- Opowiadanie: emilhoff - Cztery Noce cz.3

Cztery Noce cz.3

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cztery Noce cz.3

Poszukiwania Mikana i czwórki właścicieli wozu, podobnie jak próby odnalezienia Angasta poprzedniego dnia, nie odniosły skutku. Jurko, już-nie-rudowłosy Kael i Longinus zdołali wprawdzie przeszukać jedynie dwa skrzydła zamku – do lewego dotarli tuż przed zapadnięciem nocy i żaden z mężczyzn nie miał ochoty zapuszczać się w mroczne korytarze – jednak całodzienne nawoływania, których echo rozchodziło się po całej budowli i które nie znalazły żadnego odzewu, jednoznacznie świadczyły o tym, że albo piątka zaginionych opuściła zamek, albo nie odpowiadała na krzyki, bo była martwa.

 

– Illam mógł też zakneblować ich i gdzieś ukryć – podsunął Longinus. Choć nigdy nie był lubiany przez swych kompanów, teraz budził ich współczucie: w poszukiwania brata wkładał serce i wszystkie siły, wykazując się niespotykaną dotąd u niego inicjatywą.

– Wrzeszczeliśmy cały dzień – stwierdził Jurko. – Musieli nas usłyszeć. Jutro przeszukamy lewe skrzydło i znajdziemy wszystkich.

– Wątpię – mruknął Kael od nosem. – Kiedy szukaliśmy Angasta, obeszliśmy cały zamek i gówno znaleźliśmy. Może powinniśmy się stąd wynieść?

Jurko i Longinus wymienili spojrzenia.

– Musimy znaleźć Mikana – stwierdził jednooki stanowczo. – No i nie możemy zostawić tego całego złota. Spakowanie go we trzech zajmie nam przynajmniej cały jeden dzień.

– Za część łupu kupisz sobie najlepszą perukę – podpowiedział Longinus.

– Może i prawda – stwierdził niechętnie Kael. – Ale tej nocy musimy wystawić warty.

– Dobry pomysł – przyznał Jurko. Stali w głównym holu i ostatnie promienie zachodzącego słońca wpadały przez dziesiątki barwnych szybek wspaniałej rozety, odbijając się w łysinie Kaela. Widowisko mogłoby być zabawne, gdyby nie wydarzenia całego dnia, poranka, i jeszcze poprzedniego dnia, kiedy zniknął Angast.

Może naprawdę są tu gdzieś tajne komnaty, myślał Jurko. Mikan i inni mogli je odkryć przypadkiem i zatrzasnąć się w ich wnętrzu… Nie, to głupie. Więc co? Nawet jeśli Illam – zakładając, że naprawdę istnieje, ale chyba mamy na to coraz więcej dowodów – jest mistrzem w posługiwaniu się brzytwą, jak podprowadził Mikana i czterech brudasów sprzed naszego nosa, nie mówiąc o ostrzyżeniu całego ciała Kaela? Musiał ich czymś zwabić, ale czym? Złotem? Mamy go w bród w skarbcu na górze. Jedzeniem? Też go pełno w zamkowej kuchni, dawno nie jedliśmy tak dobrze. Może… kobiety?

Jurko przypomniał sobie słowa przerażonego włóczęgi, jego opowieść o Ewie, która przyniosła mu jabłko, choć przecież Angast zrobił na niej użytek ze swego noża kilka godzin wcześniej. Zaszlachtował ją jak prosiaka, by uniknąć zbędnych eufemizmów. Teoria Mikana była przekonująca, ale czy w świetle ostatnich wydarzeń myśl o istnieniu duchów nie stała się jakby… mniej absurdalna?

Nie takie rzeczy działy się na tej ziemi, Jurko całkiem nieźle znał historię ponurej Otrewanii. Nazwę swą kraj brał od miasta Otrew, to zaś miano pochodziło bezpośrednio od nazwiska rodu Otrewów, którego członkowie podobno żywili się ludzką krwią. Jurko tylko raz był w Otrewie, miasto zrobiło na nim wielkie wrażenie: dachy drewnianych domostw niemal stykały się nad wąskimi, krętymi uliczkami, które niczym rzeki wpadające do morza wychodziły na ogromny plac, pośrodku którego wznosiła się wspaniała, smukła katedra. Świątynia patrzyła na miasto okiem okrągłego witraża, zajmującego niemal połowę frontonu; olśniewającej rozety, na której – być może – wzorowany był witraż zdobiący główny hol zamku Karmenowów. Ponad miastem wznosiła się twierdza, wmurowana w zbocze góry. Nocą, kiedy światła chwiały się w oknach wolnostojących wież i gigantycznych komnat, wykutych w surowej skale, wpuszczonych głęboko w mrok góry i wspartych tuzinami kolumn, grubych jak najstarsze drzewa, siedziba władców Otrewu wyglądała jak przyczajona nad miastem bestia o tysiącu zmrużonych oczu. Jurko, który podziwiając ten widok miał dziewięć lat, natychmiast wyobraził sobie, że światła to nie okna izb zamieszkałych przez ludzi, lecz zagubione na górskim zboczu dusze umarłych – idący powoli w kierunku miasta legion lamii, potępionych wyjców, garnących się do ciepła i zapachu ludzkiej krwi.

Nie spał potem przez cztery dni, lecz na całe życie zapamiętał nocną panoramę Otrewu, miasta, w którym życie toczyło się przed wszystkim w świetle księżyca. Dlaczego mieszkańcy metropolii nie lubili słońca, pozostawało tajemnicą – nie jedyną, którą ludzie wiązali ze spowitą mgłami krainą lasów i gór.

– To kto pierwszy robi za stójkę? – Z zamyślenia wyrwał Jurka natrętny głos Kaela. – Ja mogę, pewnie i tak nie zmrużę oka.

– Dobrze. Obudź mnie po trzech godzinach, potem ja obudzę Longinusa.

Trzej mężczyźni wrócili powoli do zamkowego salonu – Jurko pogrążony w domysłach, Longinus przybity jak nigdy, a Kael łysy jak kolano.

Noc trzecia: Z obfitości serca usta mówią

 

Kael siedział, wyprostowany sztywno, i nasłuchiwał. Przed chwilą ktoś wypowiedział jego imię, lecz mężczyzna nie chciał budzić towarzyszy, by nie wzięli go za tchórza, który każdy szept wiatru bierze za groźbę śmierci.

– M-Mikan? – zapytał cicho. Gadanie do siebie też nie wpłynęłoby dobrze na opinię o nim. – To t-ty?

Głos mu drżał, lecz nie ze strach, a z zimna. Mury zamczyska Karmenowów nocą stawały się lodowate, jakby nie tylko nie przetrzymywały dziennego ciepła, lecz tuż po zmierzchu wyrzucały je z siebie na zewnątrz i całą noc zionęły do komnat przetrawionym, stęchłym chłodem.

– Mówiłem, że to ja. Chodź. Tylko nie budź reszty.

To był Mikan, Kael poznał głos, poza tym żaden przeciąg nie mógł zmienić wycia wiatru w tak wyraźnie wypowiedziane słowa.

– Czemu m-mam nie budzić reszty? – wyjąkał.

– To oni są winni. Obcięli ci włosy, a ja uciekłem w nocy, żeby mnie nie zabili.

– C-co mówisz? – Kael miał pustkę w głowie, jakby jego umysł rozpadł się na kawałki i nie dawał poskładać. Młody rabuś nie był przygotowany na niesamowitość, która raptem opadła go ze wszystkich stron. – Czemu m-mieliby cię zabić?

– Bo znalazłem Angasta. Jego też chcieli zamordować – z zimną krwią! To wspólnicy!

– Wspólnicy w cz-czym? – Kael wciąż nie dowierzał własnym uszom, lecz mimowolnie podkulił nogi, by przypadkiem nie kopnąć i nie zbudzić Jurka lub Longinusa, i położył dłoń na rękojeści swego miecza.

– Chodź, pokażę ci. To tak straszne, że nie wiem, czy powinieneś to oglądać, ale inaczej mi nie uwierzysz. Idziesz?

– Ja n-nie wiem…

– Czekam w skarbcu, tam nas nie podsłuchają.

Głos Mikana umilkł, zapadła cisza. Kael nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, po czym podniósł się i ruszył do głównego holu. Jeśli oszalałem, pomyślał, wszystko, co mnie spotka, będzie wytworem mojego umysłu. Nic mi nie grozi. Mam nadzieję.

Mężczyzna wszedł do holu, a ogrom komnaty i zlegający ją mrok sprawiły, że poczuł się, jakby opuścił zamek i znalazł się na otwartej przestrzeni, gdzieś w dziczy, cudownie wolnej od kurzu i kamiennych ścian. Kael zadarł głowę, przez chwilę spodziewając się zobaczyć gwiazdy, dostrzegł jednak tylko kłęby pajęczyn szarzejące pod zamkowym sufitem. Wspiął się na schody i ruszył korytarzem w głąb lewego skrzyła zamku, a potem kręconymi schodami do baszty, w której znajdował się skarbiec Karmenowów.

Kiedy wszedł do mrocznej klatki schodowej, przeklął się za to, że nie wziął świec – ogarnęła go nieprzenikniona ciemność, a wąskie okno w komnacie na górze z pewnością nie zapewniało dość światła i mężczyzna domyślał się, że skarbiec również jest ciemny jak grób. W tej samej jednak chwili na ścianę ponad jego głową padła smuga światła, sącząca się najwyraźniej ze szczeliny pod drzwiami do skarbca.

Mikan zadbał o świece, pomyślał Kael i poczuł się pewniej. Duchy przecież nie potrzebują świec, prawda?

Mężczyzna wspiął się na kręte schody i pchnął drzwi do pomieszczenia, w którym przedwczoraj znaleźli więcej złota, niż mogliby sobie wymarzyć. Skarbiec był doskonale oświetlony – pozapalane świece zatknięte były w drogocenne świeczniki, stojące na regałach pośród pełnych kosztowności szkatuł i kuferków.

– Mikan? – Kael rozejrzał się po komnacie, pełnej chybotliwych cieni, lecz nigdzie nie widział niskiego włamywacza. Jego spojrzenie spoczęło na wielkim posągu, przedstawiającym bestię kucającą pośrodku izby. Płomyki świec odbijały się w złotych muskułach, pazurach i skrzydłach dziwadła, skrzyły się na zwierzęcym pysku. Mężczyzna poczuł na ten widok skurcz w żołądku – oznakę strachu – i splunął na posadzkę, patrząc w rozwarty pysk i utkwione gdzieś wysoko ponad drzwiami dzikie, utoczone ze złota ślepia rzeźby.

– Zaraz przyjdzie. – Kael odwrócił się, zaskoczony; wypracowanym ruchem dobył i wymierzył miecz prosto w pierś Angasta, który stanął w drzwiach wyjściowych.

Kael przez sekundę analizował sytuację, po czym opuścił ostrze.

– Angast! – zawołał, a w jego głosie zabrzmiała nieśmiała nuta wesołości. Schował miecz, zdjął z regału jeden ze złoconych świeczników i wyciągnął go przed siebie, oświetlając lepiej postać zaginionego towarzysza. – Gdzieś ty był! Szukaliśmy cię… Co ci się stało w twarz?

Na policzkach, brodzie, skroniach, wokół oczu i na grzebiecie nosa rosłego siepacza widoczne były głębokie blizny. Płomień świecy zmieniał te rany w rzeki głębokiego cienia, o poszarpanych brzegach.

– To Jurko i Longinus. To przez nich zaginąłem, ale znalazł mnie Mikan. Opowiedziałem mu wszystko i teraz jest tu ze mną.

– Co oni ci zrobili? – zapytał Kael, powoli przenosząc wzrok z poranionej twarzy na resztę postaci Angasta. Mężczyzna miał wymiętoszone, w kilku miejscach rozdarte ubranie i spuchnięty brzuch. Prawą dłoń osiłka zakrywały bandaże.

– Złamali mi palec i cztery żebra, dlatego tak spuchłem – wyjaśnił Angast tonem skargi. – Ale Mikan mnie opatrzył.

– Nie wiedziałem, że taki z niego medyk. Gdzie on właściwie jest?

– Przyjdzie, ale musisz stanąć bliżej środka – stwierdził Angast.

– Co? – nie zrozumiał Kael.

– Stań bliżej środka pokoju.

– Po co?

– Jest ciemno, nie widzę cię dokładnie.

– Na schodach jest dopiero ciemno, a jakoś nie rozbiłeś sobie o nic łba – mruknął Kael, lecz posłusznie cofnął się kilka korków do tyłu, w stronę środka pomieszczenia, zajmowanego przez złotą statuę. – Teraz dobrze?

– Tak. Musisz wiedzieć, że skłamałem w jednej sprawie.

Kael poczuł w okolicy żołądka kolejne ukłucie niepokoju.

– W jakiej sprawie? – zapytał, starając się, by jego głos brzmiał mocno i pewnie.

– W jednej sprawie, ale w drugiej mówiłem prawdę.

– Rozumiem, więc o czym skłamałeś?

– To nie Jurko i Longinus mnie skrzywdzili. Powiedziałem tak, żeby cię tutaj zwabić.

Kael nie czekał na dalsze sygnały od żołądka. Ponownie dobył miecza ze zręcznością zawodowego zabójcy i położył ostry jak żyletka koniuszek sztychu na grdyce Angasta.

– Coś za często wyciągam broń w twoim towarzystwie, nie uważasz? – syknął, maskując zdenerwowanie. – Nie wiem, co planujesz, skurwysynu, ale marne to żarty i lepiej uważaj, żebyś nie skończył z poderżniętym gardłem. Gdzie Mikan?

– To właśnie ta druga sprawa – stwierdził Angast, nieporuszony. – On przyjdzie, mówiłem prawdę.

– Skończ pierdolić! – Kael omiótł rozgorączkowanym wzrokiem komnatę. Byli w niej sami, on i Angast, a osiłek zagradzał swym cielskiem jedyną drogę ucieczki. – Co zrobiłeś z Mikanem? I dlaczego? Nic ci nie zrobiliśmy, miałeś dostać część łupu, jak każdy! Po co…

– Zjadłem go.

Kael zamilkł. Serce waliło mu jak młot.

– Co zrobiłeś?

– Zjadłem go.

Kael poczuł, jak dłoń ściskająca owiniętą drutem rękojeść miecza zaczyna mu się pocić.

– Jesteś pierdolonym psychopatą, Angast – warknął.

– Nie jestem.

– Jesteś, kurwa, psycholem pierdolonym!

– Nie jestem Angast.

Kiedy tylko dotarło do niego to, co powiedział cudownie odnaleziony rębajło, łysy rabuś, wiedziony impulsem, zrobił coś, co nawet jemu samemu wydało się czynem szaleńca – lecz jakże w tamtej chwili genialnym! Kael gwałtownie przesunął trzymany w ręku świecznik przed twarzą Angasta – w prawo i w lewo. Uważnie obserwował przy tym oczy osiłka i stwierdził, że się nie poruszyły. To znaczyło, że były martwe.

– Boże na wysokościach – rzekł głucho i pchnął, zatapiając miecz w szyi byłego kompana. Ostrze przebiło tchawicę osiłka i zachrobotało o jego kręgi szyjne; następny nieznaczny ruch ramienia Kaela i mordercza klinga wyszła przez kark Angasta, parując od krwi. Strumień posoki trysnął z potwornej rany.

Na twarzy rębajły nie drgnął ani jeden mięsień – jego ciężkie dłonie opadły na ramiona Kaela i przyciągnęły go do siebie. Łysy rabuś nie puścił miecza, w wyniku czego ostrze niemal w całości zagłębiło się w gardło Angasta. Osiłek przycisnął spanikowanego Kaela do swojej piersi, po czym odrzucił go potężnie, tak że mężczyzna przeleciał przez komnatę i wpadł na wypełnione butelkami z winem skrzynie. Rozległ się trzask tłuczonego szkła; skaleczony łokieć zaczął krwawić obficie, jednak Kael nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył, zmartwiały z przerażenia, jak Angast robi cztery kroki do przodu, a krew leje się szerokim strumieniem z jego rozciętego gardła, zmieniając barwę ubrań osiłka na ciemny brąz. W końcu siepacz zatrzymał się i powoli osunął na kolana. Pochylił głowę, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki, spomiędzy warg buchnęła krew.

Angast powoli otworzył usta, z początku tak, jakby chciał coś powiedzieć, potem szerzej, jak do krzyku, a potem jeszcze szerzej. Uniósł głowę i spojrzał martwymi oczami na Kaela akurat w momencie, w którym wypadła mu szczęka, mimo to mężczyzna nadal otwierał usta coraz szerzej. Kael patrzył na to wszystko, blady jak ściana. Stoczył się ze skrzynek, na które upadł, wsparł na łokciach i mimo bólu w jednym z nich zaczął przesuwać się jak najdalej od Angasta, w głąb skarbca. Mimo przerażenia, nie odrywał wzroku od upiornego pokazu, jaki rozgrywał się kilka metrów od niego. Policzki Angasta pękły, a rany przybrały kształt sięgającego uszu uśmiechu, przydając jego twarzy wyraz obłąkanej wesołości. W końcu, wśród jęku udręczonych mięśni i kości, usta mężczyzny, czy raczej to, co z nich zostało, przestały się otwierać.

Coś się w nich poruszyło.

Kael zakwilił ze strachu, gdy spomiędzy zębów Angasta wynurzył się zakrwawiony palec. Po nim, wśród przyprawiających o mdłości mlaśnięć, ukazało się męskie przedramię. Coś chrupnęło tak głośno, że gdyby Kael nie słyszał tego na własne uszy, nigdy by nie uwierzył, że kości mogą pękać z podobnym hukiem – to w pierś Angasta zapadła się, a z jego koszmarnych ust kaskadą spłynęły kosmyki ludzkich włosów. Palce sterczącej z gardła osiłka ręki zaczęły przebierać i drapać w posadzkę, jakby z niecierpliwością wyczekując pojawienia się głowy. Wreszcie doczekały się – wśród mlaśnięć i chrupnięć dobiegających z wnętrza ciała rębajły, spomiędzy jego zwisającej luźno żuchwy i górnej szczęki wynurzyła się znana Kaelowi głowa, oblepiona mokrymi od śliny i soków trawiennych włosami.

– M-Mikan? – pisnął Kael, wybałuszając oczy na byłego kompana, który niczym motyl z poczwarki, wydobywał się na świat z ciała Angasta.

Kolejne chrupnięcia i Mikan przepchnął na zewnątrz bark i drugie ramię: teraz wspierał się na rękach, przez chwilę jakby odpoczywał, po czym uniósł głowę.

Kael spojrzał w czarne jak dno piekła oczy srebrnej maski. Krzyknął, a dźwięk jego głosu podziałał najwyraźniej zachęcająco na Mikana, który pośród trzasków kości i stawów zaczął się szybciej wydobywać ze swego potwornego kokonu. Kiedy już zamaskowany mężczyzna wydobył się do połowy, z wilgotnym plaśnięciem upadł na bok, jakby wyczerpany swą koszmarną pracą. Kael zaczął panicznie odpychać się łokciami, by jak najbardziej oddalić się od potwora w masce, który być może kiedyś był jego przyjacielem. Jednak ponownie, na dźwięk przyspieszonego oddechu łysego rabusia, Mikan odżył; uniósł swe nowe, srebrne oblicze, jakby chciał przyjrzeć się Kaelowi, po czym wyrzucił przed siebie prawą rękę. Kael widział, jak mięśnie ramienia napinają się, gdy Mikan podciągał do przodu swoje na wpół wydobyte ciało i zezwłok Angasta – jak gigantyczny, ohydny ślimak. Następnie Mikan wyrzucił przed siebie lewe ramię i ponownie się podciągnął.

Ślimak pokonał metr, jeden z kilku bezcennych metrów, stanowiących teraz dla Kaela największy skarb, oddzielających go od szalonego koszmaru.

– Odejdź! – wrzasnął rabuś rozpaczliwie. – Proszę!

Mikan nie zwracał uwagi na płaczliwy ton Kaela, wciąż wytrwale czołgając się w jego kierunku, z mozołem ciągnąc wspólny ciężar dwóch ciał.

– Zostaw mnie! Błagam! – Kael cofał się coraz szybciej, aż w końcu uderzył w coś twardego. Kątem oka zobaczył, że to kolano złotego posągu. Rzeźba drżała i wydawała dźwięki niczym mechanizm olbrzymiego zegara.

W końcu, kiedy już niecały metr dzielił Kaela od zamaskowanego obłędu, Mikan wsparł się na jednej ręce, zaś drugą wyciągnął przed siebie. Trzymał w niej swój długi nóż. Kael odruchowo rzucił się do tyłu, a wtedy posąg za jego plecami otworzył się.

● ● ●

Jurko obudził się, a ponieważ nie pamiętał, by pełnił tej nocy wartę, zrozumiał, że ma kłopoty i gwałtownie zapragnął zapaść z powrotem w sen. Zwalczył jednak to pragnienie i otworzył swe jedyne oko. Zobaczył nad sobą wysoki, kamienny sufit, wsparty na krzyżowych żebrach. Był w zamkowym salonie. Ta myśl z jednej strony cieszyła go – nie został tej nocy porwany ani, co stwierdził, przeczesując palcami gęstą czuprynę, ogolony – z drugiej jednak przybiła go. Rabuś usiadł, przetarł pięściami oczy i rozejrzał się po komnacie. Longinus siedział na jednym z foteli, który przysunął pod okno, i kolistymi ruchami podłużnego kamienia ostrzył swój miecz, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w świat pod drugiej stronie brudnej szyby. Najpewniej to właśnie cichy zgrzyt ostrzałki trącej o stal obudził Jurka.

Kaela nigdzie nie było.

– Zniknął w nocy. – Longinus odpowiedział na pytanie, które dopiero kształtowało się w budzącym się powoli umyśle jednookiego. – Jestem na nogach od godziny, szukałem go, ale znalazłem tylko jego włosy.

Nietypowe stwierdzenie pomogło Jurkowi wrócić do pełni władz umysłowych.

– Jak to „znalazłeś jego włosy?"

– Są na bramie, razem z brudasami. Trudno to opisać, lepiej sam zobacz.

– Czuję, że mi się to nie spodoba – mruknął Jurko, lecz wstał prędko i ruszył do holu, zaintrygowany. Przeszedł przez ogromną komnatę, przeciągając się i drapiąc tu i ówdzie, wszedł pod kamiennym łukiem do wieży bramnej i stanął jak wryty. Otworzył szeroko usta, lecz zamiast wrzasku wydobył się z nich tylko zdławiony jęk.

Czterej mężczyźni, których Jurko włączył do swej kompanii ze względu na posiadany przez nich wóz i osiem ramion, pomocnych przy załadunku łupu, zostali… wkomponowani w główną bramę zamku Karmenowów. Kończyny, powykręcane w niewiarygodny sposób, zastygłe w wyrazie trwogi twarze – rozwarte usta o sinych wargach, wybałuszone, szkliste oczy – kości sterczące z ciała, strzaskane przez ogromną siłę i czarne od zakrzepłej krwi: wszystko to wisiało na belkach bramy, zalane słonecznym światłem, wpadającym przez zakratowane okno, umieszczone w sklepieniu wieży bramnej.

Jurko stał przez chwilę bez ruchu; krew odpłynęła mu z twarzy. Przemógł się w końcu i zbliżył do makabrycznej kompozycji, pchany rodzajem fascynacji i niezdrowej ciekawości.

Mężczyźni byli przywiązani do wrót – grube sploty rdzawej nici przyciskały do drewna ich piersi, szyje i ramiona. Jurko nie odważył się dotknąć niezwykłego materiału, ale sposób, w jaki układały się węzły i załamywało się na nich światło podpowiadał mu, że to najpewniej ludzkie włosy. Rdzawa barwa pozwalała jednoznacznie określić ich byłego właściciela.

Jurko z niejaką obojętnością zauważył, że jeden z mężczyzn został zawieszony na samym środku mniejszych drzwi, umieszczonych w prawym – patrząc od wewnątrz – skrzydle ogromnych wrót. Potrzaskane ramiona i poskręcane nogi oraz kark ofiary, a także grube sploty Kaelowych włosów skutecznie blokowały to jedyne znane Jurkowi wyjście z zamku.

Jednooki nie zaprzątał sobie tym głowy; odwrócił się od bramy, pochylił, oparł dłonie na kolanach i zwymiotował. Nie usłyszał cichych kroków Longinusa, który stanął w drzwiach do głównego holu, przyglądając się stamtąd obojętnie zamkowej bramie.

– Drzwi są zablokowane – stwierdził.

– Wiem – parsknął Jurko; torsje wciąż wprawiały jego ciało w drżenie. Otarł usta i uniósł głowę, patrząc załzawionymi oczyma na jedynego pozostałego przy życiu towarzysza. – Przetnie się stawy i jakoś wyjdziemy.

– Nie ma zamka.

– Głupi jesteś.

– Mówię, jak jest.

Jurko odwrócił się i zmrużył oczy; wpatrzył się w mniejsze drzwi, starając się jednocześnie unikać widoku rozpiętego na nich ciała. Longinus mówił prawdę: tam, gdzie jeszcze poprzedniego ranka był zamek, teraz czerniło się lite drewno. Tam, gdzie kończyło się drewno, zaczynał się kamień – nie było żadnej szpary, świadczącej o jakiejkolwiek możliwości otwarcia drzwi – byłych drzwi.

– To jakieś żarty – jęknął jednooki.

– Nie damy rady otworzyć tych głównych. – Longinus wskazał brodą na potężne wrota. – Służyły zapewne tylko do rozładunku powozów; potrzeba pokaźnej czeladzi, by je otworzyć, a pewnie i tak od dawna są wypaczone.

– A dobre wieści? – burknął Jurko.

– Słucham?

– Czy masz jakieś, kurwa, dobre wieści, panie Porzućcie Wszelką Nadzieję?

– Ach, to. Nie, nie mam.

Brat zaginionego Mikana wydawał się nie poruszony całą sytuacją; jego podkrążone oczy patrzyły spokojnie przed siebie, od czasu do czasu rzucając Jurkowi przyjazne spojrzenie. Chudy i wysoki, Longinus wyglądał jak zmumifikowany za życia. Do boku przytroczony miał długi i ciężki miecz, Jurko widział jednak na własne oczy, jak morderczą bronią stawał się ten kawał stali w żylastych rękach psychopaty.

– To co robimy? – Jednooki mężczyzna wyprostował się i podszedł do towarzysza. – Muszą być przecież inne wyjścia. Można też spróbować oknem…

– Kraty we wszystkich. W niektórych szkło, ale za szkłem kraty.

– Fakt. Więc poszukamy innego wyjścia; niemożliwe, żeby Karmenowowie puszczali służbę głównymi drzwiami, no i pewnie są też jakieś drzwi w kuchni, dla zaopatrzenia. Może jeszcze dodatkowe wyjście w piwnicy, na wypadek, gdyby rodzina musiała szybko i bez rozgłosu opuścić zamek.

Longinus kiwnął głową.

– Poszukamy.

● ● ●

Nie znaleźli.

Owszem, natknęli się w zamkowej kuchni na kawałek pustej ściany, otoczony kamiennym portalem. Spomiędzy cegieł sterczały długie drewniane drzazgi, zupełnie jakby…

– Te kamienie musiały zmiażdżyć drzwi, gdy się zsuwały – orzekł Jurko, zdając sobie sprawę z tego, jak dziwnie brzmiałyby te słowa, gdyby wypowiedział je w innym miejscu. Jednak doświadczenia kilku ostatnich dni nauczyły go, że w murach zamku hrabiego Karmenowa słowo „dziwne" nabierało zupełnie nowych znaczeń. – Były tu drzwi, ale teraz jest ściana.

Longinus skinął głową, godząc się z opinią jednookiego. Gdy szli korytarzem prowadzącym do głównego holu, zagadnął:

– Jak myślisz, dlaczego nas nie porwali?

Jurko spojrzał na niego przelotnie i spuścił głowę w zamyśleniu.

– Nie porwali nas… jeszcze.

– Ale czemu zostawili nas na koniec?

– Nie wiem… – Jednooki przystanął. – Longinusie, czy zabiłeś jakiegoś Karmenowa, kiedy wdarliśmy się do zamku?

– Nie.

– Ja też nie. Może to… Może dlatego jeszcze tu jesteśmy?

– Mikan też nie zabił żadnego – stwierdził Longinus, a głos niemal niezauważalnie mu zadrżał. – Zabił tego służącego, on nie był członkiem rodziny. A brudasy w ogóle nie miały krwi na rękach.

Jurko ponownie spuścił głowę, zawiedziony fiaskiem teorii, która umarła, nim się narodziła.

– Ja myślę, że to przypadek – powiedział Longinus po chwili milczenia. – To, co porwało Angasta, Mikana, Kaela i włóczęgów nie ma żadnego planu. Wybiera ofiary na chybił trafił.

– Tak myślisz? – Echo ich kroków stało się głębsze, gdy weszli do holu.

– Aha.

– Poczekaj. – Jurko spojrzał w kierunku potężnych, krytych dywanem schodów, niknących w mroku pod sklepieniem wielkiej komnaty. – Gdzie właściwie to się zaczęło? Gdzie zniknął Angast?

– Chyba w skarbcu – odparł Longinus. – Usłyszeliśmy ten dźwięk, a kiedy Mikan wpadł do komnaty, Angasta już nie było.

– Ten dźwięk pojawia się wtedy, jak dmuchnie się w rogi posągu – podchwycił Jurko. – Tego wielkiego, który stoi na środku izby. Te rogi to tak naprawdę jakby trąby; Angast dmuchnął w nie kilka razy, kiedy byłem w skarbcu razem z nim i Mikanem.

– I… czego to dowodzi? – Longinus zmarszczył brwi.

– Angast zniknął tuż po tym, jak usłyszeliśmy wtedy ten dźwięk. Ledwo urwała się… muzyka… a Mikan już był w skarbcu. To znaczy… To znaczy, że ten dźwięk ma coś wspólnego ze zniknięciem Angasta, prawda?

– To mógł być przypadek – mruknął Longinus. – Zadął w trąbę i wtedy coś go capnęło.

– Albo… Albo coś go capnęło, bo zadął w trąbę. Są inne możliwości?

Chudy mężczyzna uśmiechnął się chytrze.

– Tak. Pamiętasz pierwszą noc, zaraz po naszym wtargnięciu do zamku i zabójstwie Karmenowów? Wtedy też słyszeliśmy ten dźwięk, a jeszcze nie wiedzieliśmy o istnieniu posągu. Zadął ktoś inny. Więc jest jeszcze jedna możliwość: tamtego popołudnia dźwięk mógł rozlec się już po zniknięciu Angasta.

Jurko podrapał się po brodzie.

– Racja; w dodatku w dzień po włamaniu odkryliśmy skarbiec głównie dlatego, że poprowadziła nas właśnie ta upiorna muzyka…

– Czyli w zamku jest ktoś oprócz nas – podsumował Longinus. – Ale tego domyślaliśmy się na samym początku, kiedy dźwięk trąb wystraszył nas po raz pierwszy.

– No tak, ale jak zbadaliśmy posąg, wydało się możliwe, że to przeciąg powodował ruch powietrza i grę… – Jurko urwał. – To była jednak głupia teoria.

– Bardzo głupia – przytaknął Longinus.

– Ale wierzyliśmy w nią. Ja wierzyłem.

– Wszyscy chcieliśmy wierzyć, że ten… jak mu tam?

– Illam?

– Chcieliśmy wierzyć, że Illam jednak nie istnieje, prawda? Był dodatkowym problemem, a po znalezieniu skarbca nie mieliśmy już ochoty na uganianie się za nieśmiałymi, kryjącymi się po wieżach paniczami.

– Tak… Chyba tak właśnie myślałem.

– Powinniśmy więc przeszukać zamek i znaleźć tego Illama.

Jurko pokręcił głową.

– Bez sensu. Jest nas tylko dwóch, a on zna zamek lepiej od nas i może się przemieszczać. Nigdy go nie znajdziemy.

– Sam mówiłeś, że odkryliście skarbiec, bo poprowadził was dźwięk – jak się później okazało – trąby. To znaczy, że nasz niewidoczny towarzysz odwiedza skarbiec i lubi od czasu do czasu dmuchnąć potworowi w rogi. Możemy się przyczaić.

Jurko uśmiechnął się.

– Racja! – Uśmiech zniknął z jego twarzy tak samo szybko, jak się pojawił. – Ale kiedy weszliśmy po raz pierwszy do skarbca, nikogo tam nie było, a po zniknięciu Angasta przeszukaliśmy pomieszczenie pod kątem tajnych przejść – i nic.

– Może nie szukaliśmy dość dokładnie. Albo… – Longinus zamilkł i zamyślił się. Jurko obserwował go uważnie, czując narastające podniecenie.

– Albo co? Wykrztuśże wreszcie!

– Może w skarbcu naprawdę nie ma tajnych przejść – podjął Longinus. – Ale może są inne kryjówki.

– Co masz na myśli?

– Może po zniknięciu Angasta źle szukaliśmy, bo nie wzięliśmy pod uwagę, że najciemniej jest pod latarnią.

– Przestań pierdolić i mów po ludzku!

– Może Angast nigdzie się nie ruszał i ciągle tam jest – a Mikan i Kael razem z nim. Wszyscy są w skarbcu.

– Ale tam nie było tajnych…!

– Nie widzieliśmy całego pokoju. Mnóstwo miejsca zajmuje ten posąg. Obszukaliśmy wtedy posąg?

– Posąg to posąg, może i z trąbami, ale to ciągle tylko lita…

– Nie obszukaliśmy posągu, prawda?

Jurko przygryzł wargi.

– Wydawał się litą statuą – odparł. Sekundę potem plasnął się dłonią w czoło. – Pokrętła! Jebane pokrętła!

– Jakie pokrętła? – Tym razem Longinus nie zrozumiał.

Na twarzy Jurka pojawiły się rumieńce, w oczach na nowo rozgorzało podniecenie.

– Longinusie, byłeś w skarbcu tylko raz, prawda?

– Tak, jak szukaliśmy Angasta.

– Powiedz mi, jak wyglądała twarz posągu?

– Przecież byłeś tam ze mną…

– Opisz mi ją!

Longinus znowu zmarszczył brwi.

– Pamiętam ją dobrze. To nie była twarz, tylko pysk, długi jak u konia i rozwarty, pełen kłów. Nad pyskiem były duże oczy, a nad nimi długie, spływające na boki brwi.

Jurko chwycił Longinusa za kołnierz i przycisnął go do ściany.

– Co ty ro…?

– Longin! Jesteś pewien, że tak wyglądała rzeźba?

– Sam ją widziałeś, razem szukaliśmy Angasta!

– Boże, to muszą być jakieś czary, zaćmienie umysłu… – Jurko puścił Longinusa i złapał się za głowę. Przez chwilę milczał, potem wybuchnął: – Słuchaj! Ten pysk to tylko maska! Zdjąłem ją razem z Mikanem, pod spodem jest inna twarz i pokrętła na niej. Chcieliśmy je zbadać, ale Angast zadął w te rogi i… chyba zapomnieliśmy.

– Inna twarz? Z pokrętłami?

– Tak! – zawołał Jurko gorączkowo. – Pod tym pyskiem! Zdjęliśmy go tuż po tym, jak weszliśmy do skarbca po raz pierwszy, i chcieliśmy zobaczyć, do czego służą pokrętła, ale Angast odkrył źródło tego przerażającego dźwięku, te trąby, i skupiliśmy się na nich, zapomniawszy o gałkach na czole rzeźby! Potem, kiedy Angast zniknął, ja i najwyraźniej również Mikan nie pamiętaliśmy o pokrętłach, bo tyle się działo, sam wiesz, a ta zwierzęca maska, zakrywająca drugą twarz statuy, znów była na miejscu; Angast musiał ją założyć przed zniknięciem. Dlatego nie zbadaliśmy dokładnie posągu w czasie poszukiwań – o trąbach już wiedzieliśmy, zaś te gałki całkiem wypadły nam z głów.

– Więc twarz, którą widziałem, nie jest prawdziwym obliczem posągu? To maska, a pod nią są jakieś pokrętła, tak?

– Tak!

– I jak zeszliście na dół, żeby nas poinformować o znalezieniu skarbca, i zostawiliście Angasta samego w wieży, ta maska była zdjęta, tak?

– Owszem… o kurwa!

Longinus i Jurko wymienili spojrzenia.

– Angast mógł przekręcić te pokrętła – stwierdził Jurko głucho.

Twarz Longinusa przybrała zacięty wyraz.

– Jeśli właśnie to spowodowało jego zniknięcie, to znaczy, że ktoś inny nałożył z powrotem maskę na twarz rzeźby – kiedy Angasta już nie było.

– Chyba mamy naszego Illama i jego diabelskie narzędzie – stwierdził Jurko z mieszaniną satysfakcji i niepokoju w głosie.

– Oby tak było. – Longinus położył dłoń na głowicy miecza. – Nagadaliśmy się, teraz pora działać – chcę odnaleźć brata. Idziemy do skarbca, Porcelanowy, pokażesz mi drugą twarz bestii.

● ● ●

Bestia nie spała.

Skarbiec wypełniało niskie, natrętne buczenie, podłoga emanowała ciepłem, wydobywającym z desek zapach zgnilizny. Ściany drżały, a kiedy Longinus przyłożył ucho do kamienia tuż obok drzwi, usłyszał metaliczne zgrzyty i chrobot jakby setek trybów.

– Spodziewałem się czegoś niezwykłego, ale nie tego – mruknął chudy mężczyzna i odwrócił się do Jurka, który stał na środku komnaty z obnażonym mieczem i starał się dotykać podłogi jak najmniejszą powierzchnią stóp. Longinus dał mu znak głową, żeby podszedł do posągu, sam zaś wyciągnął swoją broń i obszedł rzeźbę z drugiej strony. Kiedy znalazł się na wyciągnięcie miecza od statuy, dźgnął lekko bok złotego potwora. – Złoto jest bardzo miękkie – oznajmił.

– Posąg jest ciepły – odparł Jurko, dotykając ostrożnie kolana rzeźby. – Tak jakby coś podgrzewało go od środka.

– Diabelska machina – mruknął Longinus. – Zdejmij tę maskę.

Jurko spojrzał w wytrzeszczone, zwierzęce oczy bestii, na jej długi, koński pysk, wysadzany zębami ostrymi jak noże. Doskonale pamiętał, jak nie tak dawno temu Mikan przyglądał się temu samemu obliczu kreatury, a potem Mikan odkrył drugą twarz potwora. Nie rozumiał, jak obaj mogli zapomnieć o tak intrygującym elemencie rzeźby – a może nie zapomnieli? Czy w czasie gorączkowych poszukiwań Angasta dwa pokrętła w litej statui ze złota mogły w czymś pomóc? Może po prostu nie uznali tego za ważne i w natłoku wrażeń zepchnęli obraz drugiej twarzy posągu gdzieś na dno umysłów? A może to jakieś cholerne czary?

Czy gdybym pomyślał o pokrętłach, kiedy szukaliśmy Angasta, Mikan i Kael byliby teraz z nami? – myślał Jurko. Czy mógłbym ich w ten sposób uratować? Tego się, kurwa, zaraz dowiem, ale czy mógłbym wcześniej…?

Nie – odpowiedział sam sobie – nie mógłbym. Wtedy nie wierzyłem, że rzeźba może porywać ludzi. Nie wierzyłem, że czterech mężczyzn może zniknąć, a następnego dnia pojawić się na zamkowej bramie – umocowani do niej włosami innego nieszczęśnika. Nie wierzyłem w takie rzeczy i nie brałem ich pod uwagę. Pokrętła były dla mnie tylko luźnymi śrubami, wystającymi z martwej bryły złota.

Jurko obszedł posąg i odwiązał łączące się na karku potwora druty. Przednia część ohydnej głowy zsunęła się na kolana istoty, a potem spadła na posadzkę z cichym stukiem.

Longinus przez chwilę przyglądał się drugiej, dużo bardziej ludzkiej twarzy rzeźby, o łagodnych rysach przystojnego mężczyzny.

– Myślisz, że kogoś przedstawia? – zapytał.

– Myślę, że to wyidealizowana projekcja erotycznych fascynacji rzeźbiarza, który zapewne kochał inaczej.

– Co to znaczy?

– To znaczy, żebyś nie zadawał durnych pytań. Przekręć pokrętła, tylko czekaj! – Dłoń Longinusa zawisła nad umieszczonymi w nowo odsłoniętym czole rzeźby gałkami. – Najpierw opukajmy ten majdan, może znajdziemy coś, co podpowie nam, czego się spodziewać.

Longinus skinął głową i pochylił się nad posągiem. W kilku miejscach dźgnął go mieczem, zaś Jurko przykucnął i zaczął badać tył statui.

– Zobacz! – zawołał i dotknął palcem miejsca na plecach potwora. – Tu jest jakby… szczelina.

– To tylko rzeźbiona linia, ma udawać łopatki…

– A zawiasy co mają udawać?

Longinus pochylił się nad miejscem w okolicach nerek kreatury, które wskazał Jurko. Rzeczywiście, paznokieć jednookiego mężczyzny stukał w coś, co mogło być małymi, subtelnymi zawiasami, umieszczonymi na wyżłobionej delikatnie linii, ciągnącej się od karku, przez plecy, aż do pośladków złotej bestii.

– Z drugiej strony jest to samo – powiedział towarzysz Jurka, przechylając głowę, by przyjrzeć się drugiemu bokowi rzeźby.

– Jeśli tu są zawiasy, to cały ten majdan otwiera się naprzód, w kierunku drzwi – ocenił Jurko. – Przekręć pokrętła i stań z lewej, ja będę z prawej i zobaczymy, co się stanie.

Kiedy Longinus wykonał polecenie jednookiego i zajął przydzieloną sobie pozycję, razem obserwowali, jak złota bestia ożywa. Pośród zgrzytów wewnętrznej maszynerii posąg wstał z kucek i rozłożył potężne skrzydła; na jego piersi i brzuchu zarysowała się cienka, ciemna kreska, która w niecałą sekundę przekształciła się w szeroką szparę – rzeźba otwierała się jak gigantyczny małż. Jurko mocniej chwycił rękojeść swego miecza, gotów walczyć o życie z czymkolwiek, co kryło się w mrocznym wnętrzu diabelskiej rzeźby.

Longinus zmrużył oczy, by lepiej widzieć, gdyż kłęby siwej pary buchnęły z metalowych trzewi potwora. Gdy opadły, oczy mężczyzny rozszerzyły się w zdumieniu.

We wnętrzu posągu znajdowała się pusta przestrzeń, poziomy stalowy cylinder, wypełniony teraz kotłującą się masą czegoś, co towarzysz Jurka początkowo ze złudną nadzieją zidentyfikował jako brudne szmaty. Kiedy jednak w splotach tajemniczej materii dostrzegł charakterystyczną głowicę ludzkiej kości udowej, w brunatnej grudzie rozpoznał postrzępiony fragment wątroby, a jego nozdrzy doszedł buchający z upiornego cylindra smród rozkładającego się mięsa, stracił resztki złudzeń. Wewnątrz złotego posągu pełną parą pracowała maszyna mieląca ludzkie zwłoki.

– Mikan – jęknął Longin i opuścił miecz; wsparł się na ostrzu, jakby stracił raptem wszystkie siły.

Jurko nie zwracał uwagi na towarzysza, wpatrzony w obrzydliwą, śmierdzącą masę, przewracającą się w poziomym cylindrze. Przez sekundę podziwiał szczelność złotej obudowy maszyny, która nie przepuszczała na zewnątrz odurzającego odoru – potem jednak wszystkie myśli uleciały mu z głowy, gdyż z wirujących szczątków wynurzyła się ręka.

– Longinusie… – zawołał kompana, lecz jego głos był słaby i drżący. – Longin…

Ręka wynurzyła się po łokieć, po czym opadła, jakby szukając czegoś w krwawym szlamie. Po chwili znowu zaczęła się cofać, tym razem jednak trzymała za włosy czyjąś głowę.

Pokryty zakrzepłą krwią, biały jak kreda palec otarł zmielone szczątki z oczu, nosa i ust makabrycznego znaleziska. Twarz należała do Mikana. Jego oczy otworzyły się.

– Longinusie, Mikan jest… – szepnął Jurko, wskazując mieczem niecodzienny widok, po czym nogi się pod nim ugięły i usiadł ciężko na podłodze. Deski były ciepłe i drżały.

Longinus podniósł głowę i spojrzał w oczy brata.

– Longinusie – powiedziała głowa Mikana zdecydowanym tonem, zupełnie nie podobnym do kogoś, kto nie ma nic od tchawicy w dół. – Wiem, że mój widok może cię przerażać, ale musisz się skupić i uważnie mnie posłuchać.

Longinus postąpił krok naprzód, jego miecz upadł na deski podłogi. Mężczyzna opadł na kolana i wsparł się na dłoniach, zadarł głowę, by ani na chwilę nie spuścić wzroku z twarzy brata.

– Zostałem zamordowany – stwierdził Mikan. – Angast i Kael też, są tu ze mną. Nasi czterej towarzysze, którzy mieli wóz, też zostali bestialsko zabici, ale nie ma ich tu, bo nie byli godni.

– Kto? – Głos Longinusa zabrzmiał jak niskie, gardłowe szczeknięcie. Brzmiały w nim wściekłość i żądza krwi. – Kto ci to zrobił?

– Jurko. – Martwy palec wskazujący oderwał się od czupryny Mikana i wskazał jednookiego rabusia, który siedział na podłodze i z otwartymi ustami wpatrywał się w mówiącą głowę. – To on zabił nas wszystkich. Ciebie zostawił na koniec, bo jesteś najsilniejszy. Tylko ty możesz go pokonać, możesz go zabić. Zrób to teraz. Zrób to.

Longinus potrząsnął głową, jakby próbując zebrać myśli, po czym rzucił Jurkowi długie, badawcze spojrzenie.

– Zawsze był dla mnie miły – stwierdził obojętnie. – Pozwalał mi zjadać oczy, pozwolił mi zjeść oczy prawnika.

– Nie rozumiesz? Przecież on jest stąd, Longinusie – tłumaczyła głowa Mikana tonem nieznającym sprzeciwu. – To jego kraj, który on dobrze zna. Od samego początku chciał nas sprowadzić tutaj i pozabijać. Od początku prowadził nas do tej paszczy lwa, do tej krypty diabła. Chciał nas rozdzielić.

– Rozumiem.

Na dźwięk tej deklaracji Jurko otrząsnął się z szoku, zamrugał oczami, po czym wciągnął w płuca wypełniający teraz cały skarbiec smród rozkładu, i zawołał:

– On kłamie, Longin! Miesza ci w głowie!

– Każdy przestępca wypiera się swej winy – stwierdziła głowa Mikana.

– Nikogo nie zabiłem, Longin! Sam pomyśl, jego kłamstwa nie trzymają się kupy!

Longinus zmarszczył brwi, głęboko się zastanawiając.

– Kiedy zniknął Angast – zaczął niepewnie – to ty pierwszy wpadłeś do wieży, a Jurko wszedł tam dopiero za mną. Nie było go przy Angaście…

– Gdyby był, podejrzenia padłyby na niego – odparła głowa Mikana. – Byłby głupcem, gdyby pozwolił, by Angasta widziano po raz ostatni właśnie z nim. Zresztą, Angast jest tutaj. Sam ci powie.

W masie zmielonych ciał coś się poruszyło i na cuchnącą powierzchnię, pośród obrzydliwego bulgotu, wypłynęła twarz Angasta, z widocznymi już oznakami rozkładu.

– To on mnie zabił – powiedziała, a z ust wypłynął jej krwawy szlam. – To Jurko. Zabij go teraz, Longinusie.

Obok twarzy Angasta utworzył się w szczątkach niewielki wir, z którego wynurzyła się łysa głowa Kaela.

– Pomścij i mnie – zażądała. – Zabij Jurka i wrzuć go tutaj, do nas.

– Skoro umarli sami mówią za siebie – powiedział Longinus cicho, wpatrując się wielkimi oczami w twarze swych byłych kompanów – to nie potrzeba mi więcej dowodów.

Chudy mężczyzna wstał z klęczek i otrzepał kolana. Odwrócił się do Jurka i powiedział z pewnym smutkiem:

– Nie spodziewałem się tego po tobie.

– Longin, chyba nie wierzysz w te bzdury?! – jęknął Jurko, również stając na nogi. – Przecież to ja cię tu przyprowadziłem! To ja odkryłem te pokrętła i powiedziałem ci o nich! Nie miałem pojęcia, co się stanie, przecież wiesz!

Longinus zawahał się i ponownie zwrócił twarz w kierunku wirującego powoli cylindra, buchającego smrodem z otwartych piersi złotego posągu, bluźnierczego sfinksa.

Ręka trzymająca dotąd głowę Mikana opuściła ją ostrożnie na powierzchnię krwawego szlamu i zanurzyła się w ohydnej mazi. Po chwili wyłoniła się z powrotem, tym razem trzymając w palcach prostą, srebrną maskę o łagodnych rysach. Położyła ją na twarzy Mikana, a potem znów chwyciła za włosy i podniosła jego głowę – maska nie spadła, a wręcz przylgnęła ciaśniej do ciała; obserwujących ją Jurka i Longinusa przeszył dreszcz, gdy zdali sobie sprawę, że oczy i usta pozbawionej wyrazu srebrnej twarzy nie należą do niskiego włamywacza, lecz są ziejącymi czernią dziurami, gardłami tuneli prowadzącymi do nieznanego świata.

– Ukrywał przed tobą tajemnicę sfinksa – stwierdził głos Mikana, lecz oblicze, które patrzyło na dwóch mężczyzn, nie należało ani do włamywacza ani do kogokolwiek, kogo Jurko skłonny byłby uznać za człowieka. Longinus jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ziejące pustką oczodoły maski. – Ukrywał przed tobą drugie oblicze rzeźby. Cały czas.

– Zapomniałem! – ryknął Jurko rozpaczliwie. – To… To coś z powrotem założyło maskę, ukryło pokrętła! Chciało pozostać w tajemnicy!

– Longin! – huknął Mikan, a chudy mężczyzna drgnął, zatopiony w otchłani wykutych w srebrze oczodołów. – Nie wierz mordercy! Uwierz mnie, swojemu bratu. Dbałem o ciebie zawsze i dbam teraz, mówiąc: dla własnego dobra zabij człowieka bez oka i wrzuć go do wnętrza sfinksa.

Sfinks, pomyślał Jurko. To określenie już wcześniej przychodziło mu do głowy. Skąd je znał? Może z książek, które przecież tak lubił, choć sam nie miał ich wiele – ale ile ich zdarzyło mu się wykraść z bibliotek swych ofiar! A może znał je z opowieści, którymi raczył go ojciec, wyolbrzymiając swe awanturnicze przygody? Wiedział, że sfinks oznaczał zagadkę i bogactwo – prawdziwe sfinksy strzegły piramid w odległym, pustynnym Kadnafarze; ale co mógł robić sfinks w ponurym zamku zagubionym w lasach zimnej, mglistej Otrewanii? Jurko zrozumiał bowiem – w chwili, w której to coś, co podawało się za jego zaginionych towarzyszy, użyło tego słowa i tym samym zdradziło się – że złoty potwór, który czaił się w skarbcu Karmenowów, nie był ani rzeźbą, ani posągiem, ani statuą: był sfinksem.

– Zabij go i wrzuć! – ponowił rozkaz Mikan.

– Opanuj się! Nie patrz na maskę! – krzyknął Jurko i podbiegł do Longinusa. Chwycił go za ramię i potężnym szarpnięciem odwrócił od rozwartego brzucha sfinksa. Potrząsnął towarzyszem, który zamrugał w zdziwieniu.

– Jurko – mruknął. – Mój brat mówi, że go zabiłeś, a przecież on powinien najlepiej wiedzieć, czyją padł ofiarą…

– Padł ofiarą tego… tej machiny, tego diabelstwa. To sfinks, Longin, sam słyszałeś!

– Nie wiem, co to takiego…

– To… – Jurko zawahał się. – Rzeźbią takie w Kadnafarze! To daleki kraj, plugawy kraj! Używają tam magii i… – umysł jednookiego przywołał na pomoc wspomnienia opowieści ojca. – … i nekromancji!

– Co to jest nekromancja?

– Nie wiem, ale, kurwa, brzmi okropnie!

Drugie ramię wynurzyło się z mazi po drugiej stronie głowy Mikana. Teraz ręce, niczym kończyny lalki poruszane sznurkami, wykonały gest przyzwania.

– Longinusie, chodź do mnie – powiedział Mikan, lecz teraz głos nie należał już do niego. Uszy Jurka wychwyciły rezonans, którego nie potrafił określić – to było tak, jakby ustami Mikana mówiło wiele głosów, z bardzo daleka. – Chodź do mnie teraz!

Longinus zamknął oczy.

– Słyszę go w głowie – stwierdził jak gdyby nigdy nic. – Mikan mówi do mnie, bardzo cierpi. Muszę do niego zajrzeć, inaczej nie zazna ulgi.

– Nie pierdol, trzeba uciekać! – warknął Jurko i przytrzymał Longinusa za ramiona. Chudy mężczyzna, wciąż nie otwierając oczu, chwycił przytrzymujące go ramiona Jurka i szarpnął potężnie, odciągając je. Jednocześnie wbił kolano w krocze rabusia, posyłając go na deski podłogi w srogim bólu.

Longinus wyciągnął przed siebie ręce, jak ślepiec wyszukujący drogę, po czym ruszył w kierunku obracającego się cylindra pełnego zmielonych szczątków. Jego palce zetknęły się z zimnymi palcami rąk służących chwilowo Mikanowi; martwe członki zacisnęły się na przegubach Longinusa. Kolejne ręce wynurzyły się z krwawej mazi, dwie pary – w sumie sześć ramion przytrzymywało brata Mikana, popychało go i wciągało głębiej pomiędzy rozwarte piersi sfinksa. W końcu ramiona sięgnęły karku Longinusa i z potężną siłą wepchnęły jego głowę w cuchnący szlam.

Jurko przyglądał się temu przez zasłonę łez; nie mógł nic zrobić, bał się podejść do szamoczącego się i najwyraźniej topiącego się w mazi Longinusa. Chwycił swój miecz i zaczął się wycofywać w kierunku drzwi, nie spuszczając oka z umierającego powoli brata Mikana.

W końcu Longinus przestał walczyć i znieruchomiał. Jurko przełknął ślinę, która zwilżyła zaschnięte ze strachu gardło, przez chwilę panowała cisza. Potem nagle ramiona oplatające Longinusa puściły jego ciało i cofnęły się; cztery ręce zanurzyły się z powrotem w plugawym szlamie. Jedna z dwóch pozostałych zdjęła srebrną maskę z twarzy Mikana, która zastygła w pośmiertnym skurczu, po czym założyła ją – z pomocą drugiego ramienia – na twarz Longinusa.

Brat Mikana wyprostował się i odwrócił – teraz ziejące mrokiem dziury spoglądały spod srebrnych brwi na Jurka. Ciało Longinusa zrobiło kilka korków – zatrważająco sprężystych, znaczących zwinność i szybkość – i podniosło z podłogi długi, ciężki miecz, należący do chudego mężczyzny.

Longinus podniósł dwa palce i przyłożył je do kości policzkowych maski, tak że wskazywały puste oczodoły, za którymi falowało groźnie morze ciemności.

– Zobacz – zwrócił się do Jurka. – Ktoś zjadł moje oczy.

Jurko nie zaśmiał się z ponurego żartu, tym bardziej, że Longinus rzucił się na niego, tnąc zza głowy długim ostrzem. Jurko uniknął ciosu, przemknął pod ramieniem przeciwnika i wyrżnął go przy okazji łokciem pod żebra. Taki cios zapewniał osłabienie przeciwnika przez spowodowanie skurczu mięśni i zmniejszenie wydajności jego płuc, lecz na Longinusie nie zrobił wrażenia – cokolwiek kryło się teraz pod srebrną maską, nie oddychało.

Jurko przekręcił się na pięcie, tnąc z obrotu, lecz Longinus sparował jego cios i po chwili to Jurko musiał się bronić przed gradem morderczych uderzeń. Longinus zaczął go spychać niebezpiecznie blisko sfinksa, z którego trzewi ponownie wynurzyła się szóstka ramion, i wyciągnęła łapczywie do przodu, gotowa chwycić jednookiego rabusia, gdy tylko podejdzie zbyt blisko.

Jurko dostrzegł jednak niebezpieczeństwo, odbił kolejny cios i rzucił się na nogi Longinusa, przewracając go. Następnie kopniakiem wytrącił mu miecz z ręki i usiadł chudzielcowi na piersi. Z ogniem w oczach wzniósł miecz ostrzem do góry, po czym wbił go w oczodół pozbawionej wyrazu srebrnej maski.

To było tak, jakby wetknął ostrze w głęboki dołek. Jurko nie wyczuł pod nim ciała, tylko przestrzeń. Cienkie ostrze zagłębiło się aż po jelec w mroku ziejącym w oczodole maski. Jednooki pojął szybko, że w ten sposób nie wyrządzi przeciwnikowi żadnej krzywdy, wyszarpnął więc miecz i wbił go ponownie – tym razem tuż pod brodę maski, w gardło Longinusa.

Chudy mężczyzna kopnął odruchowo, z rozciętej grdyki popłynęła powoli gęsta krew – serce Longinusa najwyraźniej nie biło już od jakiegoś czasu.

Jurko już miał wypuścić miecz z oblepionych zimnym potem dłoni, kiedy za jego plecami rozległ się dziki wrzask. Rabuś stoczył się w panice z ciała przeciwnika i zobaczył, jak trzy głowy jego byłych kompanów – Angasta, Mikana i Kaela – krzyczą rozpaczliwie, widząc klęskę swego dopiero co zwerbowanego gladiatora. Sześć męskich ramion młóciło wściekle mięsną miazgę, wypełniającą plugawy cylinder, rozchlapując cuchnącą zawartość po podłodze i ścianach skarbca.

– Sami to zrobimy! – krzyczały głowy jednocześnie, równo jak głosy w chórze. – Sami go zabijemy!

Ramiona na sekundę znieruchomiały, po czym, z budzącym mdłości mlaśnięciem, wystrzeliły z cylindra. Jurko wrzasnął, widząc, że tam, gdzie kończyłyby się ramiona każdego normalnego człowieka, plugawe ręce sfinksa miały kolejny staw – sprzeczny z naturą drugi łokieć – a za nim następną część ramienia, łączącą się z kolejną trzecim łokciem. Upiorne ramiona, przypominające wijące się macki, opadły na podłogę, a z krwawej mazi wyłaniały się ich kolejne łokcie, jakby ręce sfinksa nie miały końca. Sześć dłoni wbiło paznokcie w deski podłogi i zaczęło z zatrważającą szybkością pełznąć w kierunku Jurka.

Mężczyzna wrzasnął i ciął mieczem, oddzielając jedną z dłoni od nadgarstka. Piątka pozostałych zwinęła się w pięści i zaatakowała; ich kłykcie wyżłobiły głębokie szramy w kamieniu, kiedy Jurko schylił głowę, unikając lawiny morderczych ciosów. Mężczyzna przemknął pod budzącymi odrazę cielistymi mackami, połączonymi kilkunastoma łokciami i sięgającymi od sfinksa aż na drugi koniec skarbca, i rzucił się do drzwi. Ręce pomknęły za nim, szybciej niż Jurko był w stanie biec. Mężczyzna ciął na oślep za siebie, licząc, że zrani i spowolni swego wroga, lecz gdy odwrócił się na sekundę, ze zdziwieniem stwierdził, że plugawe ramiona przestały go ścigać. Ręce sfinksa zatrzymały się tuż przed wąską kreską światła, padającego na podłogę przez wysokie okno, umieszczone w ścianie skarbca.

– Za jasno! Za jasno! – wrzasnęły chóralne głosy, a na twarzach byłych kompanów Jurka odmalował się wyraz bólu.

Jurko nie wahał się ani chwili dłużej, wpadł w drzwi, uważając, by nie przekroczyć przypadkiem linii światła, po czym zbiegł na złamanie karku po krętych schodach, odprowadzany wściekłym wrzaskiem:

– Dopadniemy cię! W nocy umrzesz! Nie uciekniesz!

Jednooki rabuś nie myślał czekać do nocy. Jurko wypadł z klatki schodowej, łączącej lewe skrzydło zamku Karmenowów ze skarbcem i czającym się w nim koszmarem, przemknął przez opustoszałe korytarze do głównego holu warowni, kilkoma susami pokonał kryte dywanem schody. Gdy gnał przez przepastną komnatę, drogę oświetlały mu blednące promienie słońca, wpadające przez wielką rozetę.

Rabuś wpadł do wieży bramnej i zatrzymał się przed potężnymi zamkowymi wrotami, na których wisiały poskręcane nienaturalnie ciała czterech włóczęgów. Przez chwilę się wahał, po czym uniósł miecz nad głowę i spuścił go na ramię mężczyzny, którego zwłoki blokowały mniejsze drzwi, umieszczone w prawym – patrząc od wewnątrz – skrzydle bramy. Mięso i kości ustąpiły pod ostrzem i ciało włóczęgi przechyliło się na bok. Jurko, utorowawszy sobie w ten sposób drogę do miejsca, w którym powinna znajdować się szczelina między drewnem a murem i zamek u drzwi, jęknął bezsilnie, widząc drugi raz tego dnia niezwykłe zjawisko – deski i kamień zrosły się, drzwi przestały być drzwiami, stały się jedynie fragmentem litej ściany, którą tworzyły zarówno mury, jak i potężne belki zamkowej bramy.

Zamek połknął drzwi, tak samo jak w kuchni – pomyślał zrozpaczony rabuś. Odwrócił się na pięcie i pognał do zamkowego salonu. Przypadł do okna i uderzył w szybę głowicą miecza – wiekowe szkło rozprysło się, miriady odłamków pokaleczyły Jurkowi twarz i zaplątały mu się we włosy. Mężczyzna chwycił kraty, ukryte za rozbitą szybą, po czym naparł na nie z całej siły. Żelazne pręty nie ustąpiły jednak, Jurko ponowił próbę i podwoił wysiłki. Gdy i dalsze starania zawiodły, mężczyzna zamachnął się znad głowy i uderzył w kraty mieczem – broń zadrżała mu w dłoni, ostrze z głośnym zgrzytem pękło tuż przy sztychu.

Jednooki przez chwilę patrzył tępo na okaleczony miecz, po czym odrzucił go na bok, zrobił krok do tyłu i oparł się o jeden z foteli, mających zapewne przydać pomieszczeniu uroku, w praktyce czyniących z zamkowego salonu ponurą galerię opuszczonych mebli – przybytek samotności, zaklętej w martwym kamieniu i zimnym palenisku. Rabuś osunął się na pokryte kurzem pufy, przez chwilę wpatrywał się we własne buty, po czym złożył twarz w dłoniach.

Z zamku najwyraźniej nie było wyjścia – poznikały drzwi, kraty w oknach najwyraźniej były twardsze od samych murów. Zmierzchało, a zgodnie z pogróżkami cuchnącego gnijącą krwią horroru, który krył się w trzewiach sfinksa, noc oznaczała dla Jurka śmierć.

Jednooki pozwolił sobie na kwadrans rozpaczania nad swym żałosnym położeniem, tragicznym losem kompanów, nad złotem, którego nie uda mu się zrabować, i znowu nad swoją beznadzieją sytuacją. Przez piętnaście minut bliski był pogodzenia się ze wszystkim, co miało go spotkać w ciągu najbliższych paru godzin – a potem pomyślał tak, jak często myśleli podobni mu awanturnicy, ludzie wykonujący pogardzany, lecz przecież niełatwy i wymagający hartu charakteru zawód awanturnika i poszukiwacza skarbów: na przekór.

– Skoro nie mogę uciec, będę walczył – powiedział Jurko na głos, jakby chcąc w ten sposób samego siebie przekonać do karkołomnej decyzji. – Nawet jeśli nie wiem, jak to zrobić.

Ale od czego mam głowę? – zganił w myślach sam siebie. Przecież nie tylko do walenia z byka, jak Angast – świeć Sangozenie nad jego duszą. Mam ją od myślenia, i tym zawsze chełpiłem się w towarzystwie zbójnickiej braci!

Mężczyzna skupił się najpierw na wyrzuceniu z głowy natrętnych myśli o zbliżającej się śmierci, obrazów upiornych scen, których był świadkiem, widoku Longinusa w prostej, srebrnej masce na twarzy – oraz oczu tej maski, ciemnych jak wody podziemnych źródeł. Gdy odegnał od siebie niechciane fantazje, uspokoił się nieco i spowolnił oddech, skupił się na logicznym rozumowaniu.

W zamku Karmenowów dzieje się coś strasznego – myślał. Coś nienaturalnego i złego. Źródło tego koszmaru znajduje się najwyraźniej w skarbcu: to złoty sfinks, który pożera ludzi – a raczej wchłania ich i wykorzystuje jako przynęty. Sfinksa prawdopodobnie przebudził – uruchomił? – Angast, używając pokręteł umieszczonych na czole drugiej twarzy potwora, skrytej pod maską.

Ale potwór nie jest tak naprawdę potworem – to maszyna, pełna trybów i przekładni, z obracającym się w środku bębnem pełnym zwłok, choć zwłoki te wydają się przerażająco żywotne. Nie znam przeznaczenia tej maszyny, ale to, co uczyniła z Angastem, Mikanem i Kaelem – i z Longinusem, na moich oczach – świadczy o straszliwej mocy sfinksa i złych intencjach jego twórcy.

Kim jest twórca mechanicznego potwora?

Hrabia przecież wiedział o jego istnieniu. Czy to on go zbudował? A może zrobił to mityczny syn Karmenowa, Illam? Przecież sam hrabia potwierdził w rozmowie z Mikanem istnienie nieśmiałego panicza Illama, który kryje się w swoich komnatach przed obcymi.

Kto by nie był budowniczym sfinksa, o jego istnieniu musieli wiedzieć wszyscy domownicy, a z tego, co opowiadał w karczmie Bogdan, wynika, że szczególnie upodobał sobie tę diabelską maszynę Illam – to on dął w rogi potwora, strasząc wieśniaka; z pewnością też on wydobywał z machiny ten mrożący krew w żyłach dźwięk (muzykę?), kilkakrotnie napędzając stracha kompanom Jurka, kiedy już wdarli się do zamku.

Nie ulegało wątpliwości, że Karmenowowie wiedzieli o sfinksie i utrzymywali go w tajemnicy, być może też do czegoś wykorzystywali. Złoty potwór był ich rodzinnym sekretem, który ukryli w skarbcu razem z najcenniejszymi przedmiotami i o którym nigdy nie dowiedział się żaden z ich plotkarskich poddanych. Jurko wiedział jednak z doświadczenia, że do każdej skrytki jest klucz, a każdy sekret – zwłaszcza taki, który absorbował uwagę i pochłaniał wiele energii, a mielący zwłoki sfinks w zamkowej wieży z pewnością spełniał oba warunki – miał swoją dokumentację.

Gdzieś w zamku musiały istnieć wskazówki tyczące przeznaczenia, mocy i możliwości zniszczenia sfinksa. Lecz gdzie?

W zamku nie było gabinetu, w zaciszu którego głowa rodu mogłaby załatwiać sprawy niezbędne do utrzymania rodzinnego sekretu – Jurko był bowiem pewien, że to hrabia Karmenow był głównym opiekunem sfinksa, powiernikiem tajemnic złotej bestii. Jednooki nie miał konkretnego powodu, by tak sądzić, poza znajomością otrewańskich obyczajów: w tej krainie kobiety nie decydowały o sprawach najważniejszych dla rodu, a jedynym mężczyzną w rodzinie poza hrabią był jego syn, Illam – którego nikt nigdy nie wiedział. Prawem starszeństwa to hrabia był głównym podejrzanym i zapewne sprawcą całego koszmaru, który wił się teraz i wrzeszczał dziko w zamkowym skarbcu.

Skoro hrabia nie miał gabinetu, w którym mógłby zapisywać obserwacje na temat sfinksa lub choćby dane ofiar bestii (by zapobiec ewentualnym problemom ze strony ich rodzin), albo nawet prowadzić dziennik, na którego karty zrzucałby z serca ciężar swego sekretu – to gdzie mógłby czynić podobne rzeczy.

Jurko uniósł głowę i spojrzał na drzwi do biblioteki, umieszczone w sklepionym łukowo portalu po jego lewej ręce.

Czy biblioteka, pełna zakurzonych ksiąg i woluminów, to dobre miejsce do pracy nad mrocznymi zadaniami hrabiego Karmenowa? „Ci przyjaciele nigdy mnie nie zawiedli", powiedział o książkach hrabia w rozmowie z Mikanem, zgodnie z późniejszą relacją włamywacza. Bojar z pewnością spędzał w bibliotece wiele czasu…

Jurko nie miał pewności, czy skarb, którego szuka – prawda o sfinksie – ukryty jest między starymi pergaminami, lecz żaden lepszy pomysł nie przychodził mu do głowy.

Kilkoma krokami pokonał salon i pchnął drzwi. Podłoga biblioteki pokryta była zakrzepłą krwią członków rodziny Karmenowów – od czasu masakry, jaką zgotowali tym ludziom kompani Jurka trzy dni temu. Promienie słońca, z każdą minutą bledsze, wpadały do komnaty przez jedno wysokie okno – głównym źródłem światła był zapewne zwisający z sufitu drewniany żyrandol zapatrzony w kilka tuzinów świec o pracowicie oskrobanych z wosku knotach, gotowych do zapalenia. Ściany zastawione były regałami pełnymi kodeksów i pergaminów. Przy jednym z regałów stał fotel, na którym zginęła Mariszka Karmenowa, przy innym – drewniany pulpit. Jeśli jakikolwiek mebel w zamku nadawał się do intelektualnej pracy, jednooki właśnie go znalazł.

Jurko podszedł do drewnianego postumentu i zbadał mebel. Wykonany z prostej deski blat, zaopatrzony w stalowy uchwyt, służył zapewne do wygodnego układania czytanych ksiąg; pod nim znajdowała się obudowa, zapewne szafka, do której dostępu broniły skromnie rzeźbione drzwiczki, zamykane na klucz.

Jednooki już zaczął się zastanawiać, gdzie też może leżeć Mikanowy zestaw włamaniowy z wytrychem, kiedy uświadomił sobie, że jest w zamku jedynym człowiekiem i może darować sobie kurtuazję. Mężczyzna kopniakiem strzaskał drzwiczki i pochylił się nad zawartością szafki. Z bijącym sercem wydobył z niej i ułożył na blacie grubą księgę oprawną w zwierzęcą skórę, cieńszy kodeks z wybitymi na okładce literami, głoszącymi „Finanse", oraz nożyk do papieru.

Jurko zajrzał najpierw do „Finansów", a upewniwszy się, że notatnik wypełniają kolumny cyfr, odrzucił kodeks w kąt. Drążącymi z podniecenia palcami otworzył okładkę dużej, oprawnej w skórę księgi.

Na karcie tytułowej ktoś odręcznie napisał jedno słowo, opatrując je wspaniałymi zawijasami, godnymi prawdziwego arystokraty:

„Memoria"

Na następnej stronie widniał zaskakująco skromny podpis:

„Ignatius Gustavus Carmenov"

 

Koniec
Nowa Fantastyka