Osadzone w świecie wiedźmina nawiązuje do opowiadania Rysi Pazur
Osadzone w świecie wiedźmina nawiązuje do opowiadania Rysi Pazur
Statek z północy gładko przybił do nabrzeża w Prados. Było ciepło, wiał lekki wiatr od morza. Czegóż chcieć więcej? Może żeby na nabrzeżu nie czekali na mnie ludzie Nean'a aep Manis'a koordynatora tajnych służb cesarskich na prowincję Gemmery.
– Rysi Pazurze miło cię widzieć – rzekł jeden ze strażników miejskiego hermandadu, pomagający celnikom.
– Też cieszę się ilekroć znajduję się w Prados na cesarskiej ziemi. – Pochlebstwo nie boli, a często ułatwia życie.
– Stary przyjaciel liczy na to, że wkrótce go odwiedzisz – Strażnik odchylił płatek kołnierza, ukazując naszyte dwunastoramienne słońce, symbol tajnych służb cesarstwa.
– Nie omieszkam się z nim spotkać.
Banalne zdania, kryją w sobie dość jasny rozkaz, mam się natychmiast stawić u Neana aep Manisa. Wykonałem go bez zwlekania. Koordynator, jako były kawalerzysta nie tolerował opóźnień, udałem się więc do zajmowanej przez niego kamienicy. Decyzja była niewątpliwie słuszna. Manis urzędował na poddaszu, połowa okien tego pomieszczenia wychodziła na port. Wielka luneta na statywie sugerowała, iż tajne służby cesarstwa, mają przybywających na oku. Zainteresowało mnie, co widać z okien po stronie przeciwnej. Lokal o poetyckiej nazwie „Płatki Róż” miał opinię najlepszego zamtuza w mieście. Ciekawe czy Nean przez lunetę spoglądał w tamtą stronę służbowo czy prywatnie?
– Witam waszą eminencję – rzekłem grzecznie.
– Witaj Konstantynie. – Koordynator powitał mnie lekko znudzonym skinieniem głowy i wskazał miejsca do siedzenia. – A kim ona jest? – Nean skierował spojrzenie na towarzyszącą mi rudowłosą półelfkę.
– To moja czeladniczka.
– Witam cię pani. Jestem Nean aep Manis. – Dały znać o sobie szlacheckie maniery i mój rozmówca skłonił się elegancko.
– Miło mi, zwę się Aenvel ap Enid. – Półelfka dygnęła dystyngowanie.
– Jak to się stało, że taka piękność szkoli się na wiedźmina?
– Zabrakło mi strzał – odparła nieco tajemniczo dziewczyna.
– O czym ona mówi? – Nean patrzył ma mnie
– Początki mieliśmy trudne, to fakt. – Staram się być dyplomatą.
– Lubisz kłopoty wiedźminie – Manis był wyraźnie rozbawiony. – Mamy dla ciebie misję do wykonania.
– Słucham.
– Udasz się na wschód do Ymlac. Gustaw aep Dahy, mój odpowiednik na tamtą prowincję ma problemy. Dotychczasowe metody ich rozwiązania zawiodły. Zebrane informacje sugeruje, iż do ich rozwiązania niezbędna może być twoja specyficzna wiedza i umiejętności.
– Zawsze jestem gotów służyć cesarstwu, ale… – zawieszam głos.
– Tak wiem wiedźminie twoje usługi kosztują. – Nean uśmiecha się domyślnie. – Za wykonanie zadania otrzymasz od Gustawa odpowiednie wynagrodzenia.
– A moja czeladniczka?
– Też, pod warunkiem, że opowiesz mi jak to się stało, iż trafiła ona pod twe skrzydła.
– To dłuższa historia.
– Nie szkodzi, twoje opowieści są zazwyczaj interesujące, choć faktycznie bywają długie. Myślę, że na to drugie zaraz coś zaradzę. – Manis klasnął w ręce wzywając służącego. Chwilę później na stole pojawiły się przekąski i karafka z popularną, acz na północy drogą, nalewką z mandragory.
– Tak więc musimy cofnąć się w czasie o trzy miesiące. Byłem podówczas w Kaedwen…
Hrabia Ferdynand de Furie ruszył tego dnia samopięt patrolować leśny trakt. Minąwszy zakręt, dostrzegł makabryczny obrazek. Bestia nieznanego pochodzenia przypominająca skrzyżowanie pasikonika z krabem, tyle że o rozmiarach krowy, konsumowała w najlepsze jakiegoś nieszczęśnika. Ferdynand dał rozkaz do szarży. Parę minut później trzech jego ludzi nie żyło. Czwarty, ranny uciekał, pokładając nadzieje na przeżycie w szybkości konia. Hrabia częściowo przywalony przez martwego wierzchowca mógł liczyć jedynie na wytrzymałość zbroi. Wówczas zaatakowałem. Na początek uderzyłem znakiem Igni nie tylko w osadzone na krabich słupkach oczy bestii, ale też w czułki jakimi był pokryty jej pancerz. Oglądając potyczkę ludzi hrabiego z potworkiem doszedłem bowiem do wniosku, iż kieruje się on najprawdopodobniej nie tyle wzrokiem, co słuchem i drganiami podłoża. Stwór kontratakował, ale miał wyraźne problemy z namierzeniem celu. Odciąłem w stawie jedno z tylnych pasikonikowatych odnóży, co pozbawiło go możliwości wykonywania szybkich skoków. Dwie minuty później bestia już nie żyła. Ferdynand de Furie w międzyczasie wydostał się spod konia. Było to dużym osiągnięciem, biorąc pod uwagę, iż miał złamaną prawą rękę. Zyskał dzięki temu w moich oczach. Skoro poradził sobie sam, to nie musiałem się męczyć i go wyciągać. Niestety od razu popsuł dobre wrażenie, popełniając znaczącą niezręczność, w każdym razie z mojego punktu widzenia. Zamiast za pomoc zaoferować mi pękatą sakiewkę, rzekł:
– Uratowałeś mi życie, dam ci za to wszystko czego sobie zażyczysz.
– Dasz mi to, co masz, a o czym jeszcze nie wiesz. – Wyrecytowałem odruchowo formułę prawa niespodzianki.
– Wybacz wiedźminie, ale dziecka ci nie dam. Moja żona urodziła miesiąc temu, więc sam rozumiesz.
– Panie, nie jestem ślepo przywiązany do tradycji dziecka niespodzianki. Uważam, iż równie niespodziewane mogą być… – zawiesiłem głos – dobra bardziej materialne.
– Gotówka w moim zamku faktycznie byłaby czymś niespodziewanym. Zwłaszcza po tym jak król podniósł ostatnio podatki. – Ferdynand upił z piersiówki solidny łyk nalewki na mandragorze. Chciał się widocznie odrobinę znieczulić zanim nastawię mu złamaną rękę.
– Zajedziemy na miejsce, zobaczymy – odrzekłem filozoficznie, unieruchamiając złamanie.
– Jak rozumiem ustąpisz mi konia.
– Nie muszę. Zanim przystąpiłem do walki, schwytałem wierzchowca po tym cudaku, którego bestia pierwszego ubiła.
– A właśnie, kto to mógł być? Może mój poddany? Wtedy w wynagrodzeniu dostałbyś jego konia na prawach niespodzianki.
– Obawiam się, że należał do maga z Ban Adr. – Wskazuję księgi w sakwach.
– Szkoda – rzekł ze smutkiem hrabia.
Dwie godziny później wyjechaliśmy z lasu na pola otaczające zamek Ferdynanda. Brakowało jeszcze jakieś półtora tysiąca kroków, a oddałbym hrabiego w ręce żony i służby, inkasując jakąś miłą brzęczącą nagrodę. Niestety, w naszą stronę z odległej o jakieś dwieście kroków kępy krzaków poleciała strzała. W ostatniej chwili zbiłem ją znakiem Aard. Z rannym ledwie trzymającym się na końskim grzbiecie nie było szans na ucieczkę. Rzuciłem na siebie i wierzchowca znak Quen, po czym zaszarżowałem. Nie było to rozwiązanie idealne. Gdy odległość spadła poniżej sześćdziesięciu kroków, dwie rzeczy stały się oczywiste. Po pierwsze, atakowała nas jedna tylko rudowłosa łuczniczka. Po drugie, strzały choć pozbawione impetu, zaczęły przenikać magiczną ochronę znaku. Zeskoczyłem z siodła, uspokoiłem konia znakiem Aksji, żeby nie uciekał, po czym biegiem ruszyłem na wroga. Elfka szyła raz po raz, jedne strzały zbijałem mieczem, inne znakiem Aard. Nie stanowiła dla mnie większego zagrożenia, toteż nie zamierzałem jej zabijać. Popsułoby mi to stosunki w elfim mieście nad Zapomnianą Zatoką. Gdy dzieliło nas ledwie dwadzieścia kroków, wystrzeliła ostatnią strzałę, chwyciła łuk niczym pałkę i ruszyła do ataku z obłędem w oczach. Wyminąłem ją zwodem, podcinając nogą. Chwilę później siedziała na ziemi związana cięciwą z własnego łuku.
– Wiedźminie, po co ją brałeś żywcem? – Ferdynand przyczłapał konno na miejsce – Było ubić od razu.
– Czemuż to?
– Królewskie rozporządzenia nakazuje „Wiewiórki” tępić bez litości. Schwytanych buntowników poddać śledztwu, a potem stracić. Ja zaś mam taką słabość, że nie lubię widoku wieszania kobiet. Mężczyzn mogą przy mnie zabijać w dowolny sposób, powieka mi nie drgnie, ale kobiet mi szkoda. – Ferdynand pod wpływem nalewki z mandragory mówił z pijacką szczerością. – Jako poszkodowany będę zaś musiał być obecny podczas egzekucji i na dodatek demonstrować ukontentowanie.
– Nie jestem scoia'tael, to była osobista sprawa – rzekła dziewczyna. – Ludzie hrabiego dwa dni temu powiesili mi brata.
– Wieszamy jedynie buntowników. – Stwierdził z przekonaniem de Furie.
– Wracał pustym wozem z targu, a oni uznali, że zawiózł żywność do lasu „Wiewiórkom” pobili, obrabowali i powiesili.
– Coś kojarzę. – W oczach hrabiego pojawił się przebłysk zrozumienia. – Pochodzisz z tej mojej wsi pod lasem, co ją Purchawką zowią?
– Tak – rzekła zrezygnowana dziewczyna.
– Jesteś więc moją poddaną. Nawet, jak nie należysz do scoia'tael, to zgodnie z prawem za atak na swego przyrodzonego pana i tak trzeba będzie cię powiesić.
– Panie, powiedz czy dobrze rozumiem. Ona jest kimś kogo masz, ale o niej nie wiedziałeś.
– W sumie tak. – Ferdynand intensywnie myślał, co nie było łatwe, z uwagi na wypity alkohol. – Wychodzi na to, iż ona mogłaby być tą niespodzianką. Tylko, że jest dorosła – rzekł zmartwiony.
– Prawo niespodzianki nie obejmuje wyłącznie dzieci. Spójrz hrabio na zagadnienie w ten sposób. Okazujesz miłosierdzie tej – przyglądam się jej uważnie – półelfce. Nie będziesz musiał oglądać egzekucji. Spłacasz dług wiążący cię prawem niespodzianki, a na dodatek pozbywasz się problemu. Ja zaś postaram się mieć z niej jakiś pożytek.
– Zabiję jeśli spróbujesz mnie tknąć! – Krzyczała dziewczyna.
– Na pewno chcesz tę niespodziankę? – Ferdynand w oczach miał zwątpienie. – Może lepiej będzie ją po prostu powiesić.
– To kiepski pomysł. Jak uczy historia, naruszanie zasad prawa niespodzianki ściąga nieszczęście na wszystkich.
– Skoro tak, to dopełnijmy formalności. Jak się zowiesz kobieto?
– Aenvel ap Enid.
– Niniejszym ja, Ferdynand hrabia de Furie przekazuję moją poddaną Aenvew ap Enid w ramach prawa niespodzianki, temu oto wiedźminowi. Równocześnie skazuję ją na banicję i zakazuję pod karą śmierci powrotu do hrabstwa de Furie dopóki lasy szumią i rzeki płyną.
– Ja Konstantyn Felis przyjmuję od ciebie Aenvew ap Enid w ramach prawa niespodzianki i przyrzekam nie mieć innych roszczeń.
Nean aep Manis poprawił się na krześle, przegryzł daktylem z tacy po czym rzekł.
– Masz ciekawe życie wiedźminie. Byłoby szkoda gdyby ona cię zabiła.
– Nie żeby początkowo nie próbowała, ale wyjaśniliśmy sobie pewne kwestie.
– Ruszajcie więc do Ymiac, jak wrócicie chętnie posłucham co tak zaniepokoiło Gustawa, iż szukał specjalisty takiego jak ty.
Yamiac to najnudniejsza prowincja imperium. Morze traw, nad którym gdzieniegdzie górują skalne ostańce przypominające wieże wzniesione przez gigantów, nieliczne miasta, sporo wiosek i folwarków. Przez dwa tygodnie, które zajęła nam droga do będącej stolicą tej prowincji Lakoty, miałem mnóstwo czasu by się zastanawiać nad tym, co mogą mi tu zlecić. Z tego, co wiem, w Yamiac wiedźmini od wieków nie mieli nic do roboty. Większość potworów wybito już dawno temu, za czasów gdy działała Szkoła Żmii. Stacjonujące tu w czasie pokoju chorągwie cesarskiej jazdy bez większego problemu byłyby w stanie poradzić sobie z nielicznymi pojawiającymi się bestiami. Może cel misji będzie związany z tym, kim jest koordynator cesarskich tajnych służb na tę prowincję? On zaś, w przeciwieństwie tej prowincji, nie był nudnym. Po drodze zebrałem sporo plotek na jego temat. Gustaw aep Dahy, stosunkowo młody, ekscentryczny, służył w piechocie, szalenie ambitny, pracowity, skuteczny, pochodził ze zubożałej szlachty, ożeniony z Eilan aep Dahy, przyjął nazwisko żony. Złośliwi różnie tłumaczyli ten mezalians. Część twierdziła, że w ten sposób cesarz pozbył się swojej dawnej kochanki. Nie brakło jednak sugestii, iż córka diuka Adrala aep Dahy, wolała nie ryzykować, iż podzieli los innych członków rodu. Słano ich kolejno na szafot za udział w spisku przeciw cesarzowi. Dzięki małżeństwu z cesarskim agentem, znalazła się poza kręgiem podejrzeń, on zaś wszedł do książęcego rodu. Czego taki człowiek może chcieć od wiedźmina? Miałem nadzieję, że uniknę powtórki z problemów w jakie wpędził mnie Puszczyk.
Gustaw aep Dahy przyjął nas na werandzie nadrzecznego domu, który zajmował. Pogłoski o jego ekscentryczności nie były przesadzone, o czym świadczyły choćby orle pióra, wplecione we włosy.
– Wiedźminie, podobno potrafisz rozwiązywać nietypowe problemy ze zwierzętami – głos koordynatora był melodyjny.
– Robię co w mojej mocy – odpowiadam skromnie.
– Od paru miesięcy dostaję listy pełne panicznych doniesień, z należącej do Korporacji Handlowej plantacji położonej nad Beannafoliewen. Początkowo kładłem ich treść na karb tamtejszego mikroklimatu przesiąkniętego oparami mandragory. Na wszelki wypadek posłałem tam paru moich ludzi.
– Nie pomogło – rzekłem domyślnie.
– Niezbyt – odrzekł Gustaw. – Jest, co prawda, pewna szansa, że spili się produkowaną tam nalewką i przysyłają mi bzdurne raporty, ale zakładam raczej, iż grasuje tam jakiś zwierzak wprowadzający chaos na plantacji.
– Jak rozumiem mam rozwiązać problem.
– I to definitywnie, że się tak wyrażę.
– Zrobię wszystko by zasłużyć na swoje wynagrodzenie.
– Postaraj się, a będę hojny. Aby ci pomóc, pojedzie z tobą kolejny mój człowiek.
– Dobrze wasza ekscelencjo. – Było oczywiste, że Gustaw mi nie ufał.
Tydzień zajęło nam dotarcie do plantacji. Podróż była uciążliwa, nie z powodu drogi, lecz z uwagi na fakt, iż Damird, człowiek Dahy'ego, postawił sobie za punkt honoru wyprowadzenie mnie z równowagi. Twierdził, iż zabił więcej bestii niż niejeden wiedźmin. Jego opowieści codziennie ewoluowały powiększając zarówno liczbę jak i rozmiary potworów. Nie potrzebowałem więcej niż kwadransa, by dostrzec, iż nie odróżniał gryfa od mantikory, a utopca od wampira. Mógłbym uznać, że to wsiowy głupek, gdyby nie oczy, zimne i czujne. Czułem, iż chce mnie sprowokować. Spotkałem wielu takich jak on, zawodowych zabójców chcących pochwalić się zabiciem wiedźmina. Miałem szczere chęci popieścić go żelazem. Niestety nie mogłem zrobić tego od razu. Gustaw mógłby mieć pretensje, a to negatywnie wpłynęłoby na wynagrodzenie.
Wreszcie, ku mej radości, dotarliśmy na plantację. Natychmiast udałem się do miejscowego zarządcy. W sumie im szybciej skończyłbym misję, tym szybciej pozbyłbym się Damirda. Pieczę nad wszystkim pełnił tu, niejaki Adalbert Stralsund. Szybko przeszliśmy do rzeczy.
– Co wam powiedzieli na temat naszych problemów w Lakocie? – spytał zarządca.
– Niewiele. Jedynie to, że źródłem kłopotów jest jakieś zwierzę i dotychczasowe metody zawiodły. Przyczyn, dla których nie zajmą się lokalne chorągwie cesarskiej jazdy, mi nie wyjawiono. Rozumiem jednak, że ma to związek z charakterem upraw.
– Jak zapewne wiesz, mandragora jest wysoce toksyczna. Na jej uprawy nie można wpuścić ludzi bez odpowiednich środków bezpieczeństwa. Nasi robotnicy, pracują jedynie w wietrzne dni, używają kaftanów, rękawic, masek z filtrami do oddychania, a i tak mamy co roku po kilka wypadków śmiertelnych i kilkanaście czasowego lub trwałego szaleństwa. Wpuszczenie tu wojskowych to proszenie się o kłopoty. Wystarczy, że żołnierze rozdepczą kilka sadzonek, a sam rozumiesz… – Adalbert zawiesił głos.
– Rozumiem – odpowiedziałem spokojnie. – Wiem też, iż opary ze świeżego soku działają jednakowo zarówno na ludzi, zwierzęta i potwory.
– Mnie to też niepokoi. Cokolwiek to jest, pojawia się na polach w południe, kiedy nikt z nas nie waży się tam wejść, zrywa liście i jagody, po czym znika.
– Ktoś to widział?
– Wieczorami znajdowaliśmy ślady trójpalczastych łap.
– A samego stwora?
– Być może któryś z ludzi Gustawa… – Stralsund miał niewyraźny wyraz twarzy.
– Da się z nimi porozmawiać? – Zapytałem krótko.
– Zależy z którym. Dwóch, którzy byli tu pierwsi, pochowaliśmy półtora miesiąca temu. Zlekceważyli niemal wszystkie środki ostrożności, zdjęli maski na polu. Trzeci, co go zowią Culex Pipiens, miał więcej szczęścia. Żyje i nawet pisze do swojego szefa raporty, ale tak jakby trochę zwariował.
– Widział coś?
– Twierdzi, że z Beannafoliewen wyszło skrzyżowanie kaczki z jaszczurką. Strzelał do tego z kuszy, ale bełty się stwora nie imały, więc musiał uciec.
– Interesujące…
– Tylko widzisz, wieczorem znaleźliśmy tę jego kuszę niewystrzeloną, a bełty rozsypane dokoła.
– Kłamał?
– Sprawdziliśmy potem jego maskę, była lekko nieszczelna. – Adalbert wzruszył ramionami. – Mógł mieć halucynacje od oparów mandragory.
– Skoro ta roślina jest tak niebezpieczna, to po co się ją uprawia? – Aenvel wydawała się zaskoczona tym, co tu słyszała.
– Z tych co pili nalewkę albo destylaty z mandragory, nie więcej niż jeden na dwudziestu zapadł na Plagę Catriony. Dwie trzecie chorych, którym ją podawano wyzdrowiało. Od tego czasu ludzie uważają je za wyjątkowo skuteczne lekarstwo i chcą się w nie zaopatrzyć. Popyt rodzi podaż, a Korporacja Handlowa chce na tym zarobić – Zarządca plantacji krótko i rzeczowo wyjaśnił sprawę.
– Czy ktoś będzie mógł mi wskazać miejsca, w których znaleziono ciała i kuszę?
– Przyślę Ciarana. On was oprowadzi.
Przewodnik pojawił się po godzince. Był nim elf. Nie mogliśmy jednak ruszyć od razu. Trzeba było czekać do wieczora, aż opadną opary znad pól. Aenvel wykorzystała ten czas do szczegółowego przepytania Ciarana. Przysłuchiwałem się tej rozmowie z pewnym zainteresowaniem. Po czym uporządkowałem sobie w myślach nowe informacje, a było ich trochę. Mandragora rosła w tej okolicy ponoć od zawsze. Kompania Handlowa zmieniła jedynie to, iż roślina przestał się samodzielnie rozsiewać a zajęli się tym wynajęci robotnicy. Tutejsza rzeczka, choć w starszej mowie określana jest mianem Rzeki Szalonej Kobiety, nazwy swej nie zawdzięczała mandragorze, ale jakieś elfiej magiczce. Ludzie Gustawa, choć sprawiali wrażenie specjalistów, do tej pory zajmowali się likwidacją ludzi. Wiele wskazywało, iż koordynator cesarskich tajnych służb na Yamiac zakładał, że problemy na plantacji są wynikiem sabotażu ze strony konkurętów Korporacji Handlowej. Elf opowiadający to wszystko mojej czeladnicze, co jakiś czas poprawiał włosy, zauważyłem, wówczas, iż ma sygnet z wizerunkiem ryby, na której grzbiecie jest brama miejska, nad nimi zaś były wyobrażone trzy gwiazdy. Swego czasu identyczny otrzymałem od Seignauera miasta nad Zapomnianą Zatoką.
Wieczorem oglądaliśmy miejsca, w których coś oskubało mandragory. Potem przespacerowaliśmy się w to, gdzie znaleziono ciała i to gdzie leżała kusza. Dostrzegłem tam pomiędzy grządkami kilka zgubionych bełtów. Ze wszystkich tych lokacji było blisko do rzeki. Po powrocie z pola Adalbert natychmiast zaprosił mnie na rozmowę.
– I jak wiedźminie, udało ci się coś ustalić?
– Możliwe. Jutro w południe spróbuję zapolować na tę istotę. Oczywiście, o ile się pojawi.
– Każę wam przygotować maski, rękawice i płaszcze ochronne.
– Wystarczą maski.
– W południe! Na plantacji pojawić się bez wszystkich środków ochrony, to śmierć! – Stralsund zdenerwował się i podniósł głos.
– Nie będę czaić się wśród mandragory. Wezmę od was dużą łódź i poczekam na rzece.
– Sam sobie z nią nie poradzisz, będziesz potrzebował wioślarzy.
– Wezmę Aenvel, Damirda, Ciarana, to powinno wystarczyć.
– Nie chcesz Culexa? On jest mniej więcej normalny.
– Jeśli się nam nie uda, ktoś będzie musiał napisać raport… – Zawiesiłem głos i uśmiechnąłem się znacząco.
– Na wielkie słońce! Jesteś szalony wiedźminie, nie może być inaczej.
– Przy mojej pracy to wysoce prawdopodobne. – Dodałem z uśmiechem.
W południe następnego dnia czailiśmy się w łodzi ustrojonej gałęziami morwy. Na wszelki wypadek zakotwiczyliśmy na brzegu przeciwległym plantacyjnemu. Bestia pojawiła się koło południa. Wyszła na brzeg przy plantacji bardzo ostrożnie. Nie należała do żadnego znanego mi z wiedźmińskiej praktyki gatunku. Wyprostowana wzrost miała na półtora chłopa, stosunkowo dużą głowę i oczy, na czubku pęk piór, dziób kaczy proporcjonalny do jej rozmiarów, ciało pokryte łuską. Stwór kroczył, na dwóch nogach, mocno pochylony, balansując jaszczurczym ogonem. Przednie łapy miał znacznie mniejsze od tylnych i od ramienia po nadgarstek, zdobione rzędem długich piór. Bez wątpienia kończyny te były sprawne i chwytne o czym świadczyła szybkość, z jaką zrywał mandragorę. Aenvel sięgnęła po łuk i strzały.
– Czekaj – rzekłem przez maskę – zobaczymy, gdzie on się uda.
– Dobrze. – Dziewczyna zdjęła strzałę z cięciwy.
– Ja tam bym go strzelił – mruknął Damird trzymając kuszę.
– Wtedy kumple tego stworka, przerobiliby nas na karmę dla ryb. – Wskazałem ręką, dwie głowy podobnych stworzeń wynurzone z rzeki w pobliżu plantacji.
– Zbierają się. – cicho powiedział Ciaran.
– Faktycznie stwór buszujący po plantacji, podzielił się liśćmi z tymi czekającymi w rzece i cała trójka popłynęła w dół rzeki. Ruszyliśmy więc za nimi. Po kwadransie stwory dopłynęły do skalnego ostańca na środku nurtu, otoczonego przez rumowisko. Bestie z gracją otrząsały się z wody i chwilę potem znikły między głazami.
– Mówiłem strzelać, póki było je widać, ale jaśnie pan wiedźmin wymyślił inaczej. Teraz szukaj wiatru w polu – sarkał Damird.
– Dobijamy, a potem poszukam ich w tych kamieniach.
– Prędzej kark skręcisz niż je znajdziesz. – Damird postanowił mnie dalej denerwować.
– Możesz zostać w łodzi.
– Rozeźlisz je w gnieździe, wyskoczą na mnie, łódź rozbiją – narzekał dalej.
– Nie wyglądały na specjalnie agresywne – cicho rzekł Ciaran.
– Durnyś elfie tak samo, jak wiedźmin. Potwór to potwór, trza ubić i już.
– Ruszamy – zakomenderowałem.
Szybko dostrzegłem, iż przez rumowisko prowadzi coś na kształt zamaskowanej ścieżki. Kończyła się czymś przypominającym jaskinię. Jedna z bestii stała tam i przyglądała się nam z ciekawością. Na wszelki wypadek użyłem znaku Aksji. Teraz można będzie spokojnie przejść koło niej. Wiedźmiński medalion zadrgał ostrzegawczo. Z głębi szczeliny zbliżało się coś magicznego.
– Padnij! – Nad naszymi głowami przeleciała ognista kula.
– Dziady podłe, jak śmiecie moje „kaczusie” mordować!
– Z jaskini wyszła zataczająca się elfka. Nawet z tej odległości czuć od niej było woń mocnego alkoholu pędzonego na mandragorze. Widząc mizerny efekt poprzedniego ataku zaczęła wykonywać skomplikowany gest, chwiejąc się przy tym niczym wierzbowa gałązka na wietrze. Ruszyłem do przodu, pragnąc ją dopaść, zanim rzuci kolejne zaklęcie.
– Wiedźminie nie zabijaj jej! – krzyczał Ciaran.
– Chędożyć to! – Damird strzelił z kuszy, chybiając o włos.
Miałem już dość, aktywności tego kretyna. Uderzyłem w jego głowę znakiem Aard. Kręgosłup strzelił niczym trzcina. Teraz trzeba zakończyć tę potyczkę, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Skoczyłem do przodu. Elfka rzuciła w moją stronę kolejną kulę, tym razem lodową. Nie było miejsca na unik, więc zablokowałem ją znakiem Heliotropu zużywając na niego niemal całą moją moc. Medalion wibrował w sposób sugerujący, iż również za moimi plecami ktoś korzysta z magii. To mógł być tylko Ciaran. Przypadłem do ziemi, a nade mną w stronę pijanej pomknęła fala jakiegoś zaklęcia. Elfka odbiła ją niedbałym gestem. Wykorzystałem okazję, dopadłem do kobiety i resztkę mocy zużyłem na rzucenie znaku Somne, by ją uśpić.
– Co jej zrobiłeś? – spytał Ciaran.
– Wprowadziłem w sen. Zaraz powinna się obudzić.
– Co się stało, gdzie moje kaczusie? – Elfka właśnie potwierdziła moje słowa.
– Kim ona jest?
– To wiedząca, specjalizująca się w transmutacji.
– Niech zgadnę, Seignauer z miasta nad Zapomnianą Zatoką chce ją widzieć.
– A ty skąd to wiesz?
– Jest miasto kwiatów, nad zatoką piękną jak ze snów – wyrecytowałem hasło.
– Trzy gwiazdy sprawią, a elfy liczne będą znów – Ciaran odruchowo podał odzew. – Jak rozumiem ty też dla niego pracujesz.
– Co robimy? – spytałem krótko.
– Nawiążę kontakt z miastem, otworzę portal dla statku, który zabierze ją oraz te jej „kaczusie”.
Dwie godzinki później na Beannafoliewen zgasł portal, w którym znikł elfi statek. Razem z nim odpłynęła wiedząca, jej księgi i notatki, zestaw ksiąg, które na drodze w Kaedwen zebrałem martwemu magowi z Ban Adr, aparatura z jaskini i trzy „kaczusie”. Został destylator i kadzie z mandragorowym zacierem, oraz martwa „kaczusia”. Culux nie chybił. Rany i zakażenie zabiły stwora dziś rano. Ciaran musiał obiecać elfce, iż osobiście dopilnuje fermentacji zacieru, przedestyluje i dostarczy jej produkt finalny. Na chwilę udałem się do jaskini i wróciłem z niej z odciętym łbem martwego stwora.
– Po co ci to? – spytała Aenevel.
– Musze przynieść dowód na ubicie potwora, by Gustaw aep Dahy zapłacił nam za wykonanie misji.
– Ale my przecież…
– Spójrzmy na to pragmatycznie. „Kaczusie” i ich właścicielka odpłynęły, poletka mandragory przestaną być niszczone. Misja wykonana, wynagrodzenie nam się po prostu należy, a że klient oczekuje martwej bestii, to ją dostanie.
– Gustaw, jak dowie się, że zabiliśmy Damirda, to nas raczej powiesi, a nie zapłacił.
– Ranisz mnie takimi podejrzeniami. Wszak nasz nieodżałowany towarzysz zginał bohatersko walcząc z potworem. Jego doczesne szczątki zawieziemy na plantację i pochowamy z honorami.
– Masz rację Konstantynie – rzucił Ciaran – zawieźmy go na plantację. Jak mówi przysłowie, mandragora dobrze rośnie na złych ludziach.
Całkiem ciekawą fabułę nam tu przedstawiłeś. Bohaterowie przypadli mi do gustu, choć ciągle zastanawiam się, jak półelfka zdołała polubić wiedźmina. Ogólnie czytało mi się nieźle, choć koniec końców nie wybija się to jakoś ponad typowy standard opowiadań ze świata Sapkowskiego.
Wykonanie mogłoby być lepsze w kwestii interpunkcji. Nierzadko zjadasz przecinki przed wołaczami ;P
Podsumowując: standardowy pokaz fajerwerków marki “wiedźmińskiej”. Niezłe, ale nie jakoś szczególnie poruszające.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Sympatyczna fabuła. Chyba za mało ponura jak na wiedźmińskie klimaty, ale nie narzekam.
Strasznie ten wiedźmin rozrzutny ze znakami. Czy ma się czas na układanie łapek, kiedy strzała już leci?
Gorzej z wykonaniem. Przecinki, zwłaszcza przy wołaczach. Zapis dialogów. Czasem jeszcze coś innego wyskoczy.
Na początek uderzyłem znakiem Ingi nie tylko w osadzone na krabich słupkach oczy bestii,
To Inga doczekała się swojego znaku? ;-)
Odciąłem w stawie jednego z tylnych pasikonikowatych odnóży,
Coś się posypawszy.
– Na pewno chcesz tą niespodziankę?
Tę niespodziankę. Chyba hrabiemu wypada wyrażać się poprawnie.
– Tylko widzisz, wieczorem znaleźliśmy tę jego kuszę niewystrzeloną, a bełty rozsypane dokoła.
Po czym poznać, że kusza jest niewystrzelona? Coś oprócz braku zapachu prochu? ;-)
Babska logika rządzi!
NoWhereMan nie wiem czy ona polubi tego wiedźmina. Może na tej zasadzie na jakiej się lubi koty, tzn wykorzystują cię, a i tak je karmisz ;)
Finklo wychodzę z założenia, że ten wiedźmin jest ze Szkoły Kota i powinien być inny niż wiedźmini ze Szkoły Wilka. Trochę na tej zasadzie na jakiej różnią się psy od kotów. Jako że opowiadanie było mało mroczne to teraz posłużę się mrocznym przykładem :D Zdarza się że właściciel umiera. Pies w takim wypadku potrafi latami czekać na niego w miejscu gdzie to się stało, albo przy grobie na cmentarzu, kot po prostu znajduje sobie inną osobę która ma go dokarmiać.
Wiedźmin z opowiadania w tym przypadku kombinuje aby misje wykonywać przy minimalnym wysiłku.
Co do rozrzutności przy znakach, to niewątpliwie wpływ gry :D
“Po czym poznać, że kusza jest niewystrzelona? Coś oprócz braku zapachu prochu? ;-)”
Wiesz zastanawiałem się nad tym sformułowaniem, wyszło mi że “niewystrzelona” brzmi lepiej niż “niewyszyta” :D
W obydwu przypadkach poznać to można by po tym, że cięciwa jest napięta i np bełt leży na łożu. Powiedzmy, że w tym przypadku po prostu była napięta cięciwa a bełty leżały obok.
Ech, wszędzie ten wpływ gier…
Z kuszą nie chodziło mi o określenie (a pal licho, jak to nazwiesz), tylko o dowód, że jej nie używano. Bo przecież można wystrzelić, a potem znowu napiąć. Choćby z pięć razy.
Babska logika rządzi!
Choć wiedźmin miał do wykonana typowe zadanie, uporał się z nim skutecznie, przy czym cała historia okazała się naprawdę nieźle wymyślona i takoż opowiedziana. Czytałam z przyjemnością, która byłaby znacznie większa, gdyby różne usterki nie zakłócały płynności lektury.
…mają przybywających na oku. Odruchowo rzuciłem okiem… –> Powtórzenie.
Lokal o poetyckiej nazwie „Płatki róż” miał opinię najlepszego zamtuzu w mieście. –> Lokal o poetyckiej nazwie „Płatki Róż” miał opinię najlepszego zamtuza w mieście.
– Witam waszą eminencję – rzekłem grzecznie.
– Witaj Konstantynie. – Koordynator powitał mnie… –> Czynie za dużo powitań, szczególnie że dwa zdania dalej witana jest jeszcze elfka?
Dotychczasowe metody ich rozwiązania zawiodły. Wedle dostępnych informacji ich natura sugeruje, iż do ich rozwiązania… –> Powtórzenia.
Chwile później na stole pojawiły się przekąski… –> Literówka.
…mógł liczyć jedynie wytrzymałość zbroi. –> …mógł liczyć jedynie na wytrzymałość zbroi.
Ferdynand upił z z piersiówki solidny łyk… –> Dwa grzybki w barszczyku.
Wyminąłem ją piruetem, podcinając nogą. –> Piruet, o ile wiem, to obrót wokół własnej osi, więc jak, wirując w miejscu, można kogoś wyminąć.
– Zabije jeśli spróbujesz mnie tknąć! – Krzyczała dziewczyna. –> – Zabiję, jeśli spróbujesz mnie tknąć! – krzyczała dziewczyna.
Równocześnie skazuję ją na banicję i zakazuje pod karą śmierci… –> Literówka.
Nean aep Manis poprawił się na krześle, przegryzł daktyle z tacy po czym rzekł. –> Czy poprzegryzał leżące daktyle, czy raczej: …przegryzł daktylem z tacy, po czym rzekł.
…w ten sposób cesarz pozbył swojej dawnej kochanki. –> …w ten sposób cesarz pozbył się swojej dawnej kochanki.
– Od paru miesięcy dostaję paniczne listy… –> Listy mogą zawierać treści wywołujce panikę czytającego, ale nie wydaje mi się, aby można powiedzieć, że listy są paniczne.
Podróż był uciążliwa… –> Literówka.
…wieczorem znaleźliśmy tę jego kuszę niewystrzeloną… –> Z czego strzela się kuszami?
– Skoro ta roślina jest tak niebezpieczna, to po co się ją hoduje? –> Raczej: …to po co się ją uprawia?
…są wynikiem sabotażu ze strony konkuretów… –> Literówka.
Potem przespacerowaliśmy się w te, gdzie znaleziono ciała i te gdzie leżała kusza. –> Potem przespacerowaliśmy się w to, gdzie znaleziono ciała i to, gdzie leżała kusza.
Jutro w południe spróbuję zapolować na tą istotę. –> …na tę istotę.
…przejść koło niej w głąb szczeliny. Wiedźmiński medalion zadrgał ostrzegawczo. Z głębi szczeliny zbliżało się… –> Nie brzmi to najlepiej.
Teraz trzeba zakończyć tą potyczkę… –> Teraz trzeba zakończyć tę potyczkę…
Na chwile udałem się do jaskini… –> Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Poprawki naniesione
Cieszę się, że uznałeś je za przydatne. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Interesujący tekst z typową wiedźmińską fabułą. Na uwagę zasługuję tutaj wiedźmin – to chyba pierwszy tekst, w którym czułem do głównego bohatera-wiedźmina antypatię. Wyszedł Ci zwykły morderca (bo jakie miał powody, żeby zabić Damirda? że ten go wkurzał i się przechwalał? że chciał zabić potwora albo osobę odpowiedzialną za wiele zbrodni?).
Ten wiedźmin z założenia miał się różnić od Geralta jak kot od psa. Tak jak Biały Wilk miał skłonność do poświęcenia się tak Rysi Pazur ma skłonność do egoizmu.
Czy elfia magiczka była odpowiedzialna za jakąkolwiek zbrodnię? Jej “kaczusie” zbierały liście mandragory zanim pojawiła się plantacja. Ludzie przysyłani przez Gustawa aep Dahy nie zostali przez nie zabici. Wykończyły ich opary mandragory. Adalbert mówił o tym wyraźnie.
W świecie Sapkowskiego wiedźmini ze Szkoły Kota, a w niej szkolono Felisa, bywali skrytobójcami. Nie oznacza to jednak, że Konstantyn zabił Damirda z powodu socjopatycznych skłonności. Ten wiedźmin pracuje dla elfów z miasta nad “Zapomnianą Zatoką” i jest lojalny swym pracodawcom. W opowiadaniu jest o tym wspomniane. U Ciarana dostrzegł pierścień więc wiedział, iż też ma do czynienia z kimś, kto wykonuje misje dla jego pracodawcy. Likwidacja Damirda umożliwiła optymalne wykonie kilku misji na raz. Elfy dostały magiczkę, co prawda alkoholiczkę, ale z wiedzą o transmutacji. Gustaw stracił człowieka, ale za to na plantacji będzie miał spokój. W zasadzie wszyscy są z tego rozwiązania zadowoleni, no może poza Damirdem, ale akurat on nie protestuje ;)
– Rysi Pazurze[+,] miło cię widzieć
Jak masz wołacz, zawsze jest przecinek.
Zebrane informacje sugeruje, iż do ich rozwiązania niezbędna może być twoja specyficzna wiedza i umiejętności.
Informacje sugerują.
Półelfka nazywa się Aenvel czy Aenwew?
Pieczę nad wszystkim pełnił tu[-,] niejaki Adalbert Stralsund.
Czasami stawiasz przecinki w dziwnych miejscach, częściej ich brakuje :(
problemy na plantacji są wynikiem sabotażu ze strony konkurętów
Konkurentów.
Fajne :)
Przynoszę radość :)