- Opowiadanie: kchrobak - Plugawe i potężne zło

Plugawe i potężne zło

Po moim poprzednim shorcie, w którym pozwoliłem sobie na krytykę Lovecrafta, niektórzy wieszczą, że Cthulhu i koledzy nie wybaczają zniewag i niebawem mogę się spodziewać wizyty.

Uczciwie przyznam, że ostatnio słabo śpię i zdarza mi się budzić bez wyraźnego powodu... Poważnie!

Ten przerażający horror powstał właśnie podczas nocnego oczekiwania na taką wizytę...

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

mr.maras

Oceny

Plugawe i potężne zło

Obudziłem się w środku nocy. Serce waliło mi, jak kucharz rozbijający wołowinę na bitki. Ale nie przypominałem sobie, by coś strasznego mi się śniło. A jednak byłem podenerwowany. Przez chwilę leżałem nasłuchując i starając się wyłapać jakieś dźwięki, coś, cokolwiek co mogło mnie obudzić. Jednakże nic takiego nie zauważyłem. Prawda, jakieś ptaki świergoliły w ogrodzie. Ale nie było to ani niezwykłe, ani nawet jakoś specjalnie przerażające.

Po chwili serce mi się uspokoiło. Leżałem więc jeszcze przez jakiś czas, starając się zasnąć. Jednak, kiedy po jakichś trzydziestu minutach nie udało mi się, zdecydowałem, że dalej nie będę próbował. Wstałem ostrożnie, tak by nie obudzić żony i podreptałem cichutko do pracowni na piętrze. Pokoik nie był wielki, ot, jakieś dziewięć metrów, ale na moje potrzeby nadawał się idealnie. Naprzeciw drzwi znajdowało się okno, wychodzące na stary, zapuszczony sad. Przy jednej ścianie stał regał z książkami. Przy drugiej zniszczone, leciwe biurko, na którym znajdował się niewiele młodszy komputer.

Odpaliłem edytor i zacząłem pisać. Nic szczególnego. Ot tak, na rozgrzewkę. Zacząłem od opisu niespodziewanej śródnocnej pobudki. Od uczucia podenerwowania i braków jakichkolwiek powodów takiego stanu. A przynajmniej uświadomionych powodów. Jedynie świergot zbierających się za oknami lelków powodował, że robiło się strasznie.

Nie, to głupie – zdecydowałem i usunąłem ten fragment. Niemniej ptaki za oknem nie przestawały hałasować. Wsłuchałem się w te dźwięki, przypominały nieco pracujący silnik mojej hondy. Erro-rrroor, erro-rrroor…

Wyjrzałem przez okno. Mimo pełni, w słabym blasku ledwie prześwitującego przez ciężkie chmury księżyca, niewiele było widać. W sadzie, na który wychodziło okno mojej pracowni, zalegały, niczym niezapłacone faktury, gęste cienie. Trzeba będzie jesienią poprzycinać te stare drzewa – pomyślałem. Doprowadzić to wszystko do jakiego takiego porządku. Teraz wygląda to zaiste koszmarnie. Uschłe gałęzie poprzerastane są chaotycznie rosnącymi młodymi pędami. Konary sąsiadujących ze sobą drzew splątały się, tworząc jakby jedną, wspólną koronę. Wygląda to niezbyt estetycznie. A podczas takiej wczesnojesiennej, nędznej trzeba przyznać, aury przywodzi na myśl otoczenie starych, posępnych domów z niskobudżetowych horrorów.

Na szczęście nasz dom jest prawie nowy i nie wpisuje się w ten schemat. Warto więc byłoby doprowadzić do stanu, w którym ogród też by jakoś z nim korespondował.

Zerknąłem na niebo. Gęste, pierzaste chmury podświetlone księżycowym blaskiem wiły się, jak podatnik złapany na nieterminowym złożeniu deklaracji, przyjmując psychodeliczne iście kształty i formy. Wiatr powiał mocniej. Szarpnął gałęziami. W najgłębszych cieniach sadu coś zaszeleściło. Spośród drzew zerwało się stadko małych, czarnych ptaków. Choć, po prawdzie, nocą wszystkie ptaki są czarne. Wzbiły się w niebo i zaczęły krążyć ponad koronami jabłoni.

Chrak, chrak, chrak – ich głos zmienił się. Stał się jakby bardziej nerwowy. Poczułem jak serce zaczyna mi znowu łomotać w piersi. Szybko sięgnąłem do wyłącznika i zgasiłem światło. Po sekundzie zastanowienia wygasiłem też monitor. Zamarłem przy oknie czekając, aż wzrok przyzwyczai mi się do ciemności.

Z duszą na ramieniu wpatrywałem się w cienie wśród drzew. Czy to nie tam przypadkiem gniazdował ten chrzaniony bażant, co to się nam zalągł na wiosnę? Możliwe. Ale wydawało mi się, że jest on ptakiem, który aktywność prowadzi za dnia. Wróciłem do komputera, zdecydowany by to sprawdzić. Odpaliłem google'a i wklepałem hasło. Tak, miałem rację. Więc to nie mógł być on. Chyba, że coś go spłoszyło.

Zza okien doszedł jakiś szmer. Chrobotanie. Szelest, jakby ocierających się o siebie tkanin… Zasłony! No, jasne – ucieszyłem się. Na pewno zostawiliśmy uchylone okna i wiatr łopocze w firankach. Zszedłem na dół by to sprawdzić. Cicho, by nie obudzić mojej lepszej połówki, choć ze względu na moją masę, powinienem raczej pomyśleć "ćwiartki", podreptałem do salonu. Wszystkie okna były zamknięte. W kuchni i jadalni również.

Coś zachrzęściło na żwirze przed garażem. Zakradłem się do kuchennego okna, z którego widać było kawałek podjazdu. Kawałek tylko, bo znaczną część zasłaniał wysunięty na dobre dwa metry z bryły domu ganek. Kurwa – zmiąłem przekleństwo w ustach. Wydawało mi się, że jakiś wielki, ciemny kształt przyczaił się tam i trwał bez ruchu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy udać się do wiatrołapu, by przez zamontowane w drzwiach wejściowych szybki przyjrzeć się temu, co tam jest. Ale jednak zrezygnowałem, tłumacząc sobie, że zaczynam popadać w paranoję. Niemniej serce waliło mi dalej jak oszalałe. Zaś ptaki, które krążyły nad sadem oraz domem nie przestawały kwilić. Chrak, chrak, chrak…

Stałem tak przez chwilę zastanawiając się co dalej robić. Wiedziałem, że nie ma sensu iść do komputera. W takim stanie nic sensownego nie napiszę. Tak jakby na spokojnie wychodziły mi arcydzieła – pomyślałem z autoprzekąsem. Postanowiłem wrócić do łóżka. Pewnie też nie zasnę, ale zawsze to raźniej we dwójkę. Z tą myślą poszedłem do sypialni. Położyłem dłoń na klamce i delikatnie nacisnąłem. Ostrożnie uchyliłem drzwi. W niezasłoniętym oknie zauważyłem jakiś czarny kształt. Cofnąłem się do korytarza przestraszony. Wziąłem głęboki oddech. Na pewno mi się wydawało. Zajrzałem ponownie. Na zewnątrz nie było widać niczego, poza rosnącą w ogrodzie, tak ze trzy metry od okna, wierzbą. To na pewno ona – uspakajałem się w duchu, choć przejmująca groza coraz mocniej zaciskała swe chłodne szpony ma moim żołądku.

Już miałem się wsunąć pod kołdrę, gdy ponownie usłyszałem chrzęst żwiru od strony podjazdu. Dopiero teraz zauważyłem, że jestem cały spocony. Zerknąłem na żonę – spała sobie w najlepsze. Pod zamkniętymi powiekami, jej gałki oczne odbywały szalony taniec. W sumie to nic niezwykłego w fazie REM, ale dla mnie była to kropla, która przelała czarę lęku.

Nie zważając już na nic ruszyłem do salonu. Chwyciłem leżący na regale ciężki nóż khukri, który przywiozłem kilka lat temu z wyprawy do Nepalu. Była to najlepsza broń jaką posiadaliśmy w domu. Uczciwie byłoby przyznać też, że jedyna. I choć do tej pory wykorzystywałem go jedynie do ociosywania pnia choinki, tak by się zmieściła do stojaka, teraz byłem przekonany, że tak uzbrojony jestem w stanie sprostać każdemu przeciwnikowi.

Przechodząc przez hol wyciągnąłem jeszcze z szuflady latarkę i wszedłem do wiatrołapu. Zapaliłem światło na werandzie. Kątem oka, przez hartowane szybki w drzwiach wejściowych, złapałem jakieś ruchy przed domem. Narzuciłem na siebie polar i przycisnąwszy czoło do zimnego szkła, przez krótką chwilę wpatrywałem się w mrok ciemniejący poza kręgiem światła, rzucanego przez słabą żarówkę z ganku. Za słabą – doszedłem do wniosku – trzeba będzie na przyszłość wymienić.

Przekręciłem zamek i odrobinę uchyliłem drzwi. Nasłuchiwałem tak przez chwilę z lewą dłonią na klamce. Prawą miałem zaciśniętą na lakowanej rękojeści noża. Palce mi się pociły i gdyby nie karbowana powierzchnia uchwytu, pewnie oręż wyśliznąłby mi się z ręki.

Wiatr targał gałęźmi w sadzie, świstał w rynnach i załomach dachu. Skrzypiały suche konary starych jabłoni. Gdzieś w oddali wyły psy. Ptaszydła szalały nad dachem, powtarzając to swoje chrak, chrak, chrak.

Pchnąłem drzwi. Rozwarły się na oścież, uderzając o ścianę. Zrobiłem krok przez próg. Jakaś potężna siła przygniotła mnie do ściany, wytrącając z dłoni nóż. Latarka, którą miałem pod pachą upadła na mrozoodporną terakotę i zgasła. Chciałem krzyknąć, ale jakaś skórzasta macka zatkała mi usta. Zacisnąłem powieki starając się wtulić głowę w ramiona, by ochronić się przed ciosem, który, byłem tego pewien, za chwilę roztrzaska mi czaszkę, rozchlapując odłamki kości, mózgu i resztek włosów po ścianach i okolicy. Cios jednak nie padł. Przez zaciśnięte powieki widziałem jakiś rosnący blask, który przeświecając naczynia krwionośne, plugawą czerwienią docierał do mych oczu.

Do mych uszu dotarł odgłos zbliżających się od strony podjazdu kroków. Chciałem otworzyć oczy, ale nie dałem rady. Przez zaciśnięte gardło i zęby zdołałem tylko wysyczeć:

– Siiińńń…

– Eeee? – zacharczał chrapliwie baryton koło mojego ucha.

Czułem – niemal widziałem – koło ucha potężną paszczękę pełną długich, ostrych jak pazury krogulca, obślinionych plugawą wydzieliną zębisk.

– Puciego – dobiegł do mnie inny głos.

Trzymające mnie potężne ramiona zwolniły nieco uścisk. Odsunąłem się od ściany. Rozchyliłem powieki. Jasność padająca od strony potwora nie pozwoliła mi dojrzeć żadnych szczegółów. Po chwili blask przysłoniła potężna, zwalista sylwetka. Zdało mi się, że humanoidalnego kształtu.

– Pan Jakub Cholewiński? – Wyraźnie usłyszałem słowa. – Jestem porucznik Jan Ostapczuk, centralne biuro śledcze. Mamy nakaz zatrzymania oraz przeszukania lokalu.

Koniec

Komentarze

UWAGA SPOJLER! UWAGA SPOJLER! UWAGA SPOJLER! 

 

Ale spokojnie, myślę, że zarówno Cthulu jak i CBŚ mają ciekawsze rzeczy do roboty, niż przychodzenie po jakiegoś, bez obrazy, Kchrobaka ;-) 

To samo dotyczy pana Jakuba Cholewińskiego. To znaczy chodzi mi o to, że z dość rozbudowanych opisów wynika raczej pewna przeciętność domu i rodziny Cholewińskich, nic nie sugeruje możliwości zainteresowania się nimi jakichkolwiek służb, za wyjątkiem może Poczty Polskiej. Przez to tłist na końcu wydaje się trochę od czapy. Zasadnicza część tekstu, ta która miała budować klimat, sprawdza się lekkopółśrednio. Są wszystkie potrzebne elementy – noc, wiatr, zapuszczona flora, mroczne ptactwo, bezsenność, odgłosy, cienie itd, ale czuje się w stylu tych opisów jakąś (zamierzoną, lub nie) lekkość i "niepoważność" (w znaczeniu, że nie na serio), do tego uśmiechające porównania (cienie, zalegające jak niezapłacone faktury, na przykład) nie pozwalają do końca wczuć się w horrorowy klimat, wręcz jasno sugerują, że z horroru nici. Najlepiej w takich sytuacjach sprawdzają się kontrasty – poważny jak zawał, straszny jak czarna wołga i ciężki jak dowcip opowiedziany na dnie Rowu Mariańskiego klimat, a potem – sru – "czy zastałem Jolkę?" Albo odwrotnie – leciutko i radośnie, na podobieństwo pląsającego Dzwoneczka, a na końcu jeb – macką po dupie. 

Dlatego, niestety, tekst ani nie zaskoczył, ani nie przestraszył, ani nie nastroił, a rozbawił tylko trochę. 

Technicznie w porządku, interpunkcji się nie czepiam, bo jeśli coś ewidentnie nie bije po oczach, to znaczy, że jest dobrze. (Uwolnić przecinki!) 

Pamiętam, że chciałem gdzieś zwrócić uwagę na niezbyt zręczny szyk w złożonym zdaniu, ale teraz nie umiem go znaleźć :-) 

Pozdrawiam! 

 

Edyt:

 

Zaraz, zaraz… Czy aby przypadkiem słowa "Cthulu" i "Kchrobak" nie pochodzą z tego samego języka? 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Spodziewałam się straszliwych konsekwencji opublikowania Lovecrafta, a otrzymałam opis zaniedbanego sadu. Aktywność lelków wiele obiecywała, ale skończyło się na chrakaniu. Odzyskałam nadzieję, kiedy uzbrojony bohater postanowił zmierzyć się z paskudnym chrzęstem żwiru na podjeździe, ale wtedy objawił się funkcjonariusz w randze porucznika.

Ech, gdybyż to chociaż był legendarny gajowy Marucha, rozczarowanie byłoby pewnie mniejsze.

 

Ko­na­ry są­sia­du­ją­cych ze sobą drzew splą­ta­ły się ze sobą… –> Powtórzenie.

 

Geste, pie­rza­ste chmu­ry… –> Literówka.

 

Za słabą – do­sze­dłem do wnio­sku - trze­ba… –> Zamiast dywizu powinna być półpauza.

 

pew­nie oręż wy­śli­znę­ła­by mi się z ręki. –> Oręż jest rodzaju męskiego, więc: …pew­nie oręż wy­śli­znąłby mi się z ręki.

 

Mamy nakaz za­trzy­ma­nia oraz prze­szu­ka­nia lo­ka­lu. –> Czy dobrze rozumiem, że porucznik zamierzał zatrzymać lokal i przeszukać go?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pamiętam, że chciałem gdzieś zwrócić uwagę na niezbyt zręczny szyk w złożonym zdaniu, ale teraz nie umiem go znaleźć :-) 

 

thargone, to może być to:

Zacisnąłem powieki starając się wtulić głowę w ramiona, by ochronić się przed ciosem, który, byłem tego pewien, za chwilę roztrzaska mi czaszkę, rozchlapując odłamki kości, mózgu i resztek włosów po ścianach i okolicy.

 

Cóż, nie byłem fanem tekstu o Lovecrafcie, ale powoli zaczynam czekać na zwieńczenie trylogii. Oczywiście z pełnoprawnym udziałem lelków – może wysunąć by je wreszcie na pierwszy plan?

I am surrendering to gravity and the unknown.

Oczywiście z pełnoprawnym udziałem lelków 

Oczywiście. Stworzenie, które nazywa się lelek kozodój musi być plugawie i niewypowiedzianie złe, a przynajmniej siać mroczną grozę. Podobnie jak choćby turkuć podjadek ;-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Och, nie! Po moją duszę zmierza Przedwieczny, a ja tymczasem zajmę się analizą własnego domu pod kątem potencjalnych remontów! Lelki lamentują, a ten chce drzewka podcinać :D Już wkrótce w księgarniach, “Jak oddałem własną duszę w zamian za lepsze żarówki i dźwiękoszczelne okna”.

 

Tekst przyzwoity, ale zwyczajny, czyżby wstęp do czegoś większego?

 

 

 

 

@ thargone

“Czuje się w stylu tych opisów jakąś lekkość i niepoważność" – A jak ma być, kiedy jakiś patałach roi sobie bóg wie co, słysząc ćwierkanie ptaszków i ciemność? W nocy!

Nie znam wszystkich przodków ;)

Turkuć podjadek to koszmar z mojego dzieciństwa.

@ regulatorzy

No cóż, pewnie masz rację. Przepraszam za rozczarowanie.

“porucznik zamierzał zatrzymać lokal i przeszukać go?” – O ile w tekście staram się unikać takich błędów, to w dialogach już nie. Albowiem naśladowanie potoczności wydaje mi się uzasadnione. A wydaje mi się, że porucznik tak właśnie mógłby przedstawić sprawę.

@ jganko

Już mi przechodzi Lovecraftowe rozczarowanie, więc chyba się nie doczekasz. Jak wskazuje powyższy tekst, horror to chyba nie moja domena.

@ Żongler

“Jak oddałem własną duszę w zamian za lepsze żarówki i dźwiękoszczelne okna”. – Dobry strzał. Ot, rozterki współczesności. Choć raczej zamiast “lepsze” dałbym “lajfstajlowe” lub “trendy” :)

Nie, nie będzie nic większego w temacie Lovecrafta. Chyba się już wyzwoliłem.

Czy to jest sygnaturka?

Przy Lovecrafcie nieźle się ubawiłem, ale tutaj, niestety, parodia straciła swą świeżość. Oczywiście lelki na plus (te wspomnienia! sprzed tygodnia). Tak jak jganko uważam, że powinieneś machnąć jeszcze jedną część, gdzie do absurdu i przesady oddasz styl Lovecrafta, a lelki będą wyć przed plugawym obliczem Przedwiecznego.

Namówiliście. Nie wiem czy oddam styl, ale będzie na serio.

Czy to jest sygnaturka?

No nie powiem – z lekkim humorem (choć za drugim razem śmieszył mniej niż w Lovecrafcie) budujesz przeciętność domu, rodziny, nawet żywota biednego pisarza. Potem podnosisz napięcie i… Niestety porucznik CBŚ zawodzi :( Powiem szczerze, że chwyciłoby mnie lepiej, gdyby to był np. szwagier wracający z imprezy albo jakieś inne licho. Policja jakoś nie wydaje mi się tutaj mocno śmieszna, raczej tragikomiczna – no bo czego dokonał bohater, że z rana go wizytują?

Podsumowując: koncert fajerwerków już lekko “zeszłoroczny”. Napisane nieźle, parę razy się zaśmiałem. Puenta niestety mnie zawiodła.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Ale szwagier, to nie takie znów zło.

Zaś różne służby, które nad ranem będą z łóżek wyciągać, bogu ducha winnych ludzi, to fakt. Przynajmniej medialny. Tak przynajmniej słyszałem – od kolegów, bo sam mam wielką przyjemność nieśledzenia :)

 

Czy to jest sygnaturka?

A ja jestem usatysfakcjonowany lekturą. Oczywiście zakończenie może być nieco rozczarowujące i ogólnym rozrachunku pozbawia tekst elementu fantastycznego, ale w kontekście tytułu nabiera nowego, zabawnego znaczenia. 

To co mi się podobało najbardziej to naprzemienna budowa fabuły. Mroczny opis – rozładowujące napięcie przemyślenia bohatera, scena grozy – ​żart albo przyziemne skojarzenie Jakuba Ch.. Mnie to ubawiło. I napisane to wszystko przynajmniej dobrze.

W finale obawiałem się Świętego Mikołaja. Nawet ta wzmianka o ciosaniu choinki mnie zwiodła. Ale CBŚ jako plugawe i prastare zło straszy bardziej od Santy. Właśnie tym, że może wpaść niespodziewanie do szarego obywatela Thargone ;)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ale oni wpadają do szarych obywateli, gdy koordynatorowi adres się popieprzy, albo według wszelkich danych poszukiwany w lokalu się znajduje, a tak naprawdę nie znajduje. Tylko jego chora na hemoroidy ciotka :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Mnie też odrobinę zgrzytały te śmieszne porównania w horrorowatym poniekąd tekście. Chociaż nieźle współgrają z zakończeniem, zwłaszcza te o kasie i podatkach. ;-) No ale z kolei w finale szlag trafia fantastyczność. Więc ogólnie – bez szału.

Nie, interpunkcja wcale nie jest rewelacyjna. Ale widywałam gorsze…

Babska logika rządzi!

Przeczytałem wcześniej, ale dopiero teraz jest okazja skomentować.

Słabe. Część pierwsza cechował przynajmniej pewien komizm i aura frustracji, tutaj widzę tylko nieumiejętne budowanie nastroju i nijaką puentę. Humor wymuszony, a interpunkcja pozostawia trochę do życzenia…

Satysfakcji brak.

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

:(

Czy to jest sygnaturka?

Najsłabsza część trylogii. Brakowało mi zdecydowania, czy tekst ma być poważny czy śmieszkowy. Końcówka też raczej taka meh. :\

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Nie czytało się źle (przecinki!), ale jakoś tak bez rewelacji…

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka