- Opowiadanie: emilhoff - Cztery noce cz.4 ostatnia

Cztery noce cz.4 ostatnia

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cztery noce cz.4 ostatnia

Serce zabiło mocniej w Jurkowej piersi, miał bowiem przed sobą to, czego istnienie wprawdzie przewidział, lecz w które w głębi ducha wątpił – pamiętnik hrabiego Karmenowa.

 

Jurko zaczął czytać, ciesząc się w duchu, że hrabia nie prowadził swych zapisków w starej mowie Cesarstwa Nolibońskiego, ograniczając się jedynie do zapisania tytułu swego dzieła i własnego imienia w tym właśnie języku. Dialekt staronoliboński uchodził wprawdzie w całym prawowiernym świecie za piękną mowę władców, kapłanów, naukowców i artystów, jednak w dzikich ostępach Otrewanii jego znajomość wśród szlachty była nikła – na szczęście dla jednookiego rabusia.

Jurko napotkał jednak pewne trudności w odczytywaniu tekstu – nie tylko ze względu na fatalny charakter pisma wielmoży, ale też z uwagi na gwarę, którą posługiwał się w swym pamiętniku. Narzecze było tak starodawne, że jednooki miał miejscami problemy z odczytaniem znaczeń poszczególnych wyrazów, fraz, całych zdań. Mężczyzna już zaczął zachodzić w głowę, jak wsteczny trzeba mieć umysł, by silić się na tak przebrzmiałe sformułowania, kiedy nagle jedna z kart rozpadła mu się w palcach.

Jurko przez chwilę nie oddychał, bojąc się zniszczyć resztę bezcennych notatek. Najwyraźniej hrabia nie silił się na stylizowanie języka – w czasach, gdy powstawały pierwsze zapiski w jego pamiętniku, zapomniana niemal gwara była w powszechnym użyciu.

Albo ten człowiek jest stary jak ten zamek, albo jego ojciec lub dziad nosili to samo imię, pomyślał Jurko, mając nadzieję, że pamiętnik nie okaże się śmieciem z minionej epoki, zupełnie nieprzydatnym w jego obecnej sytuacji.

Pierwsze stronice pamiętnika opowiadały historię młodzieńczych lat hrabiego Karmenowa – które ten przeżywał ponad dwieście wiosen temu. Ignacy, szumnie nazywający sam siebie Ignatiusem, prowadził hulaszczy żywot aż do czasu, kiedy ojciec – Gustaw – znalazł mu godną partię, córkę bojara, którego ziemie przylegały do włości Karmenowów. Ignacy ożenił się z Mariszką, lecz długo nie mieli dzieci. Dopiero po dwudziestu pięciu latach, kiedy para zaczynała już przekwitać, Sangozen pozwolił wreszcie Mariszce wejść w stan błogosławiony i urodzić córę, Ewę. Był to prawdziwy cud.

Albo to wyjątkowy zbieg okoliczności i imion, albo oni naprawdę mają po dwieście lat, pomyślał Jurko i natychmiast się poprawił – mieli po dwieście lat. Przeżyli dwieście wiosen z okładem, a potem spotkali nas.

Jednooki czytał dalej. Ignacy przejął schedę po ojcu, kiedy stary Karmenow umarł na ospę. Epidemia zebrała straszliwe żniwo, jednak Ignacy chwalił się w swym pamiętniku, że jego poddani nie chorowali, a to dzięki zaklęciu, które rzucił z pomocą pewnego wędrownego magika, podającego się za zbiegłego z odległego Kadnafaru kapłana. Jednocześnie Ignacy specjalnie pozwolił ojcu zachorować, by szybciej przejąć jego majątek, zaś z domniemanym kapłanem przestał się rozstawać.

Kawał był z ciebie skurwysyna, pomyślał rabuś. Magia była zakazana we wszystkich prawowiernych królestwach, a za bratanie się z pogańskim kapłanem, pochodzącym z kraju, w którym powszechne było ożywianie umarłych, karą nie była śmierć, lecz długoletnie tortury, po których koniec życia – ostateczny kres bólu – był nagrodą.

Ignacy, który po pogrzebie ojca przyjął jego imię i stał się Ignacym Gustawem, był okrutnym władcą. Gardził swymi poddanymi i nie żałował im batów ani stryczków; był dumny z wynalezienia trzeciej metody nabijania człowieka na pal i wkrótce ta forma zadawania śmierci stała się jego ulubioną.

Po trzydziestu latach okrutnych rządów – i pięciu od narodziny Ewy – hrabia doczekał się syna. Ponieważ Ignacy i jego żona byli już wtedy – jak na warunki otrewańskie – w podeszłym wieku, narodziny chłopca – Illama – stały się okoliczną sensacją, a dla Karmenowów powodem wielkiej radości: oto pojawił się długo oczekiwany dziedzic rodzinnej fortuny i wpływów. Jednak wkrótce na dom Karmenowów – czy raczej zamek – spadła straszna tragedia. Synek hrabiostwa zachorował na trąd; był to jedyny przypadek choroby, nie było mowy o kolejnej zarazie. Ignacy oszalał z gniewu i oskarżył swego najwierniejszego towarzysza, powiernika sekretów i doradcę, owego kadnafarskiego kapłana, o rzucenie klątwy na chłopca. Kapłan miał pragnąć śmierci Illama z prostego powodu: bał się, że prawowity syn hrabiego odziedziczy po nim wszystkie dobra, tymczasem od trzydziestu lat magik wkradał się w łaski Ignacego, by przejąć jego majątek w przypadku braku męskiego potomka hrabiego.

Kimkolwiek był naprawdę, kapłanem zbiegłym ze starożytnego królestwa czy zdolnym kłamcą i szarlatanem, długoletni towarzysz hrabiego Karmenowa został zabity przez upalowanie.

Tymczasem trąd zżerał ciało małego Illama – choroba postępowała powoli, minęły dwa lata, w czasie których chłopiec cierpiał męki, a jego rodzice rozpaczliwie szukali lekarstwa Ne jego przypadłość. Gdy najlepsi medycy nie pomogli mu, Ignacy zwrócił się w stronę magii, którą przecież kiedyś z sukcesami stosował. Zaczął żałować, że zabił swego kapłana, rozpoczął bowiem studia nad sztuką nekromancji, pozwalającą oszukiwać śmierć, praktykowaną ze szczególnym powodzeniem w odległym Kadnafarze. Ignacy wiązał z tą plugawą magią szansę na uleczenie Illama, lub przynajmniej wyrwanie go z objęć śmierci.

W końcu wiosną, sto pięćdziesiąt lat temu, Ignacy Gustaw Karmenow zostawił żonę, córkę i synka, i wyruszył w podróż na zachód, do pogańskich królestw. Powrócił po pięciu latach, wiózł ze sobą wiele skarbów, pięciu pomocników i kilka ogromnych skrzyń. Gospodarka tej części Otrewanii rozruszała się w owym okresie, bowiem Karmenowowie zaczęli na szeroką skalę zlecać mieszkańcom swych własnych oraz okolicznych włości liczne prace kamieniarskie, kowalskie, ciesielskie i tym podobne. Sprowadzono zza granicy architektów i złotmistrzów; wszystkim tym gorączkowym przygotowaniom przyglądała się z boku piątka cudzoziemców, przywiezionych przez hrabiego z jego dalekiej, lecz nie opisanej szczegółowo w pamiętniku, wyprawy.

Pomiędzy kartami księgi Jurko znalazł zapieczętowaną kopertę. Otworzył ją nożem do papieru i wyciągnął z niej plik pożółkłych kart. Słońce miało się już ku zachodowi, więc rabuś zdjął kilka świec z drewnianego żyrandola, przytwierdził je do pulpitu, przy którym czytał, i pozapalał; w drżącym blasku płomieni przyglądał się rysunkom umieszczonym na znalezionych w kopercie kartkach.

Były to plany machiny, którą kompania Jurka odnalazła na swoją zgubę w skarbcu Karmenowów, niemal półtora wieku po jej zbudowaniu. Plany sfinksa.

Ale nie tylko. Jurko znalazł też szkic zamku Karmenowów, bez baszty wznoszącej się dziś nad lewym skrzydłem głównego stołpu. Inna kartka zawierała plany budowy tej właśnie wieży, z uwzględnieniem posągu stojącego na środku komnaty.

Cała wieża jest specjalnie dla ciebie, pomyślał jednooki mężczyzna i przypomniał sobie drżenie ścian i ciepło desek pod stopami, które towarzyszyło jemu i Longinusowi, gdy szli na spotkanie ze sfinksem. Maszyna była większa i groźniejsza, niż obaj mogli wtedy przypuszczać.

 

Noc czwarta: Zawsze jest jakiś hrabia

Jurko pospiesznie powrócił do lektury. Karmenow, ku jego radości, zapisał wiele kart swego pamiętnika, wyłuszczając z niejaką dumą niuanse swego iście diabolicznego planu.

Sprowadzeni z Kadnafaru magowie – owi cudzoziemcy, którzy przez okres budowy sfinksa snuli się po zamku hrabiego, korzystając z wszelkich wygód – mieli rzucić na złowrogą maszynę klątwę, która wprawi ją w ruch i dzięki temu pozwoli hrabiemu uzyskać dla siebie i swojej rodziny to, czego gorąco zapragnął, widząc męki swego synka i czując, jak jego samego dosięga starość: nieśmiertelność. Hrabia Ignacy Gustaw Karmenow zaplanował sobie, że z pomocą plugawej magii kadnafarskich nekromantów wyleczy swego synka i utrzyma jego wraz z całym swym rodem przy życiu – na wieczność.

Jurko, czytając, splunął odruchowo na podłogę. Plany hrabiego świadczyły nie tylko o jego szaleństwie i nieskończonej pysze – były bluźniercze. Lecz skoro Ignacy uciekał się do pomocy pogańskich czarowników, myślał Jurko, musiał się dawno odwrócić od Boga. Być może zaraz po tym, jak lekarze wykryli trąd u jego jedynego syna.

W starożytnym Kadnafarze, kraju piramid, powszechne było ożywianie umarłych – martwi słudzy nie ustawali w swej pracy, lecz służyli nadal swym panom, a potem ich potomkom, dopóki nie rozpadli się w proch; zabici żołnierze opuszczali swe groby na rozkaz potężnych nekromantów i formowali upiorne kohorty, walczące bez wytchnienia dla swych faraonów. Jednak wirtuozeria, jaką kadnafarscy kapłani osiągnęli w ponurej sztuce nekromancji, pozwalała im nie tylko ożywiać umarłych, lecz także oszukiwać śmierć na inne sposoby. Wyuczeni na starożytnych papirusach magicy odkryli bowiem sposób, jak odsunąć śmierć od człowieka, dając mu niemal wieczne życie i nie narażając przy tym na rozpad ciała, jak to się działo w przypadku zwykłych ożywieńców.

Przywilej wiecznego życia należny był tylko władcom Kadnafaru i zazdrośnie strzeżony, zaś droga do osiągnięcia tego wspaniałego daru, nieśmiertelności, była największą tajemnicą królestwa, ujawnienie jej bowiem groziłoby powszechnym buntem i rozpadem państwa. Aby bowiem uczynić się nieśmiertelnym, człowiek musiał zbudować sfinksa, który nie był zwykłą rzeźbą ani też zwyczajną machiną – stanowił subtelne połączenie ziemskiej techniki i potężnej mocy, którą czerpał z zaświatów. Sfinks był zarazem ołtarzem starożytnych bogów, jak i odrzwiami do krain, po których nawet oni bali się chadzać.

Sfinks wymagał ofiar. Życie za życie, ciało za ciało, krew za krew, kości za kości. Faraon mógł przeżyć tyle ludzkich żyć, ile złożył w ofierze sfinksowi, pozwalając mu pożerać ludzkie ciała. Kadnafarczycy od małego uczeni byli przez kapłanów, że poświęcając się na ołtarzu boskiego króla zjednywali dla swych rodzin i miast jego łaski, w rzeczywistości było jednak odwrotnie: to od ich ofiar zależała boska moc faraona – jego nieśmiertelność.

Ignacy Karmenow starannie wybrał kapłanów, którzy mieli zakląć jego sfinksa, dając mu moc: wyszukał nekromantów wykluczonych spod prawa za spiski i przewiny wobec króla, których w Kadnafarze nie czekała już żadna przyszłość. Obiecał im wspaniałe bogactwa, a także możliwość pchnięcia naprzód wiedzy o nekromancji, sfinks Karmenowów miał być bowiem niezwykły i jedyny w swoim rodzaju. Machina – drzwi do mrocznych przestrzeni, nieznanych nawet pogańskim bogom – miała przecież zapewnić wieczne życie nie jednemu, lecz czworgu ludzi – w przypadku Illama nieśmiertelność oznaczała też powrót do zdrowia – wiecznego i niezależnego od niczego innego, jak tylko krwawych ofiar.

Pięciu kapłanów pomogło zaprojektować niepowtarzalnego sfinksa i nałożyło na niego odpowiednie klątwy. Karmenowowie położyli się spać, a kiedy wstali, nic w ich życiu nie miało już być takie jak dawniej.

Illam w ciągu jednej nocy wyzdrowiał – jego okaleczone gnilcem ciało zregenerowało się, trąd zniknął. Starcza słabość opuściła Ignacego i Mariszkę. Przez kilka pierwszych tygodni plugawa magia, płynąca w żyłach Karmenowów wraz z krwią, działała bez zarzutu. Rodzina hrabiego przestała odczuwać zmęczenie, głód, zanikła w jej członkach potrzeba snu. Ignacy Gustaw po raz pierwszy w życiu poczuł, że nic na świecie nie może zachwiać jego pozycją, zdruzgotać jego potęgi, bowiem nabrał przekonania, że oto stał się równy samemu Bogu.

Młody Illam, który już nigdy nie miał dorosnąć, zaczął korzystać z uroków życia, dotąd niedostępnych dla niego. Do zamku sprowadzano dzieci zaprzyjaźnionych z Karmenowami szlachciców, aby bawiły się z małym paniczem. Illam stał się prawdziwym oczkiem w głowie hrabiostwa, choć konieczność zapewnienia sobie dziedzica przestała spędzać sen z powiek Ignacego – sam miał przecież panować na swym zamku do końca wszystkich wieków.

Oczywiście, sukces Karmenowów zależał od zadowolenia piekielnej bestii, ukrytej w zamkowej wieży. Sfinksa należało karmić, a jego potworna dieta mogła nastręczać rodzinie hrabiego poważnych problemów. Początkowo Ignacy kazał służbie porywać dzieci z należących do rodziny wiosek, jednak szybko zaczął się obawiać, że przesądni stangreci, którzy bali się hrabiego od czasu wzniesienia trzeciej wieży w zamku, w końcu rozpuszczą języki i zbrodniczy proceder wyjdzie na jaw. Ignacy zaczął więc osobiście wyprawiać się na łowy – opuszczał zamek w nocy i uprowadzał śpiące dzieci z ich własnych chat. Odkrył przy tym dodatkowe moce, które uzyskał dzięki sfinksowi: był nadludzko silny, nie czuł zimna, potrafił przenikać przez przeszkody – żadna twierdza nie stanowiła przed nim osłony.

Poddani hrabiego, zorientowawszy się, że we wszystkich okolicznych wioskach giną synowie i córki prostych ludzi, podnieśli larum i wystosowali do Karmenowa delegację z prośbą, by jakoś rozwiązał ten problem, a najlepiej by sprowadził komisję kościelną w celu wypędzenia złego ducha. Strzygoń, wąpierz – tak nazywano upiora, który miał przenikać przez ściany i wykradać dzieci z ich własnych łóżek, pod nosem rodziców. Hrabia przystał na prośbę zatrwożonej ludności, uśmiechając się drwiąco – pozornie z zabobonnego lęku prostactwa przed strzygoniem, który przecież nie miał prawa istnieć, naprawdę zaś bawiło go to, jak blisko prawdy byli tym razem przesądni chłopi.

Rodzina Karmenowów uczestniczyła w rytuale egzorcyzmów, który odprawili kapłani Kościoła Sangozenowego, przybyli do jednej z należących do hrabiego wiosek. Egzorcyzm miał objąć wszystkie osiedla dotknięte plagą zaginięć dzieci. Uczestnictwo w rytuale okazało się dużym błędem Ignacego – święte przedmioty parzyły jego ręce, modlitwy raniły język, samo patrzenie na świętą księgę przyprawiało go o mdłości. Podobnie źle zniosły całą uroczystość Mariszka i Ewa – Illam ciągle mógł przebywać tylko w zamku: utrzymywał pozory, że wciąż jest chory na trąd. Hrabia postanowił zaczekać z ogłoszeniem nowiny o jego cudownym uzdrowieniu do chwili, w której zamieszanie związane z pierwszymi ofiarami sfinksa nieco się ułagodzi.

Dziwne reakcje Karmenowów nie uszły uwadze plebsu, który tłumnie przybył, by uczestniczyć w ceremonii egzorcyzmów. Od tamtego dnia poddani hrabiego zaczęli się go obawiać i omijać zamek swego pana szeroki łukiem.

Tymczasem sfinks stał się wybredny, a jego oddziaływanie na rodzinę hrabiego – złowieszcze. Karmenowowie przestali odczuwać smaki, krew odpłynęła z ich twarzy i warg. Zaniepokojony Ignacy zmuszony był udać się na kolejną wyprawę w celu zdobycia ofiar dla mechanicznej bestii, ku swemu przerażeniu odkrył jednak, że poza murami swego zamku gwałtownie słabnie, a za granicą najbliższej wioski traci niemal wszystkie siły. Postanowił zwiększyć liczbę składanych sfinksowi ofiar – zaczął skazywać swych poddanych na śmierć za najlżejsze przewinienia, skazanych zabierał do zamku – nikt postronny nie wiedział, co się tam z nimi działo. Któregoś razu Ignacy kazał upalować pół wioski, gdyż jeden z chłopów skradł hrabiowskiego konia, którego bojar umyślnie pozostawił pasącego się na drodze, bez uprzęży, która zdradziłaby tożsamość właściciela rumaka. Pod osłoną nocy wraz z Mariszką i Ewą pościągał z pali ciała zamordowanych i nakarmił nimi sfinksa.

Widząc pozytywne efekty swych zabiegów i odzyskawszy nieco sił, Karmenowowie zaczęli napadać na najbliższe wioski całą rodziną, chcąc nasycić swego sfinksa ciałami i krwią porywanych wieśniaków.

Terror i tajemnicze, masowe śmierci wyludniły dobra Karmenowów; ludzie opuszczali przetrzebione wioski, uchodząc z ziem, które uznali za przeklęte i nawiedzane przez złe moce. Powszechnie też zaczęto uważać, że źródłem tych mrocznych sił jest zamek hrabiego Ignacego. Bojar znów zaczął słabnąć i zrozumiał, że mordując dziesiątki swych poddanych nie zdoła nasycić sfinksa ani utrzymać swych mocy.

Ignacy całą noc radził się piątki swych nadwornych magów – nie wiedzieli oni jednak, czym mogą być spowodowane nieprzewidziane, uboczne efekty zaklęcia, sfinks Karmenowów był przecież jedyny w swoim rodzaju i skrywał zapewne liczne tajemnice. Doradzono jednak hrabiemu, by poszukał ofiar wśród ludzi szlachetniej krwi – w Kadnafarze tylko tacy mieli zaszczyt oddać swe życie na ołtarzu faraona.

Karmenowowie poczęli więc zabijać dzieci arystokratów, zapraszane do zamku, by dotrzymywały towarzystwa Illamowi – jego uzdrowienie od samego początku było szeroko rozgłaszane w kręgach otrewańskiej szlachty. Bojarzy chętnie wysyłali swe latorośli pod opiekę Karmenowów, chcąc zaprzyjaźnić swe potomstwo z dziedzicem Ignacego i wkupić się tym samym w jego łaski.

Oczywiście, zaginięcia dzieci arystokratów odbiły się szerokim echem całym państwie – Ignacy zarzekał się, że to z pewnością jacyś zwyrodnialcy napadali na zmierzające do jego zamku karety, bowiem żadne z dzieci nie dotarło do jego siedziby.

Hrabia zrozumiał jednak, że nie może dłużej karmić sfinksa potomstwem okolicznej szlachty, gdyż zbyt trudno było odsunąć od siebie podejrzenia. Z każdą godziną czując się coraz gorzej i widząc, że cała jego rodzina cierpi podobnie, Ignacy zdecydował się na desperacki krok. Naradził się ponownie ze swymi magami, którzy uznali, że przypuszczenia hrabiego mogą być słuszne: sfinks Karmenowów ma wyjątkową moc i wymaga wyjątkowych ofiar. Jedynym ratunkiem dla rodziny hrabiego było złożenie w ofierze dla sfinksa kogoś nie tylko szlachetnej krwi, ale obdarzonego niepowtarzalną mocą, cudownym darem – innymi słowy jednego z Karmenowów.

Kapłani kadnafarscy nie potrafili jednak przewidzieć skutków takiej ofiary: w pustynnym kraju nigdy nie karmiono sfinksów ludźmi, którym one same zapewniały nieśmiertelność. Pomysł wydawał się jednak słuszny: być może nieśmiertelny stałby się dla sfinksa niewyczerpanym źródłem pożywienia, które zażegnałoby konieczność składania dalszych ofiar i zapewniło nieskończone, wolne od podejrzeń życie pozostałym członkom hrabiowskiego rodu.

Ignacy długo wahał się, miotał po zamku, w końcu wraz z Mariszką udał się do komnat Illama i poprosił go o spełnienie ofiary dla dobra rodziny. Obiecał jednocześnie, że chłopiec nie umrze – sfinks ulegnie przebudowie tak, by mógł żywić się mocą Illama, nie robiąc mu przy tym krzywdy.

Illam zgodził się, uznawszy, że jeśli moc sfinksa opuści go, i tak umrze na trąd. Ignacy i Mariszka tulili go do siebie wiele godzin, potem zaś hrabia rozkazał kapłanom nałożenie na sfinksa zabezpieczających klątw, zaś sprowadzonym następnego dnia mechanikom i kamieniarzom – przebudowę bestii.

Jurko oderwał wzrok od linijek pisma i raz jeszcze spojrzał na projekt sfinksa. Na jednej stronie karty znajdował się rysunek znanej jednookiemu aż za dobrze rzeźby, na drugiej zaś nakreślono niezrozumiały techniczny plan wnętrza machiny; był też szkic czegoś, co przypominało wielkie łożysko, równie duży, pusty w środku walec, oraz całą plątaninę rur i przekładni, wypełniających cielsko sfinksa, a także podłogę i ściany wieży, w której się znajdował. Techniczny projekt opatrzony był kolumnami wyrysowanych ołówkiem hieroglifów, opatrzonych strzałkami, jakby do projektu wiele od siebie dodali kadnafarscy magowie – i zapewne tak właśnie było. Jurko zbliżył kartkę do oczu, chcąc odnaleźć daty lub wskazówki, mogące podpowiedzieć, czego właściwie dotyczą projekty na dwóch stronach pożółkłej karty. Ku własnemu zdziwieniu odnalazł pośród pokrywających plany notatek dwie daty, wyróżniające się spośród nieczytelnego pisma. Pierwszy projekt, przedstawiający prostego sfinksa spoczywającego w komnacie, w specjalnie dla niego wzniesionej wieży, był o ponad rok wcześniejszy od drugiego projektu.

Jurko zrozumiał, że początkowo sfinks Karmenowów był klasyczną złotą rzeźbą, którą można było otworzyć w celu wrzucenia do środka ludzkiej ofiary – na drugiej stronie karty widniał zaś projekt maszyny daleko bardziej zaawansowanej, mającej spijać żywotne soki z nieśmiertelnego Illama, nie zabijając go.

Jednooki wzdrygnął się i czytał dalej.

Sfinks był gotowy po miesiącu intensywnych prac – wszyscy robotnic zaangażowani w przebudowę wieży i samej machiny zniknęli; Jurko domyślał się, że stali się pierwszymi – tradycyjnymi – ofiarami bestii, mającymi wypróbować działanie jej nowej postaci. W końcu, pod czujnym okiem kadnafarskich kapłanów, otworzono posąg i w wygodnym łożysku umieszczono Illama. Chłopiec uparł się, by wziąć ze sobą maskę, którą nosił, gdy jego twarz toczył gnilec – miała mu ona przypominać o losie, jaki czekałby go poza sfinksem. Jak na tak młodą osobę był więc mądry i szlachetny, a hrabia w swym pamiętniku dawał liczne wyrazy swej dumy z syna.

W końcu machinę uruchomiono – pierś sfinksa zamknęła się, a Illam rzucił swym najbliższym ostatnie spojrzenie zanim zatonął w ciemności, panującej we wnętrzu złotej bestii.

Karmenowowie wrócili do sił. Ogłosili ze smutkiem, że Illam ponownie zachorował na trąd i został odizolowany od świata. Pełne współczucia listy zalały zamek hrabiego, on sam zaś wyprawił kilka wspaniałych przyjęć na cześć swego syna i jego lwiej odwagi, dającej mu siłę do zmagania się z okrutnym losem.

Ignacy Gustaw, Mariszka i Ewa cieszyli się nieśmiertelnością przez czternaście dekad; nie musieli składać potworowi więcej ofiar, pomysł hrabiego, choć okrutny, okazał się genialny. Wszystkie ta lata Illam spędził we wnętrzu sfinksa, kontaktując się ze światem jedynie poprzez dźwięk trąb, zamontowanych specjalnie w tym celu wewnątrz ciała posągu – mrożący krew w żyłach dźwięk przyzywał Mariszkę i Ewę, które mówiły do Illama – wiedziały bowiem, że chłopiec je słyszy – lub grały na zewnętrznych trąbach, ukrytych z kolei w rogach rzeźby, chcąc zbliżyć się jak najbardziej do małego Karmeowa i więżącego go sfinksa. Hrabia Ignacy spędzał zaś długie godziny, przyglądając się w milczeniu wykutej w złocie twarzy swego syna, która od zmiany projektu stała się nowym obliczem bestii. By zapobiec podejrzeniom gości, którzy od czasu do czasu dopuszczani byli przed sfinksa, Ignacy kazał wykuć maskę dla sfinksa, pod którą ukrywał ukochaną twarz przed niechcianymi spojrzeniami. Maska miała formę zwierzęcego pyska, bowiem hrabia, ciężko doświadczony przez złowrogą machinę, uznał w niej emanację mocy na wskroś złych i dał temu wyraz, nadając sfinksowi przerażający wygląd.

W ciągu tych stu czterdziestu lat Karmenowowie badali sfinksa i zapisywali swe obserwacje. Rozejrzawszy się pobieżnie po bibliotece Jurko znalazł kilka grubych tomów poświęconych w całości tajemnicom jedynej w swoim rodzaju maszyny, dającej nieśmiertelność czterem osobom i żywiącą się nieśmiertelnością jednej z nich. Okazało się, że zamknięty wewnątrz rzeźby Illam czuje moc, przenikającą sfinksa i rozlewającą się z niego po całym zamku – i może ją kontrolować, zwłaszcza w nocy. Dawało to Karmenowom wspaniałe możliwości obrony swej siedziby, gdyby zaszła taka konieczność. Jednak najbardziej szokująca obserwacja, którą poczynił hrabia w toku swych badań, znalazła się również w jego pamiętniku.

Illam, użyczający swych mocy sfinksowi, starzał się.

Nienaturalnie powoli, lecz nieubłaganie chłopiec dorastał, dojrzewał. Hrabia nie potrafił przewidzieć, jakie to będzie miało konsekwencje, obawiał się jednak, że jeśli proces się nie zatrzyma, Illam po wielu stuleciach w końcu zestarzeje się i umrze. Ta przerażająca myśl skłoniła Karmenowa do podjęcia zdecydowanych kroków i zrodziła w jego głowie myśl o wymianie Illama.

Pięciu kapłanów umarło ze starości na długo przed poczynieniem wstrząsającego odkrycia, Ignacy nie miał się więc kogo poradzić i pozostał sam z palącym problemem: jak wydobyć Illama ze sfinksa i zastąpić go kimś innym? Hrabia bał się, że ofiara z każdego innego człowieka nie wystarczy na długo, nie mógł też obdarzyć nieśmiertelnością dodatkowych osób – choćby swej zaufanej służby, Horacego i Swietlany – nie posiadał bowiem wiedzy ani mocy, niezbędnych do ingerowania w naturę sfinksa. Wyprawa do Kadnafaru również nie wchodziła w grę – Karmenowowie zachowywali swe moce w promieniu kilkudziesięciu mil od sfinksa. Poza polem oddziaływania plugawej magii, nieśmiertelni słabli tak gwałtownie, że być może nawet groziła im tak długo oszukiwana śmierć – tego jednak żaden z Karmenowów oczywiście nie sprawdził doświadczalnie. Sfinksa nie można było przenieść, rodzina hrabiego była więc uwięziona na obszarze obejmującym nieco ponad czwartą część kraju.

Hrabia Karmenow wpadł jednak na kolejny pomysł. Jeśli nie mógł szukać ofiar w dalekich krajach, postanowił zwabić je do siebie i ogłosił sprzedaż majątku.

Jurko przełknął ślinę. Doszedł najwyraźniej do momentu, w którym sam stał się częścią ponurej sagi rodziny Karmenowów.

Ignacy rozumował dość prosto. Bogaty szlachcic z ludnego miasta, który kupi jego zamek, szybko padnie ofiarą Illama, którego duch przenikał każdy kamień warowni. Zaginięcie nie minie bez echa – z pewnością wkrótce do zamku przybędą śledczy, mający wyjaśnić całą sprawę – będą to kolejne kąski dla sfinksa. Po nich zamek zajmie następny arystokrata, który również zaginie, a po nim jeszcze następny. Legendarne skarby rodziny przyzywać będą kolejne nieświadome zagrożenia ofiary.

Sfinks będzie zaspokajany ciałami ludzi z zewnątrz, arystokratów chcących osiedlić się w zamku i zwykłych rabusiów, łasych na zgromadzone u stóp bestii kosztowności – Illam zaś będzie mógł wyjść ze swego więzienia. Karmenowowie oczywiście nie opuszczą zamku, zimne mury pozostaną ich siedzibą; nieśmiertelni, obdarzeni mocą przenikania ścian, dbać będą o to, by sfinks był zawsze syty.

Ignacy zakładał, że sto czterdzieści lat żywienia się Illamem zapewniło sfinksowi pewien zapas energii – badania nad bestią sugerowały istnienie takiego efektu – i bestia zadowalać się będzie ciałami śmiertelników – przynajmniej przez jakiś czas.

Świece dopaliły się i zgasły bez ostrzeżenia, Jurka zalały ciemności. Chłodny wiatr wdzierał się do biblioteki przez wybite okno w salonie, uderzał o zamkowe wieże jak fale przypływu rozbijające się o morskie latarnie, huczał i wył w przeciągach, gontach starych dachów i paszczach gargulców.

Jurko zamknął oczy; jego palce dotykały skórzanych okładek „Memoriów" hrabiego. Świadomość, że odkąd przekroczył wraz z Kaelem, Angastem, Mikanem i Longinusem bramy siedziby Karmenowów, był niczym więcej, jak tylko nadprogramową przekąską dla sfinksa, zalała jego serce ponurą rozpaczą i odebrała siły do działania. Spędził wiele czasu nad księgą Ignacego, nie dowiedział się jednak, jak pokonać sfinksa, zrozumiał za to, że Illam czerpie z bestii moc, która dawała mu władzę nie tylko nad ciałami zabitych towarzyszy Jurka, ale i nad samym zamkiem. Jednooki pojął, że dopóki nie zbierze dostatecznej liczby ofiar, by się uwolnić, Illam nie przestanie zabijać, a duchy zamku nie pozwolą rabusiowi opuścić warowni.

Jurko otworzył oczy i odwrócił się w kierunku drzwi do salonu. Usłyszał ciche skrzypnięcie drewna, jakby ktoś delikatnie pchnął stare odrzwia. Jednooki wszedł do salonu, przeciął go i wkroczył do głównego holu.

Światło księżyca sączyło się przez wspaniałą rozetę, pozwalając oczom Jurka wydobyć z mroku zarysy sprzętów i osób znajdujących się w przepastnej komnacie. Zgodnie z jego domysłami, to Karmenowowie przestali odgrywać swe okrutne przedstawienie i wyszli ze spiżarki, do której przed trzema dniami wrzucili ich ciała kompani Jurka.

Ignacy Gustaw Karmenow jedną ręką obejmował swą małżonkę, drugą położył czule na ramieniu Ewy, która uśmiechała się słodko do Jurka. Po schodach, znajdujących się teraz po prawej ręce jednookiego, schodzili Mikan, Angast, Longinus i Kael, ich krok był jednak chwiejny, jakby ruchami mężczyzn kierowała zewnętrzna siła. Longinus trzymał za rękę chudego chłopca, nastolatka, owiniętego w brudny, biały całun, którego twarz zasłaniała srebrna maska trędowatych.

– Illam – powiedział Jurko głosem wypranym z emocji. – Wreszcie się pokazałeś.

– Sfinks jest teraz syty – oznajmił hrabia z mocą. – Illam mógł go opuścić. Potrzeba jeszcze jednej ofiary, by chłopiec nie musiał do niego wracać… na długo.

– Czemu nie pożarł włóczęgów? – zapytał Jurko, tknięty nagłą ciekawością. – Nie byli godni? Przecież moi towarzysze byli zwykłymi rabusiami i mordercami, a jednak zostali pożarci…

– Odwaga potrzebna do zabicia człowieka jest bardzo ceniona przez duchy sfinksów – odparł hrabia. – Jednak ci włóczędzy byli tchórzami, hienami, żerującymi na resztkach pozostawionych przez innych. Masz rację, nie byli godni sfinksa. Ale ty jesteś, jednooki rabusiu imieniem Jurko. Ty zabijałeś ludzi, często bezbronnych. Przy twoim intelekcie, tak dalece lepszym od wszystkiego, co reprezentowali twoi kompani – może poza Mikanem – liczne morderstwa stają się wyjątkowo… wartościowe.

Jurko skinął głową bez szczególnego przejęcia – czuł teraz rodzaj odprężenia, które sprowadza na człowieka świadomość nieuchronności losu. Mężczyzna zadał następne pytanie:

– Czemu od razu nie zacząłeś ściągać do zamku ofiar bez dbałości o konsekwencje? – Rabuś zmarszczył brwi. – Jesteście wszyscy nieśmiertelni, mogliście od początku prowadzić życie…

– Życie pająków? – przerwał mu Ignacy. – Mieliśmy czaić się w zamku jak pająki w sieci, kryjąc się w ścianach i zakamarkach, wabiąc pożywnych arystokratów do komnaty sfinksa? – Na twarzy hrabiego pojawił się wyraz zamyślenia, jego oczy zamgliły się, jakby zapatrzył się na swe wspomnienia. – Mogliśmy. Ale zrozum, chłopcze, że poznanie wszystkich możliwości, jakie dawał sfinks mnie i mojej rodzinie zajęło nam całe dekady. Samo uświadomienie sobie faktu nieśmiertelności przychodzi z trudem tak ograniczonym istotom jak ludzie. Wtedy, gdy sfinks posiadł Illama, nie chcieliśmy dalszych zmian, zbyt wiele już przeszliśmy jako rodzina. Jedyne życie, jakie znaliśmy i jakie mogliśmy prowadzić, to było życie arystokratów.

– I raptem postanowiłeś z nim skończyć, przestać dbać o pozory i wyciągnąć Illama z tej piekielnej machiny? Postanowiłeś zmienić się… w pająka?

– Po stu czterdziestu latach, chłopcze, wszystko się nudzi – odparł hrabia, a jego oczy znowu stały się przejrzyste; spojrzał bystro na Jurka, lecz w jego głosie pobrzmiał ton znużenia. – Ludzie nie są stworzeni do wieczności. Po stu czterdziestu latach świat stał się dla mnie – dla nas – szary. Moja małżonka zgodziła się ze mną, że pora zaryzykować i choćby zapłacić życiem, by rodzina znów była w komplecie. – Hrabia wskazał głową Illama, który stał nieruchomo, trzymając za ręce ożywione ciało Longinusa. – Jestem gotów stać się pająkiem, ale chcę mieć syna z powrotem u boku.

– Zabijesz mnie teraz? – Jurko przeniósł wzrok z hrabiego, przez sekundę patrzył na Mariszkę i Ewę, swych dawnych kompanów obdarzył jednym spojrzeniem, po czym skupił się na Illamie – jego pozbawiona wyrazu maska ziała cmentarnym chłodem.

– Nie. – Hrabia Karmenow zręcznym ruchem wysunął się z objęć żony i podszedł do swego syna. Delikatnie zdjął srebrną maskę z jego twarzy, odsłaniając urodziwe, pucołowate, a przede wszystkim zdradziecko niewinne oblicze nastolatka. – Twoi przyjaciele żyją, Jurko. Ale bardzo chcą umrzeć.

Illam wskazał brodą jednookiego rabusia. Czterej byli kompani Jurka ruszyli w jego stronę krokiem lalek poruszanych przez niewidoczne sznurki.

– Ty też będziesz żył – tłumaczył hrabia. – Sfinks nie pozwoli ci umrzeć, dopóki nie zastąpi was ktoś inny – ktoś, kogo błękitna krew wystarczy za brudną posokę waszej piątki. Jak wiesz, spodziewamy się gościa, więc twoje zadanie będzie trwało krótko.

Jurko nie stawiał oporu, gdy zimne ręce kompanów objęły go mocno, a ich niewidzące oczy skupiły się na jego twarzy. Wiedział, że to nie miałoby sensu.

– Jak mogą żyć, skoro widziałem ich oderwane głowy? – zapytał. Chciał to wiedzieć.

– Te głowy nie wyglądały na martwe, prawda? – odpowiedział hrabia pytaniem. Trzymając maskę Illama w dłoni, podszedł do Jurka. – Mój syn wykonał swoje zadanie jak prawdziwy Karmenow, bez słowa skargi cierpiąc dla rodziny przez sto czterdzieści lat. Dla jego własnego dobra odwołałem go z jego ponurego posterunku, teraz ktoś musi go zastąpić. Nie martw się jednak, to normalne, że ludzie odchodzą, jednak na ich miejsca przychodzą kolejni, a po nich kolejni i kolejni.

Hrabia odwrócił maskę w dłoniach i z pietyzmem nałożył ją na twarz Jurka. Widząc, jak zasłona opada mu na oczy, usta, nos, czując zimne srebro na skórze, niezdolny do poruszenia się, Jurko usłyszał ostatnie słowa hrabiego Karmenowa:

– Sam wiesz, jak to mówią moi biedni poddani. Zawsze jest jakiś hrabia!

● ● ●

Jurko ocknął się w kompletnej ciemności. Było mu gorąco i duszno, dotknął twarz, chcąc otrzeć z czoła pot, lecz pod palcami poczuł chłodny metal – maskę Illama. W jednej chwili wróciły mu wspomnienia i pojął, gdzie jest; ogarnęło go przerażenie. Mężczyzna zaczął walić pięściami w stalowe ściany swego więzienia, kopać wściekle i krzyczeć – jego wrzaskom, niesłyszalnym z zewnątrz, towarzyszyły głębokie, żałosne, urywane tony muzyki sfinksa, które jego nowa ofiara wydobywała nieświadomie, dmąc w wewnętrzne trąby maszyny.

Panika nie opuszczała rabusia przez pół godziny – potem siły go opuściły i osunął się, spoczął w wewnętrznym łożysku sfinksa, tak długo zajmowanym przez dorastającego powoli Illama. Jurko czuł tępy ból w całym ciele, jakby ssanie, które nie pozwalało mu zmrużyć oczu mimo wyczerpania fizycznego i psychicznego. Czy to sfinks mnie pożera? – pomyślał. Jak długo zdołam wytrzymać, zanim zwariuję i pozostanę w brzuchu bestii na wieczność?

Boże, spraw, żebym już umarł. I pozwól wreszcie umrzeć moim biednym kompanom.

Jurko wiedział jednak, że ma zadanie do wykonania i żaden bóg mu nie pomoże, dopóki nie znajdzie swojego zastępcy. Mgliście przypomniał sobie wieczór przy ognisku, które jego kompania rozpaliła – wydawałoby się – całe wieki temu. Mikan odnalazł wtedy w papierach legisty imię nabywcy zamku Karmenowów.

Roderyk z Welimanu – Czerwony Kszatelanic, wielmoża z Nolibonu.

Jurko powtarzał sobie to imię bez przerwy przez wiele godzin, a przy tym wyciągał przed siebie ręce i zaciskał palce, nie gniewnie, lecz pożądliwie.

 

Koniec

 

 

 

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka