co stało się poprzedniej nocy. Nie mogła ufać nikomu, kto dopuszczał do siebie myśl o współpracy z maszynami.

Raz już popełniła ten błąd.

– Czemu więc mi to wszystko mówisz, Telepato? – warknęła. – Dlaczego nie zabiłeś mnie na samym początku? Miałeś ku temu okazję już tam, w wąwozie. Dobrze wiesz, że nie powstrzymałby cię żaden z moich Łowców. Mogłeś zabić tam nas wszystkich i wrócić do swoich. Mogłeś pozwolić, aby wyręczyły cię cyborgi Syndykatu. Dlaczego mi to wszystko powiedziałeś? Mów!

Przepełniony bólem uśmiech nie znikał z oświetlonej twarzy.

Serena podeszła do niego i usiadła przy ognisku.

Zrozumiała.

Chyba.

– Może czekam na jeszcze jedną szansę od losu, a może chcę wyjść poza mury własnej nienawiści – spełnił jej rozkaz.

Nie przerywała mu.

– Nie zawsze byłem tym, kim jestem dzisiaj. Miałem kiedyś dom, w którym zawsze czekało na mnie rozpalone palenisko i trzy uśmiechy, dzięki którym mój świat wypełniała nadzieja. Pewnego dnia jeden z waszych oddziałów przejeżdżał przez wieś, w której mieszkałem i… – zamilkł na chwilę, a kości jego policzków zdawały się niemal przebijać skórę – … jakiś Łowca potrącił moją czteroletnią córeczkę. Nie zabił jej od razu. Po prostu stanął i patrzył jak wykrwawia się na drodze. Moja żona chciała ją stamtąd zabrać. Podeszła zbyt blisko…

Położyła dłoń na jego ramieniu. Nie odtrącił jej, chociaż miał prawo nienawidzić każdego, kogo wzrok miał barwę ostatniego z oddechów jego rodziny.

– Nie chcę być dłużej więźniem tych wspomnień – spojrzał na nią. – Wystarczy cierpień, pogardy i uprzedzeń, jakie dzielą nasze rasy. To musi się kiedyś zakończyć, albo nasze światy czeka otchłań.

Zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć, wstał i odszedł w mrok. Nie wołała go. Czuła, ze chce pozostać sam. Chociaż przez parę uderzeń serca. Nie mogła też zdradzić, że jego marzenia nie mogą się spełnić. Imperium nigdy nie dostrzeże w ludziach nikogo więcej ponad niewolników. Czasy, gdy podbijane planety zostawały po prostu kolejnymi prowincjami, należały do przeszłości. Dzisiaj Khaardan był tylko pasożytem, który wysysał światy i wszelką nadzieję.

Nie miała siły, aby próbować mu to wytłumaczyć. Jeżeli pragnął to dostrzec, mógł wedrzeć się do jej umysłu. Już jej to nie bolało. Jej zadaniem był powrót do obozu. Musiała wrócić do generała, do swoich Łowców.

Do swoich?

Zerknęła na znikającego w ciemności Telepatę. Minął zaledwie dzień, a on już wydawał się jej bliższy niż każdy, kogo znała. Stał się kimś, na kim jej zależało. Nigdy wcześniej nie myślała, że rozstanie z kimkolwiek może sprawić jej tyle bólu.

A przecież był tylko człowiekiem.

Nie. Nie może tak o nim myśleć. Był jej przeciwnikiem: wrogiem, na którego polowała bez okazywania śladów litości. Nie wolno jej było okazywać uczuć, w jej świecie, wśród Łowców, one nie istniały.

 

* * *

 

Zauważyli je, zanim zdążyli opuścić obozowisko. Sześć czarnych punkty, zawieszonych gdzieś wysoko na sinej powłoce nieba. Przesuwały się wolno, prawie jak ptaki.

Ale ptaki nie poruszały się jakby po wytyczonej linii i nie rozświetlały przestrzeni wokół siebie niebieskawym światłem.

– Szukają nas – rzuciła Serena do kończącego się ubierać Telepaty. Tej nocy nie byli razem. Wrócił do obozowiska dopiero, gdy zgasło ognisko, a góry pochłonął mrok.

 – Sokole Oczy – dodała tonem wyjaśnienia. – Niewiele jest w stanie się przed nimi ukryć.

Wzruszył ramionami.

– Następni zabójcy bez duszy. Nazywacie tak Renegatów, a sami używacie maszyn do zabijania.

– Drony pozwalają nam dostrzec to, co kryje się przed innymi spojrzeniami.

– Pozwalają nieść śmierć niewinnym kobietom i dzieciom.

Zdenerwowała się.

– To ludzie zmusili nas do ich używania.

– Czyżby?

– Żebyś wiedział – syknęła. – Khaardan musi się bronić, a wy walczycie za pomocą pułapek i podstępów.

– Walczymy za pomocą tego, co daje nam szansę wygranej.

Stanęła przed nim, zmuszając, aby na nią spojrzał. Błękit twarzy wyraźnie pociemniał, bo nie mogła znieść myśli, że ma rację.

Mimo tego odpowiedziała.

– I w to również wierzysz? Wierzysz, że ludzie mogą wygrać z Imperium, które liczy sobie osiem tysięcy lat?

– Wierzę, że Imperium nie może wygrać z nami – mężczyzna zachowywał spokój, którego próżno było poszukiwać u jego towarzyszki. – Khaardan nie jest już potęgą, za którą zwykliście się uważać. Większość waszych wojowników pochodzi z planet podbijanych przez Imperium, a wojna z Syndykatem sprawia, że wykrwawiacie się coraz bardziej. Osłabiło was to samo, co zarzucacie ludziom. Chciwość, buta i poczucie wyższości nad każdym, kto nie myśli tak samo jak wy. Myślę, że nie wiesz o wielu rzeczach, pani.

Gniew Sereny ustąpił przed zdumieniem.

– O czym ty mówisz?

– O waszych garnizonach. Nie pozostało ich zbyt wiele. Ziemia niedługo znowu będzie należała wyłącznie do ludzi. Imperium Wiecznego Lodu potrzebuje wojsk bardziej niż niewolników.

– To… to nieprawda – próbowała nadać swojemu głosowi stanowcze tony.

Z miernym skutkiem.

– Nie zaprzeczysz, pani, że wasz generał nie wyprowadza wojsk poza obóz.

– Ma inne rozkazy…

Pokręcił głową.

– Czeka na wieści z cesarskiego dworu.

Ten sam gest.

– Zabroniono mu wszczynać walkę – Telepata poderwał głowę, patrząc na niebo. – Nie wolno mu stracić żadnego legionisty, dlatego wysyłał na patrole wyłącznie najemników.

Zaczęła otwierać usta, aby zaprotestować, ale przerwał jej, wskazując na niebo.

– A te fałszywe ptaki nie należą do waszego legionu. Będzie lepiej, gdy opuścimy to miejsce.

 

* * *

 

Nie znaleźli wśród skał oczekiwanego schronienia. Próba wspinaczki i pokonania gór najkrótsza z dróg zakończyła się dla Sereny po kilku pierwszych krokach. Kiedy walczyła z bólem, usiłując zmusić sztywniejąca nogę do uległości. Jej ciało, dotychczas zawsze posłuszne i twarde jak otaczający ich kamień, należało teraz do zupełnie innego władcy.

– I tak powinnaś się cieszyć, że możesz w ogóle iść sama, pani – powiedział Telepata, podchodząc bliżej. Chciał jej pomóc, ale odtrąciła jego rękę.

– Sama – jego szept uderzył ją w plecy. – Zawsze sama.

Nie. Nie zawsze była sama. Kiedyś miała rodzinę, podobnie jak idący za nią mężczyzna. Rodzinę, która pragnęła po prostu normalnego życia, z dala od wojen, rozpętywanych przez coraz to bardziej chciwe Imperium. Planeta, leżąca gdzieś na uboczu wielkiej polityki i areny działań obu armii, wydawała się takim miejscem. Nie była nawet przygotowana na obronę. Atak wojsk Syndykatu niemal obrócił ją w proch.

Ocalały tylko piaski i Łowczyni, która poprzysięgła służbę Gwiezdnemu Tronowi. Poprzysięgłaby ją każdemu, kto zapewniłby jej dokonanie zemsty.

Zacisnęła tylko zęby i nie wypowiedziała ani jednego słowa. Raz jeszcze zaatakowała zbocze góry, tym razem z wściekłością, która przełamywała opór większości jej przeciwników. Porażka zabolała ją bardziej niż nieposłuszeństwo rannej kończyny. Serena zsunęła się ze zbocza i upadła na ziemię, skąd podniosły ją ręce Telepaty.

– Nie oczekuję twojej pomocy.

Drgnął, ale nie odzywał się. Postawił ją na nogi i przez chwilę przesuwał dłońmi wzdłuż otwartej upadkiem rany. Niemal natychmiast poczuła jak krew przestaje z niej płynąć, a skóra na nowo się zasklepia.

– Powinniśmy obrać inną drogę – powiedział, kiedy skończył.

Poszli zatem łatwiejszą ścieżką, która od wspinaczki po stromych zboczach nie różniła się niczym szczególnym. Była za to dłuższa i zaprowadziła ich wprost w las bazaltów i granitów, których odłamki składały się w prawdziwy labirynt. Skały, jakby rozbite młotem olbrzyma, rozchodziły się na boki, to znów łączyły w śmiertelnych zapasach, zmuszając do obchodzenia ich zdradliwym piargiem. Serena nie znała tej części gór, a marsz bez ścigaczy i map, z zalewającym oczy potem, bólem nogi oraz falami zimna i gorąca, jakie bez trudu przebijały jej pancerz, zamienił się w powolną torturę.

Przyjęła ją jak na prawdziwego Łowcę przystało. Bez jęku skargi, bez okrzyków bólu, bez syknięć i westchnięć, które nie przestawały płynąć z odniesionych ran. Jej ciało przeistoczyło się w przeszkodę, gorszą niż wszystkie, które napotykali w trakcie marszu. Kiedy dodatkowo dostrzegła, że Telepata zwalnia, aby mogła dotrzymać mu kroku, ogarnęła ją wściekłość.

– Po co na mnie czekasz?! – okrzyk gniewu poniósł echo jej słów daleko w góry. Nie zwracała na to uwagi. – Jestem tylko ciężarem. Każdy inny Łowca zostawiłby mnie tutaj.

Dopiero teraz przystanął.

– Może więc dobrze, że jestem tylko człowiekiem.

Nienawidziła uśmiechu, z jakim wypowiadał te słowo.

– Człowiekiem? – spytała rozzłoszczona. – Człowiekiem, który gdy tylko dotrzemy do obozu, znou stanie się więźniem. Twoje życie będzie tam niej warte niż jeden z tych kamieni – pokazała dłonią kawałek ciemnej skały. – Nie rozumiesz tego, Telepato? Oni cię tam zabiją, a ja… – urwała, po czym przełknęła gorzką prawdę – ja nie będę mogła nic zrobić.

Skinął głową i wreszcie przestał się uśmiechać. Nie bał się jednak. Umiała już rozpoznać starch człowieka.

– Nie wiem, czy znowu zdołam cię ochronić – szepnęła.

– Przeznaczenie zawiera się w pytaniach, na które odpowiedzi poznajemy na samym końcu.

– Nie rozumiesz mnie? Twoja mądrość nie ochroni cię przed cesarskim wywiadem – wydyszała z wysiłkiem. – Zostaw mnie tutaj. Dopóki masz jeszcze szansę.

– My tak nie postępujemy.

Ludzie. Łatwiej przychodziło im umierać niż żyć. Tego nie potrafiła zrozumieć.

– Ale my…

Doskoczył do niej i zanim zdążyła się zasłonić, przyłożył rękę do ust. Zrozumiała. Zaczęła rozglądać się po otaczających ich skałach, których milczenie kryło w sobie groźbę. Nie dostrzegła niczego, ale stanęła obok Telepaty z wyciągniętym mieczem. Mężczyzna znalazł jej broń i przyniósł do obozowiska w kotlinie, co było kolejnym dowodem jego odwagi, albo szaleństwa.

A może jednego i drugiego.

Nie miała czasu, aby się nad tym dłużej zastanowić. Zobaczyła ich, wkrótce po tym, jak wargi Telepaty wyrzuciły kilka słów w języku, jakiego nie znała. Mężczyźni w szatach szarych jak ich oczy i mgła, która wraz z nimi schodziła z gór. Niemal jednakowi, o podobnych do siebie, bladych twarzach i oprószonych siwymi nićmi włosach, zsuwali się ze stromych zboczy ze zwinnością kozic.

Ale bez pośpiechu. Nie musieli nigdzie się spieszyć.

Otoczenie niebieskoskórej kobiety i jej bladego towarzysza nie zajęło im długo. Koło milczących sędziów zatrzymało się, obdarzając parę oskarżonych zimnymi spojrzeniami. Serena znała takie spojrzenia.  Tak samo ona patrzyła na ludzi, na których polowała wraz ze swoimi Łowcami. Brak uczuć, beznamiętność i chłód, w których zawierał się niewypowiedziany wyrok.

Nie było od niego żadnego odwołania.

Wreszcie jeden z Telepatów wyszedł na krok do przodu. Z rękami złożonymi na piersi najpierw uderzył szarymi źrenicami w kobietę, potem tym samym ciosem obdarzył mężczyznę.

– Oddaj nam Łowcę, Eryku!

Uśmiechnęłaby się, gdyby nie zmęczenie, ból i napięcie, które naciągało jej skórę do granic wytrzymałości. Miała wrażenie, że pęknie przy najmniejszym grymasie, a nie potrzebowała dodatkowych ran.

Za parę chwil zada je stal.

– To niemożliwe, Enrynie – odparł Telapata. – Mówiłem ci o tym już wczoraj.

– Dałem ci do namysłu cały dzień. Nie dostaniesz więcej czasu.

– Moja odpowiedź nadal brzmi „nie”

– Ten sprzeciw jest zdradą – Telepata Enryn wrócił do okręgu milczących sędziów. – Wiesz, czym karzemy zdrajców.

Na wydany dłonią sygnał do przodu wystąpił inny z Telepatów. Serena nie dostrzegła nawet, kiedy w jego dłoni pojawił się długi miecz o niezbyt szerokim i lekko wygiętym ostrzu. Mężczyzna uniósł go do góry, ściskając mocniej rękojeść.

Eryk wyjął swoją broń.

Walka zaczęła się bez słów i gestów, których Telepaci najwyraźniej nie potrzebowali. Żaden z nich nie pozdrawiał swojego przeciwnika, nie kłaniał się i nie pokazywał spodu dłoni. Tutaj przemawiała jedynie stal, której pierwsze jęki potoczyły się echem po skałach. Szybka wymiana uderzeń i zasłon, wypełnionych zarówno siłą, jak i zwinnością. Próba, w której obaj walczący nawzajem się badali.

Szukanie słabych punktów zakończyło się szybciej niż Serena myślała. Przyczyna była prosta. W tym starciu nie było żadnej ułomności. Bezwolna obserwatorka nie dostrzegała w nim skaz. Cięcia, ciosy i pchnięcia wymieniano jedno po drugim i nie było w nich żadnej wady. Spojrzenie czerwonych źrenic nie dostrzegało wyłomu, przez który można byłoby złamać opór przeciwnika. Telepaci walczyli z gracją, jakiej najlepszy Łowca Imperium mógł tylko im zazdrościć. Ich wymiana zdawał się nie mieć końca; uderzenia zasklepiały się i łączyły w perfekcji, która zdradziła Serenie, że jej pojedynek z Erykiem był jedynie ułamkiem jego umiejętności.

Ich pełni nie widziała nawet, gdy zabijał Renegatów. Odsłoniła się dopiero w starciu z równym sobie. Nie panował nad nim chaos, lecz równocześnie nie dostrzegała tam żadnego schematu. Cięcie, wykrok, zasłona i sztych. Cięcie, unik i parada.

Mogła wyliczać je bez końca. Uderzenie za uderzenie, każde zadawane z prędkością, która zamieniała miecze w dwa kawałki rozmazanego srebra. Poczuła wstyd. Jej umiejętności przypominały przy tym ruchy niedźwiedzia. Ciosy spadały z siłą, która nie ustępowała zwinności, zderzały się z szybkością, która łączyła się z zawziętością. Tytaniczne ramiona zdawały się nie odczuwać zmęczenia, blade twarze ukazywały wyłącznie upór i żelazną wolę wygranej. To uczucie Serena znała aż zbyt dobrze. Pragnienie unicestwienia przeciwnika przeganiało sprzed oczu czarne chmury i nie pozwalało mdleć dłoniom.

 W końcu jednak i na tej powierzchni musiało pojawić się jakieś pęknięcie. unik i pchnięcie, które zafalowały powietrzem i przecięły jedynie wiatr. Miecz, pozornie wypuszczony z ręki, a potem podchwycony drugą dłonią.

Nie tym razem.

Zamiast tego zaciśnięta pięść uderzyła przeciwnika Eryka prosto w twarz. Zanim mężczyzna otrząsnął się ze zdumienia, jego własny miecz wbił mu się prawie po rękojeść w pierś. Trzask łamanych żeber i odgłos przecinanych męsni zakończył walkę. Telepata wydał z siebie pierwszy i zarazem ostatni okrzyk. Potem upadł na kolana, nie odrywając oczu od twarzy zwycięzcy.

Eryk zrobił krok do tyłu.

Krótkie szarpnięcie wyrwało broń z rany. Zadziwiająco jasna krew trysnęła na tkaninę, pokonując jej szarość. Eryk ciął ponownie. Stal weszła w złączenie ramion i karku, posyłając głowę Telepaty na ziemię. Cierpienie przeciwnika znalazło kres w bólu oblicza, jakie ponownie zwróciło się w strone milczących sędziów.

Jedna śmierć im nie wystarczała. Serena zobaczyła, że naprzeciw niego wychodzi trzech kolejnych braci. Poczuła dźgnięcie strachu. Nawet on nie mógł mierzyć się z nimi wszystkimi.

Poderwała miecz i drgnęła w pragnieniu stanięcia przy jego boku.

– Nie! – jego krzyk zatopił jej stopy w kamieniu. Nie ruszyła się z miejsca. Nie chciał umierać razem z nią.

Skoczył do dwóch pierwszych przeciwników. Jego miecz zawirował w śmiercionośnym młynku i odrzucił zaskoczonych Telepatów do tyłu. Eryk nie przejął się próbą odwzajemnienia jego ataku. Zbiła kilka nieporadnych uderzeń i raz jeszcze ciał sam. Płasko, bez ostrzeżenia i z brutalną siłą, która zastąpiła całą grację. Pierwszy raz dostrzegła, że może okazać taki gniew.

Jej więzień cierpiał. Ból łączył się w nim z poczuciem straty przyjaciela, którego bezgłowe ciało leżało niecały metr od walczących. To one też nakazywały się cofać dwójce zakonnych braci, bo Eryk nacierał na nich jak lawina.

Jeden z nich nie zrobił tego wystarczająco szybko. Jego zasłona, wykonana ze wszelkim prawidłami sztuki szermierczej, wystarczyłaby może na Lodowy Krąg, ale w tym pojedynku okazała się zbyt słaba. Eryk przebił się przez nią jak przez ścianę liści. Seria krótkich uderzeń i obrót dłoni wyrwały broń, pozbawiły, pozostawiając wyłącznie miękkie ciało.

Telepata nie uczynił żadnego obronnego gestu. Nie próbował uciekać. Nie prosił o łaskę, jakiej nie otrzymałby od właściciela kamiennych oczu. Miłosierdzie Eryka odeszło, zapomniane jak nagle urwany sen. Znikło, a to, co je zastąpiło nie znało litości. Eryk ciął od dołu, w podbrzusze, i poderwał rękę.

Gorące wnętrzności uwolniły smród, po którym nadeszła śmierć.

Pozostała dwójka Telepatów rzuciła się na niego niemal jednocześnie. Ich miecze zamieniły się w dwie błyskawice, które rozcinały szarość nadchodzącego wieczoru. Wokół walczącej trójki zrobiło się nagle niezwykle pusto. Sędziowie o twarzach bladych jak śmierć zrobili im miejsce.

Zrobili je ostateczności.

To ona tutaj, w wirującym coraz szybciej wietrze, zawodziła w skardze stali. Eryk nie mógł bronić się tak długo. Nie był maszyną, a jedynie człowiekiem, który walczył przeciwko własnym braciom. Słabł, co Serena dostrzegła wraz z dwiema szkarłatnymi rozcięciami, jakie naznaczyły jego szatę. Na razie dosięgały go draśnięcia; obietnice zbliżającego się końca, który uderzał w niego z dwóch stron.

Nie mógł dłużej tak walczyć, nie mógł wygrać tego starcia.

Jego kroki wyraźnie stawały się wyraźnie wolniejsze niż ruchy przeciwników. Zwinność nie dorównywała już atakującym Telepatom. Eryk cofał się, bronił przed ostatnim z pocałunków stali, która pragnęła zamknąć na nim zimne usta. sam nie atakował, nie oddawał uderzeń. Ustępował przed braćmi o twarzach posągów.

Zapomniała o własnym oddechu do chwili, gdy płuca przypomniały jej o nim bolesnym dźgnięciem. Jęknęła i przyjęła pozę do walki. Nie mogła myśleć o zmęczeniu, gdy kilka metrów przed nią jakiś człowiek walczył o jej życie.

To nie jest jakiś człowiek, poprawiła się w myślach.

Miał imię.

Eryk.

Miecz, który podniosła w górę, nie chciał jej słuchać. Wydawał się obcym, jakby nigdy wcześniej nie trzymała go w dłoni, jakby jej wnętrze nie było utwardzone od lat walki i ćwiczeń.

Zmusiła się do zrobienia jednego kroku.

Potem następnego. Jeszcze pokaże tym Telepatom, co znaczy khaardański Łowca.

W tej samej chwili usłyszała swój krzyk. Przeraźliwy, przejmujący na wskroś jęk bólu i przerażenia. Eryk nie zdążył się odbić szerokiego cięcia. Nie podniósł już miecza. Jego dłonie, obie, obcięte równo przy nadgarstkach, nadal zaciskały się wokół rękojeści.

Cofnął się, zraszając kamień własną krwią. Było jej wiele, zbyt wiele, aby myśleć o kolejnym oddechu.

Kobieta nie przestawała krzyczeć, gdy jeden z Telepatów podszedł do niej i uderzył w skroń. Gasnące spojrzeniem zobaczyła, że czerń wieczornego nieba rozbija fala zielonego i żółtego światła.

Dobrze. Zawsze myślała, że droga do Komnat Mroku wiedzie przez ciemność.

 

* * *

 

Obudziła się, przykryta w połowie antyseptycznym kocem. Nad jej piersią przesuwał się medyczny skaner. Jego zielone światło co chwila zatrzymywało się i wtedy czuła nieznaczne swędzenie. Każdy przystanek usuwał martwą skórę, więc w jej rany musiało wdać się zakażenie.

Dziwne. Nie pamiętała, aby któryś z ciosów sięgnął piersi.

Spróbowała się podnieść i ocenić, co właściwie się stało.

– Na twoim miejscu dobrze bym się nad tym zastanowił – powiedział znajomy głos.

Kyled.

Niebieskoskóry mężczyzna podszedł i z troską, jakiej nie spodziewała się po olbrzymiech dłoniach, ułożył jej głowę z powrotem na poduszce.

– Nie powinnaś się męczyć.

Nie posłuchała go. Podniosła się, a raczej dźwignęła na obolałych ramionach, zaraz po tym, jak ją puścił.

To, co zobaczyła, sprawiło, że niemal zwymiotowała. Połowa jej ciała, piersi i brzuch, pokrywała warstwa czarnej zgorzeliny. Rana ciągnęła się od linii ramion, aż do podbrzusza, które zdawało się płonąc ogniem przy każdym drgnięciu.

Kyled nie musiał już do niej podchodzić. Opadła na poduszkę jak jesienny liść i przez dłuższą chwilę leżała bez ruchu.

– To cud, że w ogóle przeżyłaś – Kyled poprawił koc, który zsunął się na uda. Najmniejsze dotknięcie rozpalało na nowo ogień, który prawie pochłonął jej ciało.

– Renegaci zaatakowali nasz obóz niecały dzień po waszym patrolu – dodał mężczyzna, z którym kiedyś dzieliła większość myśli.

Teraz wydawał się obcy. Serena pragnęła obecności kogoś innego. Kogoś, kto poświęcił dla niej życie, mimo tego, że miał prawo do nienawiści.

– Nasza flota nie istnieje – mówił gdzieś z oddali. – Syndykat zniszczył większość statków, a na góry spadło tyle plazmy, że przez najbliższe tysiąc lat nie wyrośnie tam nawet źdźbło trawy.

Jego słowa nie miały już żadnego znaczenia. Liczyło się coś innego.

Ktoś inny.

– A co się stało z Telepatą? – usłyszała własne chrypnięcie. – Gdzie on jest?

Kyled zamilkł.

– Gdzie jest Eryk?

Obróciła głowę i dostrzegła, że mężczyzna próbuje ukryć zmieszanie.

– GDZIE…

Krzyk przeszył ją bólem, na który nie zwróciła większej uwagi. Pragnęła tylko prawdy.

– Generał uznał, że jego rany nie nadają się do leczenia – Kyled mówił z ociąganiem. – Ludzie nie mają naszej siły, przecież o tym wiesz.

Poparzonym ciałem zaczęły targać konwulsje. Chyba pragnęła płakać, chociaż nigdy tego nie robiła. To była jeszcze jedna różnica pomiedzy Khaardańczykami i ludźmi. Niebieskoskórzy bogowie nie znali łez.

Chyba.

– Nie mogliśmy go uratować – ciągnął dalej Kyled. – Zarządzono ewakuację całego legionu. Żaden z naszych Łowców nie przyjąłby dobrze obecności człowieka na transportowcach. I tak nie wystarczyło miejsca dla wszystkich.

Wymamrotała jedno słowo. Kyled nachylił się nad spierzchniętymi ustami.

Powiedziała je raz jeszcze.

– Dlaczego?

Khaardańczyk wyprostował się i uniósł do góry czerwone brwi.

– Przecież to tylko człowiek – odparł zdziwiony. – Jeszcze jeden człowiek.

Nie zważała na ból, który odrywał ciało od kości. Nic nie mogło sprawić jej większego cierpienia.

– Miał na imię Eryk – jej głos rwał się, przerywany naprędce połykanymi, słonymi kroplami.

Bogowie również płakali.

– Miał na imię Eryk – powtórzyła z całą siłą. – I dla mnie nie był to jeszcze jeden człowiek.

 

Opole Lubelskie, październik 2014

Koniec

Komentarze

Ido, zdajesz sobie sprawę, że wrzucając trzy bardzo długie teksty jednego dnia, nie doczekasz się zbyt wielu czytelników? Lepiej publikować w większych odstępach czasu ;)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Ido, Fun dobrze radzi, wycofaj na razie dwa opowiadania i zostaw tylko jedno. Przeczytałem po pierwszym akapicie i wyglądają obiecująco, ale nikt z użytkowników nie jest w stanie przeczytać trzech takich kobył, zwłaszcza teraz, gdy trwa konkurs, cieszący się dużym zainteresowaniem.

Hmmm. Przeczytałam jakieś czterdzieści procent i to nie jest to, co lubię; dużo naparzanek, jeszcze więcej patosu, mało science w tym SF…

Bardzo oszczędnie dawkujesz informacje. Po kilkudziesięciu tysiącach znaków nie wiem wiele więcej niż po pierwszej scenie. Tylko kto dybie na życie jeńca. Podajesz za to mnóstwo niespecjalnie potrzebnych szczegółów – jak smakuje wino, że kobieta o wysokiej randze wojskowej to nie markietanka, bo sama sobie wybiera kochanków…

Dialogi w knajpie brzmiały nienaturalnie – żołnierze często mówili do czytelnika, żeby mu coś wyjaśnić, a nie do kumpli, którzy już to doskonale wiedzieli.

Napisane nie najgorzej, ale są usterki. Interpunkcja kuleje, mam wrażenie, że często nie domykasz drugim przecinkiem wtrącenia.

Babska logika rządzi!

To ja jeszcze poradzę, żeby nie pisać tytułów na caps locku. Nie musisz krzyczeć, my tu słyszymy :)

No cóż, opowiadanie mocno mnie znużyło, a przedstawiona historia niezbyt zaciekawiła.

Jeszcze jeden człowiek zdał mi się okrutnie przegadany – po wielokroć opisujesz Khaar­dań­czy­ków, mających się za nadistoty, ich stosunek do ludzi i innych podbitych ras, a mimo to dostarczasz wiadomości w zasadzie tylko o życiu i zwyczajach żołnierzy-Łowców.

Nie przekonał mnie osobliwy układ Sereny i Telepaty, a ich rozmowy chwilami przybierały formę kawy wykładanej na ławę.

Zajmujące sporo miejsca opisy pojedynków i potyczek także nie poruszyły mojej wyobraźni i raczej nie przypadły mi do gustu.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia – w tekście jest tak wiele literówek i zdań wymagających remontu, że mam wrażenie, iż zamieściłeś opowiadanie, nie przeczytawszy go wcześniej.

Czasem piszesz Kha­ar­da­n/ Khaardańczycy, a innym razem Kha­r­da­n/ Khardańczycy. Która wersja jest poprawna?

Ido, mam wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Do­wo­dze­nie Le­gio­nem Dzie­sią­tym , który… –> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Dość pręd­ko do­my­śli­łam się, ze to może być ta sama grupa… –> Literówka.

 

– Masz jed­ne­go z Ostat­nich – ru­do­wło­sa głowa po­chy­li­ła się z uzna­niem. –> – Masz jed­ne­go z Ostat­nich. – Ru­do­wło­sa głowa po­chy­li­ła się z uzna­niem.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Se­re­na od­po­wia­da­ła ma ozna­ki uzna­nia i po­chwy­ci­ła za pu­char… –> Se­re­na od­po­wia­da­ła na ozna­ki uzna­nia i po­chwy­ci­ła pu­char

 

Da­egnar nie się prze­ko­nać, że prze­słu­cha­nie Te­le­pa­ty… –> Pewnie miało być: Da­egnar nie dał się prze­ko­nać, że prze­słu­cha­nie Te­le­pa­ty

 

Z każ­dym ro­kiem jest ich coraz wię­cej, po­my­śla­ła Se­re­na. –> Tu znajdziesz poradnik o zapisywaniu myśli postaci: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;10328

 

Zie­lo­no­skó­ry meż­czy­zna za­czął się wier­cić. –> Literówka.

 

pla­no­wał za­ło­że­nie tutak ko­lo­nii gór­ni­czej… –> Literówka.

 

głos, na dźięk któ­re­go… –> Literówka.

 

i Se­re­na od czasu do czasu wzy­wa­ła tam nie­któ­rych, co bar­dziej na­tar­czy­wych śmiał­ków. –>

Chyba miało być: …i Se­re­na od czasu do czasu wyzy­wa­ła tam nie­któ­rych

 

Wino było kwa­śne… –> Wino mogło być niesmaczne, cierpkie, ale chyba nie kwaśne. Kiedy wino jest kwaśnie, to znaczy że się zepsuło i powstał ocet.

 

ale nigdy nie po­zwo­li ode­brać swo­je­go jeńca ma­jo­ro­wi. –> Raczej: …ale nigdy nie pozwoli majorowi odebrał sobie jeńca.

 

– Mu­si­my chro­nić na­szych le­gio­ni­stów. więc stary ge­ne­rał… –> Zamiast kropki powinien być przecinek.

 

prze­rwał burzę, znim zdą­ży­ła na dobre się roz­pę­tać. –> Literówka.

 

Waszą ostat­nie spo­tka­nie uznał­bym ra­czej za re­mi­so­we… –> Literówka.

 

Da­ro­wa­łam mu te ga­dzie życie… –> Da­ro­wa­łam mu to ga­dzie życie

 

Wszy­scy wie­dzą, ze ostat­nią rze­czą… –> Literówka.

 

Te­le­pa­ta je­dy­nie roz­su­nął nogi i usta­wił bo­kiem. –> Czy miało być: Te­le­pa­ta je­dy­nie roz­su­nął nogi i usta­wił się bo­kiem.

 

Kilka zrzu­co­nych gła­zów sku­tecz­nie ta­ra­so­wa­ło drogę uciecz­ki, a próba uciecz­ki po stro­mych zbo­czach… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Wła­ści­cie­le spoj­rzeń, sza­rych jak mgła… –> Czy można być właścicielem spojrzenia?

 

Je­że­li po­ko­na Te­le­pa­tę , już nigdy… –> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Nie­dłu­go okaże się, czy za­da­wa­niu bólu… –> Nie­dłu­go okaże się, czy w za­da­wa­niu bólu

 

To chwi­la na­de­szła wraz z cio­sem… –> Literówka.

 

My­śla­ła, ze to jego błąd… –> Literówka.

 

Nie­dłu­go może się oka­zać, ze nasz gar­ni­zon… –> Literówka.

 

Se­re­na spo­strze­gła, ze jej dłoń po­cie­ra udo. –> Literówka.

 

Zu­peł­nie in­stynk­tow­nie do­ty­ka­ła rany, jaką od­nio­sła w po­je­dyn­ku z Te­le­pa­tą. –> Zu­peł­nie in­stynk­tow­nie do­ty­ka­ła rany, którą od­nio­sła w po­je­dyn­ku z Te­le­pa­tą.

 

Nisz­czy­li ko­pal­nie tre­bo­ni­tu, któ­re­go gram był warty niż życie setki nie­wol­ni­ków. –> Pewnie miało być: …któ­re­go gram był warty więcej niż życie setki nie­wol­ni­ków.

 

dwa kon­ty­nen­ty po­grą­ży­ły się w sło­nych mo­rzach. Wy­wo­ła­ne ich star­ciem ka­ta­stro­fy po­grą­ży­ły Zie­mię… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

NIe­bie­sko­skó­rzy i ich le­gio­ny mu­sia­ły po­wró­cić… –> Nie­bie­sko­skó­rzy i ich le­gio­ny mu­sieli po­wró­cić

 

– … Je­że­li mi po­mo­żesz – po­wtó­rzy­ła… –> Zbędna spacja po wielokropku.

 

Uj­rza­ła uśmiech wil­czo­bia­łych zębów. –> Zęby nie śmieją się, nawet wilczobiałe.

 

– Przy­naj­mniej nie jeśli cho­dzi o Cie­bie – do­rzu­cił Saal. –> – Przy­naj­mniej nie jeśli cho­dzi o cie­bie – do­rzu­cił Saal.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

–Przy odro­bi­nie szczę­ścia Te­le­pa­ta po­mo­że… –> Brak spacji po półpauzie.

 

Męż­czy­zna nie od­zy­wał się. Mil­czał jak po­zo­sta­li Łowcy. –> Ten mężczyzna nie był Łowcą.

 

Oni nie na­le­że­li do żad­nej ro­dzi­ny. po­zwa­la­li znie­wo­lić… –> Postawiwszy kropkę, nowe zdanie rozpoczynamy wielka literą.

 

Nie mogła opa­no­wa drże­nia… –> Literówka.

 

Po za­wa­ha­niu, które trwa­ło kró­cej nić mru­gnię­cie po­wiek… –> Literówka.

 

które nie­mal po­kry­wa­ło się z raną, jaka sam… –> Literówka.

 

za­czę­ła roz­glą­dać za czymś, co mo­gła­by użyć jako broń. –> …za­czę­ła roz­glą­dać za czymś, czego mo­gła­by użyć jako broni.

 

To na ziemi Kha­ara­dań­czy­cy, po raz pierw­szy… –> To na Ziemi Kha­ara­dań­czy­cy, po raz pierw­szy

 

Rana na ra­mie­niu otwo­rzy­ła się, bro­cząc krwią i za­bar­wi­ła ban­daż szkar­ła­tem. –> Raczej: Rana na ra­mie­niu otwo­rzy­ła się i bro­cząc, za­bar­wi­ła ban­daż szkar­ła­tem.

Za SJP PWN: broczyć 1. «wydzielać krew z rany» 2. «o krwi: ciec»

 

Koń­czy­ła się ubie­rać z za­ci­śnię­ty­mi z bólu zę­ba­mi, z le­d­wo­ścią po­wstrzy­mu­jąc wes­tchnie­nia bólu. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Ob­ra­cał mięso na pro­wi­zo­rycz­nym rusz­cie, aby rów­no­mier­nie się przy­sma­ży­ło… –> Ob­ra­cał mięso na pro­wi­zo­rycz­nym rożnie, aby rów­no­mier­nie się przypiekło

Wcześniej napisałeś: …pło­mie­nie ogni­ska po­now­nie po­wę­dro­wa­ły do góry. Za­wie­szo­ne nad nimi mięso… – więc króliki były prawdopodobnie nadziane na kije-rożny, a nie położone na ruszcie. Nie mogły się też przysmażać, bo do smażenia potrzebna jest patelnia i tłuszcz.

 

za­my­ka­ją się nasze świa­ty. gdyby było ina­czej nie ra­to­wał­by two­je­go życia, pani. –> Powinna być wielka litera.

 

Nie uzna­wa­ła ich praw, bo tez nie mieli żad­nych… –> Literówka.

 

nie miała nić, czym mo­gła­by się przed nimi za­sło­nić. –> Literówka.

 

Prze­peł­nio­ny bólem uśmiech nie zni­kał z oświe­tlo­nej twa­rzy. Se­re­na po­de­szła do niego i usia­dła przy ogni­sku. –> Z tego wynika, że Serena podeszła do uśmiechu.

 

Nie mogła też zdra­dzić, że jego ma­rze­nia nie mogą się speł­nić. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

mógł we­drzeć się do jej umy­słu. Już jej to nie bo­la­ło. –> Już to nie bo­la­ło.

 

Sześć czar­nych punk­ty, za­wie­szo­nych gdzieś wy­so­ko… –> Sześć czar­nych punk­tów, za­wie­szo­nych gdzieś wy­so­ko

 

Próba wspi­nacz­ki i po­ko­na­nia gór naj­krót­sza z dróg… –> Literówka.

 

usi­łu­jąc zmu­sić sztyw­nie­ją­ca nogę… –> Literówka.

 

Chciał jej pomóc, ale od­trą­ci­ła jego rękę.

– Sama – jego szept ude­rzył w plecy. –> Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

Bez jęku skar­gi, bez okrzy­ków bólu, bez syk­nięć i wes­tchnięć, które nie prze­sta­wa­ły pły­nąć z od­nie­sio­nych ran. –> Czy dobrze rozumiem, że rany wydawały jęki skarg, okrzyki bólu, syknięcia i westchnienia?

 

Czło­wie­kiem, który gdy tylko do­trze­my do obozu, znou sta­nie się więź­niem. – Literówka.

 

Twoje życie bę­dzie tam niej warte niż jeden z tych ka­mie­ni… –> Literówka.

 

Umia­ła już roz­po­znać starch czło­wie­ka. –> Literówka.

 

Oto­cze­nie nie­bie­sko­skó­rej ko­bie­ty i jej bla­de­go to­wa­rzy­sza nie za­ję­ło im długo. –> …nie za­ję­ło im dużo czasu. Lub: …nie trwało długo.

 

Koło mil­czą­cych sę­dziów za­trzy­ma­ło się, ob­da­rza­jąc parę oskar­żo­nych zim­ny­mi spoj­rze­nia­mi. –> O co byli oskarżeni?

 

– Moja od­po­wiedź nadal brzmi „nie” –> Brak kropki na końcu wypowiedzi.

 

– Wiesz, czym ka­rze­my zdraj­ców. –> Raczej: – Wiesz, jak ka­rze­my zdraj­ców.

Zakładam, że chodzi o rodzaj kary, a nie narzędzie, którym się ja wykonuje.

 

Na wy­da­ny dło­nią sy­gnał do przo­du wy­stą­pił inny z Te­le­pa­tów. –> Na da­ny dło­nią sy­gnał

 

Ich wy­mia­na zda­wał się nie mieć końca… –> Literówka.

 

ja­kieś pęk­nię­cie. unik i pchnię­cie… –> Powinna być wielka litera.

 

od­głos prze­ci­na­nych męsni za­koń­czył walkę. –> Literówka.

 

zna­la­zło kres w bólu ob­li­cza, jakie po­now­nie zwró­ci­ło się w stro­ne mil­czą­cych sę­dziów. –> …zna­la­zło kres w bólu ob­li­cza, które po­now­nie zwró­ci­ło się w stro­nę mil­czą­cych sę­dziów.

 

Zbiła kilka nie­po­rad­nych ude­rzeń i raz jesz­cze ciał sam. –> Literówki.

 

bez­gło­we ciało le­ża­ło nie­ca­ły metr od wal­czą­cych. To one też na­ka­zy­wa­ły się cofać dwój­ce za­kon­nych braci… –> To ono na­ka­zy­wa­ło dwój­ce za­kon­nych braci, aby się cofali

 

Seria krót­kich ude­rzeń i obrót dłoni wy­rwa­ły broń, po­zba­wi­ły, po­zo­sta­wia­jąc wy­łącz­nie mięk­kie ciało. –> Czego pozbawiły? Czy jest także twarde ciało?

 

Nie pro­sił o łaskę, ja­kiej nie otrzy­mał­by od wła­ści­cie­la ka­mien­nych oczu. –> Nie pro­sił o łaskę, której nie otrzy­mał­by od wła­ści­cie­la ka­mien­nych oczu.

 

Słabł, co Se­re­na do­strze­gła wraz z dwie­ma szkar­łat­ny­mi roz­cię­cia­mi, jakie na­zna­czy­ły jego szatę. –> Ze zdania wynika, że w obserwacji towarzyszyły Serenie szkarłatne rozcięcia.

Proponuję: Słabł, co Se­re­na do­strze­gła, gdy jego szatę na­zna­czy­ły dwa szkarłatne rozcięcia.

 

Jego kroki wy­raź­nie sta­wa­ły się wy­raź­nie wol­niej­sze niż ruchy prze­ciw­ni­ków. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

zimne usta. sam nie ata­ko­wał… –> Powinna być wielka litera.

 

Miecz, który pod­nio­sła w górę, nie chciał jej słu­chać. –> Masło maślane.

 

Eryk nie zdą­żył się odbić sze­ro­kie­go cię­cia. –> Pewnie miało być: Eryk nie zdą­żył odbić sze­ro­kie­go cię­cia.

 

Ga­sną­ce spoj­rze­niem zo­ba­czy­ła… –> Ga­sną­cym spoj­rze­niem zo­ba­czy­ła

 

Obu­dzi­ła się, przy­kry­ta w po­ło­wie an­ty­sep­tycz­nym kocem. –> Czy koc przykrywał ją w połowie, czy może koc był w połowie an­ty­sep­tycz­ny?

 

ja­kiej nie spo­dzie­wa­ła się po ol­brzy­miech dło­niach… –> Literówka.

 

Kha­ar­dań­czyk wy­pro­sto­wał się i uniósł do góry czer­wo­ne brwi. –> Masło maślane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka