- Opowiadanie: katia72 - Kroklandia

Kroklandia

Historia jedynie częściowo oparta na faktach.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kroklandia

I. Droga do domu

 

Krok za krokiem, byle do przodu. Ciężarna Rozaline cicho jęczała, bezskutecznie próbując dogonić męża.

– Slazoli… Slazoli… Ja już nie mogę. Muszę odpocząć, nie dam rady. – Zatrzymała się, ocierając z czoła krople potu.

– Najdroższa! Wszystko w porządku? – Pokaźnych rozmiarów karaczan z przerażeniem w oczach podbiegł do żony.

– Tak… Tak… – dukała Rozaline.

Slazoli jedną z przednich kończyn delikatnie głaskał ją po grzbiecie.

– Już prawie jesteśmy na miejscu. Poczekaj tutaj spokojnie, a ja spróbuję znaleźć coś do jedzenia.

– Do… Dobrze.

Rozaline zamknęła oczy. Po porcelanowych ścianach zlewu spływały strużki wody. Pachniało rozkładającymi się resztkami jedzenia. Chlebem, smażoną kiełbasą, frytkami i naleśnikami z dżemem. Chyba truskawkowym. Samiczka nie była pewna. Ciepłe, suche powietrze. Rozaline chciała, żeby Salzoli już wrócił, przytulił jej obolałe ciało i żeby razem zapadli w słodki sen. Po zaledwie paru minutach usłyszała głos męża:

– To moja żona. Nie bój się.

Rozaline przetarła pyszczek i ujrzała Salzoliego, a za nim, kroczącą niepewnie nimfę, ze spuszczoną głową.

– Kochanie, znalazłem ją… To Bradiga. Wymordowano jej rodzinę. Została sama. Pomyślałem, że może się do nas przyłączyć, jeśli nie masz nic przeciwko. Chodź, oprócz niej trafiłem też na jedzenie. Wyśmienite. – Karaluch mlasnął i wskazał nogą kierunek.

Trzy karaczany podreptały do pokrytego pleśnią kawałka kotleta schabowego.

– Pychota.

– Mniam. Mniam.

Kiedy skończyły się pożywiać, do akademikowej kuchni wpadły pierwsze promienie słońca. Bradiga zaprowadziła parę do kryjówki w pobliżu rury odpływowej. Przyjemne, ciepłe i wilgotne miejsce. Slazoli wspiął się na grzbiet żony, a nimfa przycupnęła obok. Wzajemnie się ogrzewając, z pełnymi brzuchami, przenieśli się do krainy snu.

Gdy ponownie zapadł zmrok, cała trójka wzięła się za rozbudowę gniazda. Rozaline ze względu na swój stan przede wszystkim pomagała, udzielając przydatnych rad i transportując jedynie lekkie obiekty.

– Myślę, że to doskonałe miejsce na dom dla naszych dzieci. – Slazoli z zadowoleniem drapał się po łebku. – A Bradiga będzie perfekcyjną niańką.

Kolejne noce mijały na dopieszczaniu schronienia, grupowym żerowaniu i ostrożnym badaniu okolicy. Krok za krokiem. Do przodu. Do przodu.

W kuchni nawet w ciągu dnia było spokojnie. Większość studentów wyjechała na wakacje, a ci, co zostali, żywili się głównie kanapkami lub odwiedzali restauracje i bary mleczne. Nikt nie zakłócał spokoju karaczanów. Ba, nikt prawdopodobnie nawet nie wiedział o ich istnieniu.

Rozaline złożyła jaja w przytulnym, ciepłym kącie tuż obok malinowej landrynki i skórki od chleba. Jaka radość zapanowała w gnieździe, gdy zaledwie po kilku dniach na świecie pojawiło się dwadzieścia osiem słodkich karaczanów. A wśród nich Madeline.

Madeline, ulubienica tatusia, nimfa o pięknych oczach i zgrabnych skrzydłach, mistrzyni biegów, broniąca swojego zdania intelektualistka. Księżniczka.

– Tato?

– Tak, kochanie? – Slazoli przysunął się do córki, jednym z czułków przyjaźnie dotykając jej głowy.

– Nie boisz się ludzi?

– Ludzi nie trzeba się bać, tylko należy na nich uważać. I…

– Tak? – Madeline z uwagą wpatrywała się w ojca.

– Najlepiej być przez nich niezauważanym, a to z kolei najłatwiej osiągnąć w małych zbiorowiskach.

Małe zbiorowiska… Nie minęły nawet dwa tygodnie od rozmowy Slazoliego z córką, kiedy do ich domostwa przybyła złożona z ponad dwustu osobników grupa. Pobratymcy zostali przywitani, tak jak na karaczany przystało, z otwartymi ramionami. I to wtedy po raz pierwszy Madeline usłyszała w kuchni przerażony głos człowieka, jednej ze studentek:

– Karaluchy! W zlewie są karaluchy!

 

II. Korzenie przebijają beton

 

Bradiga płakała skulona w kącie. Ponad dwadzieścia dobrze zbudowanych, rozwścieczonych karaczanów zaciekle walczyło o jej względy. Rzucały się na siebie, kopały, gryzły, odrywały odnóża, szarpały za skrzydła. Raz za razem któryś z nich padał martwy. Szaleństwo feromonów i młodzieńczej siły. Madeline obserwowała z daleka ociekające karaluchowatą krwią pole walki.

– Twoja niańka za chwilę doświadczy niesamowitej rozkoszy za sprawą jednego z moich żołnierzy.

Karaluszka odwróciła się, a jej oczom ukazał się dowódca karaczanów, które parę dni temu dołączyły do obozowiska, zwany Blakolim.

– A ty? Czemu nie walczysz? – zapytała.

Blakoli westchnął.

– Czekam na lepsze kąski. – Uśmiechnął się i poklepał Madeline po grzbiecie.

Nimfa nic nie odpowiedziała, poczuła jedynie nieprzyjemne kłucie w odwłoku. W tym czasie bezlitosna walka dobiegła końca. Karaczan zwycięzca dumnie kroczył w stronę przerażonej Bradigi.

Madeline zakryła oczy jedną z kończyn i powoli zaczęła się wycofywać. Blakoni zablokował jej drogę.

– Gdzie idziesz? Patrz! Ciebie niedługo też to czeka.

Bradiga drżała, podchodzący do niej samiec syczał, kołysał się na boki, trzepotał skrzydłami. Samica odwróciła się i powoli zaczęła unosić koniec odwłoka. Syk, świst, stukot i strydulacja. Karaczan parę razy uderzył tułowiem o podłoże, wykorzystując go w roli swego rodzaju kołatki, po czym wszedł na Bradigę. Po chwili dwa karaluchy ustawiły się tyłem do siebie i zbliżyły na tyle, że doszło do połączenia genitaliów.

Madeline spojrzała złowrogo na Blakoliniego i zapytała:

– Mogę już odejść?

– Tak, słoneczko. – Karaluch lekko się uniósł, wysunął czułki i parsknął śmiechem.

Nimfa ze spuszczonym łebkiem dołączyła do braci i sióstr raczących się okruchami żółtego sera. Jeden z biesiadników chrząknął i poważnym tonem oznajmił:

– Jutro wybieramy króla.

Madeline omal się nie zachłysnęła. Przestała jeść, pocierała jedynie nerwowo kończynami o podłoże. W końcu wyjąkała:

– I kto… Kto ma szansę?

– Główni konkurenci to nasz ojciec i Blakoli. Slazoli jest starszy i w sumie to jego baza, ale… Za Blakolim stoi cała armia. Nie wiem. Ale, co ty taka wystraszona? Karaczany dokonują przemyślanych i właściwych dla dobra ogółu decyzji. – Karaluch szturchnął siostrę w bok. – Uśmiechnij się. Jutro powstanie nowe karalusze państwo.

Kroklandia. Taką nazwę otrzymała kraina położona wokół rur odpływowych, niedaleko kuchennego zlewu, odizolowana od reszty kuchni powoli zżeraną przez grzyb zabudową. Na czele Kroklandii stanął Slazoli. Korona wykonana ze złotka po czekoladzie przyozdobiła jego siwą głowę, a w królewskiej komnacie umieszczono tekturowe trono-łoże. Rozaline ubrana w cienką, powłóczystą szatę z dumą patrzyła na małżonka.

– Niedługo przyjdą na świat kolejne karaluszki – wyszeptała mu do ucha, masując się po pokaźnych rozmiarów kokonie. – Nasza rodzina…

– Nasze państwo… – poprawił ją Slazoli.

– Nasze państwo – powtórzyła Madeline, wolnym krokiem zbliżająca się do ojca.

– Co cię trapi, kochanie? Wyglądasz na mocno czymś zatroskaną? – zapytał Slazoli.

– Tato, dlaczego Blakoli pozwolił ci wygrać?

– My nie walczyliśmy. To była w pełni demokratyczna decyzja. On jest jeszcze młody, aczkolwiek silny i inteligentny. Dobrze mu wróżę. Naprawdę porządny karaczan. Odważny i pewny siebie.

Madeline westchnęła, marszcząc czoło.

– O co chodzi, najdroższa? – ojciec objął ja przednią nogą.

– Dzisiaj… Dzisiaj widziałam Bradigę…

– Ach, już teraz rozumiem, co zakłóca twój spokój. Bradiga będzie matką. Przyczyni się wkrótce to rozrostu naszego królestwa. To nie jest powód do smutku, lecz do radości.

– Ale… Oni… Oni się o nią pozabijali.

– Tak. Nie martw się. Liczba tych, którzy zginęli, ulegnie potrojeniu.

– Ale…

– Madeline. Wszystko jest tak, jak być powinno. – W głosie ojca słychać było zdenerwowanie.

Nimfa spuściła wzrok i z obrażoną miną wyszła z komnaty.

 

III. Armatnie strzały

 

– Żoliborz! Żoliborz! Zielony Żoliborz! Pieprzony Żoliborz! – Z korytarza dobiegał donośny, pijacki głos.

– Chodźcie, usmażymy naleśniki!

– O drugiej w nocy?

– Czemu nie? Każda pora dobra! I strzelimy jeszcze po piwku!

Błysk światła, krzyk, śmiech, trzęsienie ziemi.

– Madeline! Uciekaj! Szybko!

Nimfa właśnie z olbrzymim apetytem przełykała grudkę tofu. Liczba mieszkańców Krokladnii powiększała się w zastraszającym tempie, a jedzenia z dnia na dzień było coraz mniej. Głodne karaczany lekceważyły zasady bezpieczeństwa i dla odrobiny pokarmu ryzykowały życie. Madeline nie zareagowała ani na okrzyki rozbawionych studentów, ani na nawoływanie do ucieczki Blakoliego. Ogromny, zabłocony bucior nadciągnął z powietrza nad jej wychudzone ciało.

– Nie!

Bum. Została bezlitośnie wgnieciona w tofu i podłogę.

– Madeline! – Blakoli pociągnął nimfę za jedną z przednich nóg. – Wstawaj!

– Nie dam rady.

– Oczywiście, że dasz!

Samiczka powoli podniosła się i lekko kuśtykając, przemieszczała się z Blakolim w stronę szpary pod kuchenną półką. Nagle tuż obok uciekającej pary wybuchł pożar. To uśmiechnięty od ucha do ucha student podpalił zapalniczką siostrę Madeline. Nimfa niczym skazana na śmierć w ogniu czarownica wiła się w bolesnych spazmach. Z każdej strony dobiegały syk, wycie, pisk i tupot nóg przerażonych karaczanów.

– Nie… Nie… Proszę… – histeryzowała księżniczka, którą Blakoli niemalże siłą zawlókł w głąb karaluszej nory. Bradiga jak tylko ujrzała swoją wychowankę, podbiegła do niej ze strachem w oczach.

– Kochanie, kochanie? Nic ci nie jest?

– Nie… To znaczy… Frute spłonęła żywcem. – Madeline wybuchnęła niepohamowanym płaczem.

Zza zakrętu wolnym krokiem wyłonił się Slazoli, a za nim Rozaline. Królowa westchnęła i pełnym rozpaczy głosem wydukała:

– Lu… Ludzie…

Ojciec mocno przytulił córkę i spokojnym tonem dokończył:

– Ludzie nas nienawidzą, bo zżeramy ich brud.

– Oni nas nie nienawidzą, oni się nami brzydzą – dodał Blakoli.

Madeline spojrzała na niego z wdzięcznością i wyszeptała:

– Dziękuję.

Karaluch chrząknął, po czym delikatnie się uśmiechnął, ale nimfa czuła, że to jedynie uśmiech warg. W oczach wojownika czaiło się zło zmieszane z lękiem. Madeline podkuliła skrzydła i przywarła całym ciałem do Slazoliego. Po chwili odpoczynku cała grupa ruszyła w stronę komnaty. Drogę zablokował kręcący się w kółko jeden z synów królewskiej pary. Młody karaczan pozbawiony był głowy. Rozaline jak tylko go zobaczyła, wpadła w histerię. Slazoli podszedł do ofiary studenckiej balangi i wyciągnął w jej kierunku przednie nogi. Za pomocą wibracji próbował przekazać ślepemu karaczanowi, że jest już bezpieczny.

Zalana łzami Madeline drżącym głosem zapytała Bradigę:

– Co z nim teraz będzie? On nie ma… nie ma głowy. Nie ma oczu ani pyska. Czym on będzie jadł?

Samica syknęła, zatrzepotała skrzydłami i oznajmiła:

– Nie będzie. Zdechnie z głodu.

 

IV. Wypalona w kalendarzu dziura

 

Od nocnej imprezy w akademikowej kuchni minął okrągły miesiąc. Miesiąc łez, krzyku, bólu i rozpaczy. Bezgłowy potomek królewskiego rodu niczym bezwolna kukła błąkał się po zamkowych korytarzach. Umierające z głodu ciało, nieświadome swej tragicznej sytuacji, odbijało się od ściany do ściany w poszukiwaniu niewidzialnego szczęścia, aż w końcu padło u stóp matki, która wyzionęła ducha zaledwie dwa dni później. Slazoli ledwo chodził, a Madeline zalana łzami tępo wpatrywała się w zardzewiałe rury. Wkrótce po uratowaniu nimfy Blakoli poprosił o jej rękę. Król karaluchów bez najmniejszych wątpliwości wyraził zgodę na propozycję odważnego karaczana. Od tej pory księżniczce w dzień i w nocy towarzyszyło dwóch karaluchowatych żołnierzy, sunących za nią niczym sklonowane cienie na zawsze przypięte do bezskutecznie uciekającej ofiary.

Madelinie nie rozumiała. Madeline nie chciała. Madeline nienawidziła.

– Dlaczego? – Bez końca pytała Bradigi, ale niańka nie potrafiła udzielić wychowanicy odpowiedzi. W sumie to nie rozumiała jej smutku.

– Twój ojciec niedługo od nas odejdzie. Blakoli to nasz przyszły władca. Nie cieszysz się, że zostaniesz królową? – odpowiadała pytaniem na pytanie.

– Nie.

Madeline końcówkami czułków odbierała ze strony karaczana brudne i mroczne wibracje, które wwiercały się w jej łebek, głębiej i głębiej.

– Mam złe przeczucia i w ogóle nie rozumiem życia. Jedzenie, spanie, rozmnażanie. Jedzenie, spanie, rozmnażanie. I tak bez końca. Po co? Jaki w tym sens?

Bradiga wzruszała jedynie ramionami. Jak dla niej wszystko było proste i logiczne. Gdy jesteś głodny, to jesz, kiedy nastaje noc, to idziesz spać, gdy dojrzewasz, kopulujesz i wydajesz na świat kolejne karaluchy, które w nieskończoność powielają utarty przez wieki schemat.

– Czy twoim zdaniem ludzie są od nas lepsi? – zapytał narzeczonej pewnego, ciepłego wieczoru Blakoli.

Madeline rozgryzła kawałek miętowej landrynki, westchnęła i niepewnym tonem oznajmiła:

– Nie wiem, może. Ich świat wydaje mi się bardziej skomplikowany, złożony, chyba piękniejszy.

– Piękniejszy. – Karaczan parsknął śmiechem. – Piękniejszy? Ludzie, nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, skazani są na zagładę. Bo oni za dużo myślą, za dużo kombinują i ciągle czegoś szukają, do czegoś dążą. Gonią niewidzialne motyle, prowadzające ich na skraj przepaści, do której niedługo nieuchronnie wskoczą. A my powinniśmy im w tym samounicestwieniu pomóc.

– Pomóc? – wyszeptała samiczka, jakby się obawiała, że ich rozmowę usłyszy któryś ze studentów, przybiegnie i tak jak bratu, odrąbie im głowy.

– Dwunożni nie tylko lubią podążać za mrzonkami, ale kochają się wzajemnie mordować. Kochają to tak bardzo, że z tej wzajemnej nienawiści wynaleźli broń, która może ich wszystkich wysadzić w powietrze, rozerwać na drobne kawałeczki, spalić, zabić, zabić, zabić.

Madeline z przerażeniem patrzyła na Blakoliego, który podniósł do góry przednią kończynę i krzyczał:

– Powinniśmy, my karaluchy, wniknąć do ludzkich mózgów, do końca zniekształcić ich obraz rzeczywistości i zmusić do wciśnięcia guzika. Raz i na zawsze! Doprowadzić do ogromnej eksplozji, do zniszczenia, do zrównania z ziemią wsi, miasteczek, miast i aglomeracji. Wszystkiego, rozumiesz? Wszystkiego? I wtedy to, my karaluchy bylibyśmy panami ziemi! Na zawsze!

 

V. Pod prąd

 

Akt kopulacji, brutalny, bolesny, pełen przemocy. Madeline cieszyła się, że nigdy więcej już w swoim życiu go nie doświadczy. Z powoli rosnącymi w kokonie jajami spokojnie przechadzała się po tonącej w mroku komnacie.

– Mo… moje… dro… drogie dziecko… – wyjąkał z trudem Slazoli. – Chodź do mnie, pozwól, że cię przytulę, może ostatni raz. Źle się czuję, myślę, że moje noce są policzone.

Samica spojrzała na ojca z wyrzutem i zrobiła dwa kroki do tyłu. Chciała podejść bliżej, podać mu nogę, ale nie mogła. Nie potrafiła przebaczyć. To przez niego nosiła w sobie dzieci karaczana, któremu nie ufała, którego się bała i który wzbudzał w niej obrzydzenie.

– Ko… kochanie, proszę – wycharczał król, ale Madelinie już go nie usłyszała, z podniesionym wojowniczo odwłokiem zniknęła za zakrętem.

Tej nocy pierwszy raz od momentu wyklucia raczyła się zdechłą muchą. Brak żywności coraz dotkliwiej dawał o sobie znać, a samiczka potrzebowała jeść więcej i więcej. Pochłanianie innego insekta to było trochę jak "karaluchożerstwo", czy raczej "insektożerstwo". Tak czy inaczej, przeżuwając trzeszczące części owada, Madeline czuła swego rodzaju niesmak. Kiedy nad ranem ułożyła się do snu, wejścia do krainy marzeń broniły jej obrazy smutnej twarzy ojca, wymieszane z widokiem martwej muchy. Postanowiła, że jak tylko się obudzi, podrepce do Slazoliego i nigdy więcej nie tknie owadziego trupa.

Jakiego szoku doznała, gdy niespodziewanie ocknęła się w środku dnia i zamiast ociekających wodą rur ujrzała muszlę klozetową.

– Spokojnie. – Usłyszała głos Blakoliego.

Jej małżonek stał tuż obok wraz z dwoma dobrze zbudowanymi karaczanami.

– Gdzie… gdzie my… my jesteśmy? – wyjąkała.

– W toalecie – odparł jeden z karaluchów, którego imienia nie znała.

– Ale… dlaczego?

– Bo Kroklandia zostanie dzisiaj brutalnie zniszczona.

Z korytarza dobiegły odgłosy kroków.

– Biali mordercy – wyszeptał Blakoli. – Władcy trucizny.

Przerażona Madeline ruszyła w stronę zejścia z deski sedesowej, lecz karaczany natychmiast zastąpiły jej drogę.

– Co ty wyprawiasz? Postradałaś zmysły?! – wrzeszczał mąż. – Chcesz iść na pewną śmierć? I – co gorsza – zabić nasze dzieci? Potomków przyszłej karaluszej krainy?

– Muszę zobaczyć się z ojcem! – Madeline bezskutecznie próbowała uciec z objęć samców.

Po chwili zaprzestała szamotaniny i drżącym głosem zapytała:

– Skoro wiedzieliście o zamachu, dlaczego nie uratowaliście całej społeczności?

– Było na to za późno. – Blakoni wysunął do przodu czułki, chrząknął, po czym krzyknął do pobratymców: – Skaczemy!

Trzy karaczany ciągnąc za sobą samiczkę, wpadły do muszli, a potem dalej i dalej do rur kanalizacyjnych.

Kolejnego dnia rano w warszawskim akademiku dwie czerwone ze złości na twarzach kobiety sprzątały nieruchome, przewrócone na grzbiety ciała mieszkańców Kroklandii, w tym zwłoki Slazoliego i Bradigi, a parę kilometrów na północ cztery mokre i zmęczone karaczany wyruszyły w poszukiwaniu nowego domu.

Krok za krokiem, byle do przodu.

Koniec

Komentarze

Nimfa nic nie odpowiedziała, poczuła jedynie nieprzyjemne kucie w odwłoku. 

 

Jak zawsze u Ciebie sprawnie napisane, sugestywnie i obrazowo. Jednak tym razem jakoś głębiej tekst mnie nie poruszył, nie wywołał żadnych emocji. I zastanawiam się dlaczego, ale na razie nie mogę znaleźć odpowiedzi. Może to kwestia braku jednego głównego bohatera, któremu mogłabym kibicować? Może kwestia bierności Madeline, którą uznałam w pewnej chwili za postać pierwszoplanową? Dziewczyna wyraźnie wyróżnia się, trochę inaczej myśli, ale na tym, na myślach, się kończy. 

Tak, wiem, wolałabym jakąś buntowniczą przygodę, awanturę, a w jej miejsce mam pewne filozoficzne rozkminy na temat życia. To jednak bardziej mój problem, jako czytelnika i mój gust. 

 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Trochę rzeczy mi się podobało, trochę mniej, ale ogólnie na plus :-)

Mroczna bajka. Spodobało mi się ujęcie historii w ramy i powtarzający się cykl życia, śmierci, wędrówki. Bajkowość wymieszana z brutalnością przedstawionego świata. Świat przedstawiony bardzo obrazowo, z jednej strony sporo szczegółów, z drugiej nie miałam poczucia że za dużo :-)

Trochę mniej przekonała mnie sama Madelaine – momentami zbyt ludzka; i ogólnie fragmenty, gdzie emocje, myśli karalachów stawały się typowo ludzkie wydały mi się mniej przekonujące; obserwacja ludzi poprzez pokazanie ich zachowań (studentów) wyszły rewelacyjnie, a przemyślenia karaluchów na temat ludzkiego świata słabiej; i skąd karaluchy mają wiedzę o broni nuklearnej? (bo tak zrozumiałam fragment o naciśnięciu guzika).

 

Technicznie – jest trochę literówek; landrynka jest rodzaju żeńskiego; gdzieś tam masz kucie w odwłoku zamiast kłucie; raczej karaluchowe królestwo a nie karaluchowate – choć to chyba było w kwestii dialogowej. Przecinkologia tym razem nie rzuciła mi się na oczy ;-)

It's ok not to.

Uwaga, możliwe spojlery 

… a za nim ze spuszczoną głową kroczącą niepewnie nimfę

Tu bym zmienił nieco szyk. Na przykład:

"a za nim nimfę, kroczącą niepewnie, ze spuszczoną głową. 

A tak poza tym, technicznie i stylistycznie jak najbardziej cacy. Literówki nie rzuciły się w oczy, bo tekst wciągnął. Z technicznych rzeczy – trochę gryzie mnie pewna niekonsekwencja w uczlowieczaniu karaluchów (chodzi mi o biologię, nie emocje, bo te właśnie powinny być ludzkie) – z jednej strony karaluchy są jak najbardziej karalusze, z drugiej piszesz o zalewaniu się łzami, albo uśmiechu samymi wargami – można by zmienić te bardzo ludzkie formy ekspresji na coś bardziej "insektowego". 

Właściwie tyle, jeśli chodzi o zastrzeżenia. Bo rzeczywiście, tak jak Śniąca, chciałbym tu zobaczyć buntowniczą przygodę, awanturę. Zwłaszcza, że tworzysz potencjał, mamy nieprzystającą do społeczeństwa, zafascynowaną ludźmi bohaterkę, jak Remy w "Ratatuj". Mamy ogarniętego żądzą zagłady ludzkości, mrocznego villiana. Zdaję jednak sobie sprawę z tego, że zamierzenie i przekaz jest taki, jaki miał być – antybaśniowy – wszystko ląduje w kiblu, bo to przecież tylko karaluchy.

Zatem ogólnie, podobało mi się. Ze względu na klimat, jasny przekaz i może nie najoryginalniejszą, ale wciągającą historię.

Karalusza, atomowa wiedza mi nie przeszkadza, to jeden z pożądanych elementów baśniowo – fantastycznych. I świetnie określa postać Blakoli.

P.S.

Zdążyłem przeczytać, zanim zniknęło ;-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałam z zainteresowaniem, ale to było chyba pierwsze Twoje opowiadanie, które mnie całkowicie nie porwało. Myślę, że mam podobne odczucia jak Śniąca, czyli brakowało mi jakiegoś jednego bohatera, któremu chciałoby się kibicować. Brakło mi głębszych emocji i podeszłam do całości dość obojętnie. Bohaterowie niezbyt lubiani, ale wiem, że potrafisz stworzyć najobrzydliwszych bohaterów, którzy emocje wywołują, a tutaj mi tego zabrakło. 

Technicznie jest w porządku, chociaż zgrzytnął mi landrynekkaraluchowate królestwo.

Podsumowując, jest ciekawie, ale wiem, że stać cie na więcej. :)

Poprzedniego tekstu nie zdążyłam przeczytać, bo czekałam na odpowiedni moment. Twoje opowiadania, zwłaszcza e cięższe, powinno się czytać w ciszy i skupieniu, a mnie wtedy tego zabrakło. Szkoda.

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Witam :)

 

“Myślę, że do doskonałe miejsce na dom dla naszych dzieci.” – “to”

 

Korzeni przebijają beton – ładnie brzmi i kojarzy mi się trochę z kroplą drążącą kamień. To chyba coś z filozofii Wschodu.

 

Ludzie nas nienawidzą, bo zżeramy ich brud. – ciekawe.

 

Podoba mi się ten kafkowski klimat i zgłaszam tekst do biblioteki.

 

Ciekawostką jest, że karaluch po odcięciu głowy może kopulować jeszcze przez cztery godziny, nie wiem ile może żyć, ale oczywiście, podoba mi się Twoja wersja karaluszych żywotów :)

 

Ciekawy zwyczaj występuje u modliszek – zaraz po kopulacji samica odgryza głowę samca. Jak widać romantyczna relacja nie jest jej potrzebna ;)

Piotrze, modliszka rozpoczyna konsumpcję partnera jeszcze w trakcie kopulacji :)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Śniąca, dziękuję bardzo za przeczytanie i komentarz. Rzeczywiście akcja mało porywająca… ale cóż mogę zrobić, taki trochę mam ostatnio melancholijno-depresyjny nastrój, co niekoniecznie dobrze wpływa na moje teksty… Tak czy inaczej pewnie się niedługo zmieni :)

 

Dogsdumpling – cieszę się, że tekst ogólnie na plus i dziękuję za klika :) A niezmiernie mi miło, ze widzisz poprawę, jeśli chodzi o przecinki… 

 

Thargone – zgadzam się, że pomieszałam biologię z fantastyką, i z jednej strony karaluchy są karalusze, a z drugiej ludzkie, a granicę między jednym i drugim niekoniecznie postawiłam w do końca prawidłowym miejscu… A poprzedni tekst “Kosta Rubika” , naprawdę nie nadawał się do czytania, więc chciałam zaoszczędzić Wam czasu…

 

AQQ – sama trochę czuję spadek formy, dlatego usunęłam poprzedni tekst, bo był naprawdę kiepski. Mam nadzieję, że to przejściowe, ale zobaczymy :) Błędy poprawione :)

 

Piotrze – ​dziękuję bardzo za wizytę i cieszę się, że tekst ogólnie się spodobał. Karaluch bez głowy może żyć do miesiąca… Dziękuję za zgłoszenie do biblioteki. A modliszki… Rzeczywiście średnio przyjemne bestie…

 

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę miłego dnia :)

 

 

Gdzieś czytałem trzy tomy książek o mrówkach

Ogólnie bardzo porządnie, nie porywająco ale porządnie.

a jak na zły nastrój to już zupełnie dobrze,

Interesująca wizja.

Weszłaś w karalusze jestestwo prawie tak głęboko, jak w pietruszkę. Acz nie wiem, czy to powód do radości. ;-)

Podobało mi się to przedstawienie szczegółów z życia owadów – nimfy, życie bez głowy…

Po wciśnięciu tego guzika karaluchy będą musiały konkurować ze szczurami. Ciekawe, kto jak na tym wyjdzie…

Babska logika rządzi!

Dalekopatrzący – z pewnością nie porywająco, ale cieszę się, że Twoim zdaniem porządnie :)

 

Finkla – pisząc opowiadanie dużo się naczytałam o karaluchach… No cóż, mam nadzieję, że to wczuwanie się w insekty nie odbije się mocno na mojej psychice… Dziękuję za klika :)

 

Pozdrawiam serdecznie i miłego poniedziałku :)

Bardzo fajne opowiadanie. Ciekawie zarysowałaś powstanie i upadek karaluszego państwa, choć miałbym pretensję do tytułu, bo wszystkiego dało radę się domyśleć od początku. Podobnie jak Finkli, podobały mi się też odnośniki do życia owadów, używanie terminologii w ciekawym zestawieniu.

Podsumowując: bardzo ładny koncert fajerwerków, wart biblioteki.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Mogę podziwiać Twoją wyobraźnię i starać się zrozumieć szczególne potraktowanie karaczanów, ale jakoś nie potrafiłam przyjąć do wiadomości, że karaluchy śmieją się i płaczą, mają imiona, są zamężne i żonate, organizują sobie królestwo, wykazują cechy, moim zdaniem, nazbyt ludzkie. Innymi słowy – zupełnie nie umiałam przejąć się dolą tej społeczności, a jej los był mi absolutnie obojętny.

 

Roz­li­ne chcia­ła, żeby Sal­zo­li już wró­cił… –> Literówka.

 

– Myślę, że to do do­sko­na­łe miej­sce na dom dla na­szych dzie­ci. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Nie mi­nę­ło nawet dwa ty­go­dnie od roz­mo­wy Sla­zo­lie­go z córką… –> Nie mi­nę­ły nawet dwa ty­go­dnie od roz­mo­wy Sla­zo­lie­go z córką

 

– Twoja niań­ka za chwi­lę do­świad­czy nie­sa­mo­wi­tej roz­ko­szy ze stro­ny jed­ne­go z moich żoł­nie­rzy. –> Raczej: …za sprawą jed­ne­go z moich żoł­nie­rzy.

 

usta­wi­ły się tyłem do sie­bie i zbli­ży­ły na tyle bli­sko, że do­szło do po­łą­cze­nia ge­ni­ta­liów. –> Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: …usta­wi­ły się tyłem do sie­bie i zbli­ży­ły na tyle, że do­szło do po­łą­cze­nia ge­ni­ta­liów.

 

lekko kuś­ty­ka­jąc, prze­miesz­cza­ła z Bla­ko­lim w stro­nę szpa­ry pod ku­chen­ną półką. –> …lekko kuś­ty­ka­jąc, prze­miesz­cza­ła się z Bla­ko­lim w stro­nę szpa­ry pod ku­chen­ną półką.

 

Z każ­dej stro­ny do­bie­gły syk, wycie, pisk i tupot nóg prze­ra­żo­nych ka­ra­cza­nów. –> Z każ­dej stro­ny do­bie­gały syk, wycie, pisk i tupot nóg prze­ra­żo­nych ka­ra­cza­nów.

 

– Oni nas nie nie­na­wi­dzą, oni się nas brzy­dzą… –> – Oni nas nie nie­na­wi­dzą, oni się nami brzy­dzą

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

NoWhereMan – ​bardzo się cieszę, ze opowiadanie przypadło Ci do gustu. Zmieniłam tytuł :) I dziękuję za klika :)

 

Reg – ​rozumiem, że opowiadanie mogło Ci się nie spodobać, może następnym razem będzie lepiej :) Albo gorzej… ;) Bardzo dziękuję za łapankę. Błędy poprawiłam :)

 

Pozdrawiam gorąco i życzę miłego wieczoru :)

 

 

Nie, nie gorzej, wierzę, że będzie znacznie lepiej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:):):) Czas pokaże…

Zadziwiasz mnie, Katio. :) Jeszcze kilka Twoich opowiadań i pójdę na studia z psychologii. :) A tak na poważnie, nie wiem na ile to jest kwestia wyuczonego zawodu, a na ile Twoje umiejętności obserwacji społeczeństwa, ale bohaterowie zawsze są u Ciebie wiarygodni, przez swój charakter i sposób postępowania. Czy to karakan, czy człowiek mucha, niejednokrotnie kładą oni na łopatki zwykłych (normalnych) bohaterów u innych. Choroba, może jednak zapiszę się na jakąś psychologię…

Pozdrawiam. :)

 

Dziękuję Darcon :) Studia fajne, ale nie wiem, czy w czymkolwiek pomagają :)

Miłego dnia :)

Spleśniały schabowy… No, rzeczywiście, mniam mniam ;D

 

Dobre opowiadanie. Fajna perspektywa, odświeżająca po opowiadaniach pisanych z perspektywy ludzi; skojarzyło mi się z Cieniami Pojętnych, choć to oczywiście zupełnie inna bajka.

Trochę brakowało mi fabularnych “fajerwerków”, choć rozumiem, że umieszczanie ich wiązałoby się z niszczeniem immersji – mimo wszystko życie karalusze jest jakie jest… Inna sprawa, że tekst stanowił dla mnie też alegorię człowieczego losu, bo, zdaje mi się, pomimo słów Madeline o “pięknie” ludzkiego życia, wiele osobników naszego gatunku również ogranicza się do zaspakajania najprostszych instynktów.

Trudno mi uwierzyć w stan kuchni tych studentów, ale może moja niegdysiejsza egzystencja w akademiku i na stancjach była po prostu… na wyższym poziomie. Jakem hrabia! ;D

Warsztatowo coraz lepiej, przecinki też ogarnęłaś. Fajnie wyszło, Katia.

 

Trzymaj się. Na koniec pojedyncza uwaga:

Blakoli to nasz przyszyły władca.

Literówka

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dzięki Count.

 

Za przecinki muszę podziękować AQQ i Funowi :)

 

A kuchnia w akademiku. Niestety pewnego upalnego lata w warszawskim akademiku na Zamenhoffa doszło do inwazji karaluchów… I sytuacja niewiele się różniła od tej, co opisałam. Została w miarę szybko opanowana, ale ja przez dwa, trzy tygodnie nie odwiedzałam kuchni i chodziłam na bardzo wysokich obcasach, bo bałam się, żeby żaden z insektów nie wbiegł mi na kostkę… brr…

 

Pozdrawiam serdecznie

Taa, chodzenie w akademiku na bardzo wysokich obcasach z powodu karaluchów… I ja mam w to uwierzyć. :)

 

:) Hmmm… Ja chyba niezaleznie od insektow kocham wysokie obcasy ;)

Katia72 – niesamowite, że masz lęk przed karaluchami :) Jako dziecko miałem w pokoju całą gablotkę własnoręcznie złowionymi owadami – i nigdy nie miałem WIELKIEGO KARALUCHA! ;(

 

:D

Piotrze, nie mam :)

:O

Nowa Fantastyka