Obudziłem się w środku nocy. Serce waliło mi, jak kucharz rozbijający wołowinę na bitki. Ale nie przypominałem sobie, by coś strasznego mi się śniło. A jednak byłem podenerwowany. Przez chwilę leżałem nasłuchując i starając się wyłapać jakieś dźwięki, coś, cokolwiek co mogło mnie obudzić. Jednakże nic takiego nie zauważyłem. Prawda, jakieś ptaki świergoliły w ogrodzie. Ale nie było to ani niezwykłe, ani nawet jakoś specjalnie przerażające.
Po chwili serce mi się uspokoiło. Leżałem więc jeszcze przez jakiś czas, starając się zasnąć. Jednak, kiedy po jakichś trzydziestu minutach nie udało mi się, zdecydowałem, że dalej nie będę próbował. Wstałem ostrożnie, tak by nie obudzić żony i podreptałem cichutko do pracowni na piętrze. Pokoik nie był wielki, ot, jakieś dziewięć metrów, ale na moje potrzeby nadawał się idealnie. Naprzeciw drzwi znajdowało się okno, wychodzące na stary, zapuszczony sad. Przy jednej ścianie stał regał z książkami. Przy drugiej zniszczone, leciwe biurko, na którym znajdował się niewiele młodszy komputer.
Odpaliłem edytor i zacząłem pisać. Nic szczególnego. Ot tak, na rozgrzewkę. Zacząłem od opisu niespodziewanej śródnocnej pobudki. Od uczucia podenerwowania i braków jakichkolwiek powodów takiego stanu. A przynajmniej uświadomionych powodów. Jedynie świergot zbierających się za oknami lelków powodował, że robiło się strasznie.
Nie, to głupie – zdecydowałem i usunąłem ten fragment. Niemniej ptaki za oknem nie przestawały hałasować. Wsłuchałem się w te dźwięki, przypominały nieco pracujący silnik mojej hondy. Erro-rrroor, erro-rrroor…
Wyjrzałem przez okno. Mimo pełni, w słabym blasku ledwie prześwitującego przez ciężkie chmury księżyca, niewiele było widać. W sadzie, na który wychodziło okno mojej pracowni, zalegały, niczym niezapłacone faktury, gęste cienie. Trzeba będzie jesienią poprzycinać te stare drzewa – pomyślałem. Doprowadzić to wszystko do jakiego takiego porządku. Teraz wygląda to zaiste koszmarnie. Uschłe gałęzie poprzerastane są chaotycznie rosnącymi młodymi pędami. Konary sąsiadujących ze sobą drzew splątały się, tworząc jakby jedną, wspólną koronę. Wygląda to niezbyt estetycznie. A podczas takiej wczesnojesiennej, nędznej trzeba przyznać, aury przywodzi na myśl otoczenie starych, posępnych domów z niskobudżetowych horrorów.
Na szczęście nasz dom jest prawie nowy i nie wpisuje się w ten schemat. Warto więc byłoby doprowadzić do stanu, w którym ogród też by jakoś z nim korespondował.
Zerknąłem na niebo. Gęste, pierzaste chmury podświetlone księżycowym blaskiem wiły się, jak podatnik złapany na nieterminowym złożeniu deklaracji, przyjmując psychodeliczne iście kształty i formy. Wiatr powiał mocniej. Szarpnął gałęziami. W najgłębszych cieniach sadu coś zaszeleściło. Spośród drzew zerwało się stadko małych, czarnych ptaków. Choć, po prawdzie, nocą wszystkie ptaki są czarne. Wzbiły się w niebo i zaczęły krążyć ponad koronami jabłoni.
Chrak, chrak, chrak – ich głos zmienił się. Stał się jakby bardziej nerwowy. Poczułem jak serce zaczyna mi znowu łomotać w piersi. Szybko sięgnąłem do wyłącznika i zgasiłem światło. Po sekundzie zastanowienia wygasiłem też monitor. Zamarłem przy oknie czekając, aż wzrok przyzwyczai mi się do ciemności.
Z duszą na ramieniu wpatrywałem się w cienie wśród drzew. Czy to nie tam przypadkiem gniazdował ten chrzaniony bażant, co to się nam zalągł na wiosnę? Możliwe. Ale wydawało mi się, że jest on ptakiem, który aktywność prowadzi za dnia. Wróciłem do komputera, zdecydowany by to sprawdzić. Odpaliłem google'a i wklepałem hasło. Tak, miałem rację. Więc to nie mógł być on. Chyba, że coś go spłoszyło.
Zza okien doszedł jakiś szmer. Chrobotanie. Szelest, jakby ocierających się o siebie tkanin… Zasłony! No, jasne – ucieszyłem się. Na pewno zostawiliśmy uchylone okna i wiatr łopocze w firankach. Zszedłem na dół by to sprawdzić. Cicho, by nie obudzić mojej lepszej połówki, choć ze względu na moją masę, powinienem raczej pomyśleć "ćwiartki", podreptałem do salonu. Wszystkie okna były zamknięte. W kuchni i jadalni również.
Coś zachrzęściło na żwirze przed garażem. Zakradłem się do kuchennego okna, z którego widać było kawałek podjazdu. Kawałek tylko, bo znaczną część zasłaniał wysunięty na dobre dwa metry z bryły domu ganek. Kurwa – zmiąłem przekleństwo w ustach. Wydawało mi się, że jakiś wielki, ciemny kształt przyczaił się tam i trwał bez ruchu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy udać się do wiatrołapu, by przez zamontowane w drzwiach wejściowych szybki przyjrzeć się temu, co tam jest. Ale jednak zrezygnowałem, tłumacząc sobie, że zaczynam popadać w paranoję. Niemniej serce waliło mi dalej jak oszalałe. Zaś ptaki, które krążyły nad sadem oraz domem nie przestawały kwilić. Chrak, chrak, chrak…
Stałem tak przez chwilę zastanawiając się co dalej robić. Wiedziałem, że nie ma sensu iść do komputera. W takim stanie nic sensownego nie napiszę. Tak jakby na spokojnie wychodziły mi arcydzieła – pomyślałem z autoprzekąsem. Postanowiłem wrócić do łóżka. Pewnie też nie zasnę, ale zawsze to raźniej we dwójkę. Z tą myślą poszedłem do sypialni. Położyłem dłoń na klamce i delikatnie nacisnąłem. Ostrożnie uchyliłem drzwi. W niezasłoniętym oknie zauważyłem jakiś czarny kształt. Cofnąłem się do korytarza przestraszony. Wziąłem głęboki oddech. Na pewno mi się wydawało. Zajrzałem ponownie. Na zewnątrz nie było widać niczego, poza rosnącą w ogrodzie, tak ze trzy metry od okna, wierzbą. To na pewno ona – uspakajałem się w duchu, choć przejmująca groza coraz mocniej zaciskała swe chłodne szpony ma moim żołądku.
Już miałem się wsunąć pod kołdrę, gdy ponownie usłyszałem chrzęst żwiru od strony podjazdu. Dopiero teraz zauważyłem, że jestem cały spocony. Zerknąłem na żonę – spała sobie w najlepsze. Pod zamkniętymi powiekami, jej gałki oczne odbywały szalony taniec. W sumie to nic niezwykłego w fazie REM, ale dla mnie była to kropla, która przelała czarę lęku.
Nie zważając już na nic ruszyłem do salonu. Chwyciłem leżący na regale ciężki nóż khukri, który przywiozłem kilka lat temu z wyprawy do Nepalu. Była to najlepsza broń jaką posiadaliśmy w domu. Uczciwie byłoby przyznać też, że jedyna. I choć do tej pory wykorzystywałem go jedynie do ociosywania pnia choinki, tak by się zmieściła do stojaka, teraz byłem przekonany, że tak uzbrojony jestem w stanie sprostać każdemu przeciwnikowi.
Przechodząc przez hol wyciągnąłem jeszcze z szuflady latarkę i wszedłem do wiatrołapu. Zapaliłem światło na werandzie. Kątem oka, przez hartowane szybki w drzwiach wejściowych, złapałem jakieś ruchy przed domem. Narzuciłem na siebie polar i przycisnąwszy czoło do zimnego szkła, przez krótką chwilę wpatrywałem się w mrok ciemniejący poza kręgiem światła, rzucanego przez słabą żarówkę z ganku. Za słabą – doszedłem do wniosku – trzeba będzie na przyszłość wymienić.
Przekręciłem zamek i odrobinę uchyliłem drzwi. Nasłuchiwałem tak przez chwilę z lewą dłonią na klamce. Prawą miałem zaciśniętą na lakowanej rękojeści noża. Palce mi się pociły i gdyby nie karbowana powierzchnia uchwytu, pewnie oręż wyśliznąłby mi się z ręki.
Wiatr targał gałęźmi w sadzie, świstał w rynnach i załomach dachu. Skrzypiały suche konary starych jabłoni. Gdzieś w oddali wyły psy. Ptaszydła szalały nad dachem, powtarzając to swoje chrak, chrak, chrak.
Pchnąłem drzwi. Rozwarły się na oścież, uderzając o ścianę. Zrobiłem krok przez próg. Jakaś potężna siła przygniotła mnie do ściany, wytrącając z dłoni nóż. Latarka, którą miałem pod pachą upadła na mrozoodporną terakotę i zgasła. Chciałem krzyknąć, ale jakaś skórzasta macka zatkała mi usta. Zacisnąłem powieki starając się wtulić głowę w ramiona, by ochronić się przed ciosem, który, byłem tego pewien, za chwilę roztrzaska mi czaszkę, rozchlapując odłamki kości, mózgu i resztek włosów po ścianach i okolicy. Cios jednak nie padł. Przez zaciśnięte powieki widziałem jakiś rosnący blask, który przeświecając naczynia krwionośne, plugawą czerwienią docierał do mych oczu.
Do mych uszu dotarł odgłos zbliżających się od strony podjazdu kroków. Chciałem otworzyć oczy, ale nie dałem rady. Przez zaciśnięte gardło i zęby zdołałem tylko wysyczeć:
– Siiińńń…
– Eeee? – zacharczał chrapliwie baryton koło mojego ucha.
Czułem – niemal widziałem – koło ucha potężną paszczękę pełną długich, ostrych jak pazury krogulca, obślinionych plugawą wydzieliną zębisk.
– Puciego – dobiegł do mnie inny głos.
Trzymające mnie potężne ramiona zwolniły nieco uścisk. Odsunąłem się od ściany. Rozchyliłem powieki. Jasność padająca od strony potwora nie pozwoliła mi dojrzeć żadnych szczegółów. Po chwili blask przysłoniła potężna, zwalista sylwetka. Zdało mi się, że humanoidalnego kształtu.
– Pan Jakub Cholewiński? – Wyraźnie usłyszałem słowa. – Jestem porucznik Jan Ostapczuk, centralne biuro śledcze. Mamy nakaz zatrzymania oraz przeszukania lokalu.