- Opowiadanie: maciekzolnowski - Cybernetyczny pies Alojzego Konratowskiego

Cybernetyczny pies Alojzego Konratowskiego

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Cybernetyczny pies Alojzego Konratowskiego

Ku pamięci Stefana Grabińskiego

 

Działo się to lat temu piętnaście. Zdarzenie zasnuło się ciemnosiwą ćmą spraw minionych, przybrało już kształty rozwiewne, niemal oniryczne. Jan Grot, krępy, zwalisty blondyn o fizjognomii czterdziestolatka, zdołał jedynie zapamiętać emocje, jakie mu towarzyszyły owego pieskiego popołudnia, i tę jesienną, smętną i mglistą aurę. Listopadowe były to akordy, nader minorowe, zasię efektowne. A czas biegł nieubłaganie ku zimie, jak życie ku śmierci, w sposób aż nazbyt widoczny i imperatywny.

Wybył Grot ze swych domowych pieleszy o pół godziny za późno dnia owego (po tym, jak otrzymał wiadomość następującej treści: „Baczność na warunki pogodowe! Gęste mgły i zamglenia. Widoczność ograniczona do zera”). Wybył na odwieczerz właśnie i nie mógł już uniknąć skazy na pedantycznie sporządzonym rozkładzie zajęć, wyliczonych i omówionych w specjalnym kajecie. W taki oto sposób zwykła czynność rytualna, jaką miał być spacer, osiągnęła sferę zarezerwowaną dla spraw odświętnych, wyjątkowych, niesamowitych, nieszablonowych. I sama stała się przez to wyjątkiem – spóźnionym spacerem, jego namiastką, mistyfikacją, poślizgiem i dzikim wynaturzeniem.

Ale sama rzeczy kolejność wcale to a wcale zmianie nie uległa. Tak więc naprzód pojawił się przydomowy ogródek, kiedy tak szedł Jan i biegł już prawie. I mężczyzna go minął, gdyż to właśnie codzienny jego rytuał przewidywał. Potem pojawiło się pole i mały lasek. I Grot to pole i ten mały lasek przeszedł, bo taki miał zwyczaj, a nade wszystko zamiar. Wspiął się następnie na sam szczyt Błatniej, którą ongiś ochrzcił po swojemu Holy Mountain. A wysoko się wdrapał, oj, wysoko, bo lubił się wdrapywać i nosić nieco zgarbiony. A temu jego lekkiemu przygarbieniu sprzyjał ów żmudny marsz ku górze właśnie. I tak to powolutku, po cichutku, po dwóch godzinkach z hakiem doczłapało nareszcie chłopisko do źródlisk i wykapów Jasienicy zwanej w swym górnym biegu Jasionką.

A pora była to przecudna. Wymizerowane listopadowe słoneczko już dawno pokonało zenit i rozlewało po świecie złotą siejbą promyków. Za chwilę miało przestać być widoczne, gdyż na szumiące chwiejbą świerków i sosen ramiona boru z wolna opadała mgła. Perspektywa robiła się więc niemalże mroczna, choć wciąż jeszcze daleko na horyzoncie gdziekolwiek okiem sięgnąć siniała szaroburą wstęgą linia gór, pagórków, pasm i pasemek.

A był tam na jednym z przepastnych tarasów stawik śródleśny – takie całkiem pokaźne i dla zmysłów przyjemne oczko, którego słodkie zasoby wzięły się z od dawna nieistniejącej siklawy i wyczerpanych już źródeł. Kryształowo czyste wody zachęcały do wrzucania monet i wypowiadania najskrytszych nawet pragnień, najśmielszych życzeń. Nikt tego jednak nie czynił, gdyż zmącić to mogło niczym niezbrukaną toń i zaburzyć odwieczną wędrówkę promieni słonecznych po dnie oszałamiającej dziwnej głębi. Nikt tutaj zresztą nie zaglądał i tego miejsca nie odwiedzał. Nikt prawie także – nawet okoliczni mieszkańcy siół i przysiółków – nie był świadom cudownych własności stawiku.

A nim Grot zdołał przybyć i od strony lądu do brzegów sadzawkowych dobić, pojawiła się i na dobre zadomowiła mgła, która gęstniała z każdą minutą i każdą sekundą niczym studzona żelatyna del cucina. I widać było wyraźnie, jak całkiem już źrała jesień teraz właśnie osiągnęła swe apogeum, stając się kwintesencją wszystkich jesieni tego świata. Zastał więc Grot na miejscu ulepszoną niejako, wręcz wyidealizowaną postać swojej ulubionej pory roku.

A zastał tam coś jeszcze, prócz mglistej i smętnej otchłani. I to coś przykuło jego uwagę, wzbudzając w nim niewysłowiony i niekontrolowany wprost niepokój. Pulsujące światełko koloru niebieskiego, pełganie, które nie powinno w tym miejscu występować, unosiło się z całą raptownością i mocą antygrawitacyjnego pędu, jak ogromny znak zapytania nad sensem „być albo nie być”… i wzbijało, i wzlatywało, i wznosiło się ku szczytom Holy Mountain. Grot stał tymczasem na drugim brzegu jeziorka, naprzeciwko wiszaru czy skarpy (jak zwał, tak zwał), która stanowiła w istocie jedno z wydatniejszych zboczy Świętej Góry. Stał jak wryty i zastanawiał się, czy już ma brać nogi za pas? Czy też ma wytrwać na swym posterunku („baczność na warunki i posterunki”), skulić się i zmniejszyć do rozmiarów pytania i odpowiedzi: co to, kto to? Czy to UFO, czy duch, czy błędny ognik jakiś? Zamarł, obrawszy strategię „dzielności i chwały”, tyle że bez chwały, i kierowany ciekawością i zdrętwieniem mięśni podudzia czekał na rozwój wypadków.

A tymczasem po drugiej stronie sadzawki, na przeciwległym jej brzegu, stanął ciemnoszary i prawie metaliczny cyborg o zmutowanych i szklących się ślepiach, złych ślepiach. Miał ten skurczybyk aż pięć rogów i diademów w porywach siedem do dziewięciu. I gestem połyskującej w ledwie dostrzegalny sposób, metalicznej ręki począł mechanicznie wskazywać na Grota i go przywoływać. A ten ze strachu zbladł i zamarzył przez chwilę o nowych i czystych galotach. Skulił się jeszcze bardziej, a przynajmniej tak mu się wydawało. Na to cyborg zareagował z chyżością iście diabelską i wykorzystał automatycznie swój nowy generator mocy akustycznych oraz coś jakby usta. Zagwizdał po trzykroć króciuchno, ale w sposób jednocześnie przenikliwie donośny, donośnie srogi i srogo posępny. A zagwizdał w sposób tak donośny i srogi, że aż to wzniesione i oddalone pełganie wyhamowało i w końcu się zatrzymało.

Zatrzymało się, zastopowało, zamerdało ogonkiem krotochwilnie i zawróciło w dół do swojego właściciela.

– Psiakrew – zauważył Jan Grot.

I było wszystko jasne. Tu zaczął Grot siebie obwiniać za pospolite tchórzostwo oraz dawanie wiary ułudom i fantazjom (dobrze, że nie rozłożył go na łopatki pospolity bacillus ridiculentus). Po czym odwrócił się na pięcie i przepadł gdzieś we mgle dalekiej. Także i cybernetyczny pies (cybernetyczny tylko z nazwy) ze swym panem – dystyngowanym Alojzym Konratowskim vel Grajewickim ubranym w metaliczny, modernistyczny szynel – powędrowali w przestrzenie Pogórza Cieszyńskiego pogrążone w srogiej srzeżodze.

Tak to sadzawkę pozostawiono na pastwę trzech pięknych niewiast: Nyks, Nefele i Sige. Tylko ciemność nocną porą nie była osiągalna ponad taflą wody, gdyż nastał czas niepokoju. A kiedy nastał, który nastał (albo nadszedł), zadrżała ziemia, zadęły trąby Apokalipsy. I wszystko rozpoczęło się tak na serio. Jęło się z początku niewinnie – od pojedynczego bąka… przepraszam… bąbelka na powierzchni cieczy i jednej tylko wiązki światła wydobywającej się spod dna, a skończyło na prawdziwej orgii dźwięków i kolorów. Oczko się wyraźnie na coś otwierało, a jego wody bulgotały i rozstępowały w popłochu. A wszystko dokoła syczało, wirowało, harcowało, tańcowało. Aż wreszcie po dłuższym wyczekiwaniu i jakby rozruchu dno zakipiało potworną kanonadą: bim, bum! I ukazał się niewidzialny sezam podwodny. A w nim? Tak, nareszcie, to był on. To był nasz Złoty Pociąg. Miał co prawda znajdować się pod Waldenburgiem, ale pojawił się w Beskidach. W taki oto spektakularny sposób dawał o sobie znać ów figlarz z „Demona ruchu” Stefana Grabińskiego.

Koniec

Komentarze

Ja jestem! I zabieram się do lektury. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Do mnie ta poetyka nie przemówiła, barokowy styl niemal uśpił. Ale może jeszcze znajdą się miłośnicy.

W końcu nie wiem, jaka była pogoda – listopadowe słoneczko ze złotą siejbą czy mgła.

Babska logika rządzi!

Nie znam twórczości Stefana Grabińskiego, ale sądzę, że oddałeś pisarzowi hołd w sposób wielce godny i należyty.

Opowiadanie stanowi tak charakterystyczną mieszankę poetycko-absurdalną utrzymaną w klimatach górskich, że gdyby nawet zostało opublikowane anonimowo, chyba nie miałabym problemu ze wskazaniem autora. ;D

 

Wi­docz­ność ogra­ni­czo­na do zera.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Psia krew – za­uwa­żył Jan Grot. –> Psiakrew – za­uwa­żył Jan Grot.

Mam wrażenie, że Jan Grot zaklął, więc chyba należałoby to zapisać jak dialog.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki Finkla i Reg. Można na Was polegać (i to niezależnie od tego, czy tekst usypia czy też nie). Tak gwoli wyjaśnienia: Naprzód było słoneczko, a potem mgła. Cieszę się, że posiadam swój rozpoznawalny idiom (jakikolwiek by nie był – absurdalny, barokowy czy poetycki – jest on mój, tylko mój). I pomyśleć, że chciałem tym razem napisać zwięzły i treściwy tekst, złożony ze zdań prostych, zawierających mniej niż po pięć wyrazów (maksimum pięć wyrazów w każdym zdaniu). Na chęciach się skończyło, ale przynajmniej oddałem hołd mistrzowi. :)

Aha, Finkla; do Ciebie poetyka nie przemówiła; rozumiem. Ale chyba “żelatyna del cucina” nie była aż taka znowu zła, co?

 

Hmmm…

Z jednej strony uśmiechnęło, a styl był zabawny, interesujący i błyskotliwy.

Podobało mi się, że na początku był wstęp rodem z opowiadań Lovecrafta (cały mam to wrażenie, kiedy czytam Twoje teksty, może dlatego, że sam jestem na etapie przerabiania jego twórczości), a reszta była z jajem.

Fajnie też, że masz swój własny, niesamowicie charakterystyczny styl.

Horror to to nie jest, ale domyślam się, że taki tag jest przypadkowy, a horrorem ten tekst nigdy nie miał być.

 

Z drugiej strony, taka poetyckość, na dłuższą metę, męczy. Sprawdza się przy krótkiej opowieści, ale nie wyobrażam sobie czytać dłuższego tekstu w takim stylu. Tutaj gdzieś w połowie już zrobiło się tego za dużo.

 

Miał ten skurczybyk aż pięć rogów i diademów w porywach siedem do dziewięciu.yes

 

linia gór, pagórków, pasm, przełęczy i pasemek. – Taka luźna sugestia mi wpadła do głowy: może lepiej by brzmiało: linia gór, pagórków, przełęczy, pasm i pasemek.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Ale chyba “żelatyna del cucina” nie była aż taka znowu zła, co?

Hmmm. Niestety, na mnie żarcik (czy co to miało być) się zmarnował, bo nie znam potrawy. Co to takiego?

Babska logika rządzi!

“Niestety, na mnie żarcik (…) się zmarnował”. Czas poświęcony Tobie Finkla nigdy nie jest i nigdy nie był czasem zmarnowanym. Trzeba tylko umieć i chcieć żartować, a chęci to ja mam, maaaam. :)

 

“Linia gór, pagórków, przełęczy, pasm i pasemek.” Fajnie to poukładałeś. Dzięki, skorzystam z Twojej sugestii, El Lobo. A Grabiński to taki polski Lovecraft (wg mnie nawet lepszy od Amerykanina). 

Dzięki, skorzystam z Twojej sugestii, El Lobo. A Grabiński to taki polski Lovecraft (wg mnie nawet lepszy od Amerykanina). 

Cieszę się, że mogłem pomóc, a Grabińskiego dodaję do kolejki w takim razie.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Nie przemówiło do mnie, niestety głównie przez barokowy styl. To główna cecha tekstu i, jako że zawiodła, reszta także dużego wrażenia nie zrobiła. Choć w samej opowieść jakiś koncept definitywnie jest. Ale nie wątpię, że znajdą się amatorzy takiego języka.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Rozumiem doskonale Twój punkt widzenia. Możesz mi wierzyć lub nie, NoWhereMan, miało być krótko, treściwie i kawa na ławę, jak to mówią. Pamiętam o tych kilku mini-opowieściach Edgara A. Poe (w jednej z nich chodziło o żonę malarza, która zmarła podczas pozowania do portretu) – krótkich, błyskotliwych, wodzących czytelnika za nos i z zaskakującym zakończeniem. Myślałem, że popełnię coś w podobnym duchu. Niestety! Sięgnąłem w międzyczasie po Grabińskiego (fenomenalne opisy przyrody plus urzekający obraz kultury kolejarskiej) i pokusiłem się o małą stylizację. I takie są oto skutki, gdy mamy wolne, a w domu nie ma wódki. :)

Jak dla mnie forma trochę nie współgra z treścią, to jest opisywanie spaceru w tak przesadnie kwiecisty sposób zalatuje już nieco parodią. Fascynat gór z pewnością wyniesie z takiego tekstu dużo więcej, bo barwne opisy bardzo wiernie pozwolą mu odtworzyć sobie w głowie obrazy, które autor miał na myśli, jednak każdy inny wzruszy prędzej czy później tylko ramionami, skanując kolejne akapity wzrokiem i oczekując na jakieś mięcho, czyli akcję.

I jak już ta akcja się pojawiła, to przykro mi, ale chyba mnie to przerosło i nie wiem, co tam się właściwie stało. :D

Dla mnie jest to średnio udany pastisz prozy Grabińskiego, przez ten niedługi tekst się brnie jak przez zaspy śniegu. Grabiński tak ciężko nie pisał, niekiedy nawet pisał porywająco, np “Saturnin Sektor”.

Mniej mam uwag, niż do poprzedniego tekstu, to zapewne z braku akcji. Fabuła szczątkowa, za to forma, jak to u Ciebie, mocno przerośnięta. Możliwe, że znajdą się fani takich utworów, może piszesz dla siebie. Tylko gdybyś w tą formę wrzucił jakiś błyskotliwy pomysł, to mogłoby się nawet podobać. A tak to granie takie nijakie, choć smyczkiem ostro wywijasz. Zbuduj jakąś historię, jakieś relacje międzyludzkie, wyzwania albo problemy, to wtedy chętnie poczytam.

“(…) choć smyczkiem ostro wywijasz”. :))

Dzięki, następny tekst będzie ciekawszy, obiecuję! 

Nie porwało mnie, ale czytało się całkiem przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka