Lacasa. Kraina możliwości, estiercolem i miodem płynąca. Świat młodych, pięknych i ambitnych. To tu rozgniły się wszystkie najlepsze firmy, to tu wykluły się największe fortuny. Z dala od palącego słońca, wściekłych wiatrów i zabójczych deszczy, życie mogło rozwinąć błony i szybować na ciepłych prądach nieskończonych możliwości. To był Raj.
Swąd bogactwa rozlewał się po Lacasie, otaczając jej mieszkańców i przytłumiając nawet omdlewający, kuszący fetor zgnilizny dobiegający z Basury, najmodniejszej restauracji w okolicy. W jej wnętrzu było duszno od wyziewów i gęsto od przemieszanych ze sobą, opalizujących czarno ciał. Stali bywalcy i spragnieni nowych wrażeń młokosi. Samce i samice. Wszyscy kręcili się wkoło, podlatywali z miejsca na miejsce, szukając co smaczniejszych kąsków lub po prostu zanurzali się w pożywienie, ocierając o siebie i bzycząc ekstatycznie.
U drzwi tego właśnie przybytku, tej świątyni ekstazy i najwykwintniejszych dań, stał on. Zatrzymany w pół kroku, połową ciała w środku, a drugą na zewnątrz, rozważając czy aby na pewno ma teraz ochotę na takie towarzystwo, wahał się. Jego czarne, owłosione ciało przyciągało spojrzenia, muskularne odnóża onieśmielały rywali, a wymuskane, lśniące czystością skrzydła budziły zachwyt potencjalnych partnerek. Oto był on, młody bóg, znany i podziwiany w całej Lacasie, Pan Zzyk.
Aż trudno było uwierzyć, że ktoś taki jak on, jeden z najbogatszych mieszkańców Raju, mógłby się wahać. A jednak, robił to. Rozbity, zawieszony między chęcią ucieczki, a oczekiwaniami innych. W końcu jednak, przyczesał skrzydełka, przetarł swoje fasetkowe oczy i wkroczył do wnętrza restauracji. Był umówiony, na spotkanie należało się więc stawić.
Omijając grupki rozochoconych samic i z gracją sunąc przez teren uczty, Zzzyk w końcu dotarł na umówione miejsce. Jego stary przyjaciel, Musca siedział w rogu stosu, leniwie zlizując sok z soczystego owocu, którego najśmielszy przedsiębiorca Lacasy nie rozpoznawał. Ostatnio był tak zapracowany, że w ogóle nie orientował się w najnowszych trendach.
– Witaj, Musca.
– Bicho! – Starszy samiec, widząc młodszego, wstał z błyskiem w oczach. Naprawdę cieszył się na jego widok. Objął też Zzzyka dwiema parami odnóży, co było gestem zarezerwowanym tylko dla rodziny i najbliższych przyjaciół. – Siadaj, chłopcze. Częstuj się!
– Dziękuję. Nie mam apetytu. Napiję się tylko wody.
– Nie wierzę, Bicho Zzzyk nie jest głodny! – Musca zatrząsł się ze śmiechu. Zaraz jednak spoważniał. – Czy wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej.
– Nie martw się, stary druhu, ze mną wszystko dobrze. Po prostu ostatnio, nazwijmy to, natrafiłem w moim życiu na ścianę.
– Och, rozumiem – odparł Musca zlizując nektar z pazurków. – Mały kryzys, co? Osiągnęliśmy za dużo, zbyt szybko i nie wiemy co dalej? Dlatego chciałeś się spotkać?
Zzzyk spojrzał na towarzysza z zaskoczeniem. Stary samiec trafił w sedno.
– Skąd wiesz? – zapytał.
– Powiedzmy, że sam byłem w podobnej sytuacji w przeszłości. Wpadłem w depresję, zacząłem pić etanol… niezbyt przyjemna sprawa.
Musca Domici i narkotyki! Kto by pomyślał. Zzzyk nigdy nie podejrzewałby swojego przyjaciela i mentora o taki upadek. I jak udało mu się z tego wykaraskać? Etanol podobno uzależniał mocniej niż czysty cukier.
– Widzę, chłopcze, że cię zasmołowało. – Musca uśmiechał się ze zrozumieniem.
– Nawet bardzo – przyznał. – Nie rozumiem tylko dlaczego mi to wszystko mówisz?
– No cóż… – Domici załamał odnóża. – Nie twierdzę, że przydarzyło cię się dokładnie to samo co mnie, ani że zareagujesz jak ja, ale wolę cię ostrzec, abyś nie skończył podobnie. Do dziś nie mogę jeść co bardziej dojrzałych owoców.
Bicho Zzzyk usiadł przy stosie i zamachał na kogoś z obsługi. Młoda, smukła kelnerka podleciała z cichym trzepotem i z wdziękiem wylądowała tuż obok niego. Potem, jakby przypadkiem, potknęła się i próbując złapać równowagę otarła odwłokiem o jego bok.
– Och, przepraszam pana. Ale ze mnie niezdara! – zachichotała udając speszenie, choć Musca widział jak cała trzęsie się z podniecenia.
Starszy samiec dałby sobie skrzydła uciąć, że Bicho zaraz rzuci się na zgrabną kelnerkę i weźmie ją przy wszystkich, jak wielokrotnie robił z innymi samicami. Nic takiego się jednak nie stało. Zzzyk ledwie zauważył całą sytuację. Machnął tylko odnóżem i uśmiechnął się dając do zrozumienia, że nic się nie stało.
– Poproszę wodę, błyskotko – powiedział po prostu. – Zimną. To wszystko.
Kelnerka przetarła z zaskoczeniem oczy, zamarła na chwilę, po czym dygnęła i odleciała ze złością. Pewnie dawno nikt jej tak nie zignorował.
– Czyli to naprawdę poważne – odezwał się Musca.
– Słucham? – Bicho był zdezorientowany.
– Ściana o której wspomniałeś. Czemu nie bzyknąłeś tej ślicznotki? Omal nie dostała drgawek na twój widok.
Zzzyk zmarszczył czułki w irytacji.
– Może nie zauważyłeś, ale nie jestem w nastroju.
– Stres nigdy nie był dla ciebie problemem – odparł Musca. – Gdy Czyściciel siał postrach w Lacasie i wszyscy miotali się w amoku próbując ratować swoje marne życia, ty jako jeden z niewielu zachowałeś spokój, pamiętasz? Gdyby nie twoje opanowanie nasze wspólne przedsięwzięcie trafiłby szlag i jak wielu innych wylądowalibyśmy w Elbano, zmagając się ze sterylką i modląc się o jakiekolwiek resztki.
– To nie to samo – żachnął się Zzyk. – Wtedy doskonale wiedziałem co robić. Czyściciele zawsze byli częścią życia w Lacasie. Zagrożeniem, które rozumiałem. Teraz nie wiem nic.
Musca odłożył w połowie zjedzony owoc na stos, po czym uniósł swe fasetkowe oczy w kierunku niknącego w mroku, półkolistego sklepienia Basury. Myślał przez chwilę, po czym zapytał pełnym troski głosem:
– Czego ode mnie oczekujesz, mój najdroższy przyjacielu?
– Potrzebuję abyś zajął się na jakiś czas moimi interesami.
– A czym ty się będziesz wtedy zajmował?
Pełen determinacji, obsesyjny uśmieszek wykwitł na obliczu Bicho Zzyka na dźwięk zadanego przez przyjaciela pytania.
– Zbliża się przesilenie – zaczął. – Słońce robi się coraz gorętsze, a powietrze suche. Mam zamiar udać się do Alcoby w czasie otwarcia i tą samą drogą, którą nasi przodkowie przybyli do Lacasy, ja mam zamiar ją opuścić.
***
– To szaleństwo, wiesz o tym! – Rozgorączkowany Musca podążał za Bicho Zzykiem, próbując dotrzymać mu tempa. Był już jednak niemłody, więc kosztowało go to naprawdę sporo wysiłku.
– Szaleństwem jest siedzieć tu na odwłokach, udając że Lacasa jest całym światem.
– Lacasa jest naszym Rajem i bezpiecznym schronieniem! – odkrzyknął Musca. – Nasi dziadowie nie przybyli tu bez powodu.
– Nie zgadzam się z tym. Uważam, że był to czysty przypadek. Znam historie o przybyciu i o świecie poza. Tracimy tu tak wiele!
– Uch, zatrzymaj się!
Stary Musca Domici opadł z sił, zwolnił i wylądował w rozgorączkowanym tłumie mieszkańców Lacasy. Bicho w mgnieniu oka podleciał do przyjaciela.
– Musca, wszystko w porządku?
Zzyk złapał swego kompana pod odnóża i podciągnął, pomagając mu wstać. Starszy samiec trząsł się, zmęczony szybkim lotem i załamany szaleńczym planem towarzysza.
– Spójrz na to. – Domici wskazał na otaczające ich struktury i krzątających się między nimi samców i samice.
Znajdowali się na Encimerze, głównym trakcie handlowym Lacasy. To tutaj swoje pierwsze biznesy założyli w przeszłości Bicho i Musca, to tu Czyściciel zebrał największe żniwo. Encimera była miejscem może nie aż tak cuchnącym i brudnym jak Basura, ale zdecydowanie przyjemniejszym niż większość obszarów Lacasy. W powietrzu zawsze unosiły się kuszące zapachy, a pożywienia było w bród. Handel kwitł w najlepsze, a towary przechodziły z odnóży do odnóży z prędkością uderzenia skrzydeł. Wielu młodych uważało, że Encimera stanowi prawdziwe serce Raju: nowoczesna i elegancka, pełna życia i cuchnąca w ten ożywczy, pozbawiony ciężkiej stęchlizny, sposób. Tak uważał też kiedyś sam Bicho, jednak teraz to miejsce raziło go. Uzależnione od kaprysów Czyścicieli, w każdej chwili przypominało mu o tym, że życie w Lacasie w równym stopniu przypominało raj, jak i więzienie. I właśnie dlatego ostatnia, desperacka próba Muski by jakoś do niego dotrzeć, spełzła na niczym.
– Przykro mi, Musca. – Zzyk spojrzał na swojego mentora ze smutkiem, wiedząc, że łamie mu serce. – Ale właśnie dlatego muszę to zrobić, muszę spróbować się wyrwać. Lacasa nigdy nie będzie nasza.
***
Dochodziło południe. Bicho i Musca czekali przy granicy Alcoby na dogodny moment. Czyściciel, ogromny, gargantuiczny stwór spoczywał w swym leżu oddychając miarowo. Bestia budziła przerażenie w całej społeczności Lacasy. Młode straszono, że jeżeli będą niegrzeczne to Czyściciel przyjdzie po nie i je odkazi lub w najlepszym razie zabierze do Elbano i wrzuci w Wir. Bicho Zzyk nie był już naiwnym młodzikiem i wiedział, że Czyściciele (a było ich trzech) ledwie zauważają rozedrganą, rozbzyczaną społeczność żyjącą w ich cieniu. Nie zmieniało to jednak faktu, że rozłoszczony Czyściciel stanowił śmiertelne zagrożenie.
– Widziałeś kiedyś otwarcie na własne oczy? – zapytał Bicho Muskę.
– Nie, tylko słyszałem o tym. Światło robi się wtedy oślepiające, podnosi się przeraźliwy wiatr, a ogłuszające dźwięki świata poza wwiercają ci się w głowę.
– Brzmi uroczo – skwitował kąśliwie Zzyk.
– Brzmi cholernie niebezpiecznie. Chyba nawet gorzej niż pomysł znalezienia się tak blisko Czyściciela. – Musca nie przestawał się martwić. – Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
Bicho złapał przyjaciela za ramię i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Nie mam innego wyboru – powiedział. – Ja muszę to zrobić. Inaczej oszaleję.
– W takim razie przygotuj się. Gdy nastąpi otwarcie skupię na sobie uwagę Czyściciela, tak abyś miał wolne przejście.
– Dziękuję ci, że tu ze mną jesteś, stary druhu.
– Jakże mógłbym cię zostawić samego? – Stary Domici uśmiechnął się pokrzepiająco. – I jeszcze przegapić historyczny moment? Nigdy!
W tej chwili przeciągły, kakofoniczny ryk rozniósł się po całej Alcobie, a nawet poza nią, oznajmiając przebudzenie Czyściciela. Gigantyczne kończyny stworzenia powędrowały ku górze, a ryk przeszedł w coś na kształt jęku. Po chwili potwór uniósł swe cielsko i jak zawsze o tej porze, zaczął cykl otwarcia. Granica, oddzielająca Lacasę od świata poza, drgnęła i zaczęła znikać coraz szybciej, pozwalając światłu słonecznemu zalać całą Alcobę oślepiającym blaskiem.
Niewiele myśląc, Bicho Zzyk ruszył naprzód na spotkanie z przeznaczeniem.
– Niee, to jeszcze nie czas! Bicho, zaczekaj! – Musca próbował dotrzymać tempa przyjacielowi, ale nie był w stanie.
Zzyk pruł powietrze ile sił w skrzydłach, z każdą chwilą zbliżając się do granicy. Już czuł na swym ciele podmuchy gorącego powietrza ze świata poza, już przyzwyczajał się do nierealnego blasku nieskrępowanego niczym Słońca. Czuł, że upragniona wolność jest tuż tuż, i przyśpieszył jeszcze, zostawiając przerażonego Muskę daleko w tyle. Sekundy później, pijany z ekscytacji, przeleciał pod opadającą w leniwym tempie, nierealnie wielką łapą Czyściciela, by znaleźć się tuż przy granicy. Widział już świat poza, rysujący się przed nim kusząco. Teraz nic nie mogło go powstrzymać. Wreszcie był wolny.
BAM!
Bicho Zzyk z całym impetem swego muskularnego ciała uderzył w niewidzialną barierę, odbijając się od niej i osuwając w dół. Oszołomiony, szybko zerwał się z powrotem do lotu i spróbował raz jeszcze.
Bam. Bam. Bam.
Zrozpaczony, oszalały Zzyk próbował wydostać się z Lacasy, jednak nie potrafił. Cały czas odbijał się od niewidzialnej ściany. Nie potrafił jej dostrzec, ale czuł jej przejmujący chłód z każdym uderzeniem. To nie mogło się tak skończyć. Nie mogło!
– Uciekaj! Bicho, uciekaj stamtąd! – Musca gnał przed siebie najszybciej jak potrafił, jednak był zbyt daleko od przyjaciela, aby tamten mógł go usłyszeć. – Uciekaj, to jeszcze nie jest otwarcie! Nie przedostaniesz się!
Słowa starszego z samców rozpraszały się w powietrzu, nie mogąc nawet się zbliżyć do pogrążonego w szaleństwie Zzyka, który raz za razem szarżował przed siebie. Był tak skupiony na celu jaki sobie postawił, że nie zauważył tego co rozgrywało się za jego plecami. A tam, ogromny Czyściciel spostrzegł małe czarne ciałko Zzyka miotające się przed jego oczami. Potwór, wyraźnie zirytowany, przez chwilę zastanawiał się co zrobić z tak jawnym intruzem. Gdy jednak pierwsze zaskoczenie minęło, pewnie uniósł w swej ręce instrument zagłady i uderzył.
BAM!
Bicho Zzyk nawet nie zauważył co go trafiło. Jego zmiażdżone, pozbawione życia ciało opadło bezgłośnie na samo dno Alcoby dokładnie w tej chwili w której Czyściciel otworzył przejście. Nagły powiew powietrza porwał Muskę Domiciego i wyssał go na zewnątrz, gdzie wkrótce potem stary samiec zginął, gdy ziąb nocy zmroził jego ciało na kamień. Później już nikt nie próbował opuszczać Lacasy.
____________________________________________
***
_________________________________________________________
María ziewnęła przeciągle, zebrała z podłogi martwą muchę i otworzywszy szerzej okno wyrzuciła ją na zewnątrz. Potem, zadowolona udała się do kuchni, by zrobić sobie kawę i posprzątać.