- Opowiadanie: emilhoff - Cztery Noce cz.2

Cztery Noce cz.2

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cztery Noce cz.2

Wóz czwórki brudasów zajechał przed bramę zamku Karmenowów niemal dokładnie w chwili, kiedy słońce wynurzyło się na wschodzie z morza szumiących świerków i jodeł, w którego falach tonęła Otrewania od nieprzeliczonych wieków. Początkowo blade, jednak z każą minutą nabierające mocy i głębi koloru promienie słońca padły na Góry Otrewskie, ześlizgnęły się z błękitnych lodowców i wpadły w doliny, budząc do życia zwierzęta. Najpierw ptaki dzienne z krzykiem wzbiły się ze swych gniazd, a ich okrzyki spotęgowało zimne, ponure echo, odbijające się od skalnych ścian. Potem, kiedy szarówka przeszła we wczesny poranek, na żer ruszył większy zwierz, tego jednak nikt z nowych lokatorów zamku Karmenowów nie mógł widzieć. Budowla, odizolowana od świata, cicha i przy całym swoim ogromie niemal pusta, stanowiła teraz cały świat dla pięciu rabusiów i czwórki włóczęgów, chcących dorobić sobie na cudzej krzywdzie.

 

Chuda szkapina, która jakimś cudem w pojedynkę dociągnęła do celu duży, zbity z topornych dech i kryty płótnem wóz, dała wyraz swemu rozczarowaniu warunkami pracy, brudząc parującą kupą zapuszczony trawnik przed wieżą bramną.

– Uwielbiam zapach łajna o poranku – mruknął jeden z włóczęgów, zeskakując z wozu. – Tatko zawsze mi powtarzał, jak wiele zastosowań ma koński gnój. Nawóz. Rozpałka. Izolacja. Lek.

– Rozmawiałeś z ojcem o końskim gównie? – zarechotał drugi brudas i smarknął z kozła na hrabiowską ziemię. – Tematy filozoficzne, rozumiem, wyczerpaliście?

– To był właśnie wywód filozoficzny – odparł pierwszy obdartus. – Ojciec tłumaczył mi w ten sposób, dlaczego nie powinienem obrażać się, kiedy ktoś nazwie mnie „stertą parującego gówna", jak to się zdarzało. Gówno jest dobre, o to mu chodziło.

– Obaj jesteście dobrzy – bąknął trzeci mężczyzna, zeskoczył z wozu i ruszył w kierunki drzwi w lewym skrzydle potężnej bramy. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i ukazała się w nich głowa Jurka.

– Chyba żeśta ten wóz na plecach przynieśli, kurwa wasza mać! – przywitał swych współpracowników jednooki rabuś. – A zaprzęgliście do niego chyba psa, bo na konia to nie wygląda!

– Aleksis jest wolna, ale dokładna – mruknął obdartus, zatrzymawszy się przed Jurkiem. – Takiej szkapy to, panie, ze świecą…

– Do dupy z twoją świecą – przerwał mu Jurko. – Wchodźcie do zamku. Czekaliśmy na was, a teraz chcemy się wszyscy trochę przespać po pracowitej nocy. W południe zaczniemy przeszukiwanie zamku. Mamy mnóstwo skarbów i jednego panicza do znalezienia.

– Dobrze. Nazywam się…

– Chuj mnie obchodzi, jak się nazywasz.

– Też dobrze – pisnął współwłaściciel wozu i machnął na swoich przyjaciół. Pozostała trójka mężczyzn zwlokła się ze swego dobytku i weszła do zamku, pozostawiając Aleksis z obrokiem na pysku i niewyraźnym przeświadczeniem, że ktoś ją tutaj bezkarnie obraża.

● ● ●

Zgodnie z zapowiedzią Jurka przeszukanie zamku rozpoczęło się w samo południe – plan przewidywał pracę w grupach. Kael i Longinus mieli wespół z czwórką brudasów plądrować parter i pilnować obdartusów, by nie zachachmęcili pod kapoty nawet jednego srebrnego półmiska. Uczciwy podział łupów miał się odbyć dopiero po zakończeniu rabowania całego zamku. Do Mikana należało zrobienie obchodu budowli w poszukiwaniu zamkniętych drzwi, które – jeśli takie znajdzie – miał za zadanie otworzyć. Jurko i Angast z kolei planowali przetrząsnąć basztę lewego skrzydła w poszukiwaniu Illama.

Przemyślany plan zupełnie jednak nie wypalił, ponieważ kwadrans po dwunastej jeden z włóczęgów wszedł do spiżarki z owocami i oszalał ze strachu.

Minęła pierwsza, zanim Jurko i Mikan docucili mężczyznę. Biedak zaczął bełkotać w jednej z miejscowych gwar, której Jurko nie znał, więc inny brudas posłużył za tłumacza. Kiedy poszkodowany zamilkł, świeżo upieczony tłumacz był blady jak ściana i wodził po swych towarzyszach przerażonym wzrokiem. Pięciu oprawców i dwóch włóczęgów pochyliło się nad nim.

– Joachim mówi… – zaczął tłumacz drżącym głosem. – Joachim powiedział coś dziwnego. To chyb delirium.

– Co konkretnie powiedział? – naciskał Mikan.

– On powiedział… To nie tak, że przestraszył się ciał, my wszyscy już wcześniej widzieliśmy zwłoki, i to niejedne.

– Niejedne! – skwapliwie pokiwała głowami dwójka pozostałych właścicieli wozu.

– No więc, Joachim nie przestraszył się ciał, tylko tego, że on jedno z nich już widział.

– Znał Karmenowów? – zapytał Jurko.

– Nie. Jak wszyscy spaliśmy, on się obudził. Zobaczył tę dziewczynkę, która leży teraz w spiżarce. Podeszła i dała mu jabłko, no to on wziął to jabłko…

– Co miał nie wziąć! – zawołał któryś z brudasów przez ściśnięte gardło. – Każdy by wziął!

– Myślał, żeście oszczędzili tę dziewczynkę, żeby wam posługiwała za dnia… i w nocy… No i poszedł dalej spać, a jak się obudził, to zaczęliśmy pracę, no i on zajrzał do tej spiżarni, patrzy, a tam ta dziewczynka leży, cała rozpruta!

– Głupek miał zwidy, to wszystko – ocenił Mikan. – Śniło mu się.

– Jakby mu się śniło, to by nie rozpoznał tej dziewczynki! Przecież nigdy w życiu jej nie widział! – włóczęga zaczął popadać w histerię. – Ona przyszła do niego, kiedyśmy spali, i dała mu jabłko, a przecież nie żyła od wielu godzin!

– Upiór! – zawył inny brudas. Nawet kompani Jurka wykonali w powietrzu święte znaki, a Jurko ze zdziwieniem spostrzegł, że sam robi to samo. – Wstała z martwych!

Mikan popatrzył czujnie na leżącego na posadzce włóczęgę, potem zajrzał w oczy tłumacza i ku swemu zdziwieniu nie odnalazł w nich nawet jednej chytrej iskierki. Cokolwiek spowodowało paniczny strach jednego z mężczyzn, budziło szczery niepokój jego kompanów. Cokolwiek miało miejsce w zamkowym holu, nie był to podstęp obdartusów. Włamywacz odwrócił głowę od poszkodowanego i jego tłumacza – spojrzał przez otwarte drzwi do wnętrza spiżarki, gdzie na stercie zgniłych owoców leżały zwłoki rodziny Karmenowów i ich służących. Czarnowłosa Ewa spoczywała na fermentującym jabłecznym miąższu, przygnieciona ciałem ojca.

Martwa jak kamień.

Mikan wstał i porozumiał się wzrokiem z Jurkiem. Potem zaklaskał w ręce i zawołał:

– Słuchajcie mnie wszyscy! Ten człowiek uległ psychicznemu szokowi, być może od nadmiaru słońca, które padało mu na głowę w ostatnich dniach. Nie ma sensu zawracać sobie głowy jego majakami. Niech ktoś przyniesie mu karafkę wody…

– Jest tylko wino – podsunął spokojnym głosem Longinus.

– …karafkę wina, a zaraz stanie na nogi. Wracamy do pracy zgodnie z planem, prawda, Jurko?

– Właśnie tak – przytaknął jednooki rabuś.

Kiedy mężczyźni zaczęli rozchodzić się do przydzielonych zajęć, a zmożony „szokiem psychicznym" obdartus zabrał się za wino, Jurko machnął na Angasta i ruszył schodami w górę, kierując się do baszty lewego skrzydła zamku. Kątem oka, w świetle wpadającym do holu przez wspaniałą rozetę, rabuś zobaczył pod ścianą coś, co wyglądało na ciemnopomarańczową kulkę. Kiedy jednak odwrócił głowę i mrugnął, przedmiot zniknął mu z oczu. Jurko zlustrował spojrzeniem wszystkie widoczny kąty, po czym wzruszył ramionami i wspiął się na następny stopień. Kiedy Angast go dopędził, jednooki wciąż zastanawiał się, co właściwie zobaczył pod ścianą – ze wszystkich przedmiotów, które w myślach dopasowywał do dziwnego widoku, uparcie nasuwało mu się, wciąż wracało i powtarzało się przegniłe jabłko.

● ● ●

Illam dał się słyszeć po raz drugi mniej więcej o wpół do trzeciej po południu. Jurko, Angast i Mikan przeszukali niemal całe lewe skrzydło zamku i natknęli się na całe mnóstwo cennych, solidnych mebli, dużych i małych rzeźb, zawsze pięknych i wykonanych z najwyższą precyzją z kamienia, drewna lub porcelany, tkanych misternie arrasów i gobelinów, wspaniałych, bogato zdobionych waz, naczyń i bibelotów. Co lepsze cacka pakowali do toreb, które nieśli ze sobą, żeby potem wysypać ich cenną zawartość na pakę stojącego pod bramą zamku wozu.

Nigdzie jednak nie było śladu niczyjej obecności. Jeśli Illam kręcił się po lewym skrzydle warowni, najwyraźniej nie używał żadnych sprzętów i nie pozostawiał po sobie żadnych śladów. Szczególnie gęste pajęczyny, zarastające nieraz zupełnie framugi drzwi i okien, oraz nienaruszona warstwa kurzu na podłodze, niepokoiły mężczyzn.

– Co on, kurwa, lata w powietrzu? – warczał Angast za każdym razem, kiedy przechodzili przez pokój lub korytarz pokryty tak gęstą warstwą kurzu, że najlżejszy ich krok wzbijał w powietrze tumany pyłu i paprochów. – Nóg na ziemi nie stawia?

– Brak śladów o niczym nie świadczy – odparł Mikan. – Być może korzysta z paru tylko komnat sąsiadujących ze sobą, do których jeszcze nie doszliśmy.

W tej właśnie chwili rozległ się dudniący dźwięk, podobnie jak poprzedniej nocy wznoszący się coraz wyżej, początkowo głęboki i czysty, po chwili tracący rytm i urywany, przechodzący w skrzek. Mikan, Jurko i Angast aż podskoczyli, dźwięk bowiem (muzyka? krzyk?) dochodził z bardzo bliska, gdzieś z góry. Urwał się tak samo nagle jak ostatnio.

– To na pewno wieża – szepnął Jurko, choć zapytany nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego ścisza głos. – To na pewno dochodzi z wieży.

Mikan kiwnął bez słowa głową, sprawnym ruchem sprawdził, czy długi, cienki nóż sprawnie wysuwa się z pochwy u pasa, po czym poprowadził Jurka i Angasta zapuszczonym korytarzem, z powrotem w kierunku głównego holu. Zatrzymał się u wylotu bocznego korytarza, który wcześniej pominęli w swym przeszukiwaniu.

– O ile dobrze się orientuję, ten korytarz prowadzi do baszty. Widzicie, tam są schody.

Jurko podzielał pogląd Mikana; celowe pominięcie korytarza prowadzącego do wieży było wynikiem wspólnej nadziei trójki mężczyzn na to, że Illam ukrywa się gdzieś w samym lewym skrzydle, nie zaś w baszcie, skąd trudniej byłoby go wyciągnąć. Teraz jednak nadzieja prysła, położenie kwatery Illama wydawało się oczywiste.

– Ja idę pierwszy – powiedział Angast i dobył miecza; za nim ruszyli jednooki rabuś i włamywacz. Osiłek poprowadził towarzyszy korytarzem, który kończył się ciężkimi drzwiami. Zakończona niepowodzeniem próba ich otwarcia oznaczała kilka minut wysiłku dla Mikana.

Kiedy już drzwi stanęły otworem, mężczyźni ustawili się we wcześniej przybranym szyku.

– Teraz przynajmniej mamy pewność, że on tu jest – mruknął Jurko. – Nikt nie zamykałby na klucz drzwi do pustej wieży.

– Były zamknięte od naszej strony – odparł Mikan. – Więc nadal nie jest pewne, czy ktoś tu mieszka.

Za drzwiami znajdowała się klatka schodowa – stopnie skręcały się spiralnie i niknęły w mroku zalegającym w górze. Angast, Jurko i Mikan zaczęli się ostrożnie wspinać na górę.

– Mamy jakieś światło? – zapytał Angast szeptem. – Gówno widzę, trzeba było wziąć te świeczniki…

Osiłek zamilkł nagle, wpadając na przeszkodę. Głuche uderzenie czoła o drewno zabrzmiało echem w klatce schodowej.

– Ożesz psia twoja…!

– Ciszej, Angast – warknął Jurko. – W co walnąłeś?

– Chyba rozbiłem sobie… W drzwi walnąłem. Tak myślę. Jakby ściana z drewna.

– Pomacaj przed sobą.

Uszu Jurka i Mikana dobiegło ciche szuranie szorstkich dłoni o deski.

– To są drzwi, ale jakieś wielkie – zakomunikował Angast. – O, a tu jest sztaba. Odwalę ją i wejdziemy.

– Po drugiej stronie jest okno – stwierdził Mikan. – Patrzcie, przez szparę przy podłodze sączy się nieco światła.

– Czyli jesteśmy w wieży – powiedział Jurko i klepnął Angasta w plecy. – Otwieraj ten majdan.

Angast sapnął z wysiłku i w ciemności dało się z kolei słyszeć brzęknięcie metalu trącego o inny, zardzewiały metal.

– Poczekajcie! – syknął Mikan. – Czy nie dziwi was to? Te drzwi zamknięte są na ciężką sztabę – ale od naszej strony!

– I co z tego? – sapnął Angast, siłując się z blokadą. – Ta zardzewiała cholera nie chce się ruszyć.

– Napieraj mocniej – rzucił mu przez ramię Jurko. – W takim razie wiemy, Mikan, że Illam raczej tu nie mieszka. Sam by się nie zamknął na zewnętrzną sztabę.

– Ale może… – Mikan zająknął się. – Ale to może znaczyć, że za tymi drzwiami jest coś niebezpiecznego, co hrabiostwo zamknęli przed światem…

– Albo coś cennego – odparł jednooki rabuś – co hrabiostwo ukryli przed światem, żeby świat im tego nie ukradł.

Jakby na potwierdzenie domysłów Jurka, Angast, klnąc szpetnie, z wywołującym ból zębów zgrzytem wyrwał żelazną sztabę ze wsporników i pchnął drewniane odrzwia. Na twarze trójki mężczyzn padło blade światło dnia, sączące się przez wysokie, zakratowane okno, umieszczone w ścianie naprzeciw otwartych drzwi. Jednak to nie blask słońca odbił się w chciwych oczach złodziei, lecz świetlne refleksy grające na zgromadzonych w komnacie skarbach.

Okrągła izba wypełniona była kosztownościami. Ściany zasłaniały regały pełne szkatuł – zamkniętych i otwartych, a w otwartych pobłyskiwało wesoło złoto, jakby puszczając oko do Jurka i jego kompanów. W regały powkręcane były haki, z których zwisały pęki naszyjników, medaliony opatrzone klejnotami wielkości ludzkiego oka, nanizane na sznury z pereł brosze. W misternie kutych wnękach w ścianach stały ozdobne skrzynki, a w nich w ciepłej kołderce z trocin leżakowały butelki – najpewniej wspaniałego, drogiego wina. Po obu stronach drzwi na drewnianych stojakach wspierały się dwie kompletne zbroje płytowe, wspaniałej roboty, inkrustowane metalem, w którym już na pierwszy rzut oka mężczyźni rozpoznali srebro.

W ciszy, bardzo powoli, z nabożną niemal czcią rabusie przestąpili próg komnaty.

– Bożesz ty mój – jęknął Angast. Oczy miał wilgotne. – Dla czegoś takiego przerąbałbym się przez całą armię hrabiów.

Jurko i Mikan w milczeniu zagłębili się między skrzynie i szafki. Ich palce ślizgały się po perłowych wisiorach, oczy błądziły po pełnych monet szkatułach, nozdrza wdychały zapach marzeń.

W przyćmionym przez pajęczyny świetle, sączącym się z okna, Jurko dostrzegł między skrzyniami kształt, który wydał mu się znajomy.

– Znalazłem trzecią zbroję – oznajmił. Przesunął nogami ciężkie od kosztowności pojemniki i jego oczom ukazał się przedmiot, który wziął za kolejny wsparty na stojaku pancerz.

– To nie zbroja – stwierdził Mikan. – Raczej rzeźba. – Wyciągnięte palce niskiego mężczyzny cofnęły się, jakby przeszyło je wyładowanie elektryczne. W oczach włamywacza zabłysły radość, niedowierzanie i… szacunek. Tylko wytrawny złodziej, który niejeden palec złamał w czasie swych licznych włamań i napadów, mógł czuć taki respekt wobec metalu, z którego – jak wierzono w starożytnych królestwach – składały się ciała bogów. – Jurko, kurwa – szepnął Mikan, onieśmielony. – To jest chyba czyste złoto.

Rzeźba była nieco większa od rosłego człowieka, nie przedstawiała jednak nikogo przynależącego do tego gatunku – miała formę kucającej postaci, której ręce splecione były na podkurczonych kolanach, lecz palce dłoni i stóp zaklętej w złocie istoty wieńczyły zgoła nieludzkie szpony. Pochylone plecy stwora zdobiły doskonale oddane muskuły, a spomiędzy jego łopatek wyrastały realistycznie oddane skrzydła, złożone wprawdzie, lecz i tak wielkie – pysznej roboty, rzeźbione, jak domyślali się Mikan i Jurko, przez największych mistrzów. Pysk stwora był długi jak u konia, w rozchylonej groźnie paszczy widać było ostre kły. Wielkie oczy, wykonane z uformowanych osobno złotych kul, patrzyły spod gęstych rzęs potwora, spływających łagodnymi falami aż na jego policzki. Łeb kreatury wieńczyły skręcone rogi, dziwne jednak, na końcach przybierające kształt przypominający ustniki.

Jurko podszedł do rzeźby i dotknął jednego z setek piór, kutych osobno, które składały się na imponujące skrzydła rzeźby. Metal okazał się miękki.

– Złoto – szepnął jednooki. – Wygląda na to, że faktycznie czyste.

– Zobaczcie. – Mikan wspiął się na palce, dotknął pyska złotej bestii i delikatnie nim poruszył. – To jakby maska, można ją zdjąć.

Włamywacz okrążył posąg i zręcznymi palcami rozplątał złote druty, którymi przymocowany był do głowy potwora jego podłużny, koński pysk. Przednia część głowy rzeźby w istocie okazała się być maską. Mikan zsunął ją ostrożnie, a pod nią ukazała się prawdziwa twarz posągu.

Przedstawiała młodego mężczyznę o przystojnych, łagodnych rysach. Lekki uśmiech kontrastował nieco ze zmarszczonymi brwiami, które zapewne miały nadać twarzy wyraz powagi, może gniewu. Nad brwiami rzeźby znajdowała się metalowa płytka zaopatrzona w dwa zardzewiałe pokrętła.

– Jak myślisz, co to jest? – zwrócił się do Mikana Jurko, w którym odezwała się uśpiona na czas minionej nocy wrażliwość na wdzięki otaczającego świata, z której był tak dumny i dzięki której czuł się lepszy od podobnych sobie rabusiów. Rzeźba, choć niepokojąca, wywarła na nim duże wrażenie i pragnął zgłębić jej tajniki – w których istnienie zapałał dziecięcą, żarliwą wiarą już od pierwszego spojrzenia na posąg, na tego sfinksa, odnalezionego w ponurym zamku wśród lasów.

Jurkowi spodobała się ta myśl, to określenie, i ze smakiem powtórzył je w myślach: sfinks. Oznaczało wielką tajemnicę, wielki skarb.

– Nie mam pojęcia. – Głos włamywacza przerwał rozmyślania Jurka. Mikan spróbował dosięgnąć pokręteł na czole złotej postaci, lecz nie zdołał. – Podsadź mnie, albo sam pokręć.

Nagle pomieszczenie wypełnił niski, dudniący dźwięk, którego samo wspomnienie budziło dreszcze na plecach Jurka i Mikana. Obaj mężczyźni odskoczyli raptownie od rzeźby, gdyż dźwięk eksplodował tuż nad ich głowami. Ponura melodia, dobrze znana rabusiom, tym razem urwała się dużo wcześniej, zaś jej kontynuacją stał się rubaszny rechot Angasta.

– Żebyście siebie widzieli! – wykrztusił, czerwony ze śmiechu. – Aż podskoczyli! Normalnie…! Normalnie podskoczyli jak dzieci!

– Co się tak bawi, tępy kmiocie? – warknął Jurko, lekko zawstydzony, jednak o wiele bardziej zaniepokojony tajemniczym dźwiękiem. – Jak twoją matkę pies jebał, to dopiero musieli mieć ubaw we wsi!

– Uważaj na słowa…

– Co zrobiłeś, Angast? – zapytał Mikan, powstrzymując wiszącą w powietrzu kłótnię. – To ty wywołałeś ten dźwięk, prawda?

– Dmuchłem w te trąbki – stwierdził osiłek i klepnął szeroką dłonią rogi, skręcające się na głowie posągu. – Dmuchłem i zawyło. Widzicie? Nie ma żadnego Illama. To wiatr dmuchał w te trąbki, a my myśleliśmy, że to nie wiadomo co.

– Czy to możliwe? – zapytał Jurko, głośno myśląc.

– Trochę wieje po nogach – mruknął Mikan. – Jeśli robił się większy przeciąg, to wiatr faktycznie mógł wpadać w te… niesamowite, nie zauważyłem ich wcześniej… w te ustniki, i wtedy z rogów rzeźby, które są najwyraźniej instrumentami, wydobywał się ten upiorny dźwięk. Być może rzeźba jest pusta w środku, jak pudło rezonansowe.

– Chyba nie jest – stwierdził Angast, napierając ramieniem na posąg. – Ciężki jak cholera. Moim zdaniem to lite złoto. Jak go weźmiemy do miasta i przetopimy, będziemy ustawieni na całe życie. Tak wam powiem.

Jurko i Mikan pokiwali głowami. Jednooki rabuś powiódł wzrokiem po komnacie, bezskutecznie starając się stłumić uśmiech, cisnący mu się na twarz.

– Szukaliśmy gnoja, który wczoraj w nocy napędził nam niezłego stracha upiornym wyciem, a znaleźliśmy skarbiec Karmenowów i pewność, że żadnego gnoja nie ma – stwierdził, pogrążony w rozkosznych myślach. – Jak to się wszystko złe potrafi w jednej chwili na dobre odmienić.

– Prawda – przytaknął Angast z błogim wyrazem twarzy.

– Ruszamy się, panowie. Spakujemy parę skrzyń i zniesiemy na dół. Trzeba poinformować resztę i sprowadzić ich tutaj, żeby cały ten majdan znieść do wozu jeszcze przed zmierzchem.

Trójka złodziei pogrążyła się w radosnej pracy, polegającej na zgarnianiu kosztowności z półek i haków, i wrzucaniu ich do jednej ze skrzyń, z której wcześniej Mikan wyjął cztery butelki purpurowego płynu. Właśnie oglądał pod światło zawartość jednej z flaszek, kiedy zagadał go Jurko.

– No a co myślisz o tym włóczędze? – zapytał. – Co to go niby odwiedziła nasza mała Ewa Karmenówna?

Mikan z początku nie odpowiedział, delikatnie przekręcając w dłoni butelkę i patrząc, jak wino niespiesznie przelewa się od szyjki do denka i z powrotem.

– Mógłbym tak godzinami – powiedział. – Lubię wino. Znam się trochę na nim. Kiedyś sam pędziłem kilka butelek rocznie, i wiesz, co ci powiem? Owoce fermentują na różne sposoby, czasem wydzielają trucizny, które otumaniają ludziom rozumy. Sądzę, że nasz śmierdzący przyjaciel obudził się dziś, gdy wszyscy spali, po czym poczłapał do schowka i najadł się zgniłych jabłek, zatruwając sobie głowę substancjami, które wydzieliły. Nie przejmując się widokiem trupów, bo przecież już niejedne zwłoki w życiu widział, nasz woźnica poszedł spać. Jego struty umysł zrodził sen, w którym felerne jabłko przyniosła mu Ewa Karmenówna, a jak się obudził, zobaczył jej zwłoki, wszystko mu się pomieszało i się wystraszył. Delirium w połączeniu z przesądną naturą czwórki naszych brudnych kompanów dały mieszankę, która spaskudziła nam popołudnie.

– To odpowiedź prawdziwego naukowca – stwierdził Jurko z szerokim uśmiechem. – Powinieneś wykładać. Czemu nie wykładasz na jakimś uniwerstytecie, tylko uganiasz się po cudzych domach i otwierasz nie swoje zamki?

– Jeśli już mam ryzykować zdrowiem, wolę to robić za godziwe zyski.

– Czyli żadnych duchów nie musimy się obawiać, prawda?

– Prawda, wierz mi.

– Mimo, że Karmenowowie umarli w gniewie i tak dalej?

– Umarli w dupie! – zawołał śpiewnie Angast, wrzucając do skrzyni ostatnią garść monet. Na szyi zawiesił sobie łańcuch z dwoma potężnymi klejnotami, które pod jego grubą szyją wyglądały jak wole najbogatszego koguta na świecie. – Duchów nie ma, jest za to pudło gotowe do zniesienia na dół.

– Wiesz, za co cię szanuję, Angast? – zapytał Jurko. – Za te twoje inteligentne riposty.

– Dzięki, Jurko. – Angast nie znał wielu trudnych słów, a jednym z nich było „sarkazm". – Znieście to pudliszcze, a ja tu jeszcze zostanę i zakrzątnę się przy następnym. Sprowadźcie tu Kaela i Longinusa, to spakujemy tu wszystko raz-dwa.

Mikan i Jurko niechętnie, z ociąganiem opuścili komnatę, którą obaj w myślach nazywali skarbcem, z trudem unosząc we dwóch pełną drogocennych przedmiotów skrzynkę. Angast odprowadził ich wzrokiem, po czym z zadowoleniem przeniósł spojrzenie na uginające się od szkatuł półki. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, obejrzał się przez ramię i dostrzegł stojący pośrodku pokoju posąg. Kucająca istota, nawet bez strasznej maski, budziła w rosłym siepaczu niepokój. Była zdecydowanie zbyt potworna, zwierzęca, by mogła być człowiekiem, ale też nie przypominała zupełnie dzikiej bestii – zwłaszcza bez maski. Piękno posągu, które nawet Angast dostrzegał i doceniał, było jakby przyćmione i skalane samym kształtem rzeźby. Religia Angasta mówiła, że Bóg stworzył człowieka jako swoje najlepsze dzieło, które pokochał – stojący pośrodku komnaty posąg był kpiną z ludzkiej postaci i bluźnierstwem.

– Przetopienie cię na monety będzie dobrym uczynkiem, paskudniku – mruknął do siebie rabuś, podchodząc do rzeźby. Chciał dla zabawy dmuchnąć jeszcze raz w ustnik wieńczący jeden z kręconych rogów potwora, lecz dostrzegł na jego czole metalową płytkę i dwa pokrętła. Angast zmrużył oczy i dotknął palcem przerdzewiałych gałek, po czym w skupieniu, tak by ich nie połamać, umiejętnie dawkując siłę naparł palcami na pokrętła, aż rdza ustąpiła i przekręciły się.

Gdzieś w środku posągu rozległo się metaliczne kliknięcie, po którym na chwilę zapanowała cisza. Angast zrozumiał wtedy, że w rzeźbie ukryty jest najwyraźniej jakiś mechanizm i posmutniał na myśl, że potwór nie jest jednolitą bryłą złota. Po chwili jednak jego rozmyślania przerwała seria kolejnych kliknięć i długi dźwięk przypominający grzechot kołowrotka.

Oczy posągu zamknęły się.

Angast mrugnął, niepewny tego, co zobaczył.

Ze zgrzytem metalu ramiona potwora oderwały się od jego kolan i rozsunęły, jakby istota witała serdecznie rębajłę. Angast dostrzegł skomplikowane zawiasy na przegubach muskularnych rąk posągu. Niczym zahipnotyzowany patrzył, jak tułów rzeźby odrywa się od ziemi, nogi prostują się, a złota poczwara wstaje z kucek. Była tak wysoka, że jej kręcone rogi z cichym skrzypnięciem zagłębiły się w przegniłym drewnie desek tworzących strop komnaty. Potężnie zbudowany Angast sięgał rzeźbie – maszynie? – do piersi.

– Kurwa – szepnął osiłek, a wtedy powietrze w komnacie rozdarł huk. Skrzydła posągu otworzyły się z metalicznym zgrzytem, uderzając ciężko w przeciwległe ściany pomieszczenia. – Kurwa mać!

Angast zaczął cofać się do wyjścia. Zaskakująca przemiana posągu, początkowo budząc ciekawość, teraz przerażała go. Nigdy nie przyznałby tego przed innymi, a nawet przed samym sobą, jednak w tamtej chwili, stojąc przed zmieniającym się potworem, rabuś bał się panicznie i byłby uciekł z wrzaskiem, gdyby nie niesamowitość całego widowiska: płynne ruchy starego mechanizmu, maestria precyzji, z jaką działać musiała ukryta we wnętrzu złotej istoty maszyna, wreszcie błogi wyraz młodzieńca, którego martwe, bezcenne oczy wpatrywały się w ścianę wysoko ponad głową Angasta.

Mogli mówić, co chcieli. Duchów nie było, Angast nie wierzył w duchy. Ale ten potwór naprawdę żył.

Brzuch posągu zaczął się otwierać. Złote płyty, dopasowane tak misternie, że za nic nie dałoby się obaczyć szczelin między nimi, zaczęły się rozsuwać. Przy akompaniamencie cichych trzasków, klików i stuknięć wewnętrznej maszynerii, pierś i brzuch rzeźby stanęły otworem.

Potwór rzeczywiście miał w środku pustą przestrzeń, lecz w tej chwili wypełniała ją drobna postać, skulona w mechanicznym kokonie, której twarz przykrywała kolejna maska – prosta, lśniąca leciutko srebrnymi refleksami.

Następną i ostatnią rzeczą, jaką zauważył, była owa maska, która z dźwięcznym stuknięciem opadła na podłogę.

Po chwili zamek Karmenowów zatrząsł się od dudniącego, niskiego z początku, potem coraz wyższego, urywanego i chaotycznego tonu, który mógł być muzyką, lecz także dzikim wrzaskiem.

● ● ●

Mikan pierwszy wpadł do skarbca, mimo nikczemnego wzrostu zręcznie przeskakując po kilka stopni krętych schodów. Był wściekły.

– Przestań, kurwa, dymać w tę trąbę! – zawołał, lecz natychmiast umilkł, gdyż komnata była pusta.

Poza złotym posągiem kucającym pośrodku izby, wyglądającym tak samo jak w chwili, gdy włamywacz opuszczał pomieszczenie kilka minut wcześniej – a może nie? To absurd, posągi się nie zmieniają! – w pomieszczeniu nie było nikogo ani niczego, co przypominałoby człowieka. Zwierzęcy pysk rzeźby wpatrywał się w pustkę.

– Angast? Gdzie je…

Mikan niemal podskoczył, gdy odezwał się Longinus, który bezszelestnie wsunął się do komnaty:

– Nie ma go tu. Poszedł sobie gdzieś.

Włamywacz spróbował zmrozić brata spojrzeniem pełnym wyrzutu, lecz Longinus nie zwrócił na niego uwagi.

– Nie mógł sobie pójść. Wbiegłem na schody, jak tylko urwała się ta… muzyka.

– Ale nie ma go tu – stwierdził Longinus obojętnym tonem.

Mikan bezwiednie spojrzał pod nogi. Na środku podłogi leżała maska, której wcześniej nie widział. Wykonana ze srebra, kontrastowała ze złotymi monetami i przedmiotami walającymi się dookoła. Była dość prosta – otwory na oczy i usta, łagodnie zarysowany nos, wykute w srebrze krzaczaste brwi. Przypominała maski bogaczy cierpiących na trąd, którzy zasłaniali swe zdeformowane chorobą twarze takimi właśnie cackami – Mikan widział kiedyś trędowatego namiestnika Tondibaru, wielkiego miasta pod drugiej stronie Gór Otrewskich. Nosił na twarzy coś podobnego.

Włamywacz podniósł znalezisko.

– Nie było jej tu wcześniej – mruknął do siebie. – Spadła skądś, albo Angast ją znalazł….

– Czy on się sam uspokoi, czy mam urwać mu… – Jurko stanął w drzwiach jak wryty; sponad jego ramienia wyglądał Kael, wyciągając szyję, by przyjrzeć się pomieszczeniu. Oczy rudowłosego zrobiły się wielkie jak złote półmiski, na które akurat spojrzał. – Gdzie Angast?

– Wygląda na to, że zniknął – odpowiedział Mikan.

– Szukajcie tajnych przejść! – podsunął Kael i przepchnął się do przodu pod ramieniem Jurka. – Może Angast znalazł jedno i teraz błąka się gdzieś we wnętrzu murów… Albo natknął się na następny skarbiec.

Rabusie pokiwali głowami. Mikan stracił zainteresowanie srebrną maską i odłożył ją na szczyt sterty złota, piętrzącej się w jednym z otwartych kufrów. Mężczyźni rozeszli się po komnacie, dotykając ścian w poszukiwaniu obluzowanych cegieł, ruchomych haków, atrap złotych świeczników i wszystkiego, co mogłoby uruchamiać ukryty mechanizm. Obeszli rzeźbę, której rozwarta paszcza budziła w ludziach pierwotny niepokój. Tupali mocno, starając się odkryć przyciski w podłodze.

Nic.

Było późne popołudnie, gdy czwórka mężczyzn opuściła skarbiec i wraz z czterema właścicielami wozu rozpoczęła poszukiwania w pozostałych częściach zamku. Zapadła noc, gdy wszyscy zebrali się w głównym holu, zmęczeni i zdenerwowani niepowodzeniem.

Choć Angast nie mógł opuścić wieży, zanim wtargnął do niej popychany gniewem Mikan, osiłek najwyraźniej rozpłynął się w powietrzu. I choć Jurka przekonało w pełni wyjaśnienie niskiego włamywacza, co do widzianego jakoby przez jednego z brudasów ducha Ewy, to jednak – kiedy księżyc wzniósł się nad szczyty świerków otaczających zamek – zarówno jednooki rabuś jak i wszyscy jego kompani czuli, że w ich życiu coś nagle zaczęło być bardzo nie tak.

Noc druga: Tylko głupiec patrzy na palec

 

Mikan obudził się. Było mu zimno, choć leżał wciśnięty między śpiących głęboko Jurka i Longinusa, nieco dalej na lewo pochrapywał Kael, zaś charakterystyczny zapaszek z prawej strony zdradzał miejsce odpoczynku czwórki zapuszczonych właścicieli wozu. Ogień, który rozpalili w kominku w zamkowym salonie, gdzie poprzedniej nocy zginęła służąca Swietłana, wygasł.

Mikan chuchnął na próbę i skrzywił się, gdy jego oddech zmienił się w parę.

– Jest koniec lata, kurwa, no…! – szepnął do siebie, usiadł i roztarł zgrabiałe ręce. Mógł sobie być nawet środek lata, lecz tu, wśród grubych murów, których mieszkająca samotnie rodzina hrabiowska od lat nie ogrzewała, zawsze panował chłód.

Włamywacz wstał, uważając, by nie kopnąć przypadkiem żadnego ze swych towarzyszy. Przekroczył ostrożnie śpiących mężczyzn i wyszedł z salonu do głównego holu, mając nadzieję znaleźć coś do jedzenia w spiżarni.

W połowie drogi zatrzymał się. Rozejrzał. Wokół niego ziała mroczna otchłań ogromnej komnaty; trupioblade światło księżyca wpadało do holu przez ogromną rozetę. Wytarte arrasy, zdobiące ściany, skąpane były w cieniach, które – Mikan mógłby przysiąc – nadawały wyhaftowanym scenom wrażenie ruchu. Wysoko ponad głową włamywacza, w powiewach przeciągów, niczym koszmarne chmury falowały gęste, pradawne, obwieszone girlandami kurzu kotary pajęczyny.

Całość sprawiała upiorne wrażenie.

Oczywiście, Mikan nie bał się ani ciemności, ani pajęczyn – ani pająków! – ani księżyca. Jednak wszystko to razem…

… i to po tajemniczym zniknięciu Angasta…

… wszystko to razem przyprawiało go o dreszcze. Gdy przypomniał sobie, co jeszcze – poza dawno zgniłym jedzeniem – leży w spiżarce w głównym holu, Mikan zupełnie stracił apetyt. Odwrócił się na pięcie, mając zamiar wrócić do salonu i spróbować znowu zasnąć, kiedy usłyszał charakterystyczny zachrypnięty baryton Angasta:

– Mikan! Tutaj jestem!

Włamywacz zbladł i gdyby nie wieloletnia praktyka powstrzymywania krzyku, którą odbył w czasie niebezpiecznych nieraz włamań do domów niebezpiecznych nieraz ludzi, Mikan wrzasnąłby – a w tamtej chwili był pewien, że byłby to wrzask godny nadobnej panienki.

Mężczyzna jednak ugryzł się w język i obrócił szybko, by zlokalizować miejsce, z którego dobiegał głos.

– Angast! – zaszeptał gniewnie. Sam nie wiedział, czemu szepcze. – Szukaliśmy cię cały wieczór! Jaja sobie robisz, ty chuju złamany? Wyłaź natychmiast!

– Chodź tutaj! Znalazłem coś!

Głos osiłka dobiegał zza drzwi po drugiej stronie holu, naprzeciw wejścia do salonu. Znajdowały się za nimi piwnice i lochy, w których po południu Longinus i Kael szukali skarbów, a wieczorem Angasta.

Mikan przeszedł przez hol i stanął przed drzwiami. Nie otworzył ich jednak. Dziwiąc się samemu sobie, zamiast wpaść do pomieszczenia, stanąć przed Angastem i powiedzieć parę cierpkich słów o jego matce, włamywacz przyłożył ucho do desek. Nasłuchiwał, lecz żaden dźwięk nie dobiegał od strony piwnic.

– Jesteś tam? – zapytał.

– Jestem! Chodź, znalazłem coś!

– Co znalazłeś, Angast?

– Sam zobacz. Chodź!

Głos był Angasta, lecz złe przeczucia i niewytłumaczalny lęk wypełniały Mikana po sam czubek głowy. Wytłumaczalny lęk, poprawił się w myślach włamywacz, zupełnie wytłumaczalny. Mroczny zamek, zwłoki w spiżarce, głupie żarty tego złamanego chuja Angasta – to wszystko wytrąciło mnie z równowagi, myślał. Ale dość tych gierek.

Mikan pchnął drzwi i wszedł do długiego korytarza, łagodnie opadającego w dół, po obu stronach którego w ciemnych wnękach tkwiły zakratowane drzwi do cel. Na drugim końcu sklepionego łukowo kamiennego tunelu, wilgotnego i lodowato zimnego – jak uzmysłowił sobie Mikan, kiedy kłąb pary z własnych ust przesłonił mu na chwilę widok – stał Angast. Mikan widział tylko jego plecy; osiłek trzymał w wyciągniętej na bok ręce świecznik, który rzucał na ściany lochu drżące plamy światła. Włamywacz zmrużył bystre oczy i dostrzegł z tyłu głowy Angasta coś dziwnego, jakby zaplecione misternie na jego karku druciki, sięgające nad uszami i biegnące wzdłuż skroni w stronę twarzy.

– Angast? – powiedział na próbę Mikan, a jego głos zabrzmiał tak głucho, jakby mówił do wnętrza pustego słoja.

– Chodź, zobacz! – zawołał Angast z entuzjazmem, który zupełnie nie pasował do jego nieruchomej, sztywnej postawy. – To wspaniałe!

– Co jest takiego wspaniałego w kawałku ściany? Odwróć się do mnie. Czy ty… czy masz coś na głowie?

– No, mam.

– Po co ci te druty z tyłu?

– Żeby nie spadło.

Angast odwrócił się powoli, a Mikan poczuł, jak włosy na głowie i karku jeżą mu się jak wściekłemu kotu. Jednak nie czuł gniewu, lecz strach, ponownie irracjonalny, ale jak dla Mikana wystarczająco cholernie podstawny.

Angast miał na twarzy maskę, tę właśnie, która tak przypominała zasłony używane przez trędowatych wielmożów. W świetle kończącego się powoli dnia, w skarbcu, wyglądała niewinnie, jednak teraz wyraz zaklętej w srebrze twarzy spowodował, że serce stanęło włamywaczowi w gardle.

Rysy maski nie zmieniły się, to nie to; Mikanowi dobrą chwilę zajęło uświadomienie sobie szczegółów, które jego organizm zarejestrował wcześniej niż umysł i zareagował na to pierwotnym lękiem. Tym, co tak przerażało mężczyznę i przywoływało głosik, który gdzieś z tyłu jego czaszki wrzeszczał, by uciekać, były oczy i usta maski dla trędowatych.

Nie było w nich widać oczu Angasta ani ust Angasta. W ogóle nie było w nich widać ciała – trzy otwory ziały czernią, jakby to były studnie, wydrążone tunele, prowadzące w głąb innego świata.

Pod maską musiało być coś zupełnie innego, niż stary, poczciwy Angast.

Mikan pisnął cicho, odwrócił się gwałtownie i rzucił na drzwi, które jednak najwyraźniej zamknęły się, kiedy wszedł do lochu. Włamywacz nacisnął rozpaczliwie na mosiężną klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły.

Zamknięte!, wrzasnęło coś w jego głowie, prawdopodobnie instynkt włamywacza, gdyż zaraz potem krzyknęło: Otwórz nożem!

Mikan sięgnął do paska i wyciągnął ze sprytnie umieszczonej w nim saszetki swój długi nóż. Ręce mu drżały, więc przez sekundę skrobał ostrzem drewno przy zamku, nim wreszcie trafił – rozległ się metaliczny brzęk.

Mikan rzucił przez ramię szybkie spojrzenie. To podkute buty Angasta brzęknęły o kamienną posadzkę; rębajło ruszył się wreszcie z miejsca, i zaczął iść w kierunku Mikana. Włamywacz ponownie, z powodu drżenia dłoni tracąc wiele z wrodzonej precyzji, spróbował wsunąć ostrze do zamka drzwi, lecz ponownie rozległ się metaliczny brzęk.

Co jest, kurwa?, pomyślał, po czym w świetle niesionego niespiesznie przez Angasta świecznika dostrzegł przyczynę owego brzęknięcia – w zamku nie było dziurki, nóż uderzał w lity metal.

Zamek bez dziurki, pomyślał Mikan tępo. Nie mogłem tego nie zauważyć. Musiała być dziurka. Teraz zniknęła.

Włamywacz odwrócił się i spojrzał w dwie bezdenne przepaście, otwierające się w miejscach, gdzie w masce trędowatych powinny znajdować się oczy Angasta. Osiłka od Mikana dzieliły może cztery metry.

Mikan nie tracił więcej czasu, rzucił się do najbliższej wnęki, żywiąc szaleńczą nadzieję, że drzwi celi są otwarte. Były. Włamywacz szarpnięciem otworzył je, po czym zatrzasnął za sobą. Padł na kolana, by lepiej widzieć zamek, po czym wetknął ostrze swego noża do dziurki od klucza, która po bożemu była na swoim miejscu.

Teraz należało się uspokoić. Należało się skupić.

Mikan wsłuchał się w zamek. Był prosty. Podważył dwie stalowe igiełki, które oczyma wyobraźni widział wyraźnie, skryte we wnętrzu zamka. Zapadki poszły w ruch i zamek zamknął się w chwili, w której Mikan stracił go z oczu – cela zatonęła w cieniu, jaki rzuciło na nią muskularne ciało Angasta, który stanął przed kratą. Włamywacz, pokwikując ze strachu, na czworakach cofnął się w głąb celi. Pomieszczenie było skandalicznie ciasne, lecz szczęśliwie oddzielone od korytarza grubymi kratami, których Angast w swojej diabelskiej masce nie mógł przekroczyć.

Mimo to spróbował. Osiłek wsunął dłoń między kraty, jego ramię utknęło jednak na wysokości bicepsa między stalowymi prętami. Mikan niemal wcisnął się w przeciwległą ścianę, rozczapierzone palce Angasta zaciskały się i rozwierały w powietrzu, może trzydzieści centymetrów od czubka nosa włamywacza.

– Musisz się zbliżyć – stwierdził Angast pogodnym tonem. – Nie dosięgnę cię tak.

– Spierdalaj! – zawołał Mikan histerycznie, po czym nabrał powietrza w płuca i ryknął: – Pomocy! Kurwa, ratujcie mnie! Jestem w piwnicy!

– Chyba cię nie usłyszą. – Angast kucnął, tak że dwie otchłanie, wyżłobione w masce jako bluźniercza kpina z ludzkich oczu, znalazły się na wysokości czoła Mikana. – To grube drzwi, a hol jest bardzo duży. Pewnie zauważyłeś.

– Ratunku! Boże! Pomocy! Ciebie popierdoliło, Angast!

– Mnie popierdoliło? To ty zamknąłeś się w lochu, wrzeszczysz histerycznie, a ja nawet nie ma broni. To ty masz nóż, pamiętasz? Ja nie ma broni.

Mikan zamilkł i zmarszczył brwi. Ciężko mu się myślało.

– Masz tę maskę – wybełkotał, język plątał mu się ze strachu. – I zabrałeś dziurkę od klucza.

– I mówisz, że to ja jestem popierdolony. – W głosie Angasta słychać było satysfakcję. – Oj, Mikan, Mikan. Źle z tobą.

Ramię osiłka przesunęło się o centymetr między kratami; Mikan z cichym kwikiem wcisnął się jeszcze mocniej w ścianę celi.

– Odejdź! – zawołał. – Zostaw mnie! Nic ci nie zrobiłem!

– Skąd wiesz, kim jestem?

Mikan zamrugał. Angast wskazał na swoją twarz.

– Widzisz? Mam maskę. Dzięki niej nie wiesz, kim jestem. Jeśli tego nie wiesz, to skąd ta pewność, że nic nigdy mi nie zrobiłeś?

– Jesteś, kurwa, Angast, złamany chuj!

Maska trędowatych przekręciła się delikatnie w prawo, potem w lewo, w niemym przeczeniu.

– Nie.

Palce Angasta zwinęły się w pięść, tylko jeden, wskazujący, mierzył oskarżycielsko w Mikana.

– Zabieraj, kurwa, palec! Zabieraj go!

– Palcem nie poderżnę ci gardła, prawda?

– Zabieraj go!

– Żaden Angast nie ma takiego paznokcia, żeby poderżnąć nim komuś gardło, mam rację?

– Ujebię! – Mikan machnął rozpaczliwie swym nożem. – Ujebię ci palec! Zabieraj go!

Palec Angasta ciągle mierzył między oczy włamywacza, Mikan doszedł więc do wniosku, że dalsze groźby mijają się z celem i ciął. Nóż wszedł głęboko w dłoń zamaskowanego mężczyzny, rozciął ciało pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, doszedł aż do ptasich kosteczek śródręcza, zatrzymując się na nich. Mikan z bojowym okrzykiem wyszarpnął ostrze, ciemna krew bluznęła z rany. Angast cofnął dłoń i przyjrzał się jej uważnie przy świetle świecznika, który postawił obok siebie na kamiennej posadzce. Kończyna była niemal rozpołowiona.

– Nie rzucasz słów na wiatr, Mikan – powiedział cicho zamaskowany. – Ale nie do końca, jak to ująłeś, ujebałeś mi palec, raczej go nadciąłeś.

Angast chwycił swój palec wskazujący i szarpnął mocno. Z obrzydliwym plaśnięciem skóra pomiędzy nim a kciukiem pękła, a palec wysunął się z dłoni jak papieros z paczki. Jednak nie spadł na podłogę. Za wyrwanym stawem wyrastała następna, okrwawiona kość.

– O kurwa – szepnął Mikan zbielałymi wargami.

Angast znowu szarpnął i wyrwał nadprogramową kość; za nią była następna. Teraz palec wskazujący osiłka składał się nie z trzech, lecz z pięciu kości; niemal komicznej długość, palec zwisał smętnie z okaleczonej dłoni.

Angast uniósł głowę i łagodne oblicze diabelskiej maski znalazło się na powrót na wysokości twarzy Mikana.

– Zdziwiony? – mruknął osiłek. – Zobacz teraz.

Ponowne szarpnięcie ukazało szóstą kość, potem siódmą. Następnie, wbrew nadziei Mikana, że oszalały rębajło chce go tylko nastraszyć, Angast poruszył swym nowym, groteskowym palcem. Włamywacz nie mógł już cofnąć się jeszcze bardziej w głąb celi.

Krew skapywała z odsłoniętych kości i mięsa, z których składał się nowy palec Angasta. Cuchnęła.

– Jak sądzisz? – zapytał Angast głosem tak głuchym, jakby mówił do wnętrza trumny. Jego palec niczym ohydna macka zawinął się na swych licznych stawach wokół jednej z grubych krat. – Dosięgnę cię teraz, czy jeszcze nad nim popracować?

● ● ●

Kael miał dziwny sen. Biegł przez las, uciekał przed parą ogromnych butów z zębami. Jego ognista grzywa powiewała na wietrze, nasiąkając zapachem żywicy i piżma.

A potem się obudził.

– Ależ miałem popieprzony sen! – jęknął sam do siebie i złapał się za głowę.

Dzięki temu zorientował się, że nie ma włosów.

Dotyk gładkiej skóry na głowie spowodowałby niechybnie, że włosy stanęłyby Kaelowi dęba – gdyby ciągle je miał, oczywiście. Niedowierzając własnemu zmysłowi dotyku, Kael raz jeszcze przejechał dłonią po czaszce, a potem przejechał po niej obiema dłońmi. Ciągle nie do końca rozumiejąc, co się stało, rozejrzał się dookoła. Przez wąskie okno do zamkowego salonu wpadały promienie słońca, ciągle chłodne, poranne. Obok Kaela spali Jurko i Longinus – zniknął gdzieś Mikan i cała czwórka włóczęgów.

Kael potrząsnął ramieniem Jurka.

– Porcelanowy! Obudź się!

– Spierrmmmm… daaaalooajjj… – wymruczał rabuś.

– Obudź się i spójrz na mnie!

– Już się na ciebie dość napatrzyłem…

– Musisz sprawdzić, czy mam włosy!

Oryginalność prośby nie pozwoliła dalej spać Jurkowi, który otworzył oczy i spojrzał na swego towarzysza. A potem otworzył oczy jeszcze szerzej.

– O kurwa, gdzie twoje włosy?!

– Zajebali mi włosy – wyszeptał Kael. Jeszcze raz pogładził się dłońmi po gładkiej głowie; jego twarz poszarzała, gdy nieodwołalność faktu spadła na niego jak polujący sokół na myszoskoczka. – To te brudasy. Dopadnę ich!

– Spokojnie, Kael, gdzie jest reszta…?

– Zajebię! Na kawalątki porąbię!

– … reszta kompanii? Gdzie Mikan?

– Czemu rudy wrzeszczy? – zapytał Longinus, siadając niemrawo, gwałtownie obudzony pogróżkami Kaela. – I czemu nie ma włosów?

Kael zerwał się z podłogi i dobył swego miecza – cienkie ostrze zalśniło jak samo słońce w promieniach światła sączących się przez brudną szybę. Mężczyzna machnął wściekle bronią, tnąc ze świstem powietrze; lewą dłoń ciągle przyciskał do swej oszpeconej głowy. Ruszył w kierunku drzwi do głównego holu.

– Znajdę ich i pozabijam, brudasów, kurwich synów… – syczał z wściekłością. Jurko pośpiesznie wstał i pobiegł za nim; zatrzymał Kaela tuż przy drzwiach, łapiąc go za ramię. – Czekaj, do cholery! – warknął. – Głupi jesteś? Po co czterech włóczęgów miałoby golić ci głowę? W środku nocy?

– Ogolili i uciekli ze złotem… – Kael zamrugał, uzmysłowiwszy sobie kruche podstawy takiej teorii.

– Uciec mogli – potwierdził Jurko i, ciągle trzymając dłoń na ramieniu Kaela, poprowadził go przez hol do wieży bramnej. Otworzył mniejsze drzwi w skrzydle wrót z pomocą klucza, który Mikan odebrał Horacemu, po czym ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Zmrużył oczy, przyzwyczajone do półmroku panującego w zamku Karmenowów.

Przed bramą wóz czwórki obdartusów stał tak, jak go zostawiono – na krytej płachtą pace stało kilka skrzyń z kosztownościami. Nieopodal stała Aleksis, pasąc się na kępie trawy porastającej pobocze stromej ścieżki prowadzącej z lasu do warowni.

– Zostawili wóz – stwierdził Kael ze zdziwieniem. – Więc gdzie są? Pewnie kryją się w zamku, kurwie syny…!

– To wszystko jest bardzo podejrzane, Kael – stwierdził Jurko poważnie, wzmacniając uchwyt na ramieniu impulsywnego towarzysza. – Chyba nie myślisz, że ci czterej śmierdziele zgolili ci włosy dla żartu, a teraz kryją się w jakiejś szafie i chichoczą? I gdzie jest Mikan? Nie było go, jak się obudziłeś, prawda?

– Nie, zresztą zaraz potem zbudziłem ciebie… Jeśli to nie ci od wozu, to kto mnie tak urządził?

Jurko zasępił się.

– Być może będziemy musieli na powrót uwierzyć w istnienie ostatniego członka rodu Karmenowów, Illama.

Mężczyźni wrócili do głównego holu, gdzie czekał na nich Longinus.

– Nie mogę znaleźć brata – stwierdził. – Wołałem, ale nie odpowiada.

– A brudasy? – zapytał Jurko.

– Także ani śladu.

– Będziemy ich szukać, tak jak Angasta – zarządził jednooki rabuś. – To wszystko bardzo mi się nie podoba.

– A jak kurewsko mnie się nie podoba! – krzyknął Kael i strząsnął z ramienia dłoń Jurka. – Każdy mój stracony włos będzie dla ich oznaczał dźgnięcie prosto w dupę!

Kael uniósł miecz w groźnym geście, zapewne znowu chcąc przeciąć powietrze w bezsilnej złości, lecz Jurko powstrzymał go, chwytając tym razem za przegub.

– Zaczniemy od biblioteki, potem obejdziemy cały parter i… Na ręce też nie masz włosów, Kael.

– Co? – Jurko puścił przegub mężczyzny, by ten mógł mu się samemu przyjrzeć. Skóra na ręce poszkodowanego była gładka jak ta na jego głowie. Kael szarpnął w górę rękaw koszuli i zbadał sobie przedramię – ani włoska.

Trzej mężczyźni wymienili zdumione spojrzenia.

Kael bez ceremonii wepchnął sobie dłoń w spodnie. Zdumienie na jego twarzy mogłoby być komiczne, gdyby stanowiło część dobrze zagranej pantomimy, nie zaś efekt absurdalnej sytuacji.

– Tego już, kurwa, za wiele – szepnął poszkodowany po kilkusekundowym badaniu. – Nie mam włosów. Nigdzie.

– Przynajmniej zostawili ci brwi – zauważył usłużnie Longinus.

– Pierdol się.

– Zostało nas trzech, więc lepiej się pośpieszmy. – Jurko omiótł ogromną komnatę niespokojnym wzrokiem. – Rozdzielimy się, inaczej nie zdążymy przeszukać całego zamku przed zmierzchem…

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Kael wskazał wymownie na swoją głowę. – Ktokolwiek to zrobił, musi świetnie posługiwać się brzytwą, a przy tym jest niesłyszalny. Jeśli zniknięcie naszych czterech cuchnących kompanów to również sprawka tej samej osoby, lepiej żebyśmy byli razem, gdy natkniemy się na nią w zamku.

– To musi być niezły szaleniec – mruknął Longinus, a na jego twarzy odmalował się wyraz ponurej satysfakcji. – Ja nigdy nikogo nie ogoliłem.

– Zjadanie oczu jest jednak bardziej chore od strzyżenia jaj – rzucił wściekle Kael. – To jak, idziemy kupą czy osobno?

Jurko podjął decyzję.

– Kupą, co trzej mordercy to nie jeden. Zabierzmy się do pracy.

 

Koniec
Nowa Fantastyka