Trzech ich matka miała. Trzech synów.
Nie dane jej było jednak nacieszyć się nimi długo, bo wyzionęła ducha kilka dni po tym, jak wydała ich na świat. Przed śmiercią, bredząc w malignie, nadała im imiona: Spycimir, Spycisław i Spycigniew. Imion tych jednak nikt w grodzie spamiętać nie umiał, tedy Spytkami ich zwali. Zajęła się nimi babka, jako że córka jej była panną, a do ojcostwa nikt przyznać się nie spieszył. Wychowywała ich jak umiała; częściej rózgą aniżeli dobrym słowem, strawy przy tym żałując. Jednego czego się od niej nauczyli, to gęby otwierać i kląć niemiłosiernie. Babka zmarła nim chłopcy skoczyli pięć wiosen. Nie wiadomo czy to ze starości, czy też od częstego machania rózgą tak osłabła i nogi wyciągnęła. Ludzie różnie gadali.
Zlitował się nad nimi piekarz. Wdowcem był, a i dzieci wszystkie mu pomarły. Pomyślał, że odchowa Spytków i w zamian pomocy się doczeka. A roboty przy pieczeniu chleba było w bród. Pomagali bracia jak mogli, głodu nie cierpieli, i ogłady nieco nabrali. Żyli tak sobie spokojnie, aż stało się tak pewnego razu, że pojechali z piekarzem po mąkę do młyna. Droga była wyboista, wóz trząsł się okropnie i trzeszczał. Koło widać było źle zamocowane, bo trafiło na kamień i odpadło. Skoczyli Spytkowie z piekarzem, by na powrót je założyć. Oni trzymali wóz, on zakładał. Nie utrzymali. Wóz go przygniótł. Może za mali byli, za słabi? A może to nie był przypadek? Ludzie różnie gadali.
I tym razem los się do nich uśmiechnął. Gorzelnik, co dla dworu książęcego okowitę wytwarzał, wziął ich do siebie. Ten był człek uczony, co to czytać i zapisywać różne receptury potrafił. Chłopców też uczył, ale nie szło im zbyt składnie. Jeden jeno, Spycimir, jako tako nauczył się nazywać litery i w całe słowa je składać. Spycisław i Spycigniew większą smykałkę do roboty mieli i wyuczyli się gorzelnictwa. Pili przy tym na potęgę, burdy w całym grodzie wszczynając.
Gorzelnik serce miał dobre, a im więcej pił, tym rosło ono bardziej. Po kolejnej pijatyce ze Spytkami serce mu pękło. Ludzie znów gadali i w obawie zaczęli omijać braci z daleka.
Kowal się nie bał. Spycimir, Spycisław i Spycigniew wyrośli przez te lata na krzepkich młodzieńców, a rąk do ciężkiej pracy brakowało. Kuli zatem Spytkowie od świtu do zmierzchu podkowy, obręcze do beczek i narzędzia wszelakie. Od tego kucia bary mieli szerokie, ramiona jak bochny chleba, a dłonie tak twarde, że i bez młota gwoździe nimi w drewniane belki wbijali. I nie tylko gwoździe, bo jak przyszło komuś dać po ryju, to rzadko się zdarzało, że taki co oberwał, o własnych siłach wstać zdołał. Przez to wszystko ludzie żyli w strachu, a dziewki z piskiem uciekały na ich widok. Jasne było, że jak którą przydybali, to nie przepuścili.
Tymczasem wieść o Spytkach dotarła na zamek. Miarka jednak się przebrała, gdy kowala znaleziono z rozwaloną głową. Książę nie był zadowolony, że pod jego nosem wyprawiają się takie bezeceństwa, wysłał więc straż zamkową z rozkazem pojmania braci. Ale również tym razem Spytkom szczęście dopisało i udało im się zbiec. Poszli w lasy i tam, w najdzikszej i najbardziej niedostępnej części puszczy, znaleźli schronienie.
Przez kilka pierwszych dni żywili się jagodami i leśnymi malinami, ale w końcu głód zaczął im doskwierać. Myśleli więc, co by tu dalej robić, a że co trzy głowy to nie jedna, to i wymyślili. Spycimir, Spycisław i Spycigniew postanowili, że zostaną zbójami. I tak zaczęli łupić kupców, którzy książęcym traktem wędrowali, a że robili to często i chętnie, to i niczego im nie brakowało. Włosy i brody im urosły, gęby mieli paskudne, a smród od nich bił taki, że dorosłego chłopa mogło od niego powalić. Za to szaty nosili piękne i broń zacną przy kupcach znalezioną. Złota, srebra, a także jadła i trunków też mieli dość. Wszystko to zdobyczne.
***
Pewnego razu wybrali się na trakt i przyczaili w gęstwinie za mostkiem. Tutaj podróżni zwalniali i można było lepiej się im przyjrzeć. Południe minęło, a tu ani żywego ducha. Ziąb był okropny, a gorzałka, którą ze sobą zabrali na rozgrzewkę, prawie się skończyła. Już mieli ruszać z powrotem do swojej siedziby, gdy nagle dostrzegli w oddali samotnego jeźdźca.
– Ktosik jedzie – ucieszył się Spycimir.
– Ano jedzie – przytaknął Spycisław. – Ino, że to nie żaden kupiec.
– Kupiec, nie kupiec, ale juki wypchane przy siodle ma – ocenił Spycigniew. – Skoczym?
– Skoczym! – przytaknęli bracia ochoczo.
Nadworny mag Wizyr był właśnie w drodze do zamku. Radował się niezmiernie, że po wielu trudach udało mu się zdobyć księgę, zawierającą tajemne magiczne zaklęcia. Nie mógł się doczekać, by jak najszybciej pochwalić się księciu nowymi umiejętnościami. Jechał tak pogrążony w myślach o czekającej go sławie i zaszczytach, gdy wtem, drzewo przecięło mu drogę. Spłoszony koń stanął na zadnich nogach i zarżał, a nieszczęsny czarodziej spadając z siodła, wyrżnął łbem o kamienie i ogarnął go mrok.
***
– Żyje?
– Jeszcze dycha.
– Dziwny jakiś. Śmiesznie odziany. Jak baba raczej.
– Ale to nie baba. Widzisz, że ma brodę.
– Stara Jaskóla też miała brodę.
– Ale mniejszą.
– Co z nim zrobimy?
– Ostawim tutaj.
– Szaty bierzemy?
– A co? W kiecce będziesz paradował?
– Jest co w jukach?
– Trochę żarcia, bukłak z winem i ksiunżka.
– Bierz wszystko.
– Ksiunżke też? A na co nam ona?
– Przyda się.
Wizyr słyszał zachrypnięte głosy. Rozmowa toczyła się gdzieś obok i do maga bardzo powoli zaczynał docierać jej sens. Kiedy wreszcie zdołał otworzyć oczy, było już za późno. Nikogo nie było. Księgi też. Wizyr z rozpaczy wyzionął ducha.
***
Wrócili Spytkowie do swojego szałasu w lesie. Łupy mieli marne, więc na pocieszenie wytoczyli z jamy, którą mieli wykopaną w ziemi, beczułkę wina. Zaraz znalazł się też prosiak, co go dwa dni temu zabrali gospodarzowi jadącemu na jarmark. Siedzieli sobie i popijali, a mięso skwierczało nad ogniskiem.
– Co tam robisz, Spycimir? – zainteresował się Spycigniew, patrząc na brata, który od dłuższego czasu siedział z księgą na kolanach.
– Czytam.
– Głupiś! Napij się lepiej z nami! – ryknął Spycisław.
– Sam jesteś głupi. To ksiunżka o czarach.
– O czarach?! – Spycigniew się ożywił. – To wyczaruj mi jakom beczułkę wina albo lepiej gorzałki.
– A dla mnie babę – beknął Spycisław. – Taką z dużymi cyckami.
– Czekajcie, nie idzie tego przeczytać. To nie po naszemu – mruknął Spycimir z nosem w książce.
– Daj se spokój. – Spycisław machnął ręką. – Taki z ciebie czarodziej, jak z koziej dupy trąba.
– Spiritutu… – mamrotał coś pod nosem Spycimir.
– Srutututu gacie z drutu – zarechotał Spycigniew i okręcił nad ogniem lekko przypieczonego z jednej strony prosiaka.
Tymczasem w powietrzu coś zatrzeszczało, zaszumiało, potem błysnęło i nagle przed Spycigniewem pojawił się mały bukłak.
– Łoooo… – zdumieli się bracia, a gały mało im z czaszek nie powychodziły.
– Ożesz ty… – Niemniej zdumiony był sam Spycimir.
Przez chwilę z zaciekawieniem przyglądali się bukłakowi. W końcu Spycigniew niepewnie trącił go kilka razy czubkiem buta.
– Prawdziwy – stwierdził. – I pełny. A to ci z ciebie magik!
– Pijemy? – spytał niepewnie Spycisław.
– Czemu nie? – Spycigniew podniósł z ziemi skórzany worek i pociągnął z niego spory łyk. – Kurwa jego mać! Co to za szczyny?! – zaklął paskudnie i wypluł w krzaki resztki tego, co zostało na podniebieniu.
– Takie złe? – zapytał Spycimir.
– Ano złe. Pić się nie da. Kwaśne jakieś. Ble…
– Coś żeś pewnie pokręcił w tych czarach – stwierdził Spycigniew.
– Możliwe, że pokręciłem. Mówiłem przecie, że trudne jakieś te wszystkie słowa. Może z babą pójdzie mi lepiej.
– Nawet nie próbuj – skrzywił się Spycisław. – Cholera wie, co z tego wniknie.
Jednak Spycimir nie zniechęcił się tak szybko i zaczął na powrót wertować księgę, aż w końcu bracia dali mu spokój. Pili dalej.
– Feminini… mur… bul… dul… – burczał pod nosem Spycimir, próbując odczytać słowa.
I jak poprzednim razem, znów coś zatrzeszczało, zajaśniało, a po chwili rozległ się przerażający wrzask Spycigniewa:
– Co to ma być, do kurwy nędzy?! Ty czarodzieju chędożony!
– Łoooo…
Spycimir i Spycisław spojrzeli na brata z niekrytym zdumieniem. Miał na sobie długą kieckę, której głęboki dekolt odsłaniał obfity, falujący biust. Jasne włosy splecione były w dwa sięgające pasa warkocze. Cały efekt psuła jednak czarna zmierzwiona broda i paskudna gęba, która nie zmieniła się ani trochę.
– Odczaruj mnie! Odczaruj! – krzyczał Spycigniew, wymachując rękami.
Dwaj pozostali Spytkowie rechotali tymczasem, trzymając się za brzuchy.
– Rad bym cię wychędożył, bo gładka z ciebie dziewka, aleś jednak brat – zaśmiewał się Spycisław. – No chyba że siostra.
– Odczaruj mnie! – Spycigniew warknął do Spycimira i sięgnął po nóż. Tym samym stało się jasne, że żarty się skończyły. – Bo ci jajca utnę i z ciebie też babę zrobię!
Spycisław rzucił się na niego i powalił na ziemię. Doszedł do wniosku, że jedna siostra i to tak zbyt wiele i nie pozwoli skrzywdzić Spycimira. Kotłowali się tak dobrą chwilę, okładali pięściami, gryźli i kopali nawzajem, a tymczasem Spycimir skoczył do księgi i zaczął szukać odpowiedniego zaklęcia. W końcu to brat, odczarować trzeba. Znalazł zaklęcie na ożywianie zmarłych, na zatrzymanie biegunki, na wywołanie burzy, a także takie, jak z zakalca zrobić dobre ciasto. Kiedy wreszcie trafił na to, którego szukał, zamruczał i pomamrotał coś pod nosem, w efekcie czego cycki i kiecka zniknęły, za to długie blond warkocze zostały. Odmieniony Spycigniew odepchnął barta, który wciąż go okładał i odetchnął z ulgą.
– Oddawaj nóż – wysapał. – Albo obetnij mi to kurewstwo.
Spycisław szybko ciachnął nożem dwa razy i z zadowoleniem spojrzał na swoje dzieło. Jego brat miał teraz krótkie jasne włosy i zdecydowanie różnił się od reszty. Wystarczyło jednak kilka dni życia w lesie, żeby na powrót zrobiły się czarne.
– Do rzyci z taką magią – mruknął Spycigniew.
– Słusznie prawisz – zgodził się Spycisław, po czym wstał, wziął księgę pod pachę i ruszył w krzaki. – Srać mi się zachciało po tym winie.
I tak bracia Spytkowie uśmiercili magię. Był to bowiem ostatni na świecie egzemplarz księgi, w której zapisana była cała magiczna wiedza, gromadzona od setek, a może i tysięcy lat.