- Opowiadanie: emilhoff - Cztery Noce

Cztery Noce

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cztery Noce

UWAGA!

 

Opowiadanie zawiera wiele (bardzo wiele) niecenzuralnych słów i sceny przemocy.

Noc pierwsza: Nie pijam… wina

 

Klej z mielonego lnu parował w drewnianym kubku stojącym przed Jurkiem. Napój był gęsty, a jego opary dusiły, zupełnie jak panująca w wyszynku atmosfera. Drewniana gospoda przepełniona była ludźmi, z których część, tak jak Jurko, była w tej krainie tylko przejazdem lub w szeroko pojętych celach awanturniczych, część zaś stanowili miejscowi, którzy pod wieczór zeszli z pół oraz pastwisk i nawiedzili gościnny przybytek, by najeść się i napić. Tłok, gwar rozmów, zarumienione mocnym piwem gęby oraz wciskający się w nozdrza zapach suszonych ziół, które zwisały z powały w wielobarwnych wiązkach – wszystko to składało się na jedyny w swoim rodzaju nastrój, który Porcelanowy Jurko zdążył już poznać bardzo dobrze, bywając w wielu podobnych karczmach w okolicy.

Porcelanowy Jurko nie gardził piwem, lecz tego wieczora miał do załatwienia robotę, musiał więc pozostać w pełni władz umysłowych, który to warunek, po wypiciu choćby jednego kufla otrewańskiego piwa, mógłby zostać naruszony. Zamiast gęstej, alkoholowej pulpy, którą raczyli się miejscowi, popijając swoje bigosy, gulasze czy nadziewane mielonym mięsem pomidory (miejscowy przysmak), mężczyzna zamówił klej z lnu, który dobrze robił na żołądek, a odpowiednio przyprawiony dawał się rozróżnić w smaku od łajna.

Porcelanowy Jurko znał tę gospodę, choć postawna karczmarka, uwijająca się między stolikami wśród rubasznych okrzyków, klepnięć i uszczypnięć, nigdy go nie widziała. Zadbał o to, od kilku dni nawiedzając przybytek jedynie w godzinach pracy Skarskiego, chudego subiekta, najmowanego przez karczmarkę, którego nikt z miejscowych nie szanował. W zawodzie rabusia dobrze jest czasem przestawać z aktorami drugiego planu, aby – kontynuując poetycką metaforę – w odpowiednim momencie zwieść na manowce gwiazdy sceny. Innymi słowy, Jurko czekał z prezentacją swej obszarpanej osoby szanownej gospodyni, by tym łatwiej nabić ją w butelkę.

– Miła pani! – zawołał, unosząc monetę między palcami. – Dobra kobieto! Klient w potrzebie!

Karczmarka zgrabnym ruchem potężnej talii zrzuciła z siebie obłapiające ją łapska podchmielonych bywalców, po czym z wprawą zawodowca przedarła się przez zaporę stolików i rozgrzanych ciał, by spełnić życzenie klienta.

– Czeguj, panie?

Jurko zmierzył ją wzrokiem. Potężna baba, pomyślał, ma posłuch u ludzi i wygląda, jakby lubiła gębę rozpuścić przez płot z sąsiadką. Z pewnością wie co trzeba.

– Wspaniały robicie tu… kisiel – zaczął od komplementu. Karczmarka zarumieniła się z zadowolenia.

– To klej jęczmienny, dobry na sranie, proszę szanownego pana. Chciałam powiedzieć „żołądek".

– Wie pani, kim jestem?

– Nie – odparła karczmarka, a zza jej pleców rozległo się kilka głosów domagających się obsługi klientów. – Chętnie bym se pogadała, ale robić muszę.

– Tak, rozumiem. – Jurko mrugnął do niej porozumiewawczo i między jego palcami zmaterializowała się następna moneta. – Niech im trochę w gardłach zaschnie, tym chętniej się potem napiją, nie mam racji? – Uśmiech starego szelmy.

– Dobrze pan gadasz, całą noc będę koło nich latać, jak pies koło suki? – Karczmarka usiadła naprzeciwko Jurka i zgarnęła ze stołu dwie monety, który szybko zniknęły w jej przepastnym staniku. – No to, kim pan jest?

– Nazywam się Jonathan Harper, jestem prawnikiem z Nolibonu.

– Wszelki duch…! – wykrzyknęła karczmarka, nie zwróciła jednak niczyjej uwagi, gdyż gęste od zapachu ziół i smrodu ludzkich gazów powietrze co chwila przecinały okrzyki zgoła mniej miłe dla ucha. – Z Nolibona samego!

– Nolibonu – poprawił Jurko odruchowo. Może i utrzymywał się z rabunku, ale wśród swych kompanów uchodził za inteligenta, który z jakichś tajemniczych powodów nauczył się czytać, chyba żeby wiedzieć, ile dają za jego głowę i czy dobrze napisali nazwisko na liście gończym. Ostatnio sporo się zrobiło tych listów gończych, niebezpiecznie sporo, tym ważniejsze było dla Jurka wykonanie roboty, która czekała go tego wieczora. Mogła mu zapewnić stabilność finansową do końca życia, lub – jak to określali jego przyjaciele – harem kurew i jezioro wódki. Prawdopodobnie na jedno wyjdzie. – Przybyłem do waszego kraju, aby załatwić formalności. Miejscowy feudał, hrabia Ignacy Karmenow, pragnie kupić dom w pięknym Mieście Dzwonów.

Jurko mówił cicho, lecz nagle echo jego własnych słów wydało mu się głośne jak grzmot – w gospodzie zapanowała zupełna cisza. Klienci zamilkli, nawet ci co bardziej pijani wyprostowali się na ławach. Wszyscy patrzyli na niego i na karczmarkę, która zbladła jak ściana i również wpatrywała się w Jurka czujnymi oczami, w których wyczytać mógł niepewność, chłopską czujność i strach.

W jednej chwili wszyscy w karczmie – poza Jurkiem, który gorączkowo starał się zrozumieć przyczynę nagłej i zbiorowej zmiany nastroju – wykonali na piersiach święty gest. Odpędzają urok, psiekrwie, pomyślał rabuś.

– Domyślam się – zaczął Jurko uspokajającym tonem, ostrożnie, badając niebezpieczny grunt – że mości Karmenow nie cieszy się u was sympa… – Ponownie wszystkie ręce ułożyły się w święty znak.

– Niech pan nie mówi! – wychrypiała karczmarka. – Niech pan nie mówi jego nazwiska!

– Diabeł, tfu! – ktoś splunął na pokryte trocinami deski podłogi.

– Nieszczęście na nas sprowadzi! – zawołał ktoś inny.

– Spokój, ludzie! – Jurko podniósł się z miejsca, przy czym zawadził głową o wiązkę czosnkowych główek, zwisających z niskiej powały. Odgarnął warzywa pospiesznym gestem, przez sekundę przyglądał im się, po czym, jak coś zrozumiawszy, przemówił głośno do wszystkich zgromadzonych w gospodzie: – Z waszych reakcji mniemam, że nie tylko nie lubicie hrabiego Karmenowa – święte gesty – ale i żywicie wobec niego przesądny strach! Z ziół, pośród których najwięcej, jak to przed chwilą zrozumiałem, jest tu czosnku, wnioskuję z kolei, że hrabia – święte gesty – uchodzi wśród was za… wampira?

– Diabeł, tfu! Strzyga!

– Ogon ma na dupie!

– Cichajcie, chłopy! – zawołała karczmarka. – Głupstwa gadacie, pana z Nolibona wystraszycie. – Mówiła rozkazującym tonem pewnej siebie baby, która niejedną burdę w wyszynku widziała i ułagodziła, lecz przy tym zerknęła niepewnie na wiszące w górze główki czosnku. To upewniło Jurka, że przesąd jest powszechny wśród miejscowych na każdym szczeblu drabiny społecznej, od pijaka po właścicielkę gospody.

– To prawda, jestem z Nolibonu – podchwycił rabuś. – Z samego Świętego Miasta, Miasta Dzwonów, gdzie Sangozen położył krew krwawym rządom demona Amazisa i na wierzchołku jego ponurej piramidy postawił swój błogosławiony tron. – Jurko powiódł wzrokiem po słuchaczach, którzy na dźwięk jego słów jakby nieco się uspokoili. – Do nikogo, kto widział i podziwiał Nolibon, złe nie ma przystępu – ciągnął – a skoro do mnie nie ma, to i do was, którzy ze mną pod jednym dachem teraz siedzicie. Dobrze mówię?

– Dobrze gada! – rozległy się głosy.

– Diabeł, tfu!

– Ze mną – kontynuował Jurko, chcąc zjednać sobie pozostałych w karczmie niedowiarków i uspokoić przesądnych ludzi, sprzedając im swój własny przesąd – który wywodzę się ze świętego Nolibonu, ze mną, chłopy, jesteście bezpieczniejsi niż z czosnkiem czy wszelkim innym zielem! Nie bójcie się więc i słuchajcie.

Wyglądało na to, że wywód Porcelanowego Jurka odniósł zamierzony skutek – klienci karczmy spoglądali teraz na niego z mieszaniną bojaźni i podziwu, niektórzy okazywali też wyraźne zainteresowanie jego wyglądem.

– Co ma pan z okiem? – zapytał nieśmiały chłopina, wskazując palcem prawy oczodół rabusia.

Mózg Jurka pracował na najwyższych obrotach. Mężczyzna uśmiechnął się szelmowsko i powolnym gestem podniósł rękę do głowy, po czym uderzył się w ciemię. Prawe oko wyskoczyło z czaszki i spadło na nadstawioną dłoń rabusia – porcelanowa proteza, od której wzięło się jego przezwisko.

– Prawe oko, dobrzy ludzie – rzekł niemal natchnionym tonem – straciłem w walce ze strzygą, podobnym hrabiemu, który jednak nie miał ze mną szans. Oko straciłem, bo demona owego wspomagały siły samego piekła, żeby nie skłamać – legion potępionych dusz! Dałem im jednak wszystkim radę, zapewniam więc, że przy mnie nie grozi wam ze strony hrabiego żadne niebezpieczeństwo!

Rozległy się nieśmiałe wiwaty i gwizdy podziwu. Pierś karczmarki zafalowała, gdy westchnęła głęboko, spoglądając na Jurka, który zręcznie wcisnął sobie protezę z powrotem do oczodołu.

– Mówiłem tej tu dobrej kobiecie, że nazywam się Jonathan Harper i przybyłem, by sprzedać hrabiemu dom w Nolibonie. Jest to podstęp, chcę bowiem wraz z mymi dzielnymi towarzyszami wywabić wampira z kryjówki, sprowadzić w obręb murów Miasta Dzwonów, gdzie straci całą swą moc, i unicestwić.

– Bić kurwiego syna!

– Niech zdycha strzygoń czarci!

Jurko uniósł dłonie w uspokajającym geście.

– Aby jednak dokonać tego dzieła, muszę dowiedzieć się o hrabim i jego rodzinie wszystkiego, co wiecie. Mówcie, a przyczynicie się do jego ponurego końca.

W gospodzie zapanowała konsternacja; ludzie patrzyli po sobie, pełni wątpliwości.

– A jak hrabia się wywie, żeśmy na niego donieśli?

– Śmierć, mogiła!

– Nie wywie się – zapewnił wszystkich Jurko. – U mnie to jak u powiernika duchowego, słowa nie pisnę, a wszystko, co tu powiecie, pozostanie między nami.

Kilka głów pokiwał ze zrozumieniem, kilka zadków zaczęło się wiercić, ktoś poprosił o piwo. Karczmarka wskazała na stojąca pod ścianą beczułkę, dając klientom do zrozumienia, że tego wieczora muszą się sami częstować, po czym powiedziała:

– Jak pan taki jest dzielny i dobry, to ja panu powiem, co wiem, aby tylko ubić tę kreaturę! – Splunęła. – Moja babka była służącą na zamku hrabiego, a moja matka kucharką. Ja nigdy tam nie byłam, bo mnie matuchna przestrzegała i powtarzała do znudzenia „dziecko drogie, całe życie przy garach u pana, toż to marnacja! Tobie większe rzeczy pisane, idź ty w świat, a na zamku nie pracuj!". No i poszła ja w świat i doszła aż tu, na rozstajne drogi, gdziem postawiła karczmę dla dobra ludu, nie zaś feudalnego wyzyskiwacza.

– Wiwat Kryśka! – krzyknął ktoś.

– Wiwat! – huknęły zachrypnięte głosy. Jurko nie popędzał rozmówczyni, nie chcąc, by zgubiła wątek lub się onieśmieliła. Znając jednak wreszcie jej imię, rzekł głosem słodkim jak lukier:

– Dzielna jesteś kobieta, Krysiu. Co ci matuchna opowiadała o hrabiostwie i zamku?

– Dziwne rzeczy, i straszne, łaskawy panie. Piątka ich tam, panie, siedzi w tym zamku. Ignacy, czyli hrabia, Mariszka, czyli hrabiowa, i córka, Ewa. Służby mają dwoje: Horacego i Świetłanę, a to takie samo diabelstwo jak i rodzina hrabiowa. Tak było za mojej matuchny świeć Sangozenie nad jej duszą, a teraz to pewna nie jestem. Aż dziw bierze, że hrabia żyw jeszcze.

– A żyw, żyw, i komu dziwno, temu dziwno! – zawołał postawny mężczyzna, podnosząc się z ławy. – Jestem Bogdan, łaskawy panie – przedstawił się. – Złota rączka. A to stodołę naprawię, a to źrebaka odbiorę na świat, a to drewna nawiozę. Jak było święto zmarłych – dwa miesiące nazad już będzie – to mnie wezwali do zamku. Myślałem, że na śmierć idę, że się upomnieli o Bogdana; bo wie pan szanowny, ja od początku jak tu mieszkam, to tego hrabiego nie lubiłem i przestrzegałem przed nim ludzi. No i myślę „oho, dowiedzieli się na zamku, co tam o nich Bogdan szepcze, i teraz tam pójdę, i nie wrócę". Niejeden już nie wrócił, panie szanowny.

– Prawda! – krzyknął ktoś z tłumu. – Dzieci giną! I starcy! Od pokoleń!

– Mój Maciej do lasu po drewno poszedł cztery wiosny temu, i dotąd nie wrócił!

– A moja Marta? Jak do studni poszła, tyleśmy ją z żoną widzieli!

– Cichać, ludzie, kurwa! – Bogdan podniósł dłonie niczym prorok uspokajający wzburzone plemię, żądne pomsty za doznane krzywdy. – Poszedł ja jednak do zamku, bo se myślę tak: „Co się odwlecze, to nie uciecze. Jak byś się nie odwrócił, i tak będzie dupa!". Idę ci ja przełęczą, a tam ciemno i straszno, wilcy wyją jakby się na ucztę zbierali. Zamek straszny: strzeliste to, zrujnowane, blanki jak zęby, a brama to mi się wtenczas wydała jakby paszczą diabelską. Myślę sobie „No, Bogdan, zacznij się teraz modlić, bo potem możesz nie zdążyć". Podchodzę ja, a tu się kratownica podnosi – jakby ją dusze potępione dźwignęły, a przecież nikt nie widział, jak idę! Kołaczę we drzwi – otwarte! Wchodzę – i małom nie padł jak stał. Czekali na mnie w głównym holu, cała piątka: hrabia z hrabinią, córka, służba. Wszystko wysokie, chude, blade, w czerń odziane. Kobiety nie powiem, niczego sobie, a hrabia szeroki w barach, z wąsem. Niby nic nadzwyczajnego, ale te oczy… oczy mieli, panie, jak węgielki: czułem, jakby mi ubranie przepalały i czaszkę, i do samych myśli sięgały.

Czyjaś błogosławiona ręka podała Bogdanowi kufel piwa, który ten z wdzięcznością przyjął.

– I młode mieli te oczy, młode. Jak to zrozumiałem, to mnie ciarki przeszli: babka i matka szanownej Kryśki służyły u hrabiostwa, a to hrabiostwo nic się nie zestarzało od tego czasu. Nikt nie umarł, nikt nie chorował. Jakby mnie kto pytał: zupełnie jakby nie ludzie.

– Po co cię wezwali, Bogdanie? – zapytał Jurko. – Bo jednak nie po to, by zabić.

– Nie, szanowny panie. Wieś organizowała biesiadę, a oni, wyłóż pan sobie, upolowali jelenia – pięknego byka! – i całego chcieli ofiarować chłopom. Załadowałem go na wóz i zawiozłem do wioski, a w sercu miałem lekkość taką, bo myślałem, że cudem z życiem uszedłem.

– Zjedliście tego jelenia?

– Tfu! – za przykładem Bogdana kilku klientów posłało na deski karczmy soczyste plwociny. – Wrzucilim do dołu i zakopalim. Bóg jeden wie, jaką truciznę wsączyli w to mięso.

– Słusznie – pochwalił Jurko, choć wszystko się w nim skręcało na myśl o takim marnotrawstwie. Oczywiście rozumiał prostych ludzi – gdyby sam wierzył w wampiry, pewnie postąpiłby tak samo. Porcelanowy Jurko nie wierzył jednak w wampiry, strzygi czy strzygonie, ani w duchy, zjawy i demony, ani w zielone dzieci, ani w potwory morskie, ani w ogóle w zjawiska nadprzyrodzone. Wierzył za to żarliwie w pieniądz i w bogaczy, a manifestacje obu tych cudownych zjawisk spodziewał się zobaczyć w zamku hrabiego Ignacego Karmenowa.

Mamy więc troje hrabiostwa, myślał rabuś, stary, stara i zapewne rozpieszczona córeczka. Nie spoufalają się z plebsem, stąd plebs rzadko ich widuje i gotów jest przypisywać im najfantastyczniejsze właściwości, co gorsza nie odróżnia ojca od syna i przez to roi sobie o nienaturalnej długowieczności hrabiego. Mamy też służących, dwoje.

– Czy ktoś zna służących hrabiostwa? – zapytał Jurko.

– Nikt – odparła karczmarka. – To obcy. Po mojej babce nikt od nas nie usługiwał bezpośrednio rodzinie hrabiego.

– Bogdanie – zwrócił się Jurko do miejscowej złotej rączki. – Czy w czasie swej krótkiej bytności w murach zamku, zwróciłeś uwagę na jego wyposażenie, może także na zabezpieczenia, którymi obwarowano główne drzwi?

– Niestety, szanowny panie. – Bogdan spuścił głowę, jak dziecko, któremu nie udało się załatwić wszystkich sprawunków. – Z mebli nie widziałem niczego niezwykłego, żadnej broni, ale za to brama… Tak, brama, poza kratownicą na zewnątrz i jednym zamkiem, nie miała żadnych zabezpieczeń. Trochę to dziwne…

– Pomogłeś mi, Bogdanie – stwierdził Jurko wspaniałomyślnie, i rzeczywiście cieszył się w myślach z uzyskanych wiadomości. – Wampiry nie mają naturalnych wrogów, dlatego też nie mają potrzeby obwarowywać swych zamków. – Podobnie jak szlachcice, których dobra otoczone są zewsząd nieprzebytymi lasami, dodał w myślach. Karmenow, skąpy jak każdy bogacz, nie wydawałby majątku na fortyfikowanie starego zamku, skoro zaatakować go mogą jedynie cztery rodziny zamieszkujące tę wioskę, które i tak tego nie zrobią ze strachu przed nim. Niestety, stary hrabia nie przewidział, że pewnego dnia jego krainę nawiedzi kompania złożona z ludzi mniej przesądnych, niż jego własny lud, za to dużo bardziej bezwzględnych. – Pomogliście mi wszyscy. Lasy Otrewanii już niedługo będą musiały znosić brzemię plugastwa, jakie pleni się w zamku Karmenowów. Jeszcze dziś skrzyknę kompanów i udam się do zamku. Powiedzcie mi teraz, z czego hrabia finansuje swe niecne praktyki.

– Niecne? – zdziwiła się karczmarka, jednak jej konsternacja trwała tylko chwilę. – Ach, praktyki! No więc, hrabiostwo nie gospodaruje, ale moją babkę i matuchnę opłacali sowicie złotymi gobenami, stąd miałam za co postawić karczmę. Ale co ja się nacierpiałam, przyjmując w spadku te trefne pieniądze, to tylko ja wiem! – Kryśka przesłoniła twarz ramieniem w dramatycznym geście, chcąc podkreślić, jaką męczarnią jest dla niej opływanie w dostatek za hrabiowskie pieniądze. Tym razem jednak nie było wiwatów. – W każdym razie wnioskuję, że hrabia prowadzi jakieś interesa, o których nikt we wiosce nie wie, i których nie rozumie, i stąd ma pieniądze.

– Albo żyje ze spadku – uzupełnił dociekania karczmarki Bogdan. – Nielicha fortunka to być musi. W tych stronach chodzą legendy o bogactwie, co je hrabia ukrył w swoim zamku. Ja temu wiary nie daję, ale podobno – aż śmieszne – wszystkie lasy okoliczne, które nas otaczają, on wykupił na własność i nie wpuszcza tu urzędników państwowych ani żadnych obcych, żeby mu nie przeszkadzali.

– Drzwi do lasu, kurwa! – zarechotał ktoś, zawtórowali mu inni.

Jurko skinął głową. Też słyszał opowieści o bogactwie Karmenowów, na straży którego stoi głównie strach, jaki wywołują wśród prostych mieszkańców tej części Otrewanii. Słyszał też, że hrabia faktycznie w jakiś sposób zapewnił sobie spokój od urzędników państwowych, poborców i komorników – uczynił z krainy otaczającej swój zamek teren zamknięty, na który obcy teoretycznie nie mieli wstępu. Jednak kompania Jurka przekroczyła ową niewidzialną granicę hrabiowskich włości bez szwanku; rabuś miał nadzieję, że słynne skarby Karmenowów nie okażą się równie iluzoryczne, co otaczająca rodzinę aura niedostępności, nadnaturalności i tajemnicy.

– Wszyscy znamy opowieści o bursztynowych komnatach, które podobno są w zamku – odezwała się Kryśka. – Matki każdemu z nas opowiadały historie o złotych tronach, które stoją w tych komnatach, na nich leżą z kolei worki pełne monet, a w kątach pomieszczeń walają się powlekane srebrem naczynia, zaś wysadzana drogimi kamieniami biżuteria wypełnia stojące pod ścianami skrzynie. Wszystkiego tego pilnują rzeźby rozmiarów człowieka, też ze złota i srebra. To wszystko tylko opowieści…

– Ile jest tych komnat? – zapytał Jurko rzeczowo.

– Nie wiemy; nie ma pewności, czy w ogóle istnieją – odparł Bogdan. – Ale ja wiem, że istnieje Illam.

– Co? – zdziwił się rabuś.

Zgromadzeni w gospodzie ludzie ponownie wznieśli ręce i jak na komendę uczynili święte znaki.

– Nie co, ale kto – rzekła karczmarka. – Illam, syn hrabiego.

– Mówiłaś, że jest tylko córka – stwierdził Jurko głosem, w którym pobrzmiewała nutka wyrzutu.

– Tak mówiłam, bo…

– Nikt nigdy nie widział Illama – stwierdził Bogdan stanowczo. – Ale my we wiosce wiemy, że on istnieje. W każdym razie, ja i jeszcze kilku wiem na pewno.

– Skoro nikt nigdy nie widział tego… Illama, to skąd masz pewność, że istnieje, Bogdanie?

Twarz mężczyzny ściągnęła się w wyrazie zaciętości. Zacisnął pięści.

– Niewielu mi wierzy – to powiedziawszy, przesunął chmurne spojrzenie po twarzach zgromadzonych w gospodzie bliższych i dalszych znajomych. Niektórzy pochylali głowy, gdy zatrzymywał na nich wzrok. – Nie wielu mi wierzy, ale ja wiem, co słyszałem. To było wtedy, jak wezwali mnie do tego jelenia. Już miałem zaprzęgać wóz i wynosić się stamtąd, kiedy usłyszałem… ryk. Nie krzyk, ale jakiś dziki wrzask, wysoko w górze, w jednej z tych wież zamkowych, co sterczą nad samą skarpą. Ze strachu mało mi serce nie stanęło, odwróciłem się tak szybko, że prawie sobie kark skręciłem, i pytam: „Na Boga, co to?!". Wtedy hrabia odpowiedział mi jednym słowem: „Illam". I wiecie co? Jak se teraz o tym myślę, to to było chyba jedyne słowo, jakie wtedy wypowiedział. Jakie w ogóle wtedy padło. Wszyscy milczeli, cały czas, a potem ten wrzask i jego krótkie „Illam".

Po karczmie przebiegł szmer, niektórzy porobili na piersiach święte znaki, inni wyciągali szyje, by lepiej widzieć Bogdana.

– Musi być ktoś z rodziny, bo co innego? – Tym razem Kryśka powiodła wzrokiem po zgromadzonych. – Chyba że staremu Bogdanowi ze strachu się wtedy zupełnie pomieszało i własne pierdnięcie wziął za ryk nieludzki. – Wyraźna próba rozładowania napięcia nie powiodła się, tylko jedna czy dwie osoby zachichotały cicho, niewesoło nawet.

– Wiem, co słyszałem – szepnął Bogdan zbielałymi wargami.

– No dobrze – mruknął Jurko, czując niemal, jak zgęstniała atmosfera napiera mu na barki. – Jeszcze jeden wampir nie zrobi nam różnicy.

– Nie lekceważ go, szanowny panie – głos Bogdana drżał lekko. – Jestem gotów się założyć, czuję to w kościach, że Illam jest najgorszy z nich wszystkich. Co najmniej tak paskudny, jak sam hrabia, albo i gorzej. Uważam, że to on porywa ludzi z okolicznych wiosek i z naszej.

– Czemu tak sądzisz? – zapytał Jurko i zaraz ugryzł się w język. Dla niego Illam nie stanowił żadnej atrakcji, było to kolejne rozpieszczone hrabiątko stojące pomiędzy rabusiem i jego łupem. Nic nie znaczące, ale jednak… z jakiegoś powodu – może to sposób, w jaki Bogdan mówił o synu hrabiego, cały spięty i ze strachem w oczach – niewidziane nigdy dziecko Ignacego Karmenowa budziło ciekawość w Porcelanowym Jurku.

– Nie umiem wyjaśnić – odpowiedział Bogdan. – Musiałbyś pan usłyszeć to, co ja wtedy usłyszałem, ten ryk, ten wrzask. Tak jakby coś… jakby coś wrzeszczało nie z bólu, strachu czy złości, ale raczej w szaleństwie, tym wrzaskiem dając światu znać o sobie i o tym, jak bardzo do tego świata nie pasuje… Tak to odczułem. Wtedy. I teraz tak to czuję.

– Jaki by nie był syn hrabiego, staremu i tak nie dorówna – stwierdziła karczmarka. – Cośmy się od niego wycierpieli, to nikt tyle nie wycierpiał. Panie! Co tu się działo za mojej babki! Siedem wiosek w okolicy było, teraz cztery zostały: jedną całą wymordował, dwie tak przetrzebił, że się ludzie porozchodzili albo do innych osad, albo za granicę uciekli.

– Hrabia wymordował? – Ponownie odezwała się w Jurku dusza zawodowego oprawcy i egoisty. Musiał wybadać teren pod niedaleką już robotę jak najdokładniej; wiedza o tym, czy jego potencjalny przeciwnik umie walczyć i jest zdolny do zabijania, mogła się okazać bardzo cenna.

– Moja babka mówiła, że to przez konia – odpowiedziała Kryśka. – Wieśniacy podprowadzili hrabiemu konia, jednego z wielu, jakie zaprzęga do swojej czarnej karety. Wtedy była straszna susza, lasy i pola wyschły na wiór, ziemia zmieniła się w pył, rzeki ledwo płynęły. Głód był. No i ludziska podprowadzili tego konia i zjedli. Następnej nocy – tak mi opowiadała babka – wieś napadł potwór. Wybił połowę mieszkańców. Rano przyjechał hrabia i stwierdził, że to była sprawiedliwa kara boska za kradzież, po czym skazał resztę osadników na śmierć.

– Baty, koła i pale, mówi to panu coś? – Pytanie Bogdana było niemal warknięciem. – Siedemdziesięciu ludzi zabił za tego konia. A wcześniej zginęło za niego drugich siedemdziesięciu, i wie pan co? Moim zdaniem, tym potworem z nocy poprzedzającej dzień egzekucji, był Illam.

– Tego nie wiesz, Bogdanie… – próbował wtrącić Jurko, lecz kiedy spojrzał w oczy złotej rączki, umilkł.

– Innym wsiom dostało się za różne rzeczy – ciągnął Bogdan. – Mój tatko mi opowiadał, a nie ma tu z nami choćby jednego, który by od swoich starszych podobnych historii nie słyszał. – Kilku mężczyzn pokiwało głowami. – Pale, koła, baty – hrabia rozkochał się w tym zawodzie. Swego czasu za najlżejsze przewinienie była śmierć.

– Podobno sam razy zadawał! – krzyknął ktoś z głębi karczmy.

– Prawda! I paliki strugał!

– Czemu teraz hrabia nie poczyna sobie równie okrutnie? – zapytał Jurko.

– Pewnie się przestraszył, że wszyscy uciekniemy i nie będzie komu w polu na niego robić – stwierdziła Kryśka. – Trzy wioski już stracił, to nie lada grosz.

– Rozumiem – stwierdził rabuś i faktycznie rozumiał. Zdegenerowany umysł hrabiego Karmenowa najwyraźniej dzielił jedną – przynajmniej jedną – cechę z osobowością Porcelanowego Jurka: umiłowanie do pieniędzy. Jurko mógł nie rozumieć, po co wybijać całą wioskę za jednego konia, ale doskonale rozumiał finansowe powody, dla których hrabia powściągnął swe krwiożercze instynkty.

– Jeśli to prawda, że jego koniec jest bliski – ciągnęła karczmarka – i że na własne życzenie wpadnie w pułapkę w Świętym Mieście, to niech pana Bóg błogosławi i całą pańską rodzinę. Wielki ciężar pan zrzuci z barków tej ziemi.

– No, a kto go zastąpi? Hrabiego, znaczy – zapytał ktoś z klientów gospody.

– Prawda, zawsze jest jakiś hrabia! – dorzucił ktoś inny.

– Kto kupuje zamek, panie Harper? – zapytał Bogdan już spokojnym tonem, wyrażającym zwykłą ciekawość. – Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć.

Zakłopotanie Jurka trwało sekundę i nikt go nie dostrzegł.

– Musiałbym zerknąć w papiery, nie pamiętam teraz. Możecie jednak być pewni, że będzie to dobry pan, który zadba o was i nie będzie was karał. Pamiętajcie, że przybędzie z samego Nolibonu, a w tym mieście nie ma złych ludzi!

Zwykły gwar powoli zaczął wypełniać gospodę. Jurko ciepłym spojrzeniem odprowadził Kryśkę, która wróciła do swoich obowiązków, po czym zajrzał ciekawie do swego kufla, w którym odnalazł tylko wystygły klej z mielonego lnu, dobry na sranie. Zawiedziony, odsunął od siebie naczynie, po czym wstał i opuścił gospodę, żegnany pozdrowieniami i błogosławieństwami prostych ludzi, ufających mu i liczących na rychłe oswobodzenie spod władzy hrabiego Karmenowa.

Jurko był pewien, że oswobodzi tych ludzi jednym ruchem noża, otwierając sobie tym samym drogę do sławetnych bursztynowych komnat. Jedynej niesamowitości w całej tej sprawie – w tej robocie – dopatrywał się w pozycjach, w jakich dogadzać mu będą dziwki, których usługi kupi sobie za swoją dolę.

● ● ●

Jurko wciągnął w płuca świeże, nasiąknięte zapachem życicy wieczorne powietrze. Otrewańskie świerki szumiały cicho nad jego głową, poruszane lekkim wiatrem, kiedy okrążywszy karczmę wszedł w rzadki las, który jednak z każdym krokiem stawał się coraz ciemniejszy, zwiastując zbliżającą się granicę prawdziwej puszczy, rozpościerającej się na obszarze niemal całej krainy. Niedostępne góry i nieprzebyte lasy, języki błękitnych lodowców spływające po zboczach starych jak świat grani, w pokryte świerkowym labiryntem doliny – oto Otrewania, kraina stanowiąca pogranicze pomiędzy cywilizowanymi królestwami Wschodniego Atreoru, a dziką Północą.

Jurko świetnie się tu czuł. Pochodził stąd, znał miejscowych – ich język i specyficzne obyczaje – lubił tutejsze trunki i kobiety. Doceniał nierychliwość wymiaru sprawiedliwości, a samowolę panów feudalnych, ciemiężących prosty ludek Otrewanii, cenił i uważał za gwarant własnej wolności.

Jednooki rabuś przedarł się przez gęste krzewy i wyszedł na małą polankę, zagubioną pośród potężnych pni i skąpaną w ciepłym blasku ogniska.

– Jurko! – zawołał postawny mężczyzna, niewysoki, lecz sądząc ze sposobu, w jakim uniósł na powitanie muskularne ramię, nad wyraz energiczny. Ubranego w prostą kapotę, nie szło go zrazu odróżnić od miejscowego wieśniaka, lecz grzywa ogniście czerwonych włosów zdradzała cudzoziemskie pochodzenie Jurkowego kompana.

– Kael – odpowiedział rabuś i usiadł na zwalonym pniu, wyciągając nogi, by ogrzać je przy ogniu.

Pozostali towarzysze nie zwracali większej uwagi na Jurka, kończąc wieczorny posiłek. Ostatnie plastry pieczonej dziczyzny znikały w łapczywych paszczach trzech mężczyzn.

– I jak ci poszło? – zapytał Kael.

– Opowiadaj – zachęcił go najniższy z kompanów, szczupły i drobny, o pociągłych rysach i mądrych oczach. Był to Mikan, uprawiający szlachetny zawód włamywacza, który podobnie jak Jurko szczycił się wyróżniającą go spośród przeciętnych zbirów inteligencją. – Dowiedziałeś się wszystkiego? Uwierzyli ci?

Pozostali mężczyźni również podnieśli głowy i odwrócili twarze od ogniska, by spojrzeć na jednookiego rabusia. Największy z całej piątki, Angast, był potężnym drabem, dzielącym z Kaelem zawód najemnika i przydrożnego rębajły, jednak znacznie od rudowłosego głupszym – przynajmniej w opinii Jurka. Angast znalazł cel życia w wywlekaniu ludzi z powozów, łamaniu im kończyn, zabieraniu kosztowności i pozostawianiu na pastwę wilków. Sposobem, w jaki rozprawiał się ze swymi ofiarami – w całkowitej ciszy, beznamiętnie, jak golem lub zjawa – zyskał sobie szacunek i respekt swych ziomków. Z kolei Longinus, nomen omen przezywany Strzygą, był bratem Mikana, chudym jak tamten, lecz dużo wyższym. Z pozoru normalny drab, budził lęk podobnych sobie z powodu choroby psychicznej i socjopatycznej osobowości. Oczywiście, żaden z kompanów Longinusa nigdy nie użyłby słowa „socjopatyczny", wszyscy jednak wiedzieli, że człowiek, który wyłupia oczy swym ofiarom żeby je potem zjeść, nie może być normalny. Gdy Jurko spojrzał w łagodne, stalowoszare oczy szaleńca, przeszedł go dreszcz. Kiedy organizował tę kompanię, nie chciał zabierać ze sobą brata Mikana, lecz włamywacz nigdzie się bez niego nie ruszał, a ponieważ Jurko nie znał nikogo, kto przewyższyłby pokurcza w znajomości zamków, ostatecznie przystał z konieczności na towarzystwo Longinusa. Każde ostrze się przyda, powtarzał sobie, mając nadzieję, że szalony chudzielec nie wyrżnie ich którejś nocy we śnie, w nagłym ataku obłędu.

– Poszło nieco inaczej, niż się spodziewałem – odpowiedział Jurko na pytanie Mikana. – Hrabia nie jest tu szanowany, więc na dobrą sprawę wcale nie musiałem udawać tej pokraki. – Rabuś szturchnął nogą leżący przy ognisku podłużny kształt, owinięty w brudny płaszcz i skrępowany ciasno powrozem. Tobół ten okazał się być prawdziwym Jonatanem Harperem, prawnikiem z Nolibonu. Harper jęknął żałośnie, lecz jego głos stłumiła szmata, którą Angast swego czasu wepchnął mu w usta. Prawnik zgoła nie przypominał siebie, umorusany ziemią, wybiedzony i profesjonalnie obity. – Nawet gdybym wpadł po prostu do tej karczmy i krzyknął, że chcę zarżnąć hrabiego, ludzie by mi przyklasnęli i pokazali drogę do zamku.

– Więc czego się dowiedziałeś? – zapytał Longinus cicho.

– Udawałeś w końcu prawnika? – chciał wiedzieć Mikan.

– Po kolei. – Jurko dobył zza pasa nóż, nabił na niego połeć mięsa i wsunął ostrze w ogień. – Udałem prawnika, ale widząc reakcję miejscowych, zmieniłem taktykę. Powiedziałem, że jestem mścicielem z Nolibonu i przyszedłem ubić hrabiego, a przy tym upewniłem wieśniaków, że to wampir, za którego go uważali.

– Biorą hrabiego za wampira! – wykrzyknął Kael, uradowany. – W Cesarstwie tego nie ma!

– Mówiłem, że Otrewania to ciekawy kraj – odparł Jurko kwaśno. – Wieśniacy powiedzieli mi, że w zamku jest w sumie pięć osób: hrabiostwo, ich córka, para służących. Żadnych straży. Drzwi mają jeden prosty zamek, jest też kratownica, ale strój i papiery cudownie napotkanego prawnika – Jurko ponownie szturchnął nogą sponiewieranego legistę z Nolibonu – otworzą nam wszystkie drzwi w tym zamku. Być może jest tam też syn hrabiego, Illam – czy jakoś tak.

– Być może? – Mikan zmarszczył brwi.

– Nikt go nigdy nie widział, tylko jeden stary idiota coś kiedyś usłyszał. Niby krzyk tego Illama gdzieś w zamkowych wieżach.

– Jak jest, to dobrze. – Angast odkroił sobie kawałek mięsa, jednocześnie przesuwając kciukiem po gardle w wymownym geście. – A jak nie ma, to drugie dobrze. Ale słuchaj, Porcelanowy, co Mikan znalazł w papierach tego śmiecia.

– Przejrzałem je dokładniej kiedy ciebie nie było. – Mikan chytrym uśmiechem odpowiedział na pytające spojrzenie Jurka. – W sumie nic ważnego, ale dowiedzieliśmy się, kto kupuje zamek Karmenowów.

– Kto? – zainteresował się rabuś.

– Niejaki Roderyk z Welimanu, Czerwony Kasztelanic.

– Ten Roderyk? – zdziwił się Jurko.

Kael energicznie pokiwał głową, wyraźnie ucieszony.

– Ten sam! Słynny król burdeli z Nolibonu! Pewnie urządzi w zamku nielichy przybytek, będą miały chłopy używanie!

– To kraj surowych obyczajów, wątpię żeby Kasztelanic miał tu na kim pieniądze robić – stwierdził Longinus. – Mam rację, Jurko?

– Surowy bo surowy, ale dupa zawsze w cenie – mruknął Angast.

– Tak czy siak, nie ma co zwlekać – stwierdził Mikan i wstał, otrzepując tyłek z kory. – Uwiniemy się z robotą jeszcze tej nocy, a zanim przybędzie tu Kasztelanic, my oczyścimy zamek ze wszystkiego, co nadaje się na sprzedaż w Cesarstwie i przyległościach. Ruszać się, panowie, do zamku trzeba nam dojść przed wschodem księżyca. Masz race, Kael?

– Mam – skinął głową rudowłosy, wyciągając z przytroczonej do boku sakiewki dwie metalowe pałeczki. – Po wszystkim wejdę na wieżę i dam znać tej swołoczy, że może podjechać z wozem. Oby te wszystkie opowieści okazały się prawdziwe, a wóz zbyt mały, by pomieścić kosztowności, które stamtąd zabierzemy.

„Swołocz" było odpowiednim określeniem, wspaniale oddającym charakter czterech zawalidrogów, których kompania Jurka zwerbowała po drodze do krainy hrabiego Karmenowa. Główną zaletą grupy brudasów był będący w ich posiadaniu duży wóz, który Jurko, ufając w prawdziwość legend o wspaniałym bogactwie hrabiego, uznał za świetnie nadający się do transportu przyszłych łupów. Włóczędzy okazali się podobnie otwarci w kwestiach moralnych, co kompani Jurka, i nie mieli nic przeciwko uczestniczeniu w zyskownym napadzie na zamek możnowładcy. Wprawdzie jednooki rabuś czuł w kościach, że kiedy wszystkie ciężary zostaną załadowane na wóz, jego dotychczasowych właścicieli czeka nagła śmierć – nikomu nie potrzeba czterech dodatkowych gęb do podziału łupu – ale póki co nikt z jego towarzyszy nie podważał przydatności grupki obszarpańców.

Kompania wyjętych spod prawa łowców skarbów zaczęła szykować się do drogi. Spakowano manatki, zarzucono torby na ramiona i Jurko już miał zagłębić się w ciemność ziejącą pomiędzy starożytnymi pniami, kiedy doszedł go głos Kaela:

– Co z prawnikiem?

– Nie możemy go wypuścić, tak jak z początku mówiłeś – stwierdził Mikan. – Lepiej, żeby Czerwony Ksztelanic dowiedział się o komplikacjach w transakcji z hrabią jak najpóźniej.

Jurko już odwracał się, by coś odpowiedzieć, kiedy odezwał się Longinus.

– Ja się nim zajmę. Idźcie, dogonię was.

Rabuś spojrzał w twarz psychopaty i dostrzegł w jej wyrazie coś, co kazało mu spuścić wzrok i szybko się odwrócić. Bez dalszej zwłoki on, Kael, Mikan i Angast weszli między drzewa, zostawiając za sobą chudego, wysokiego Longinusa, który w słabym blasku dogasającego ogniska, odbijającym się w jego łagodnych, szarych oczach, z nożem w dłoni wyglądał jak ożywiony mocą klątwy ponury szkielet, który wstał z grobu by mścić się na wszystkich prawnikach tego świata.

● ● ●

Zamek Karmenowów wznosił się na skarpie na brzegu rozpadliny, która niczym szrama zadana ciosem tytana rozdzielała otrewańską głuszę. Do cytadeli, z trzech stron odgrodzonej od świata urwiskiem, wejść można było jedynie od południa, gdzie dostępu do niej bronił z kolei gruby, wysoki mur, w którym jedyny wyłom stanowiła ciężka brama z masywnych dębowych belek, opatrzona kratownicą. Południowa strona zamku zaprojektowana została do obrony przed wrogami, o czym jasno świadczyły potężne baszty, strzelające w niebo z murów i głównego stołpu warowni; ich posępne kamienne głowy ozdabiały korony blanków, pokruszonych przez czas. Sam stołp wybudowany został tuż nad krawędzią przepaści, o której ściany daleko w dole rozbijał się szum świerków i jodeł, niczym fale bijące w stromy brzeg. Budowla składała się z trzech skrzydeł, z których środkowe było najwyższe, wysadzane wieżami o wąskich oknach wychodzących na Góry Otrewskie. Spomiędzy smukłych wież środkowego skrzydła strzelała w niebo masywna baszta, zwieńczona stromym dachem. Dwa kamienne mosty spinały ją z siostrzanymi basztami, wieńczącymi dwa boczne skrzydła, niższe od środkowego.

Drużyna Jurka podziwiała ponury, ale też poruszający serce widok, jaki przedstawiał sobą zanurzony w nocy zamek Karmenowów. Kilka świateł płonęło w wąskich okienkach głównego stołpu, dowodząc niezbicie, że hrabiostwo czeka na spotkanie z prawnikiem, nieszczęsnym Jonathanem Harperem, który fatalnym dla siebie – ale jakże szczęśliwym dla grupy złaknionych złota mężczyzn! – zrządzeniem losu dzień wcześniej i ledwie kilka mil od tego miejsca napotkał na swej drodze kompanię jednookiego rabusia.

Mikan po kilku próbach wcisnął wreszcie lewe ramię w rękaw jasnobrązowego płaszcza, należącego nie tak dawno temu do Jonathana Harpera, po czym zapiął go starannie, by zniszczona kapota włamywacza w żadnym miejscu nie była widoczna. Nałożył na głowę elegancki kapelusz legisty, tupnął, by strzepać kurz z wysokich, skórzanych butów dopasowanych kolorem do płaszcza, wziął od Angasta elegancką teczkę z wygrawerowanym znakiem kancelarii, w której zamiast umowy kupna i sprzedaży ulokował długi, cienki i niezwykle ostry nóż, po czym obrócił się na pięcie i stanął przed swymi towarzyszami.

– Jak wyglądam? – zapytał.

– Jak przebrany włamywacz – stwierdził rudowłosy Kael, lecz na jego twarzy malował się wyraz uznania i zazdrości. – Czyje będą potem te ciuchy?

– Za łupy, które czekają na nas w zamku, każdy z nas kupi sobie takie same szmaty, albo i lepsze – stwierdził Jurko, podszedł do Mikana i poprawił mu odrobinę kapelusz. – Wyglądasz jak prawdziwy legista, poczęty w kancelarii i urodzony w sali rozpraw. Karmenowowie nigdy nie spotkali się z Harperem, więc twój nikczemny wzrost nie zbudzi w nich podejrzeń, Mikan, tylko uważaj na ręce, żeby ci się rękawy nie odwinęły. Za duża koszula na grzbiecie nolibońskiego prawnika z pewnością jest czymś niezwykłym, a ty musisz sprawiać wrażenie całkowicie zwykłego, przynajmniej przez pierwsze dziesięć minut.

Mikan kiwnął głową, po czym, odprowadzany wzrokiem przez towarzyszy, wyszedł z krzaków na wąską ścieżkę, prowadzącą z lasu do zamkowej bramy. Przez sekundę wahał się, lecz zaraz odzyskał pewność siebie i ruszył w kierunku warowni, której mroczny kontur odcinał się od przetykanego ciemnym błękitem granatu nocnego nieba.

Kiedy wyszedł na skraj lasu, chłodny wiatr uderzył go w twarz. Mikan wcisnął kapelusz mocniej na głowę i podszedł do zamkowej bramy. Grube dębowe belki tworzyły zaporę z pozoru nie do pokonania, włamywacz wiedział jednak od Jurka, że mniejsze drzwi, umieszczone w lewym skrzydle wrót, mają tylko jeden zamek, co nie stanowiło wyzwania dla brata Longinusa.

Mikan podszedł do mniejszych drzwi i zastukał kołatką. Dźwięk rozszedł się głuchym echem po skarpie i spłynął w lesistą dolinę leżącą na dnie urwiska. Grube drewno tłumiło dźwięki, dlatego włamywacz nie usłyszał kroków służącego, który nagle otworzył małe okienko umieszczone w połowie wysokości drzwi, i łypnął na Mikana przekrwionym okiem.

– Pan Jonathan Harper z Nolibonu? – zapytał głosem zdartym od alkoholu lub tytoniu.

– To ja – skłamał Mikan chrapliwie. – Ty jesteś Horacy, prawda?

– Prawda, uniżony sługa waszmości. Państwo czekają.

Coś zachrobotało w pobliżu zamka i po chwili drzwi uchyliły się, skrzypiąc upiornie. Płomienie świec zatkniętych w trzymanym przez służącego ozdobnym świeczniku oślepiły na moment Mikana.

– Mojściewy podąży za mną – rzekł służący.

Mikan wszedł do baszty bramnej, z której przez sklepiony łukowo portal wkroczył do głównego holu, stangret zaś zaraz zamknął za nim drzwi, wsuwając do zamka wyjątkowo – na ile Mikan zdołał to ocenić szybkim rzutem fachowego oka – oryginalny klucz, którego głowica miała kształt rozczapierzonej pięciopalczastej dłoni. Włamywacz wsłuchał się z ciekawością w dźwięk, jaki wydał mechanizm, kiedy zapadki opadały na swoje miejsca – świadczył o względnej prostocie zabezpieczenia. Horacy wyciągnął klucz z dziurki, wepchnął go w przepastny rękaw, po czym podniósł z posadzki swój świecznik i wzniósł go nad głowę, oświetlając nieco lepiej pomieszczenie.

Mikan zmrużył oczy, chcąc dojrzeć jak najwięcej szczegółów otoczenia. Zamkowy hol był ogromny, kamienną posadzkę w znacznej części pokrywał wytarty dywan w kolorze krwi, na ścianach wisiały arrasy, przedstawiające sceny, którym Mikan chętnie by się przyjrzał, gdyby naprawdę był jakimś wypacykowanym intelektualistą z Nolibonu, a nie prostym złoczyńcą. Po obu stronach pomieszczenia ze ścian wyrastały kamienne portale, pod łagodnymi łukami których kryły się drzwi do licznych komnat i dalszych części zamku. Po lewej stronie pysznił się bogato rzeźbiony kamienny kiosk, w którym Mikan, po przyjrzeniu się solidnym drzwiom, rozpoznał schowek lub też spiżarnię. Naprzeciwko wejścia, po drugiej stronie holu, rozchodziły się na prawo i lewo wspaniałe schody, przykryte dywanem, których poręcze obsiadły kamienne gargulce. W świetle księżyca wpadającym do zamku przez ogromną rozetę, umieszczoną w murze w miejscu, w którym schody rozdzielały się na obie strony (najwyraźniej hol ciągnął się z jednej strony zamku na drugą, dzieląc budowlę na widoczne z zewnątrz trzy skrzydła), Mikan mógł sięgnąć wzrokiem wyżej i zobaczyć, jak niewiarygodnie wysokie jest pomieszczenie, w którym przebywał. Sufit sklepiał się krzyżowymi łukami dobrych dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści metrów nad jego głową, ozdobiony potężnymi, wygasłymi od lat świecznikami i splątanymi, pokrytymi kurzem pajęczynami. Schody pięły się stromo, prowadząc na ogrodzone kolumnadą wewnętrzne tarasy, z których szło się do komnat na pierwszym i drugim piętrze stołpu.

Horacy poprowadził fałszywego Jonatana Harpera na prawo, a kiedy otworzył jedne z drzwi, do wielkiego holu wsączyło się nieco światła z pomieszczenia po ich drugiej stronie.

– Państwo czekają w salonie. Proszę przejść, mnie nie wolno iść dalej.

Mikan kiwnął głową i pchnął drzwi, po czym przekroczył próg i znalazł się w tej komnacie ponurego zamku Karmenowów, która wyglądałaby zupełnie jak przytulny salon, gdyby nie grube mury, wąskie okna, rzygacze nad strzelistymi łukami kominka i kłęby pajęczyn walające się po kątach. Na środku pomieszczenia stały dwa fotele i dwie sofy, ustawione w czworobok, zapewne specjalnie na potrzeby towarzyskich pogawędek (choć Mikan wątpił, by kiedykolwiek ktokolwiek usiadł na jednej z tych sof, by sobie towarzysko pogawędzić). Meble pokryte były kurzem, a plamy na tapicerce podkreślało jasne światło bijące od zwisającego z sufitu kryształowego żyrandola, najeżonego świecami.

Pod żyrandolem, opierając się o fotele i sofy, stała rodzina Karmenowów – mąż obejmował żonę, a żona córkę, zupełnie jakby pozowali do rodzinnego portretu.

Nie chciałbym mieć w domu takiego portretu, pomyślał Mikan, patrząc po raz pierwszy na swych gospodarzy. Karmenowowie byli bladzi, a niemal kredową białość ich skóry podkreślała siność warg i niemal grafitowa czerń skóry pod ich oczami. Hrabina Mariszka miała jasne włosy, zupełnie niepasujące do jej karnacji, ubrana była w elegancką suknię ze stanem. Hrabia Ignacy był zupełnie łysy, miał na sobie czarny kontusz z welwetu, a kiedy Mikan spojrzał na Ewę (miała ładną, okrągłą buzię i proste, czarne jak smoła włosy), uderzył go widok dłoni hrabiego spoczywającej na ramieniu dziewczynki. Karmenow miał paznokcie długie jak ostrza scyzoryków, a mały palec jego lewej dłoni, której przyglądał się włamywacz, zdobił pierścień z wielkim zielonym kamieniem. Mikan nie miał wątpliwości, że błyskotka jest sporo warta, i że nie jest jedynym cennym elementem w staromodnej garderobie hrabiostwa.

– Pan Jonathan Harper, jak przypuszczam – odezwał się hrabia, skłaniając lekko głowę. – Jeśli moje insynuacje znajdują oparcie w rzeczywistości, proszę zażyć mej gościnności bez obaw i krępacji. Ten fotel jest dla pana.

Mikan zamrugał, nie będąc pewnym, czy zrozumiał wydumaną konstrukcję językową. Po chwili zmitygował się jednak i rzekł pewnym głosem.

– Tak, to ja. Czy mam przyjemność z hrabią Ignacym Karmenowem, jego małżonką i córką?

– Jam jest Karmenow – przyznał hrabia i wyciągnął szponiastą dłoń, wskazując Mikanowi fotel. – To moja żona, Mariszka, i córka, Ewa. Proszę spocząć, zaraz podadzą jadło.

Mikan podziękował i usiadł, wzbijając w powietrze nieco kurzu z siedzenia i oparcia mebla. Odruchowo przycisnął do piersi swą teczkę, lecz opanowawszy nerwy, oparł ją o nogę fotela, po czym złożył dłonie na kolanach i przybrał pozę – jak miał przynajmniej nadzieję – świadczącą o dobrym wychowaniu, ułożeniu i opanowaniu.

Lepiej nie okazywać zdenerwowania, pomyślał.

– Bardzo pan nerwowy – stwierdziła hrabina i uśmiechnęła się do niego. Mikan nie spodziewał się zobaczyć tyle ciepła w uśmiechu istoty, której cała krew najwyraźniej odpłynęła z twarzy. – Dla nas to także nowa sytuacja. Nasz ród nigdy nie opuszczał tego zamku, a teraz przenosimy się tak daleko…

– Nie zanudzaj naszego gościa domowymi sprawami, moja droga – powiedział hrabia. – Oto i posiłek. Mamy nadzieję, że będzie panu smakował.

Do komnaty weszła służąca, ubrana w prostą, brązową suknię, niosąc zakryty półmisek i karafkę z trunkiem, ustawione na przenośnym stoliczku. Służąca postawiła stolik przed Mikanem, zręcznymi kopnięciami rozstawiając metalowe nogi, na których wspierał się mebel.

Włamywacz podniósł szmatkę zakrywającą półmisek i ujrzał coś, co jemu podobni rzadko widują: obfity, ciepły posiłek, składający się połcia mięsa w zasmażce, czerwonej kapusty i liści jakiegoś warzywa przypominającego sałatę, lecz w intensywnym ciemnoniebieskim kolorze. Miejscowe przysmaki, pomyślał.

– Państwo nie jedzą? – zapytał.

– Jedliśmy już obiad, a nie zwykliśmy jadać kolacji – odparł hrabia.

– Ale proszę się nie krępować – dodała hrabina.

Mikan zajrzał do karafki i ujrzał w niej szlachetny płyn otrzymywany ze sfermentowanych winogron. Nalał sobie wina do kubka i uniósł go w pytającym geście.

Mariszka pokręciła głową, a hrabia, który zajął fotel naprzeciw Mikana, rzekł:

– Również i tym musi się pan raczyć w samotności. Nie pijam… wina.

Mikan zajął się jedzeniem, gospodarz zaś kontynuował:

– Kiedy pan skończy, oprowadzę pana po komnatach. Przygotowaliśmy dla pana sypialnię na górze. Sprawami formalnymi możemy zająć się rano.

Włamywacz zmarszczył czoło, coś sobie przypomniawszy. Spróbował ostrożnie zapytać:

– Są państwo niezwykle gościnni i mili… ale słyszałem – być może to tylko pogłoski, śmieszne plotki – że cieszycie się państwo synem?

Hrabiowska para wymieniła spojrzenia.

– Illam jest na górze, u siebie – powiedziała Mariszka. – Nie wyszedł, by pana powitać, ponieważ jest bardzo nieśmiały i nie podoba mu się pomysł przeprowadzki.

– Mogę go zawołać – zaoferował hrabia.

– Nie trzeba; wybaczcie, proszę, moją ciekawość. – A jednak istnieje, myślał Mikan. Illam, którego wrzask słyszał ten stary idiota z karczmy i któremu wieśniacy przypisali masakrę jednej z sąsiednich osad, mającą miejsce wiele lat temu. Nie spodziewałem się tego. Cóż, trudno, jedno gardło do poderżnięcia więcej.

Włamywacz zajął się jedzeniem, czując na sobie baczne spojrzenia hrabiowskiej pary. W pewnej chwili z drzwi po drugiej stronie salonu dobiegł ich dźwięk stłumionego uderzenia.

– To z biblioteki – stwierdziła Mariszka. – Pewnie Ewa zrzuciła jakiś tom, jest niesforna. Nawet nie zauważyliśmy, jak się wymknęła!

– Biblioteka to moja chluba – rzekł hrabia. – Książki to przyjaciele, którzy nigdy mnie nie zawiedli. Ludzie zawodzą, jednak stare grimuary nigdy.

– Muszę się z waszmością zgodzić w całej rozciągłości – odparł uprzejmie Mikan, a jego serce zabiło mocniej, gdy zauważył, że jego gospodarze opuszczają swe miejsca i kierują się do biblioteki.

– Nie będzie nas jedną chwilkę – rzucił przez ramię hrabia. – Musimy się upewnić, że Ewa nie zrobiła sobie krzywdy.

Kiedy Karmenow zamknął za sobą drzwi do sąsiedniej komnaty, powiew powietrza wywołany ruchem ciężkich odrzwi utworzył małe tornado z kurzu. Mikan nie tracił jednak czasu na podziwianie zjawisk charakterystycznych dla zapuszczonych domostw – poderwał się z fotela, odsunął przenośny stolik z jedzeniem, porwał swoją teczkę i pomknął z powrotem do głównego holu. Dopadł drzwi wyjściowych, nacisnął klamkę i z ulgą poczuł, jak ustępują przed nim. Włamywacz wpadł do chłodnej i zawilgoconej wieży bramnej; stęchłe powietrze przywodziło mu na myśl wielką, starą szafę. Mikan wyciągnął z teczki długi nóż, który zabrał ze sobą, po czym z wyczuciem wetknął koniec jego ostrza w zamek blokujący małe wejściowe drzwi, usytuowane w lewym skrzydle ogromnych zamkowych wrót, prowadzące na zewnątrz, poza mury twierdzy, w noc. Mikan przez chwilę gmerał w mechanizmie, unosząc zapadki, i już po chwili usłyszał chrobot, zwiastujący triumf. Krótki szczęk i zamek ustąpił.

Włamywacz rzucił okiem za siebie, lecz gospodarzy ani służby nie było w polu widzenia. Najwyraźniej Ewa Karmenówna zbroiła coś poważniejszego w zamkowej bibliotece, co zaabsorbowało uwagę hrabiostwa na tych kilka zbawczych dla kompanii Jurka chwil.

Mikan otworzył drzwi. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność i tylko powiew powietrza na spoconej twarzy podpowiedział mu, że świat poza murami ciągle istnieje. No i głosy.

– Gdzie oni są? – dobiegł go szept Angasta.

– W bibliotece, hrabiostwo z córką. Służba gdzieś się plącze, Illam jest na górze.

– Więc istnieje? – To Jurko przemknął tuż koło Mikana, kompletnie niewidzialny w ciemności.

– Nie pierdolcie teraz o dupie Maryni, ruszać się! – warknął rudowłosy Kael, a jego słowom towarzyszył cichutki szczęk ostrza wyciąganego z pochwy. – Do biblioteki!

Longinus wszedł do zamku bez słowa, przeszedł przez wieżę bramną i zaraz zniknął za towarzyszami w przepastnym mroku głównego holu. Mikan zamknął za nimi drzwi, kilkoma wprawnymi skrobnięciami swego noża na powrót opuszczając zapadki w mechanizmie.

Nie ruszył jednak za resztą kompanii. Jego zadanie zostało wykonane, teraz musiał tylko pilnować wyjścia, tak by ponury zamek stał się dla Karmenowów pułapką bez wyjścia i rodzinnym grobowcem jednocześnie.

● ● ●

Angast pierwszy przebiegł przez główny hol, tupiąc ciężko. Kiedy już cała kompania znajdowała się w środku, łotrom przestało zależeć na zachowaniu ciszy. Wojowniczy Angast dość już miał czajenia się w ciemności jak na jeden wieczór. Osiłek wpadł do zamkowego salonu i przystanął, wbijając czujne spojrzenie się w służącą Swietlanę, która akurat pochylała się, by zebrać i wynieść pozostawione przez Mikana naczynia. Kobieta zauważyła Angasta, lecz zamiast krzyczeć, poruszyła bezgłośnie wargami, po czym jakby otrząsnęła się z szoku i wykrztusiła:

– Nie mam broni. Poddaję się.

Angast nie odpowiedział, lecz wsunął miecz do pochwy i podszedł do służącej. Zza paska wyszarpnął nóż o szerokim ostrzu, którego powlekana końską skórą rękojeść dobrze leżała w dłoni. Angast lubił ten nóż, świetnie nadawał się bowiem do szybkiego zadawania precyzyjnych, głębokich i przeważnie śmiertelnych ran z bliskiej odległości.

Mężczyzna kopnął stojący mu na drodze fotel, po czym wpadł jak huragan na Swietlanę. Dźgnął ją w brzuch, wyszarpnął ostrze z cichym plaśnięciem, po czym wbił je w szyję tuż nad obojczykiem kobiety. Służąca drgnęła konwulsyjnie, lecz nie broniła się, co Angast przyjął z obojętnością zawodowego rębajły. Następny cios ugodził kobietę w pierś, po czym Angast pchnął ją potężnie na stojąca pod ścianą sofę; Swietłana wpadła na mebel i znieruchomiała z rozrzuconymi rękami i nogami – przypominała manekina na wystawie w sklepie psychopatycznego zabójcy.

Kiedy Angast mordował służącą, tuż koło niego przemknął Kael, bezgłośnie jak tchnienie samej śmierci; w ciemności widać było jedynie ciemnoczerwoną smugę, którą znaczyła w powietrzu jego rozwiana pędem grzywa. Kael przeskoczył przewrócony przez Angasta fotel i wpadł w drzwi prowadzące do biblioteki. Na sekundę zmrużył oczy, gdyż komnata była jasno oświetlona – zwisające z sufitu żelazne żyrandole skrzyły się dziesiątkami świec, rzucając blask na regały pełne woluminów i kodeksów. W kącie biblioteki stał fotel, na którym siedziała Mariszka, trzymając na kolanach Ewę – obie wpatrywały się z przerażeniem w intruza; hrabia Ignacy stanął na drodze Kaela, dobywszy zza pasa krótki kord.

Rudowłosy uśmiechnął się ponuro i wydał dźwięk przypominający przeciągłe miauknięcie – efekt szalonej mieszanki podniecenia, agresji i dziecięcej radości. Szybkim jak błyskawica ruchem spuścił długą, cienką i diablo ostrą klingę swego miecza na głowę hrabiego; ten zdołał zablokować cios swym kordem, lecz ledwie szczęknęła stal, już ostrze Kaela zataczało morderczy krąg w powietrzu. Rudowłosy chlasnął szlachcica w brzuch, krople szkarłatnej krwi spryskały ścianę tuż przy głowie Mariszki, która wrzasnęła. Kael kopnął zgiętego wpół hrabiego, posyłając go na posadzkę, po czym przekroczył jego ciało i ciął z furią wrzeszcząca kobietę. Mariszka zasłoniła się ręką, którą klinga Kaela ucięła w nadgarstku – krew siknęła z kikuta, a hrabina przestała krzyczeć. Skuliła się, chcąc swym ciałem ochronić Ewę, Kael jednak pchnął potężnie z góry na dół, tak że ostrze miecza przeszyło plecy, a potem nogi hrabiny, przyszpilając ją do fotela. Ewa ledwo uniknęła ciosu, zeskoczyła z kolan matki i pobiegła w kierunku drzwi, bełkocząc w amoku niezrozumiałe słowa w miejscowym dialekcie. Mogłaby uciec, gdyby wyjścia nie zasłoniła potężna sylwetka, która wychynęła z mroku i okazała się być mordercą Angastem. Czerwona o krwi twarz mężczyzny wykrzywiła się w ponurym uśmiechu, muskularna ręka wystrzeliła do przodu i pochwyciła dziewczynkę za włosy. Angast uniósł dziecko na wysokość swojej twarzy, po czym drugą ręką pchnął je kilka razy nożem o szerokim ostrzu.

Jurko wpadł do biblioteki w momencie, w którym Angast wycierał swój nóż o nogawkę. Komnata przedstawiała upiorny widok: Ewa niczym szmaciana lalka leżała u stóp rosłego oprawcy, pod nią zaś rosła powoli kałuża krwi; krew wylewała się też ze znieruchomiałego na posadzce hrabiego, nad którym stał w rozkroku Kael i dźgał go mieczem, zapewne by mieć pewność, że nie żyje, choć Jurko byłby skłonny uwierzyć, że rudowłosy robił to dla przyjemności. Krew była też na ścianach, skapywała gęstymi kroplami z poręczy fotela, na którym siedziała martwa hrabina.

Jurko chciał coś powiedzieć, lecz zza pleców dobiegł go czyjś wrzask – domyślił się, że to Horacy znalazł ciało Swietłany. Jurko rzucił się do salonu, zobaczył jednak tylko rąbek płaszcza stangreta, znikający za drzwiami do głównego holu. Słyszał tupot koślawych nóg Horacego, lecz jego czułe ucho wyłapało też inny dźwięk: miękkie kroki Mikana, który biegł szybko przez hol. Po chwili Horacy krzyknął znowu, tym razem brzmiało to jak okrzyk zaskoczenia – po czym zamilkł. Następnym dźwiękiem, który wprawił w drgania bębenki Jurka, był odgłos ciała uderzającego w kamienną podłogę. Do salonu wkroczyła niewidoczna niemal w ciemności postać, w której po nikczemnym wzroście jednooki rabuś rozpoznał Mikana.

– Już po nim – stwierdził włamywacz. – Jak u was?

– Karmenowowie nie żyją – odparł Jurko.

– No to trzeba teraz iść na górę i znaleźć Illama.

– To był służący? – zapytał Kael, wystawiając głowę z biblioteki. Pomachał przyjacielsko zakrwawionym mieczem – My już się obrobiliśmy.

– Tak, służący, ale już po nim – mruknął Mikan. – Mówiłem właśnie, że trzeba iść na górę i znaleźć Illama.

– Najpierw znajdźmy świece i te przenośne świeczniki, ciemno tu jak dupie – stwierdził Kael trzeźwo.

– Racja – przyznał Jurko. – Mikan, idź i pilnuj drzwi wejściowych. Wziąłeś klucz od Horacego? Dobrze. My załatwimy jakieś światło i poszukamy Illama, a ty, Kael, pamiętaj, żeby odpalić race i dać znać tym brudasom, żeby podjechali pod zamek.

Na twarzy Kaela pojawił się złośliwy uśmiech, Jurko podążył za jego wzrokiem i zobaczył stojącego w drzwiach do salonu Longinusa.

– Zobacz, biedaku, nic ci dziś nie skapnęło – zadrwił rudowłosy. – Za wolno biegasz.

– Znalazłem dobre miejsce na ciała – stwierdził Longinus, niewzruszony. – W tym kiosku na lewo od wejścia jest spiżarka, mają tam jabłka, ale przegniłe.

Jurko kiwnął głową.

● ● ●

Kwadrans później on, Kael, Angast i Longinus pieli się w górę głównymi schodami, prowadzącymi na wyższe kondygnacje zamku. Każdy trzymał w ręce przenośny świecznik; wszystkie cztery dawały wystarczająco dużo światła, by móc się swobodnie poruszać w mrocznej twierdzy. W głównym holu Mikan uwijał się, zapalając dziesiątki świec, mających rozświetlić pomieszczenia, których on i jego towarzysze będą używać w czasie tych kilku dni przeznaczonych na dokładny rabunek zamku. Ciała Karmenowów i ich służby zostały ulokowane w spiżarce, pomiędzy przegniłymi owocami, tak jak sugerował Longinus.

– Jak myślicie, gdzie on może być? – szepnął Angast.

– Stary mówił, że w tych wysokich wieżach – odparł Jurko. Jego głos odbijał się przytłumionym przez kurz echem od kamiennych ścian ogromnego pomieszczenia, krużganków i balustrad, odgradzających przejścia do dalszych części zamku. – Teraz jesteśmy pod środkową wieżą, a na prawo i lewo idzie się do bocznych skrzydeł zamku i pozostałych dwóch wież. Ale widziałem z zewnątrz, że te wieże połączone są kamiennymi mostami, więc jak dostaniemy się do jednej, to będziemy mogli z niej przejść do następnej.

– Dziwne, że ten Illam jeszcze się nie pokazał – stwierdził Longinus konwersacyjnym tonem. Towarzysze zmierzyli go niechętnymi spojrzeniami. – Tyle hałasu, wrzaski, a on nic. Co młody panicz może robić tyle czasu w swoich komnatach, nie zwracając uwagi na Boży świat?

– Brandzlować się – podsunął Kael.

– Albo zobaczył nas i teraz kuli się w jakimś kącie, i za chuja go nie znajdziemy – dorzucił Angast i splunął. – Dywany na schodach! Ale trzeba mieć w dupie poprzewracane, żeby nawet na schody kłaść…

– Cicho! – syknął Jurko. – Coś słyszałem.

– To ja mówiłem, że trzeba mieć w dupie poprzewracane…

– Nie ciebie słyszałem, coś na górze! – Jurko wskazał palcem w górę i na prawo, tam gdzie jedne z rozdwajających się schodów ginęły w mroku pośród labiryntu kolumn i sklepionych łukowo portali, na poziomie pierwszego piętra. Nie sięgało tam światło księżyca, wpadające do zamku przez olbrzymią rozetę, ani rozkołysany blask świeczników niesionych przez czterech mężczyzn.

– To Illam? – zapytał Kael, choć przecież żaden z nich nie mógł tego wiedzieć.

– Pewnie tak. – Jurko postąpił krok naprzód. – Wydaje mi się, że ktoś coś wołał.

– Ja nic nie słyszałem – mruknął Longinus, i wtedy wszyscy to usłyszeli.

Głos dobiegał z bardzo daleka i wysoka, prawdopodobnie z jednej z trzech głównych baszt zamku; tłumiły go grube mury, pajęczyny, kurz i wreszcie zdobiące ściany arrasy, jednak mężczyźni słyszeli go wyraźnie. Brzmienie zaczynało się gdzieś na dole skali tonacji, było ciężkie, aż zęby zadzwoniły mimowolnym słuchaczom. Po chwili jednak głos przeszedł gwałtownie wyżej i przestał być czysty, w brzmienie wdarła się dysharmonia, zupełnie jakby śpiewak stracił dech i zamiast śpiewać, zaczął krzyczeć. Dźwięk był coraz wyższy i bardziej rozpaczliwy, tętnił i dudnił w uszach Jurkowej kompanii – aż nagle się urwał.

Jurko popatrzył na swoich towarzyszy. Wszyscy zbledli i rozglądali się czujnie wokół siebie.

– Co to było? – wykrztusił Angast.

– Śpiew? Wrzask? Może stare rury? – zasugerował Longinus.

– Nie wiem, jak wy, panowie, ale ja to pierdolę. – Kael obrócił się i zaczął schodzić po schodach. – Cokolwiek to było, jest kurewsko niepokojące i nie wiedzę powodu, dla którego nie mielibyśmy poczekać z poszukiwaniami źródła tego dźwięku do jutrzejszego poranka.

Longinus i Angast poszli za przykładem rudowłosego. Jurko tylko chwilę dłużej wpatrywał się w ciemność czającą się pomiędzy rzeźbionymi balustradami, odgradzającymi wyższe piętra zamku od ogromnej, spowitej chwiejnymi cieniami przestrzeni głównego holu.

– Według mnie to z lewej wieży – powiedział cicho. – Z tej baszty, która wznosi się nad lewym skrzydłem zamku.

– Sprawdzimy jutro… – burknął Kael, ale Jurko mu przerwał.

– Tak zrobimy, ale najpierw rusz swoją strachliwą dupę na piętro i odpal race przez okno, żeby nasze zaprzyjaźnione brudasy podjechały tu z wozem.

Kael zatrzymał się i odwrócił. Spojrzał niechętnie w górę schodów i jego twarz rozpogodziła się, gdy padło na nią blade światło sączące się przez rozetę. Wyciągnął palec.

– Zaczyna świtać – stwierdził. – Nie myślałem, że tak długo nam się zeszło.

– Przy dobrej zabawie czas szybko płynie – stwierdził Angast, a na jego twarzy malował się wyraz obojętnej, lecz przynajmniej doskonale szczerej tępoty.

● ● ●

Wóz czwórki brudasów zajechał przed bramę zamku Karmenowów niemal dokładnie w chwili, kiedy słońce wynurzyło się na wschodzie z morza szumiących świerków i jodeł, w którego falach tonęła Otrewania od nieprzeliczonych wieków. Początkowo blade, jednak z każą minutą nabierające mocy i głębi koloru promienie słońca padły na Góry Otrewskie, ześlizgnęły się z błękitnych lodowców i wpadły w doliny, budząc do życia zwierzęta. Najpierw ptaki dzienne z krzykiem wzbiły się ze swych gniazd, a ich okrzyki spotęgowało zimne, ponure echo, odbijające się od skalnych ścian. Potem, kiedy szarówka przeszła we wczesny poranek, na żer ruszył większy zwierz, tego jednak nikt z nowych lokatorów zamku Karmenowów nie mógł widzieć. Budowla, odizolowana od świata, cicha i przy całym swoim ogromie niemal pusta, stanowiła teraz cały świat dla pięciu rabusiów i czwórki włóczęgów, chcących dorobić sobie na cudzej krzywdzie.

Chuda szkapina, która jakimś cudem w pojedynkę dociągnęła do celu duży, zbity z topornych dech i kryty płótnem wóz, dała wyraz swemu rozczarowaniu warunkami pracy, brudząc parującą kupą zapuszczony trawnik przed wieżą bramną.

– Uwielbiam zap

Koniec

Komentarze

No tak, limit miejca zawsze pojawia się znienacka. Wkleję drugą część - zacznie się po trzech kropach.

No tak, limit miejca zawsze pojawia się znienacka. 

Dzięki Tobie odkryłem dość istotną rzecz - mamy tu limit ~60 tys. znaków na opowiadanie.

 

Ogólnie dobrze napisane. Wiesz jak pisać, błędów właściwe nie widzę, a jak są, to pewnie Hohliki Drókarskie. To tyle o technikaliach.

Kiedy widzę jakieś superdługie (jak na tutejsze warunki) opowiadanie, od razu zabieram się do czytania, bo mam przeczucie, że ktoś miał pomysł i wiedział co pisze. Niestety, w tym przypadku może i wiedziałeś co piszesz, ale pomysłu tu nie ma za grosz.

Jonathan Harper - Jonathan Harker
Otrewania - Transylwania

Itd. itd.  Widzę sporo nawiązań do Draculi Stokera. Właściwie nie nawiązań, ale rżnięcia fabuły, lub - bardziej kurtuazyjnie mówiąc - "interpretacji własnej". O ile Sapkowski wziął stare baśnie i przerobił je na rubaszne fantasy, to tutaj mamy taką opowieść o niczym. [UWAGA SPOILER] Jest sobie jakiś hrabia, są jacyś bandyci co chcą go obrabować, obrabowują, mordują, koniec części pierwszej. Dla mnie pierwszej i ostatniej, bo właściwie nie obchodzi mnie, czy oni nagle wstaną z martwych, kim okaże się synalek, ani czy hrabia nie przewidział przypadkiem tego całego zajścia. [KONIEC SPOILERA]. Historia nie wciąga, postacie również nie są w ogóle charakterystyczne (pod koniec było mi już obojętne, który bandyta jest którym), i jak na te 60 tys. znaków - treści tu bardzo niewiele.

Dałbym 3, gdybym mógł. Z niemałym żalem.

 

Na koniec tylko dwie uwagi: 
Bohater drze mordę na całą karczmę, a ponoć planuje "tajną akcję oszukania hrabiego". Zaiste bardzo roztropne.  
Czasami zapominasz się w charakteryzacji wieśniaczej mowy i piszesz jak narrator (Bogdan i Kryśka pod koniec dysputy). 

Ojojoj - muszę sprostować, żeby inni nie zrazili się przedwcześnie.

Nawiązania do "Draculi" Stokera są jaskrawe i oczywiste dla każdego, kto czytał to klasyczne dzieło - choćby z tego powodu nie stanowią niczego więcej ponad żart, kostium, zabawę konwencją, mrugnięcie do czytelnika - fabularnie mój potworek (tylko wydaje się długi) nie ma z powieścią Stokera nic wspólnego; by się o tym przekonać, trzeba przeczytać dalsze części, niniejsza jest dopiero wstępem (nie planowałem w ogóle dzielić opowiadania na kawałki, ale zmusił mnie limit miejsca).

Tak więc, dziateczki, jeśli te 60 tys. znaków zainteresowało was choć trochę, czytajcie dalej, a nie pożałujecie!

Mortycjan,
Myśląc Twoimi kategoriami, możemy dojść do wniosku, że nie ma nic niewtórnego. Bo w każdej książce jest jakiś człowiek, który je, śpi, żyje, kocha albo jest zabijany. O zgrozo w fantasy przeważnie również walczy. Jak nic zerżnięte z Chłopców z Placu Broni. Nie wiem jakbyś nazwał opowiadanie z ostatniej fantastyki "Narzeczona Frankensteina". Że o "Pomysłach i domysłach" jadących Sapkowskim na kilometr, nie wspomnę.

Nawiązanie do czegoś a rżnięcie to zupełnie inne rzeczy. Można nazwać karczmę "Pod Zabrykanym Kucem" - wtedy mamy tylko nawiązanie, bo ta sama karczma równie dobrze mogłaby się nazywać "Pęknięty Kufel" i w żaden sposób na fabułę i sens to nie wpłynie. Ale gdy ktoś bierze zamek, hrabiego wampira, dwie "oblubienice", zlęknioną i zabobonną ludność, prawnika, który przybywa żeby ubić interes z hrabią - a to wszystko kropka w kropkę napisał ktoś inny sto lat temu... No, to już nie jest żadne nawiązanie, ani inspiracja. I nie wystarczy "zmienić" nieco fabułę, wrzucając bandytów, żeby nagle stało się fajnie i ciekawie.

Trzeba było zrobić innego hrabiego, inny zamek, inną ludność i w ogóle inny początek fabuły - a ewentualnie, momentami wrzucić jakieś nawiązanie... delikatnie i ze smakiem. A tutaj usuwając wszystkie elementy ściągnięte, tracimy jakieś 80% treści... i zostaje te 20%, które stworzył autor. Czyli jakaś "historia alternatywna" do zmyślonej historii fantastycznej...

 

A Narzeczona Frankensteina i Pomysły i domysły to faktycznie tandeta i wtórność, o czym raczyłem nawet ostatnio wspomnieć...

Mortycjanie! Nie umiesz bawić się literacką konwencją, to Twój problem. Zamek i hrabia, zlękniona ludność i prawnik to nawiązania do "Draculi" Stokera, lecz nie służą one za szkielet opowieści, a za przyprawę do niej. Zarzut "rżnięcia fabuły" jest bezpodstawny, o czym można się przekonać, czytając resztę opowiadania. Godzę się z tym, że tekst Cię nie wciągnął, ale zarzutu owego "rżnięcia" nie zdzierżę, bo takowe nie ma miejsca - nie tylko w dalszej części historii, której nie znasz, ale również w zaprezentowanym powyżej fragmencie.

Pardon, że pozwolę sobie zapytać, ale publikowaleś gdzieś już swoje opowiadania. To silniejsze ode mnie. Może zaznaczasz to gdzies w kometarzach, a ja nie zauważyłam. Mimo wszystko byłabym wdzięczna za odpowiedź.

Niezgodo.b!

Wybacz, że odpowiedam dopiero po trzech miesiącach, ale baaardzo rzadko zaglądam na swój profil i nie przyszło mi do głowy kliknąć w te mrygające gwiazdki.

Niczego jeszcze nie wydałem na papierze.

Z poważaniem,

Emil Hoff

Nowa Fantastyka