- Opowiadanie: pablo026 - Wrodzona nienawiść.

Wrodzona nienawiść.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wrodzona nienawiść.

Nierówny trakt wspiął się wreszcie na przełęcz, z której podróżny zobaczył wielką równinę. Wznoszące się ze wszystkich stron wzgórza porośnięte były prastarą puszczą, a po środku niziny stał niewielki, otoczony drewnianą palisadą gród. Ten z kolei, otoczony był przez okryte teraz szronem pola.

Olbrzymią dolinę przecinały pasma porannej mgły. Słońce, mimo iż było już całkiem wysoko na niebie, nie mogło przedrzeć się przez szare chmury przeganiane przez mroźny południowy wiatr. Z kominów niskich chałup snuły się dymy, a cały szary krajobraz wydawał się spokojny i baśniowy. Po chwili podróżny dojrzał cień. Gdzieś daleko po drugiej stronie doliny wyłonił się zza wzgórz ten, który go tu sprowadził. Jeździec nie widział dokładnie. Odległość, mgła i chmury pozwoliły na dostrzeżenie zaledwie ciemnych zarysów postrzępionych skrzydeł, wielkiego i kanciastego łba, oraz potężnego, podłużnego korpusu. Okryty czerwonym kropierzem koń parsknął niespokojnie, zatańczył na zmrożonej ziemi. Zdenerwowanie udzieliło się też luzakowi.

– Spokojnie, spokojnie – mruknął jeździec i poklepał masywnego rumaka po szyi. – Najpierw śniadanie – dodał i popędził konia w dół pomiędzy spalone chałupy.

 

Do osady wjechał przez zrujnowaną bramę. Zgliszcza jeszcze śmierdziały spalenizną, a resztki wrót i części ostrokołu walały się dookoła, zwęglone szczapy widać było w promieniu pięćdziesięciu kroków. Na pierwszy rzut oka osada była, jak na tę wyludnioną część królestwa całkiem duża. Musiało tu mieszkać z dwieście rodzin. Między chatami krzątało się sporo ludzi, a wszyscy byli do siebie bardzo podobni. Ostre rysy twarzy, śniada cera i czarne, proste włosy. Niemal wszyscy mieli niebieskie oczy, teraz ciekawie skierowane na rycerza jadącego powoli główną ulicą miasteczka.

Jednym z niewielu murowanych budynków była karczma „Przy piecu", przed którą wstrzymał konia rycerz. Na niewielkim drewnianym tarasie przed wejściem stał mężczyzna. Oparty o miotłę, kurzył fajkę i przyglądał się zbrojnemu.

– Wyście karczmarz? – spytał rycerz, zdejmując podbity futrem kaptur.

– Tak panie.

– Co to za mieścina?

– Zajechaliście panie, do Orczych Dołów. Szukacie schronienia? Może ciepłej strawy i napitku?

– Na razie szukamy sołtysa, gdzie go znajdę?

– Jak znam życie, to jeszcze śpi choroba, pierońsko nie lubi wcześnie wstawać. Zwłaszcza w zimie.

Rycerz zastanowił się chwilę, po czym zsiadł z konia i ruszył w stronę wejścia do karczmy.

– Odprowadź konie do stajni, daj coś ciepłego do żarcia i poślij kogoś po sołtysa. Nie będę czekał na mrozie przed chałupą, kiedy łaskawie raczy wyleźć z betów. Powiedz, że przyjechał Hugo von Jury.

 

– Witajcie panie, wybaczcie to długie czekanie. Chłopakowi od karczmarza się do mnie nie spieszyło, już ja mu pokaże. Tu taki gość, a ta cholera wycieczki po wsi sobie urządza. Ja jestem sołtys, Wit Guspa, to ja.

– Witajcie sołtysie. Nie w gości ja tu przyjechałem – powiedział rycerz, wycierając pajdą chleba resztki piwnej nalewki z dna miski. – Smok jak malowany wam tu lata nad polami, a wy sobie śpicie do południa?

– Gdzie tam śpimy jaśnie panie, po nocach oka nie zmrużę, myśląc jak bestię przepędzić, albo lepiej ukatrupić. Co myśmy się zgryzoty najedli przez to bydlę, to nikt nie uwierzy.

– Boście sknera, sołtysie – wtrącił się karczmarz. Siedział wygodnie oparty o wysoką ladę, popijał grzańca i przysłuchiwał się rozmowie. – Mogliście od razu wezwać pana von Jury, albo chociaż jakąś bandę najemną, co się na rzeczy zna i bestię utłuc może. Toście z okolicy wszystkich cudaków naspraszali. Wódki się patałachy za darmo ochlali, za dziewki się brali, jak tylko jakąś zobaczyli, a jak na smoka poszli, to ich jaszczur pierwszym pierdnięciem na tamten świat wysłał.

– Nie wymyślajcie Jeremiaszu, – zaperzył się sołtys. – a świętej pamięci szlachetny pan Hoorka, to co? Może i on cudak?

– Noo… Pan Hoorka, to inne buty, gdzie tam tej hałastrze do takiego wojownika – przyznał karczmarz. – Ale smoka też nie ubił.

– Hoorka tu był? – zainteresował się rycerz. – Clemens Hoorka?

– A juści był – podrapał się w potylice sołtys. – Walczył ze smokiem jak wściekły, blisko był, żeby potwora ubić, ale nie dał rady.

Kiedy już kopię skruszył i koń pod nim padł, to go smok zagnał do jaru przy swojej grocie. Wydawało się, że już po panu Hoorce. Ale wojownik to był zawołany, topór wielki spod martwego konia wyszarpnął i tak bestię parę razy prześwięcił, że jaszczur posoką brocząc w jamie się schronił. Na rany nie patrząc, pan Hoorka za nim skoczył, ale smok się nie dał, ostatkiem sił musiał się zebrać, bo ciało rycerza znaleźliśmy kilka dni później nieopodal smoczej jamy.

– A skąd tak dokładnie wiecie jak wyglądała walka? – spytał rycerz.

– Bo tam jeszcze giermek z nim był. Pomagał jak mógł. Ale musiał dobrze przez łeb dostać. Jak okrwawiony i poraniony do wsi się dowlókł, to się zarzekał, że Hoorka smoka ubił. Ale gdzie tam ubił, kiedy ciało rycerza na cmentarzu u nas zasypane, a smok jak po okolicy latał, tak lata.

– Sołtysie, powiedzcie mi, czemu sami na smoka nie pójdziecie? – rycerz zmrużył oczy i przewiercił chłopa wzrokiem. – Talarów kupę uzbieraliście i lekką ręką je wydacie, zamiast widły i cepy chwycić i smoka bandą najść?

– Nie będę was zwodzić panie rycerzu, nie patrzcie na mnie jak na złodzieja – nie stracił rezonu sołtys. – Rąk do pracy na polach brakuje, a jak wiosna przyjdzie, to mus mi wystawić pięćdziesiątkę piechoty z rynsztunkiem, bo król nową wojnę zamyśla. Sam jako ciężkozbrojny ich prowadzę. Obowiązek taki – dodał nie bez dumy. – Może i byśmy smoka usiekli, ale ilu on by przy tym ubił? Skąd potem w ich miejsce nowych chłopów wezmę?

– Gdybyście nawet w tysiąc poszli, to byście go nie zabili! Dobrze o tym wiecie sołtysie!

Do dyskusji niespodziewanie włączył się chłop siedzący przy stole pod oknem. Wszedł do karczmy w trakcie rozmowy sołtysa z von Jury. Zawinięty był w brudny kożuch, rozsiewał dookoła nieprzyjemny zapach i siorbał piwo z drewnianego kufla. Do teraz nie wyglądał na zainteresowanego rozmową.

– Zamknijcie ryja Macieju! – sołtys najwyraźniej nie był zainteresowany zdaniem swojego ziomka.

– Nie zamknę. Przeca trza to jaśnie rycerzowi powiedzieć, że smok nie jest zwyczajny, jest magiczny i ubić go nie sposób.

– Każdy smok jest magiczny, dziadu – mruknął von Jury.

– Ale ten jest przeklęty, – nie dawał za wygraną chłop. – dusze pożera.

– Mówiłem Macieju, zamknijcie ryja! – wrzasnął sołtys. – Wychlejcie co tam macie i idźcie zrzędzić gdzie indziej.

– Idę, idę ale nie mówcie później, że wiedziałem i nic nie mówiłem – powiedział i powlókł się do wyjścia.

– No to opowiedzcie mi sołtysie, o bestii. Jak wygląda, gdzie ma gniazdo, jakie ma zwyczaje. Mówcie wszystko co wiecie – powiedział rycerz, gdy za chłopem zamknęły się drzwi.

– Mości rycerzu, – powiedział sołtys. – a mogę wam pierwej zadać pytanie?

– Pytajcie.

– A czemu wy za smokami jeździcie? Znany z was zabójca jaszczurów, a to ciężki kawałek chleba, niebezpieczny, a bywają przecież lepiej płatne.

– Widzicie sołtysie, – odpowiedział powoli Hugo von Jury. – bo ja po prostu nienawidzę tego robactwa.

 

Był wczesny poranek. Rycerz wyjechał z Orczych Dołów, kiedy za oknami było jeszcze ciemno, a chłopi dopiero budzili się przed kolejnym pracowitym dniem. Chmury odeszły na północ, więc słońce ostrymi promieniami próbowało ogrzać nieco zimne powietrze. Bez skutku. Mróz ścinał powietrze w płucach, a z końskich chrap i spod opuszczonej osłony przyłbicy, buchały kłęby pary. Rycerz zjechał z traktu w las. Wąską ścieżką ruszył w kierunku starej wycinki, gdzie według opowieści chłopów swoje leże miała bestia.

Wszystko wyglądało tak, jak opisał sołtys. Do smoczej jamy prowadził długi wąwóz o łagodnych, zalesionych zboczach. Wił się prawie milowej długości wstęgą. Drzewa, kamienie, zeschłe liście pod końskimi kopytami, wszystko dookoła pokryte było szronem. Mróz zmienił leśny krajobraz w lodową krainę. Brakowało tylko śniegu. „W zeszłym roku było już puchu po szyję, zawalił się wtedy dach zamkowej kaplicy. Mała strata i tak nikt tam nigdy nie zaglądał." pomyślał rycerz, ale zaraz skarcił się w myślach za roztargnienie i brak koncentracji. Milę od smoczego siedliska nie powinno się rozmyślać o głupotach, jeżeli chce się przeżyć.

Ścieżka doprowadziła wreszcie do końca wąwozu. Wiodła na rozległą leśną polanę, na której przeciwległym skraju zionął czarny otwór jaskini. Dookoła las wspinał się na wzgórza pocięte wąskimi i stromymi jarami. Przez chwilę Hugo von Jury zastanawiał się, w którym z nich zginął Clemens Hoorka. Przez krótką chwilę.

Od strony jaskini dobiegł syk. Rycerz wymamrotał modlitwę i pochylił kopię. Liczył na to, że potwór jest w swoim gnieździe. W tych lasach i wąwozach latająca bestia mogła go bez problemu zaskoczyć, teraz przynajmniej wiedział dokładnie gdzie jest przeciwnik. Miał jeszcze nadzieję, że spotkają się na polanie. Nie chciał włazić do śmierdzącej padliną nory. Nie to żeby się bał, po prostu czar chroniący przed ognistym podmuchem, mógł nie wytrzymać temperatury w ciasnych korytarzach, które zadziałałyby jak ściany pieca. Jednak przeciwnik nie zamierzał czekać w ukryciu.

Powoli wyłonił się z pieczary. Nie miał łusek. Czarna jak noc skóra wyglądała niczym obrobiona przez zręcznego garbarza. Była matowa, tylko na łbie dookoła czarnych ślepi połyskująca, jakby przed chwilą bestia zamoczyła zwieńczony rogami czerep w wodzie.

Rycerz spiął niespokojnego wierzchowca ostrogami, krzyknął i ruszył do szarży. Smok stanął na tylnich łapach i rozpostarł postrzępione skrzydła, mierząc wzrokiem intruza. Jego cielsko nie licząc ogona mierzyło ze trzydzieści stóp, a łapy w obwodzie miały nie przymierzając tyle, ile Hugo von Jury w pasie. Dodatkowo, zwieńczone najmniej czterocalowymi pazurami, nie gwarantowały lekkiej i bezbolesnej śmierci.

Hugo von Jury był o trzydzieści kroków od celu, kiedy smok wypuścił z pyska snop ognia. Był to widok, jak z malowideł pokazujących dawne zmagania herosów z mitycznymi bestiami. Okuci w stal jeździec i koń niczym przez wiejący w twarz huragan, przedzierali się przez morze ognia. Z drugiej strony stojący na tylnich łapach smok, zionący ogniem, zamieniał w proch wszystko dookoła szarżującego śmiałka. Wyglądało, jakby czar ochronny miał nie wytrzymać. Z czerwonego kropierza i rycerskiego płaszcza w tym samym kolorze uniósł się dym, stopiły się wieńczące przyłbicę pióra, ale rycerz wytrwał.

Rycerz wytrwał i znowu galopem ruszył na bestię. Ta, już na czterech łapach zaczęła po okręgu schodzić z linii szarży. Gdy byli już blisko, rzuciła się w jego kierunku i uderzyła ogromną łapą. Smok nie skupiał się na dokładnym celowaniu. Nie było ważne czy trafi jeźdźca, czy wierzchowca. Von Jury nie walczył jednak z pierwszym smokiem w swoim życiu. W ostatniej chwili skierował rumaka w prawo, a kiedy pazury przejechały po pancerzu chroniącym konia, odbił z powrotem w lewo i pchnął z całej siły. Kopia wbiła się w zad tuż przed ogonem i poszła w drzazgi. Von Jury znowu odbił w prawo, skulił się w siodle, unikając wściekłych machnięć ogona i odjechał na środek polany.

O ile przed walką smok przypominał zimnego i spokojnego mordercę, o tyle teraz ranny był jak rozwścieczony demon. Znowu splunął ogniem, ale czar ciągle działał i na rycerzu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Poderwał się do lotu, zatoczył koło nad polaną i spadł niczym piorun na przeciwniku. Ten już był w ruchu, rozpędzonym koniem kierował tak, żeby bestia nie mogła przewidzieć gdzie się za chwilę znajdzie. Gdy smok zawisł nad ziemią chcąc wysadzić w końcu z siodła jeźdźca, ten znowu skierował konia w bok i zamachnął się mieczem celując w rozczapierzone łapy bestii. Koń obciążony okutym w stal człowiekiem i dodatkowo własnym pancerzem, aż przysiadł na zadzie, ale znowu uniósł swego pana poza zasięg smoczych szponów i zębów. Rycerz wrzasnął z radości, a smok ryknął z bólu, bo cięcie raniło przednie łapy, jedną niemal odrąbując.

Ale tym razem smok nie dał rycerzowi czasu na uniki. Nie zionął ogniem, ani nie wzleciał wysoko żeby poszukać kolejnej podniebnej szarży. Machnął skrzydłami i rzucił się niezdarnie całym cielskiem na odjeżdżającego von Jury. Ten nie widział smoka, nie zrobił uniku. Runęli na ziemię. Pierwszy zerwał się rumak, wierzgając kopytami i rżąc w niebogłosy, pogalopował ścieżką, którą tu przybyli i zniknął w lesie.

Von Jury nie mógł wstać. Czuł ogromny ból w krwawiącej lewej ręce i lewej nodze, którą nie mógł ruszać. Stopa wygięta była pod nienaturalnym kątem, a kolana nie mógł zgiąć. Poczuł strach. Ale widział obok siebie czarny korpus gramolącego się smoka. Zaczął rąbać na oślep. Polała się posoka, smok wstał na cztery łapy, lecz po kolejnych ciosach ciężkiego miecza upadł ciężko i przygniótł zmasakrowaną nogę rycerza. Hugo von Jury zemdlał z bólu.

 

„Przeżyłem." pomyślał von Jury.

Świadomość wróciła. Na wszelki wypadek nie ruszał się. „Ręka nienajgorzej, noga też mniej boli."

„Nie można go zabić? Przeklęty? Wioskowe głupki. Jeden przesąd i ciemnogród. Jak mówił ten dziad? Pożera dusze? No to już sobie nie poje. Z resztą, co on może mieć wspólnego z duszą? To plugastwo jak robactwo, nie ma duszy."

Spróbował ruszyć rannymi kończynami. „W porządku, ciekawe czy dowlokę się do wioski."

Otworzył oczy. Rozejrzał się po polanie. Przeraził się. Dwa kroki od niego leżały zwłoki. Rycerz w płytowej zbroi z mieczem w rozchylonej dłoni, okryty czerwonym okrwawionym płaszczem. Nie zrozumiał.

Stanął na tylnich łapach. Spojrzał na pokaleczoną łapę z odrąbanymi dwoma szponami.

„Nie mam duszy?" rozbrzmiało mu w głowie. „Mylisz się. Nawet taki robak jak ty, ma duszę. Zaraz się dowiesz, że jej cierpienia są gorsze, niż połamane ręce czy nogi."

Hugo von Jury chciał krzyknąć, ale nie mógł, ciągle nie rozumiał. Nie wiedział gdzie jest. Poczuł. Zapadał się w otchłań. Mroczną i wieczną.

Smok spojrzał na zwłoki rycerza. Chwilę zajęło zanim puściły wiązania zbroi i mógł rozszarpać trupa, znajdującego się wewnątrz.

„Nienawidzę tego robactwa" pomyślał i ukrył się z powrotem w jaskini.

 

 

T.N.

Koniec

Komentarze

Nierówny trakt wspiął się wreszcie na przełęcz, z której podróżny zobaczył wielką równinę - trakt się nie wspina, co najwyżej podróżny. Kto stawia gród w nizinie? Nie bezpieczniej na wzgórzu? Bo skoro otoczony palisadą, to chyba do obrony przed kimś? Dalej:mgła plus widoczne w niej dymy i wiatr,który  mgły nie potrafi rozwiać? I jak mógł dojrzeć po drugiej stronie doline kogoś, skoro była mgła? Ciemne zarysy we mgle... logika siedzi i kwiczy. Dalej czegoś nie rozumiem:otoczony palisadą gród czy osada?A skoro palisadą otoczony, to skąd te walające się dookoła części bramy i ostrokołu? Przemyśl raz jescze tekst!  
Hugo von Jury był o trzydzieści kroków od celu, kiedy smok wypuścił z pyska snop ognia. Był to widok, jak z malowideł pokazujących dawne zmagania herosów z mitycznymi bestiami. - no tak,a ten tu jest nam niemal współczesny...
Mróz ścinał powietrze w płucach, a z końskich chrap i spod opuszczonej osłony przyłbicy, buchały kłęby pary - to jakiś mechaniczny jeździec? Para buch, koła/rumak w ruch...?
Czuł ogromny ból w krwawiącej lewej ręce i lewej nodze, którą nie mógł ruszać - to w końcu czym nie mógł ruszać?

 

1 według ciebie się nie wspina, a wg mnie się wspina
2 ci tutaj postawili w równinie bo tak widocznie bylo wiygodniej, nie wszystkie miasta na świecie leżą na szczycie góry, np. moje nie.
3 wyjdz kiedys bardzo wczesnie z domu zobaczysz PASMA mgły które często snują się niewysoko nad ziemią 
4 gród czyli osada
5 nawet jeżeli coś otacza jakiś obiekt, to może być uszkodzone
6 nie wiem w którym wieku według ciebie żyły na Ziemi smoki, pomyśl trochę w czasie lektury - dawny dla bohatera
7 buchały i już
8 noga albo ręka pomyśl

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

"Nierówny trakt wspiął się wreszcie na przełęcz" - otóż trakt mógł się "wspinać na przełęcz", mógł być "wspinający", ale wspiąć już się nie mógł, bo trakt nie żyje i nic nie robi, tylko po prostu jest. 

Liczne powtórzenia (otoczony otoczony, osady osady, ten ten ten...), notorycznie błąd dialogowy z kropką na końcu tam, gdzie jej być nie powinno. Napisane strasznie monotonnym językiem, zupełnie jakbym słuchał lektora w filmie. I muszę też zauważyć, że jest to pierwsze opowiadanie, w którym widzę więcej przecinków, niż potrzeba ;)

Opowiadanie przeciętne pod każdym względem. Historia prosta jak drut, świat niczym się nie wyróżnia spośród innych fantasy, zdecydowanie za mało akcji i fabuły jak na taki blok tekstu. Pomysł żaden - ot, jest sobie rycerz, jedzie do wioski, zabija smoka, koniec. To "rozwikłanie tajemnicy" w zakończeniu nie jest żadnym "rozwikłaniem tajemnicy", bo jej zwyczajnie nie ma przez cały tekst. Równie dobrze mogłoby się okazać, że smok jest jednonogą, czterooką primabaleriną z Atlantydy i miałoby to taki sam związek z resztą opowiadania...

Tekst jest z pewnością niedopracowany pod względem językowym i stylistycznym. Pomysł dość oklepany, jedynie w zakończeniu można się dopatrzeć jakiejś iskry oryginalności, chociaż mnie osobiście nie zaskoczyło ani nie zachwyciło.

Średnie.

 

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

Nowa Fantastyka