- Opowiadanie: eosa - O trzech takich...

O trzech takich...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O trzech takich...

Dawno, dawno temu za siedmioma górami i za siedmioma lasami, w małej drewnianej chacie mieszkała rodzina. Cały majątek tych ubogich ludzi tworzył dom z paru desek i zardzewiałych gwoździ razem z polem ziemniaków jak chusteczka do nosa. Ojciec, głowa rodziny, pracował jako garncarz. W niewielkiej, pochyłej izbie chaty zawsze unosił się ciężki zapach mokrej gliny. Raz na parę tygodni pod drzwi chałupy zajeżdżał konny powóz, z którego wysiadał bezbarwny pan o oschłym spojrzeniu. Bez słowa zabierał nagromadzone naczynia, figurki i rzeźby. W zamian zostawiał na kulawym stole parę bochenków chleba i kilka wypłowiałych słów:

– Norma wyrobiona. Wszystko zmierza ku dobrobytowi. – I wtedy bezbarwny pan odwracał się na pięcie i odjeżdżał. Ojciec odprowadzał go zawsze daleko, aż do skraju wsi, i patrzył za nim długo i uważnie – tak bardzo, że aż oczy łzawiły mu od wzbijającego się wszędzie kurzu. Potem ojciec wracał i znowu siadał przygarbiony przy kole garncarskim.

Polem zajmowała się matka. Wysuszony skrawek ziemi dawał tylko ziemniaki – wszelkie inne sadzonki zamierały w pozbawionym wody gruncie. Ale nikt za bardzo nie narzekał – było co jeść i było tego dostatecznie dużo. Ziemniaki leżały w wielkim wiklinowym koszu w kącie izby i każdego dnia w południe, obrane i ugotowane, tworzyły tradycyjny rodzinny obiad. Przy kulawym stole zbierali się wszyscy – ojciec z pomarańczowymi od gliny rękoma, matka z dłońmi zakurzonymi od ziemniaków i ich trzech synów.

Najstarszy z nich siedział zawsze u szczytu stołu. Zręcznym gestem nakładał ziemniaki tak, że połowa zawsze lądowała na jego talerzu. Mocny i ciekawy świata chłopiec szybko wyuczył się sztuki garncarskiej i równie prędko dostrzegł bezsens pracy w tym zawodzie. Przestał wyrabiać figurki i talerze, a zaczął lepić duże kubki i kufle, które zamiast oddawać panu w powozie, odnosił do odległej od wioski karczmy. Pewnego dnia, kiedy z glinianymi naczynami w worku szedł wiejską, wydeptaną ścieżką, natknął się na dobrze mu znany powóz.

– Co ty tam niesiesz, chłopcze? – rozległ się monotonny głos anonimowego pana. Zbliżył się do chłopca i silnym ruchem wyrwał mu worek. Chłopiec patrzył skupionym, nieugiętym wzrokiem w oczy mężczyzny, który zastygł z nieodgadnianą miną. Zapadła cisza, podczas której bezbarwny sprawdzał zawartość worka. Po dłuższej chwili uśmiechnął się nagle. Chwycił dłonią młodego za brodę i poklepał go po głowie.

– Daleko zajdziesz, mały. – rzekł, zarzucił sobie jego worek na plecy i niezwłocznie odjechał.

Od tego momentu chłopiec pozostawał z anonimowym w dobrej komitywie – tak dobrej, że w przeciągu paru lat bezbarwny pan nabrał dla niego kolorów. Był to bowiem przedstawiciel króla, co prawda, tylko szeregowy uczestnik dworskich intryg, ale i tak istniał nieskończenie wyżej w hierarchii niż najstarszy syn i jego rodzina. Chłopiec zrozumiał, że spryt, zuchwałość i znajomi mogą być dobrą receptą na wyjście z drewnianej chaty i zakurzonej wioski. Jego brat, drugi syn z kolei, również doszedł do tych samych wniosków, chociaż okrężną drogą. Cichy i zamknięty w sobie, nie radził sobie zupełnie ani z garncarskim kołem, ani z układaniem się z królewskimi wysłannikami. Za to swoim niezwykłym spokojem już jako małolat zyskał sobie przyjaciół na wiejskim podwórku. Razem z nimi budował zamki z piasku, walczył na kije, a po paru latach zawiązał lukratywną spółkę, która zajmowała się wycinaniem lasów i sprzedażą drewna. Zanim to jednak nastąpiło, młodszy syn musiał zwrócić się do swojego pierworodnego brata z prośbą o przysługę.

– Słuchaj, brat – rzucił pewnego dnia drugi syn z rzędu, gdy nakładał sobie ziemniaki. – Pogadaj z twoim protektorem, niech przymknie oko na tę wywózkę drewna.

– Zrobi się – odparł starszy, i na tym stanęło. Drewno, zwyczajowo dostępne w śladowych ilościach na kartki, w okolicznych wioskach cieszyło się niesłychanym popytem. Młodszy syn po cichu odkładał sobie pod podłogą kolejne dukaty, a starszemu bratu i bezbarwnemu panu oddawał z tego procent. Matce i ojcu przezornie nie powiedział ani słowa o zawiązanej przez siebie spółce. Interes był dobry prawie dla wszystkich stron.

Przy rodzinnym stole było też miejsce dla najmłodszego syna. Nikt jednak nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Niski i przysadzisty, zawsze był ostatni w kolejce po ziemniaki, za to pierwszy, gdy szło o sprzątanie chaty. Matka, spoglądając z dumą na swoich dwóch starszych, zaradnych synów, nieraz zachodziła w głowę, co było nie tak z tym najmłodszym. Nie zajmował się bowiem niczym sensownym – nie lepił naczyń, nie uprawiał pola, nie ścinał drzew, nie trzymał się z żadnym konkretnym towarzystwem. Właściwie do chwili, gdy ukończył dwudziesty rok życia, jego najbardziej rzucającym się w oczy osiągnięciem było zapuszczenie wspaniałych, sumiastych wąsów i kruczoczarnej brody. Introwertyczny dziwak najbardziej lubił włóczyć się po polach i śpiewać, pogrywając na harmonijce ustnej. W oczach rodziny i wioski był nieudacznikiem, który w miejscowej tawernie potrafił za dodatkowy kufel oddać swoją ostatnią parę butów.

Pewnego dnia po ojcowskie wyroby zwyczajowo przybył królewski wysłannik. Pospiesznie załadował wszystko na wóz i wszedł jeszcze raz spokojnym krokiem do izby.

– Norma wyrobiona obywatelu… Wszystko idzie ku postępowi… – zaczął jak zwykle monotonnym głosem. – I jeszcze… Królewski anons. Nasz kraj stoi oto na skraju przepaści. Plugawy smok bezcześci ziemię naszych ojców. Plenum narodowe zadecydowało o ogłoszeniu stanu gotowości. Bohater, który zgniecie reakcyjnego wroga narodu, otrzyma randkę z księżniczką i fragment królestwa.

Bezbarwny wysłannik umilkł, a w chacie na moment zapadła cisza. Oczy dwóch starszych braci płonęły zagadkowym ogniem. U starszego były to iskry brawury, a u młodszego – odblask korzystnego interesu. Tylko najmłodszy brat nie wykazał żadnego zainteresowania najświeższą nowiną.

– Wyruszę skoro świt! – krzyknął nagle najstarszy brat i w uniesieniu wskoczył na stół. – Biada wszelkim stworzeniom, które zechcą naruszyć spokój naszego kraju!

– Ja także jutro z rana wyjeżdżam, braciszku – powiedział spokojnie młodszy.

Wysłannik skinął głową z poważaniem i aprobatą. Ojciec westchnął ciężko, pokręcił głową i pogrążył się w pracy przy kole garncarskim. Matka klasnęła w dłonie, rozpromieniona.

– Jakaż jestem z was dumna! – wykrzyknęła w afekcie. Nagle spojrzała na najmłodszego syna, który drzemał z głową na stole w rogu chaty. Uśmiech, który rozpromieniał jej twarz, zniknął w jednej chwili.

– A ty? – zwróciła się do niego z politowaniem. – Twoi bracia idą walczyć o nasz kraj, a ciebie to nic nie obchodzi, tak? – Pokiwała głową i zmierzyła najmłodszego wzrokiem pełnym pogardy. Ten spojrzał na nią niechętnie i wzruszył ramionami.

– Czy ja wiem, mogę iść – mruknął. – Jeżeli cię to uszczęśliwi, to mogę.

– A więc dobrze – przerwał wysłannik królewski. – Życzę wam szczęścia.

Po czym obrócił się na pięcie i już po chwili go nie było – ani jego, ani glinianych naczyń ojca rodziny.

Następnego dnia, gdy tylko pierwsze promienie wschodzącego słońca oplotły pomarańczową smugą pole ziemniaków za chatą, w izbie rozpoczął się ruch. Najstarszy brat wrzucał gorączkowo do poszarpanego plecaka niezbędne rzeczy, młodszy ze stoickim spokojem pakował swoje oszczędności, a najmłodszy snuł się po kątach i popijał wodę z ogórków. Wreszcie najstarszemu udało się zamknąć swój pękający w szwach plecak. Odetchnął z ulgą, chrząknął i uderzył pięścią w stół.

– Słuchajcie! – rzucił. – Do jaskini smoka prowadzą trzy drogi. Byłoby chyba logiczne, gdybyśmy się rozdzielili. – Rozłożył mapę na stole i przywołał ręką braci. – Pierwsza droga prowadzi przez stolicę… Jaskinia jest za murami miasta. Druga ścieżka wije się przez liczne małe wioski. No, a trzecia możliwość to przejście przez las.

– Biorę wioski – przerwał brat przedsiębiorca.

– Ach, w porządku – ucieszył się bardzo pierworodny. – To ja bym poszedł przez stolicę, co wy na to? W takim razie… Tobie, najmłodszy… Pozostaje las.

– A proszę cię bardzo – burknął tamten, wychylając cały słoik kwaśnej wody.

– No, to dobrze – zniecierpliwił się najstarszy. Schował mapę i narzucił plecak na ramiona. – W takim razie… Powodzenia i tak dalej… Do zobaczenia! – Machnął dłonią ojcu, który pracował zaabsorbowany przy kole garncarskim i posłał całusa matce, obierającej ziemniaki w kącie chaty. Młodszy czym prędzej powtórzył dokładnie gest starszego, po czym razem z bratem wyruszył na spotkanie przygodzie. Najmłodszy nie tracił już czasu na pożegnania – wybiegł z domu i skierował się w stronę lasu.

Minęło parę dni długiej, monotonnej wędrówki, zanim najstarszy syn dostrzegł mury stolicy. Do tej pory słyszał wyłącznie niejasne opowieści o potędze tego miasta i strzelistości jego budynków, ale plotki nawet w połowie nie oddawały wrażenia, jakie naprawdę wywierała stolica. Dostrzegł imponujące wieże na potężnej wyspie, otoczonej nurtami największej z siedmiu rzek, które przepływały przez miasto. Mosty o różnorodnej architekturze i wielkości łączyły wyspę z lądem. W oddali kształtował się obraz ogromnego zamku, otoczonego połaciami rozległego, zielonego parku. Syn pokiwał głową z uznaniem, ale że był energiczny i niespecjalnie egzaltowany, otrząsnął się szybko ze zdumienia i przekroczył pewnym krokiem bramę prowadzącą do centrum grodu.

Na ulicach miasta, z oddali wyglądających na tak spokojne, tętniło życie. Na szerokich, choć wciąż przepełnionych trotuarach przepychały się tłumy zaaferowanych, śpieszących się gdzieś postaci. Jakby w kontraście do tej gonitwy, na ławkach pod murami domów i w kawiarnianych ogródkach odpoczywali ludzie w różnym wieku, prowadząc nieobowiązujące rozmowy i popijając kawę. Na rynku stolicy zbierały się co chwila jakieś nowe grupy, które nawoływały o pomoc dla ginących gatunków zwierząt lub odwiedzenie niedawno otwartej piwiarni. Pod pomnikiem znanego pisarza spotykali się znajomi i przyjaciele. Feeri barw dopełniali uliczni śpiewacy, kolorowi mimowie, lokalni akrobaci i zwyczajni naciągacze, usiłujący każdemu turyście sprzedać niedrogie perfumy. Starszy brat nie bez wysiłku przedarł się przez ten niezwykły tłum i, prawie wpadając pod konny, policyjny oddział, wszedł do pierwszej lepszej knajpy, jaką dostrzegł. Usiadł ciężko przy przepełnionej, spiżowej ławie, na której po chwili pojawił się znikąd kufel pszenicznego piwa.

– Chyba nie jesteś stąd, co? – mruknął jakiś facet i usiadł na przeciwko niego.

– Nie, nie całkiem – rzucił na odczepne starszy i wlepił wzrok w brzeg kufla.

– Szukasz pracy? – drążył facet.

– Nie – westchnął starszy – Przyjechałem w związku z królewskim ogłoszeniem.

– Ogłoszeniem? – zdziwił się bardzo jego interlokutor. – Tutaj codziennie są kolejne ogłoszenia, najczęściej o łapankach. W jakiej ty naprawdę tutaj jesteś sprawie?

– Chciałbym… Chciałbym spróbować pokonać smoka, który zagraża miastu. – wyznał brat, obawiając się reakcji natręta. Nie było to bezpodstawne. Facet zakrztusił się ze śmiechu i spojrzał na niego z rozbawieniem.

– Chłopcze, ależ tutaj nie ma żadnego smoka! – roześmiał się. – W ogóle to Siemowit jestem.

I podał najstarszemu swoją wielką dłoń. Ten także się przedstawił, czując się coraz mniej pewnie. Jego nieśmiałość bardzo pochlebiała Siemowitowi, który okazał się lokalną gwiazdą polityki i królewskim majordomusem.

– Sympatyczny jesteś, mały – stwierdził po długiej rozmowie i kilku piwach. – Dlatego powiem ci prawdę. To ze smokiem to jeden wielki pic na wodę. Owszem, jest jakiś gad za murami miasta, ale atakuje tylko wieśniaków, więc nas to specjalnie nie martwi. Chcieliśmy tylko trochę rozruszać młodzież i zająć ludzi. Ale nie chcę, byś ty dał się wypuszczać. Mam dla ciebie propozycję. Zostań ze mną na dworze jako mój pomocnik – zapewniam cię, że zrobisz zawrotną karierę i szybko przejmiesz po mnie schedę.

Najstarszy syn uśmiechnął się szeroko. Po raz kolejny jego urok osobisty dostarczył mu niezwykłej szansy na poprawę swojej doli. Najpierw przychylność królewskiego wysłannika, teraz majordomusa… Kto wie, może niebawem zaskarbi sobie sympatię samego króla?

– Zgadzam się – powiedział. Majordomus rzucił parę monet na stół i po chwili razem ze starszym bratem opuścił spelunę, aby udać się do pałacu.

Tymczasem najmłodszy, rodzinna czarna owca, błąkał się już od dobrego tygodnia po lesie i nie mógł znaleźć wyjścia. Jagody i poziomki powoli przestawały mu wystarczać, a dostęp do jakiegokolwiek innego pożywienia był niemożliwy. Spanie między konarami drzew również dawało mu się we znaki. Zniechęcony, usiadł ciężko na kamieniu, który, jak mu się zdawało, widział już po raz setny. Nagle dostrzegł leżące na mchu nieopodal jabłko i zachwycony poderwał się, żeby czym prędzej je podnieść.

Była to zła decyzja. Na owocu kłębiły się mrówki, które najmłodszy nieopatrznie strącił, aby móc wreszcie zjeść coś innego, niż jego codzienna, monotonna dieta. Owady opadły na ziemię i w ciągu paru sekund utworzyły pod nogami nieszczęśliwego syna ogromną chmurę. Ten, przerażony rozwojem wydarzeń, rzucił się do ucieczki na najbliższe drzewo. Dla mrówek jednak nie była to żadna przeszkoda i zaczęły wbiegać za nim na drzewo, tworząc żywą, czarną falę.

Nagle coś głośno trzasnęło i mrówki w jednej chwili rozpoczęły odwrót. Potężny, głuchy dźwięk powtórzył się jeszcze parę razy, aż wszystkie zniknęły gdzieś głęboko pod ziemią. Zdumiony brat otworzył szeroko oczy i zamiast natrętnych owadów, ujrzał dwie niskie, patrzące na niego ciekawie postacie, które stały tuż przy pniu drzewa.

– A wy kto?! – krzyknął do nich, zniecierpliwiony ich milczeniem.

– My – krasnale! – odwrzasnął jeden z nich z zabawnym grymasem. Do nogi miał przykutą ciężką kulę. Jego kompan natomiast trzymał w dłoni spory młot, którym wymachiwał sobie od niechcenia. Obaj mierzyli nie więcej niż metr w kapeluszu, a ich wspaniałe, długie brody opadały im aż do kostek. – Ty też krasnal? – zapytał ten z kulą. Faktycznie, najmłodszy syn wyglądał nawet trochę podobnie do krasnala – był niewysoki, brodaty i nieco kanciasty.

– Tak, tak! – wykorzystał swoją szansę syn. – Przywędrowałem z dalekiego kraju, nie mamy tam takich małych… Małych mrówek… Jabłka są dla wszystkich.

Krasnale pokiwały głową, najwyraźniej nie mając pojęcia, o czym on mówi. Ten z kulą jednak podjął rozmowę.

– A po co ty tu przyjechałeś? – zapytał. – Chyba wszyscy wiedzą, że w tych stronach na krasnalach ciąży zły urok.

– Doprawdy? – zatroskał się najmłodszy brat, kombinując, jak by się teraz wytłumaczyć ze swego szachrajstwa. – Nic nie słyszałem. Jaki?

– Królewski czarownik rzucił zaklęcie, przez które nie jesteśmy odporni na wodę. Woda jest dla nas strasznym zagrożeniem! – rzucił krasnal ze smutkiem. – Ale na szczęście my też mamy swoją magię. Dzięki temu jakoś sobie radzimy… Kryjemy się po jaskiniach uciekając przed deszczem.

– O, to bardzo przykre – powiedział szybko brat. – U nas z kolei krasnale nie mają magicznych mocy… Radzimy sobie sprytem. – Uśmiechnął się szeroko, wskazując na drzewo, na którym siedział. Krasnale pokiwały znowu głowami.

– A więc, po co tu jesteś? – podjął temat ten z kulą.

– Dostałem misję zabicia… zlikwidowania smoka za murami stolicy tego kraju – powiedział brat. – Powiedziano mi, że mogę tutaj znaleźć wielu przyjaznych kompanów, którzy mi pomogą. Wiecie, innych krasnali.

– Ach, smok! – zachłysnął się krasnal z młotem. – On zagraża? Wiedziałem, że tak będzie. To był zwierzak czarownika, czułem, że wymknie mu się spod kontroli! Oczywiście, że ci pomożemy.

Najmłodszy brat, ucieszony, zeskoczył czym prędzej z drzewa. Był zachwycony skutecznością swojego podstępu. Wypuści teraz całą chmarę skrzywdzonych krasnali na smoka, a w zamian dostanie część królestwa! Albo w ogóle, skoro ma już taką armię, może w ogóle zaatakować czarownika i przywłaszczyć sobie koronę i władzę nad całym państwem?…

Organizacja setek gotowych do walki krasnali nie trwała długo. W przeciągu paru dni przed jaskinią, która znajdowała się na drugim skraju lasu, ustawił się cały hufiec. Wielu z nich jednak nie miało broni lub posiadało wyłącznie dziwaczne, nieprzydatne rekwizyty.

– Po co ci ta kula? – zapytał najmłodszy krasnoludka, którego poznał jako pierwszego. – Tak nie można normalnie walczyć.

– Oj, przekonasz się, że da się – machnął na niego ręką krasnal. Brat chciał wzruszyć ramionami, gdy nagle coś huknęło i zatrzęsła się ziemia. Z czeluści kamienistej jaskini wychyliła się oślizgła, błyszcząca czerwienią głowa smoka na długiej, cienkiej szyi. Przerażony najmłodszy syn chciał krzyknąć, ale nie zdążył – kilka małych postaci odepchnęło go gdzieś na bok chwilę przed tym, jak ogromny słup ognia przeciął powietrze. Zdumiony brat patrzył, jak krasnale perfekcyjnie umknęły przed śmiertelnym żarem. Ten z kulą u nogi wystąpił na przód, a kilku innych drobnych wojowników otoczyło go, podniosło i zakręciło w powietrzu, tak, że wyrzucony pomknął siłą rozpędu prosto w paszczę smoka. Kula uderzyła mocno gada w oko, a sam krasnoludek opadł na ziemię.

Na wpół oślepiony smok zaryczał głośno i prychnął ogniem w stronę małej armii. Ku jego zdziwieniu, fala ognia nagle cofnęła się w jego stronę. Ranny, nie zdążył się uchylić i płomienie zaczęły trawić jego pokryte łuskami ciało. Rozległ się przeraźliwy syk, który po chwili przemienił się w rzężenie, aż w końcu ucichł całkowicie. Przed jaskinią leżał spalony na popiół gad.

Najmłodszy syn wstał oszołomiony rozmachem tej sceny i szybkością, z jaką krasnale pozbyły się smoka. Przetarł oczy ze zdumienia i podszedł chwiejnie do jednego z małych żołnierzy.

– Ale jak… Jak to się stało, że ogień się cofnął? – zapytał, nie mogąc wyjść ze zdumienia.

– To prosta sztuczka – uśmiechnął się krasnal. – Nauczył jej nas pewien wilk, wygnaniec, który pewnego dnia przybył do naszego lasu. Podobno rozprawiał się w ten sposób ze świnkami, które bezprawnie osiedlały się na jego parceli. Rozdmuchiwał te ich chatki. No, ale niestety, świnie w końcu zdołały postawić taki bunkier, że nic nie dało się zrobić. Na procesie padł wyrok o zasiedzeniu i wilk musiał się wynieść.

– O rany… – zadumał się najmłodszy. – Czyli po prostu wszyscy dmuchaliście.

– Tak, dokładnie.

Nie czekając na bardziej rozwlekłe wyjaśnienia, brat podbiegł do martwego smoka i fachowym ruchem wyrwał mu, kiwające się w dziąsłach, kły. Po zastanowieniu na wszelki wypadek zdjął mu jeszcze skalp i wsadził wszystko do swojego tobołka, niezwykle zadowolony.

– Fantastycznie, a więc mam dowód zwycięstwa! – zakrzyknął. – W takim razie jestem wam bardzo wdzięczny, drodzy towarzysze. Mogę teraz spokojnie wracać do swoich.

– Do zobaczenia – pomachał mu ręką krasnal z kulą. Mała armia pokiwała głowami i szybko zniknęła między drzewami ogromnego lasu. Najmłodszy syn otarł spoconą twarz. A więc udało mu się jakoś popchnąć ten cały przekręt. Teraz może pójść przejąć władzę.

***

Jakież było zdziwienie najstarszego brata, brylującego na salonach z nieodłącznym kieliszkiem szampana, gdy pojawił się dwa tygodnie później na przyjęciu z okazji mianowania nowego następcy tronu! Wspaniała sala zamkowa, chluba królestwa, zapełniona była arystokracją z najwyższych sfer. Czerwony dywan przebiegał przez środek długiej sali, a obok podwyższenia i tronu rozsypane były goździki. Na stołach stały zdobione kieliszki i wielkie dzbany pełne wody sodowej. Na talerzach znajdowały się także banany dla młodzieży z wyższych sfer. Wszyscy byli w ogromnym napięciu, czekając na pojawienie się najnowszej sensacji towarzyskiej.

Jakież było zdziwienie wszystkich i najstarszego brata, gdy na salę wszedł niski, brodaty chłopak o nieco przestraszonym spojrzeniu. We wspaniałym smokingu wyglądał nieco nieodpowiednio i niezręcznie, w przeciwieństwie do kroczącego obok niego króla. Najstarszy brat wytrzeszczył oczy i usiadł z wrażenia przy stole. Majordomus podbiegł do niego, zatroskany.

– Tragedia pełna, zgadzam się! – wyszeptał mu szybko do ucha. – Ale cóż na to poradzisz, król Popiel nieboszczyk też nie należał do elegantów i zwyczajnie szybko go pogonili.

– To nie oto chodzi! – zachłysnął się najstarszy. – Ten człowiek, ten następca… To mój brat niedorajda!

Majordomus uniósł brwi i zadumał się. Po chwili jednak uśmiechnął się chytrze i ponownie pochylił się ku swojemu kompanowi.

– Tym lepiej dla nas – mruknął. – Skoro mówisz, że niedorajda, to sterować nim będzie łatwo. Poprośmy szybko o audiencję.

Majordomus pociągnął mocno najstarszego w stronę następcy tronu, który rozglądał się niezdecydowanie.

– Gratuluję ci twojego wielkiego sukcesu.! – zwołał jowialnie najstarszy brat, wyciągając ręce w stronę najmłodszego. – W głębi serca czułem, że to tobie przeznaczone jest pokonanie smoka. Przedstawiam ci majordomusa Siemowita.

Najmłodszy pokiwał nieśmiało głową. Majordomus, szczerząc zęby, ukłonił się z uznaniem. Tymczasem najstarszy chwycił mocno za rękaw swojego brata i pociągnął go w stronę jednego z korytarzy, które odchodziły od sali balowej.

– Braciszku… – wlepił oczy w następcę tronu młodszy majordomus. – A teraz poważnie, jak tego dokonałeś? Wiesz, przepraszam cię za to, że zawsze byłem wobec ciebie nieco… toporny. Ja cię po prostu nie doceniałem. Ale teraz… – Najstarszy ukląkł przed najmłodszym i pochylił głowę w poddańczym geście. – Teraz rozumiem, że z nas wszystkich w domu to ty byłeś najlepszy.

Najmłodszy słuchał tego wywodu z zapartym tchem. Wzbierało w nim poczucie ogromnej satysfakcji, wcześniej tak długo tłumione. Patrzył z góry na swojego korzącego się mu u stóp brata, który przez całe dzieciństwo był jego zmorą, wiecznie stawianą mu za niedościgły wzór. Teraz to on może wspaniałomyślnie okazać mu łaskę, jako ostateczny zwycięzca tej braterskiej rywalizacji.

– Wybaczam ci – powiedział następca tronu podniosłym tonem. Młodszy majordomus w jednej chwili skoczył na nogi i przytulił się do niego, gubić się w podziękowaniach. Wreszcie puścił go i znowu spojrzał mu ze czcią w oczy.

– Braciszku… Królu… Ale powiedz mi, jakim cudem pokonałeś smoka?… – wyszeptał z napięciem.

– Och, drobiazg – rzucił najmłodszy z nonszalancją. – Miałem pomoc. Pomogli mi mieszkańcy lasu, ale ogólnie to wszystko to moja zasługa.

Najstarszy cofnął się o parę kroków. Nie pomylił się, młody wygadał się w chwili uniesienia, zdobył na niego haczyk.

– Bracie! – wykrzyknął znowu z afektacją. – Taka wieść nie może ujrzeć światła dziennego. Jak to, wielki pogromca smoka korzystał z jakiejkolwiek pomocy? Musimy spalić las i to czym prędzej. Kij z mieszkańcami. Nikt nie może zagrozić twojej władzy. Ja, jako twój rodzony brat mogę się podjąć odpowiednich kroków.

– Jakich? – zaciekawił się najmłodszy brat, który poczuł wielką ulgę na myśl o tym, że problem jego przekrętu może zostać raz na zawsze zlikwidowany. Wszystko zostanie w rodzinie.

– Po pierwsze, musisz mianować mnie swoim majordomusem, bym mógł wydawać niezbędne dyspozycje. Zdegraduj Siemowita i wyślij go z jakąś pozorną misją do Mongolii. Wtedy ja zorganizuję wojsko z pochodniami, które puści z dymem cały sąsiedni las. Powiemy po prostu, że to był niekontrolowany pożar.

Następca tronu pokiwał głową z entuzjazmem i po chwili obaj pogodzeni bracia wrócili na salę. Akurat trafili na moment, gdy dotychczasowy król uroczyście ogłaszał swoją abdykację. Najmłodszy brat podbiegł do niego i ujął w dłonie podaną mu złotą koronę, symbol niepodzielnej władzy. Chwilę później z pałacu wyjechały dwa powozy konne – jeden odwoził króla na nieustające wakacje w Juracie, a drugi wiózł upokorzonego Siemowita na wschód. Parę dni później w nocy przez bramę miasta wymaszerowało kilkanaście zakapturzonych postaci z pochodniami.

Dzień po tym wydarzeniu w całej stolicy słychać było krzyki rannych i poszkodowanych w potwornym pożarze, który rozpętał się nad ranem w pobliskim lesie. Ogromna, krwawa łuna rozkwitła na porannym niebie. W związku z klęską żywiołową król ogłosił żałobę narodową, a świeżo mianowany majordomus zorganizował pospiesznie wielkie, publiczne wystąpienie nowego władcy.

Na środku rynku stanęło ogromne, podświetlane podwyższenie, którego strzegła królewska gwardia. Pod sceną stało kilku zaciekawionych mieszkańców miasta. Wreszcie, kiedy cały rynek zapełnił się tłumem poddanych, następca tronu ukazał się na środku w chwale i majestacie. Oklaski były jednak skąpe, słychać było gwizdy.

– Majordomusie, gdzie klakierzy? – warknął najmłodszy w stronę swojego zakłopotanego brata, który natychmiast zleciał na dół i dał parę znaków ludziom spod sceny. Po krótkiej chwili rozległy się gromkie oklaski. Król odchrząknął cicho, uśmiechnął się i rozpoczął przemowę.

– Obywatele! W obliczu potwornej klęski, która dotknęła nasze ziemie, składam wam szczere kondolencje. Śledztwo naszych służb jest w toku i mamy już uzasadnione podejrzenie, że za tę ohydną zbrodnię, za ten śmiertelny pożar, odpowiadały mściwe krasnale, pełne zawiści wobec sukcesów naszej stolicy!

Przerwał na moment, nasłuchując głosu tłumu.

– Kłamca! – krzyknął ktoś głośno z daleka. – Intrygant!

– Tak, intrygant! – podchwycili ludzie dookoła, a na scenę posypały się grudy ziemi. – Zbrodniarz!

– A nade wszystko zdrajca. – usłyszał tuż za plecami oszołomiony najmłodszy brat, który od paru chwil stał skamieniały ze zgrozy na brzegu sceny i wpatrywał się w zbuntowane tłumy poddanych. Następca tronu odwrócił się szybko i stwierdził z przerażeniem, że stoją za nim dwa najlepiej znane mu krasnale – ten z kulą w dłoniach i ten z ogromnym młotem.

– Głupiś jednak – kontynuował cicho krasnal. – Zapomniałeś, że ogień nie jestem nam straszny. Pogwałciłeś najbardziej elementarne zasady uczciwości. Za to musisz zapłacić.

– Nie! – zakrzyknął zrozpaczony najmłodszy brat i padł na kolana przed oskarżycielskimi krasnalami. Oszalały tłum znieruchomiał nagle, zdumiony tym gestem. Gwardia królewska odwróciła się w stronę swojego władcy, przypatrując mu się z niezrozumieniem. Nagle jakaś wysoka postać przepchnęła się przez oddział żołnierzy i stanęła wyprostowana obok krasnali.

– Przejrzałem cię – przemówiła smutnym głosem, zabarwionym jednak mściwą satysfakcją. – Czułem, że jesteś oszustem. Teraz ja, Siemowit, nakazuję ciebie i twojego braciszka, uzurpatorów, aresztować. Krasnale – zwrócił się do zdziwionych, małych postaci. – Ja też zostałem skrzywdzony przez tych ludzi… Oddaję go w wasze ręce.

Ostatnie słowa utonęły w niezwykłym huku, który rozległ się na placu. Tłumy drobnych, brodatych ludzików wsypały się na scenę z różnych stron, fala krasnoludków przelewała się między oszołomionymi ludźmi. Ale po chwili okazało się, że to nagłe zjawienie się armii niewielkich wojowników nie było jedyną przyczyną niezwykłego trzasku. Nad stolicą zbierały się ogromne, czarne burzowe chmury. To pioruny, przecinające powietrze, były przyczyną rumoru.

Ale zarówno krasnale, jak i obecni ludzie byli zbyt przejęci rozgrywającą się sceną, aby zwrócić uwagę na burzę. Wśród krzyków i lamentów, brodata armia pochwyciła przerażonych braci i zaciągnęła ich na środek placu. Straszny moment kary utonął w nagłej ulewie. Krople deszczu padały gęsto na ziemię, w ciągu paru sekund tworząc głębokie kałuże. Rozległ się okropny pisk krasnali. Klątwa czarownika była więc prawdą, pomyślał Siemowit, przyglądając się tej dantejskiej scenie. Deszcz spływał po twarzach małych postaci, które powoli cichły i rozpływały się w rozległych kałużach. Po kilku minutach ostatnia kropla uderzyła w lśniącą powierzchnię zalanego wodą bruku. Tłum ludzi stał i wpatrywał się w ciszy w błyszczący w bladych promieniach słońca plac, niewinną scenerię przerażających scen.

***

Minęło parę tygodni i wszystko zaczęło wracać do normy. Pomysł, aby wezwać z abdykacji dotychczasowego króla, szybko został odrzucony na lokalnym sejmiku. Proklamowano republikę, a prezydentem wybrano Siemowita. Jedną z pierwszych jego decyzji był nakaz wmurowania w ścianę zamku tablicy upamiętniającej niezwykłe wydarzenia ostatnich dni. W odezwie do mieszkańców stolicy pisał, że chciałby, aby każdy przechodząc obok niej pamiętał o obrońcach prawdy i wolności, jakimi były krasnale. Prezydent nakazał także pochowanie obu braci w kamiennych trumnach pod miejskim pręgierzem, gdzie spotkała ich kara za ich oszustwa. Ludzie poczuli spokój – wszystko wróciło do normy. Już nie królewski, ale republikański wysłannik objeżdżał okoliczne wioski i tłumaczył, że wszystko idzie ku dobrobytowi.

A co się stało z drugim w kolejności bratem? Największy z całej trójki realista nigdy nie dotarł do stolicy i groty smoka. Podróżował długo po okolicznych wioskach, gdzie zawiązywał nowe znajomości i błyskawicznie rozszerzał wpływy swojej spółki handlowej. Po paru latach porzucił handel drewnem i zajął się biznesem na większą skalę. Zainspirowany tragiczną historią swoich braci, stworzył serię krasnali ogrodowych, które sprzedawane są przez jego spółkę po dziś dzień.

Koniec

Komentarze

Pomysł na paskudnie realistyczną bajkę całkiem niezły. Natomiast czytało mi się ciężko (choć uczciwie do końca). Popracuj nad stylem.
Zadbaj trochę o realia świata, który przedstawiasz; nie da się pracować w glinie bez wody i drewna, najpierw trzeba ją namoczyć, a potem wypalić.

W sumie całkiem interesująca opowieść, głównie ze względu na ciekawe wymieszanie baśni i satyry na... w sumie, nie wiem dokładnie na co. Jakby na samą baśń, albo na wyobrażenia ludzi o bajkowym życiu, a nawet na świat polityki (szczególnie "Wszystko zmierza ku dobrobytowi" i "reakcyjny wróg narodu" brzmiały jak nawiązania, ale było ich trochę za mało by doszukiwać się drugiego dna).

Szkoda tylko, że gdzieś w połowie sama przewrotna stylistyka przestaje zajmować i całość zaczyna nudzić.

Aaa, to stąd te obrzydliwe potwory w ogródkach!!
Podobało się, naturalnie.

– wszelkie inne sadzonki zamierały w pozbawionym wody gruncie – Nie wiem czy zamierały to najtrafniejsze słowo.  Usychały, umierały… Tak by chyba było lepiej.

– ojciec z pomarańczowymi od gliny rękoma, matka z dłońmi zakurzonymi od ziemniaków i ich trzech synów – nie no, to zdanie jest powalające. Trochę tak to brzmi, jakby to byli synowie ziemniaków. :P A do tego matce od tych synów kurzą się ręce. :P

, otrzyma randkę z księżniczką – może otrzyma pozwolenie na randkę? Bo tak to brzmi jakby randka była jakimś przedmiotem.

w izbie rozpoczął się ruch. – też mi to coś nie pasi. Ruch mógł się zacząć np. w sklepie

Tyle mi się w oczy rzuciło. A tak poza tym, to strasznie męczył mnie brak imion braci, oraz powodowana przez to masa powtórzeń. Tu brat, tam brat... No ale ogólnie opowiadanie fajne i ciekawe. Po za wyżej wymienionymi błędami czytało się dobrze. Na 4+.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka