- Opowiadanie: zagaynikov - Na stosie

Na stosie

To moja pierwsza próba napisania czegoś bardziej obszernego niż pojedyncze opowiadanie. Nie wiem, jak daleko poniesie mnie wena, ale szkic całości mam rozplanowany. Niemniej jednak szczęściu i wenie trzeba pomagać.  W skrócie: zamiast pisać od razu całość, skoncentruję się na publikowaniu tutaj rozdziałów co jakiś czas. Bardzo ciekaw jestem Waszego odbioru oraz recenzji, także nie wahajcie się komentować.  Z góry dziękuję za cząstkę Waszego czasu i zaangażowania.

Oceny

Na stosie

Czy wiesz jak to działa?

Piotr poprawił się na krześle. Ten drewniany podpornik, bo nie można było go inaczej nazwać, wbijał się w plecy i mniej szlachetne części ciała już po piętnastu minutach siedzenia. Ów mebel został tak zaprojektowany, żeby nie wytrzymać na nim nawet godziny. Po prostu wspiera model biznesowy, w którym klient wlewa w siebie jak największą ilość płynu w jak najkrótszym czasie i ucieka do kolejnej piwiarni. No i ruch w interesie rozkładany jest pomiędzy kolejne knajpy. Wszyscy zyskują. Ale przecież to konkretne miejsce nie była zwykła piwiarnia tylko Piwoteka. Nazwą pretendowała do czegoś więcej niż do szynku, gdzie bezmyślnie wlewa się w siebie złoty płyn z brudnego kega.

Piotr złapał za wolny koc przy innym stoliku i rozłożył go na oparciu, dzięki poczuł chwilową ulgę. Mógł zatem kontynuować rozmowę:

– Co się dzieje, gdy w innej zonie ktoś rozstaje się ze światem?

Marek podniósł brwi, podrapał się po gęstej, czarnej brodzie, bo tylko ona została mu z twarzowego owłosienia. Musiał być dumny z tej ostatniej ostoi zarośli, bo owa broda nie nosiła śladów cięć nożyczkami już od kilku tygodniu. Ewidentnie przechodziła już z etapu drwala, na etap mędrca

– Coraz lepiej radzimy sobie z chorobami zakaźnymi. Ponoć do za kilka lat umieralność na nie spadnie do poziomu jednocyfrowego wśród światowej populacji. Poza tym, nie wiedzieć dlaczego, mikroby nie przenoszą się między strefami. Albo inaczej, przenoszą się, ale zmieniają się w inne organizmy. Czasem w grzyby, czasem w inne, nieszkodliwe jednokomórkowce. Niemniej jednak gorzej jest z, nazwijmy to – tu chwilę się zasępił – chorobami duszy. Alzheimer na przykład. Zaczynasz tracić obszary wspomnień wspólne dla Ciebie i Twoich bliźniaków strefowych. Łagodny przebieg choroby pozwala stwierdzić, że zaczynają umierać gdzieś daleko, w sensie kulturowym i geograficznym oczywiście, na przewklekłe schorzenia, ale bywa że i zupełnie przypadkowo, zastrzeleni w ciemnym zaułku, czy z powodu ciężkiego zapalenia płuc.

– Nie do końca rozumiem – odpowiedział Piotr – wytłumacz.

– Zilustruję Ci to na przykładzie. Jesteś Anglikiem i umiera Twój bliźniak ze strefy w Australii, momentalnie ginie w Twojej głowie język i skojarzenia popkulturowe. Objawem fizjologicznym może być wylew, po którym musisz uczyć się mówić od nowa. Ale niech kopnie w kalendarz Twój odpowiednik w Buenos Aires. Okaże się, że nie kojarzysz dość sporej ilości zwrotów zakorzenionych w łacinie, o co chodzi księdzu z in spiritus sanctus? Natomiast część łacińskich zapożyczeń tak daleko jest opatulona w polskiej matni kulturowej, że są one bezpieczne. Ten sanctus może Ci zniknąć, ale spirytus, kojarzony z alkoholem, promilami i połową twojej młodości trzyma się nadal mocno. Mimo wszystko ubytek zaczyna postępować. No i w tym momencie już nie ma ratunku. Może być tylko gorzej.

– Efekt domina? – wypalił Piotr.

– Można to tak nazwać. Zaczynają przejawiać ograniczenia poznawcze najbliżsi językowo, kulturowo i społecznie bliźniacy. I tak ci będący po sąsiedzku padają jak muchy, następnie kolejni i pędzi to do Ciebie.

– Czy raka też próbowałeś tak tłumaczyć?

– Tym się nie zajmuję. Chociaż kilku gości twierdzi, że może to mieć jakiś związek. Ale to bzdury. Jak mielibyśmy łączyć w taki sposób, weźmy na to raka trzustki albo wątroby? Że w innej rzeczywistości ktoś został dźgnięty pod żebro? To nie ma sensu. Przy ranie kłutej spustoszenie jest dość spore, ale gwałtowne i ryzyko powikłań rozwija się szybko, przy nowotworze to działa inaczej.

Piotr zmarszczył brwi. W międzyczasie wziął kilka kolejnych łyków piwa, więc rozluźnił się na tyle, by zacząć werbalizować swoje wątpliwości.

– Trochę to wszystko naciągane – stwierdził.

– Być może – wystrzelił Marek – nie mnie oceniać. Ta jedna korelacja póki co nie przeczy eksperymentowi, a co zawsze powtarzam, a co zapominają ci wszyscy od pożal się boże dyscyplin naukowych, istotą eksperymentu jest jego powtarzalność

– Czy mam się znów powtórzyć? Jeżeli tamta hipoteza była naciągana, to tutaj już naprężyłeś szpagat wnioskowania do granicy zerwania – piwo dawało o sobie znać – Jak chcesz zdefiniować warunki wejściowe? Co właściwie jest constans?

– Nie mówimy tu przecież o klasycznych danych ilościowych. Takich jak Ty i ja, którzy widzą zależności międzystrefowe, jest niewielu, więc niemożliwe jest stworzenie koszernie poprawnej statystyki. Poza tym notatki muszę trzymać w jednej strefie, a nie jestem w stanie zapamiętać wszystkiego przy przejściach. Zatem nie dość, że pomiar jest robiony na niewystarczającej próbie, to błąd pojawia się wraz z defektami mojej pamięci. Przecież spisuję to wszystko z głowy, gdy wrócę do mieszkania Okopowej. Widziałeś “Zagubioną Autostradę”?

– Sztukę z Jaracza na podstawie powieści Davida Lincha? Wrocławski dawał radę

– Tak, tak. W jego wykonaniu ta rola to pewnie Sex, prochy i rock’n’roll.

– Haha, masz rację, ale do czego zmierzasz?

– Ach, no nic, dobry aktor, nieważne. Ale czy przypominasz sobie scenę, gdy detektywi zadają mu kilka prostych pytań?

– No pewnie. On wtedy mówi coś, co właściwie stawia go w ich oczach jako bezużytecznego świadka

– Właśnie!

– “Wolę pamiętać rzeczy po swojemu. a nie tak jak się wydarzyły”

– To nie jest kwestia woli. Tak po prostu działamy. Więc jak widzisz, nie mogę ręczyć za rzetelność moich badań

– Fakt

– Fakt. Ciekawe określenie w tym kontekście

– Czy to by oznaczało, że kluczowe momenty życia się splatają w różnych wątkach? To przeczy temu, co mówi fizyka, gdy zaczniemy rozpatrywać rzeczywistość jako 3 wymiary przestrzenne i kolejne, ile 7? jako czasowe?

Teraz to Marek musiał wziąć poratować się procentami, nie był piwoszem, więc zawsze prosił o łagodne, damskie piwo, z małą ilością bąbelków. Brak nadmiernej ilości CO2 w kuflu pozwoliło na wzięcie bardzo solidnego hausta złotego napoju. Zasępił się na kilka sekund, po czym spojrzał w oczy Piotrowi i zaczął rozważać na głos, to co układał sobie w głowie przez tę chwilę:

– Wszędzie w tych teoriach pierwiastek ludzki, który staje się przyczyną postępującego fałszu. Wszystko chcemy sprowadzić do poziomu naszego prostego rozumienia świata. Nie chcemy go podbijać, tylko formować do naszych bieżących barier umysłowych. Te na szczęście z pokolenia na pokolenie przesuwamy i poszerzamy nasze horyzonty, ale nadal jesteśmy zakładnikami własnej budowy i percepcji kilku zmysłów. Ale skoro już mówimy o czasie. Dlaczego wymiarów jest sumarycznie 10 według teorii, które przytaczasz? Spójrz na swoje dłonie i jeszcze raz sobie zadaj to pytanie. Algebra jest bękartem upośledzonego, ludzkiego umysłu uwikłanego w ograniczenie cielesne. Ale nawet gdyby nie brać pod uwagę cielesności, czy potrafimy zdefiniować czas? Nie, ale coraz lepiej potrafimy go opisywać. Na początku płynął liniowo, jednak fizycy zaczęli podważać ten aksjomat z Albercikiem na czele. Okazało się, że może płynąć z różną prędkością i tę prędkość można modulować. Następnie powstały teorie, że struktura czasu jest jak drzewo, z jednego pnia wyrastają gałęzie. Każdy wątek to inna gałąź. Ty i ja przyjacielu jesteśmy małpami, które nauczyły się skakać między gałęziami i każdą z nich traktujemy jako osobny byt. Ale czy możemy poruszać się tylko pomiędzy odnóżami gałęzi czasu? A co, gdy będziemy chcieli się poruszać wzdłuż pojedynczego pnącza? Do góry nie ma problemu, idziemy wraz z rozrostem gałęzi. Ale czy na pewno? Czy nie zdarza się tak, że jedna gałąź zaczyna po jakimś czasie wrastać w inną, by znów się uwolnić? Są takie drzewa, ale my nie obserwujemy takich okazów na co dzień w parkach i sadach, więc to rozumowanie nie przychodzi nam intuicyjnie. A co, gdy idziemy w dół? Podobno nie ma takiej możliwości, grozi nam bolesny upadek. Gdy chcemy się cofnąć, to albo skaczemy na inną gałąź, albo pobudzamy do wzrostu następne odnóże. Jakież to wygodne. Ograniczenie przez wolność i kreację. Lepszego usprawiedliwienia człowiek nie mógł sobie wymyślić. Ten wniosek tak łechce ego, że musi być z gruntu fałszywy.

Piotr poczuł, że rozmowa wkracza na tory teorii, a uważał się za bardzo praktyczną osobę, nie lubił dywagować, wolał eksperymentować.

– Może i masz rację, zmęczony już jestem. Zresztą chyba osuszyliśmy już szkło kompletnie. W sąsiedniej strefie mam kobietę na Julianowie. Tam przynajmniej jest cisza, spokój i wygodne łóżko. Lecę. Do zobaczenia jutro

– Do zobaczenia

 

Stopnie swobody

Piotr miał mętlik w głowie. Wstał od stolika i ruszył w kierunku deptaka. Zanim kompletnie zagłębił się w rozmyślania, skręcił w lewo i sunął po odnowionej kostce. Skórzane buty na twardej podeszwie rytmicznie stukotały o podłoże. Szare kamienice odbijały drażniący dźwięk, by wrócić do uszu Piotra. Ale on nie zwracał już na nie uwagi. Było ciemno i niewiele osób spacerowało Piotrkowską. Nic jednak nie mogło go rozproszyć. Łódź po zmroku była dla Piotra ulubioną czasoprzestrzenią, szczególnie wieczorem w środku tygodnia. Centrum tak nie tętniło życiem i małe były szanse na to, żeby spotkać kogoś znajomego. Zdarzało się, że Piotr witał się z kimś, kogo znał od dziecka, wypił razem beczki piwa, tylko że nie w bieżącej strefie. Miał wrażenie, że w wielu strefach uchodzi po prostu za wariata lub nieszkodliwego schizofrenika. Pamiętanie kto jest kim i w jakim obszarze robiło się problematycznie. Tym bardziej, że nie było możliwości przenoszenia fizycznych obiektów między strefami, w związku z tym nawet notatnik stanowił zbędny gadżet.

Ale nie to zajmowało Piotra. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że gdy minął Plac Wolności i szedł ulicą Nowomiejską ucichł stukot butów, tym razem miał na sobie znoszone new balance’y, które miękko uginały się przy styku z chodnikiem.

– Jak to jest, że gdy przechodzę ze strefy do strefy, to nagle nie wpadam na kogoś? – zastanawiał się – A jak teraz jednak stwierdzę, że wracam do poprzedniego obszaru? Czy zaburza to przyczynowo-skutkowość w obecnym miejscu? Jak to jest, że wszystko gładko działa, jak naoliwiony mechanizm? Przecież wydarzenie, które teraz mi się przytrafia musi mieć swoje odwzorowanie we wszystkich równoległych gałęziach czasu. Czyli zachodzi jakiś efekt synchronizacji kluczowych zdarzeń. Ile zatem mam swobody? A jak wiele jest nieistotnych czynności, które nie wpływają na nic?

Pytania namnażały się w tempie wykładniczym, a Piotr zaczynał mieć wrażenie, że jeżeli na wszystkie będzie chciał odpowiedzieć od razu, to ugrzęźnie w gąszczu nieznanych mu zależności.

– Zrobię to metodą małych kroków, inaczej zwariuję – stwierdził w myślach – Jako że nie mogę robić żadnych notatek i tylko moja pamięć będzie nośnikiem danych badawczych zebranych w terenie, to potrzebuję serii krótkich eksperymentów, których wyniki będę spisywał w jednym miejscu pod koniec każdego dnia.

Piotr przyspieszył kroku, weszła w niego nowa energia i zapał. Serce zaczęło mu mocniej bić, oddech przyspieszył, a pot zrosił czoło.

– Byle tylko nie popaść w nadmierny optymizm – uznał, ale tylko sam przed sobą udawał racjonalne podejście, w głębi jednak czuł się jak nastolatek przed wyjazdem na wakacyjny obóz. Podekscytowanie mieszało się ze strachem przed nieznanym – Zacznę od prostej obserwacji. Po prostu pochodzę za ludźmi i zobaczę, jak zachowują się przy przejściach. Kolejnym etapem będzie wejście w interakcje z obiektami badania. Co dalej? Nie ma co planować! Zobaczymy!

Piotr wybudził się z kłębowiska rozmyślań i wrócił do rzeczywistości. Stał przed furtką domu Marty na ul. Biegańskiego.

– Nieźle, przeszedłem na autopilocie ze 40 minut i to na trzeźwo – uśmiechnął się do siebie – No prawie na trzeźwo. Mam nadzieję, że moja luba już śpi, światła są pogaszone.

Wyciągnął pęk kluczy z kieszeni spodni, otworzył furtkę, następnie wejściowe drzwi. Rozebrał się na parterze domu, rzucił ciuchy na kanapę w salonie i popędził na palcach do sypialni na piętrze. Marta spała, a Piotr tak był zafrapowany eksperymentem, że prawie nie zwrócił na nią uwagi. Wsunął się pod kołdrę obok niej, położył na plecach i patrzył w sufit. W jego głowie powstawał już plan obserwacji. Tej nocy nie spał długo.

W sypialni, której okna wychodziły na południe było jeszcze ciemno. Zegarek na białej, nocnej szafce wskazywał 6:22. Piotr, mimo że spał tylko 4h nieprzerwanym snem, czuł się naładowany energią i gotowy do działania. Chciał wymknąć się zanim obudzi Martę. Wyszedł do łazienki i delikatnie odkręcił kurek z wodą. Dzisiaj tylko umyję zęby, przetrę wodą włosy i lecę – pomyślał – Nie mam zamiaru z nikim widzieć się z bliska. Chyba zresztą nie jest tak źle ze mną. Mam za sobą jedynie pięć kilometrów wieczornego marszu, wcześniej to właściwie prawie nic nie chodziłem. Po błyskawicznej toalecie zszedł na dół. Zrobił kanapki na razowym pieczywie z masłem, cheddarem i kiełkami rzodkiewki, a następnie położył po dwie sztuki na parze ikeowskich, białych, kwadratowych talerzy. Na koniec sprószył je odrobiną pieprzu. Usiadł i pochłonął śniadanie z prędkością dźwięku i popił wodą z kranu. Drugą porcję przykrył głębokim talerzem i przykleił żółtą karteczkę na wierzchu i napisał „Kocham Cię”. Ubrał bluzę, ciemne jeansy, zawiązał buty i pognał co sił w kierunku OFFa.

Piotr nie lubił jeździć komunikacją miejską z kilku powodów. Po pierwsze, chyba nie było strefy w której MPK spełniałoby podstawowe standardy wygody. Zawsze coś skrzypiało w pojeździe, który przyjeżdżał i tak spóźniony. Klimatyzacja zazwyczaj włączana była pod koniec września, a ogrzewanie odpalane w okolicach lutego. Piotr czasem zastanawiał się, czy te przesunięcia wynikają z mieszania się równoległych stref, czy że owe strefy nie są przesunięte względem siebie o porę roku. Kalendarz nie potwierdzał drugiej tezy. Zdarzały się tez inne, bardziej błahe, ale z kolei uciążliwe incydenty. Zdarzyło się, że Piotr pokazał podczas kontroli w autobusie skasowany bilet, który okazał się papierkiem po gumie do życia. Innym razem musiał nadrobić piechotą dwie przecznice, bo linia zmieniała rozkład. Takie proste zmuszały do ciągłej koncentracji. Żeby więc nie narażać się na żenujące sytuacje po mieście poruszał się najczęściej piechotą. Nadrabiał drogi, ale zachowywał kondycję i żył w poczuciu względnego bezpieczeństwa.

Stanął przed bramą OFFa, przy pizzerii Presto od strony Piotrkowskiej. Ulica Nawrot właśnie wraz z Piotrkowską stanowiła granicę stref. Obserwacja zachowań była problematyczna, jeżeli Piotr miałby usiąść sobie wygodnie na ławeczce na deptaku. Nie dało się wejrzeć w sąsiedni obszar, trzeba było fizycznie się w nim znajdować, żeby go doświadczyć wszystkimi zmysłami. W związku z tym należało włączyć sobie tryb oscylatora, czyli przechadzać się w ten i nazad. Sam przeskok między zonami był tak gładki, że czasem tylko po szczegółach otoczenia można było się zorientować o zmianie. Najlepszą metodą rozpoznania, czy doszło do transformacji stanowiło zerknięcie na własną odzież. To gwarantowało blisko sto procent skuteczności. Kolejnym problemem była różnorodność wielkości zon. Często rozciągały się na kilka hektarów, szczególnie w przestrzeni wiejskiej i leśnej, chociaż tutaj najtrudniejsze była ich identyfikacja. Niekiedy strefa ograniczała się kwartału kamienic. Piotr podejrzewał, że może mieć to związek z natężeniem wydarzeń oraz gęstości ludności w regionie, ale odrzucił ten koncept jako za bardzo człekocentryczny. To co dla człowieka jest ważnym wydarzeniem, może nie mieć kompletnie znaczenia w percepcji fauny i flory leśnej raz vice versa. Złamanie się pnia potężnego buku w środku lasu rewolucjonizuje kierunek rozwoju sąsiednich drzew, okolicznych grzybów, sieci korzeni, czy nawet tysięcy owadów. Natomiast ludzki obserwator nie odnotuje tego wypadku, jako znaczącego.

Zieleń nienachalnie partycypowała w krajobrazie OFFa. Większość pejzażu zajmowały stare fabryki Franciszka Ramischa, gdzieniegdzie udekorowane kibicowskimi limerykami opiewającymi niski kunszt piłkarski przeciwnej drużyny z miasta włókniarzy. Tylko przewrotne graffiti „Tęsknię za Tobą Żydzie” przejawiało jakąkolwiek dbałość o przekaz, typografię i estetykę. Piotr, aby nie wzbudzać podejrzeń swoimi obserwacjami, postanowił ruszać się używając oscylacji kołowej. Przemierzał powolnym krokiem trasę od Presto przez alejkę aż do głównego placu OFFa, następnie albo szedł prosto do ulicy Mikołajewicza, skręcał w prawo i szedł do ulicy Piłsudskiego, aby następnie powrócić na Piotrkowską, albo korzystał z mniejszej pętli, już na dziedzińcu OFFa skręcał w ulicę Roosevelta, by minąć wieżowiec Commerzbanku i wrócić na Piotrkowską. Większa pętla zajmowała mu około 20 minut spaceru naturalnym krokiem, podczas gdy mniejszy krąg to około 10 minut marszu.

Pierwsze rundy nie zwiastowały obiecujących wyników. Piotr koncentrował się na ciuchach, sposobie chodzenia i prowadzeniu rozmów przechodniów. Miał o tyle utrudnione zadanie, że jak ktoś wpadał na OFFa, to nie po to, żeby tylko przez niego się przespacerować, ale żeby usiąść w jednej z knajp. Ciężko było więc prowadzić analizę takich obiektów. Ponadto już na samej Piotrkowskiej musiał typować ludzi, którzy kierują się w kierunku łódzkiego zagłębia knajp. Im dłużej się im przyglądał przez przejściem, tym lepiej mógł zobaczyć zmiany. Niemniej jednak Piotr zauważył kilka niecodziennych zachowań. Jeżeli ktoś w jednej strefie rozmawiał przez telefon, to w drugiej dłoń, która trzymała telefon, nadal znajdowała się w okolicach głowy pierwotnego telefonisty. Ale tym razem albo drapała się za uchem albo poprawiała czapkę. Szczególnie zabawne było oglądanie przedstawicielek blond-tips-bałuciar, które przecież na komórce mogły wisieć dopóki nie wyczerpały się środki na koncie, po transformacji czasem zamieniały się w korpo-biurwy, które natrętnie poprawiały fryzurę, bluzkę i torebkę na ramieniu. Coś jednak pozostawało niezmiennego. Nie mógł tego dostrzec, zastanawiał się, czy to sposób chodzenia, czy timbre głosu, czy ogólna, podskórna, dresiarska maniera. Wtedy podjął decyzję, żeby skoncentrować się na mniejszych szczegółach, spróbować nie patrzeć na osobę całościowo, ale wybrać kilka detali, które potencjalnie mogą poddawać się modyfikacjom przy przejściach.

Zszedł mu na tych obserwacjach cały dzień. Raz tylko usiadł, żeby zjeść Fish’n’chips w Spółdzielni i dalej krążył. Zmęczył się już na dobre około godziny 20:00. Pogrążony w myślach poszedł do Kaliskiej. Nie dawały mu spokoju te podobieństwa. Nie mógł znaleźć odpowiedzi, skąd taka zbieżność zachowań u obserwowanych obiektów. Usiadł przy stoliku i myślał. Jak na autopilocie, tylko wstawał i zamawiał kolejne piwo. Wszystko dookoła niego toczyło się bez jego czynnego udziału. Z rozważań wyrwało go dopiero pytanie:

– Czy to miejsce jest wolne?

Podniósł wzrok i zobaczył ją, Ewę, brunetkę o kręconych włosach, przenikliwym spojrzeniu i wielkich ustach, podkreślonych wiśniową szminką. Miała na sobie skórzaną kurtkę, luźną czarną bluzkę z koronkowym, nieco prześwitującym dekoltem, który uwidaczniał czarny stanik. Jej nogi i pośladki opinały ciasne, jasne dżinsy, a na stopach połyskiwały czarne szpilki z otwartymi czubkami. Piotr przez chwilę zaniemówił. Przeskakiwał wzrokiem między ustami, wydatnymi piersiami i krągłymi pośladkami, bo w końcu ustabilizować spojrzenie kierując wzrok prosty w oczy Ewy.

– Tak, jasne, zapraszam – wybełkotał. Powoli sobie przypominał, Ewa była jego koleżanką z liceum, chyba nawet w obecnej strefie, kiedyś przez moment się spotykali, ale jakoś nie wypaliło. Sam nie wiedział dlaczego. Niemniej jednak chyba coś nadal iskrzyło, skoro po tylu latach wypatrzyła go przy stoliku w samym rogu za drzwiami i jeszcze zagaiła rozmowę.

Wspominali czasy liceum, poobgadywali starych znajomych i zamawiali kolejne drinki.

– Co teraz robisz, gdzie pracujesz? – w końcu zapytała Ewa

Piotr nie wiedział, co odpowiedzieć, nie chciał prowadzić kolejnej nudnej rozmowy kwalifikacyjno-łóżkowej, w głowie już nieco mu się kręciło, więc machnął tylko ręką.

– Nadal rozważasz o istocie bytu, rozkminiasz kolejne światy? – ironizowała Ewa, pamiętała fascynację Piotra filmami typu Cube, ExistenZ. Sama ich nie rozumiała, uważała to za przeintelektualizowaną rozrywkę dla geeków.

– Można by tak powiedzieć – zaczerwienił się Piotr i szybko zmienił temat – Jak Tobie się wiedzie?

Został uratowany. Ewa mogła o sobie mówić godzinami i tylko wystarczyły pomocnicze zwroty typu: rozumiem, masz rację, kontynuuj, to ciekawe; żeby monolog toczył się dalej.

Około północy Piotr poczuł zmęczenie natłokiem zbędnych informacji, prawie już zapomniał po co dzisiaj znalazł się w centrum. Mogę znów bawić się w podglądacza – pomyślał – albo oczyścić dzisiaj umysł i jutro wziąć się do pracy z nową energią. Zebrał się w sobie, wyczekał chwilę, gdy Ewa skończyła dłuższą sentencję i przeciągle zapytał:

– Idziemy do mnie, czy do Ciebie? – starał się artykułować wyraźnie każdą głoskę. Mógł winić za to przesadne ilości alkoholu krążące w jego krwiobiegu i głośną muzykę.

– Chodźmy do mnie – odpowiedziała z niezdarnie udawaną nieśmiałością Ewa.

– A gdzie teraz rezydujesz? – odezwał się jeszcze głośniej

– Nie chcesz marnować czasu na transport, czy boisz się ciemnych zaułków? – roześmiała się – Mieszkam zaraz przy Zielonej.

– A to w porządku

– Haha! Kilka minut spaceru Cię nie zabije. Czy to twoja strefowa, lcealna paranoja? – zakpiła brunetka, zalotnie trzepocząc rzęsami.

– I tak nie zrozumiesz – wzruszył ramionami Piotr – chodźmy.

– Spróbuj mi wytłumaczyć, dziesięć minut – czas start! – poderwała się z miejsca, aż jej piersi nawiązały wahadłowy dialog z grawitacją.

Gdy wyszli z Kaliskiej i kierowali się ku bramie, która otwierała im deptak, Piotr zaczął powoli:

– Masz mnie nadal za wariata, więc co mi szkodzi. Wyobraź sobie, że istnieje jakaś bliżej nieokreślona liczba równoległych bytów, światów, rzeczywistości, czy jakkolwiek to nazwać. W każdym z nich istnieje taka Ewa, jak ty, taki Piotr jak ja i odpowiednik każdej osoby, którą masz w zasięgu wzroku. I ta Ewa, porusza się z punktu A do punktu B, tak jak Ty. W tym względzie jesteście identyczne. Prawdopodobnie tyle samo czasu śpicie, rozmawiacie z tymi samymi osobami. Ale tutaj podobieństwa się kończą. Ty pracujesz w Infosysie. Ewa w świecie równoległym pracuje dokładnie w tym samym budynku, ale to już może być Medicover albo PwC. A Ewa w kolejnej rzeczywistości może sprzątać ten budynek.

– I wszystkie robią dokładnie to samo? Sprzątaczka klika w pasjansa, a lekarka chodzi do ksero, a ja zaglądam do gardła kolegom – poddała w wątpliwość hipotezę Piotra i zmierzyła go wzrokiem.

– No właśnie – otrzeźwił się Piotr, świeże powietrze pozwoliło mu nieco odzyskać jasność umysłu – I tu się okazuje, że każda osoba ma jakiś stopień swobody w tym co robi, ale to jest teraz nieistotne. Ważne jest, że dla większości osób te rzeczywistości są niedostrzegalne. Ty żyjesz tylko w jednym z tych wymiarów.

– Mam nadzieję, nie jestem schizofreniczką – roześmiała się Ewa raz jeszcze.

– No właśnie właśnie! Ale są osoby, które potrafią podróżować między tymi wymiarami. Jednym z nich jestem ja. Problem polega na tym, że mam dostęp tylko i wyłącznie do wycinka każdego z tych światów. Każdy z nich to jakiś obszar w geograficznym ujęciu tego słowa i gdy przechodzę z jednego do drugiego, to zmienia się otoczenie i zmieniam się ja. Wchodzę w rolę mojego bliźniaka, bo tak nazywam swoje odpowiedniki w innych światach, i przejmuję część jego umiejętności i osobowości. Im dłużej znajduję się w danym universum, tym swobodniej się w nim czuję i bardziej rozumiem siebie. Ale zmieniam się nie tylko ja. Gdy przejdziemy z jednego świata do drugiego, to ty też zmienisz się w kogoś innego. W obecnym wymiarze będziesz pewnie nadal ze mną rozmawiać i życie będzie toczyć się swoim rytmem, ale w równoległej rzeczywistości może okazać się, że jesteśmy dwojgiem osób, które przypadkiem wpadło na siebie w pubie i teraz po prostu obok siebie przechadza się ulicą w kierunku tego samego przystanku tramwajowego.

– Zgubiłam się. Ty teleportujesz się do innego wymiaru i rozmawiasz już z inną Ewą i stajesz się innym Piotrem, a ja pozostaję tutaj i rozmawiam z Tobą. Pięknie to sobie wymyśliłeś, ale jak ja mogę to sprawdzić? Poza tym skąd wiesz, że wszędzie jest tak samo? A może ja robię zupełnie co innego, mam ochotę pójść teraz na kebaba albo poklikać po zdjęciach kotów na telefonie?

– Kot Schroedingera! – Piotr prawie podskoczył – Jesteś genialna! Stan ustala się poprzez obecność obserwatora? A może gdy zbliżam się do granic, ustala się stan mojego otoczenia?

– Czyli jesteś już pępkiem świata? – Ewa nie kryła już zniecierpliwienia – Układ planet zawsze jest dla ciebie łaskawy? W liceum byłeś pewny siebie, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. I naprawdę boję się o Ciebie. Zacząłeś wierzyć w swoje własne opowiadania.

– Tak! Może się okazać, że sama moja obecność wpływa na zachowania innych – pogrążony w rozmyślaniach Piotr nie zauważył ani sarkazmu i nastepujących kpin, ani znudzenia swojej towarzyszki – Jak to sprawdzić?

– Ze mną ci się udało. Dobranoc.

 

Pierwszy poranek

Kolejny dzień, czas na następne obserwacje. Mimo, że Sahara w ustach szaleje, a kolejka górska piętro wyżej jedzie na piątym biegu, to trzeba wstać. Gdzie jestem? W domu, ale sam? A Marta? Aż boję się otworzyć oczu. Jak jest obok, to kapota. Na pewno nie spotkam się z miłym porankiem. Jak już poszła do pracy, to jeszcze gorzej. Bo pewnie będzie gotować się cały dzień i wieczorem wróci nakręcona, tak że nie starczy tulipanów w Holandii, żeby ją udobruchać – Piotr próbował poskładać rzeczywistość do kupy walcząc z rozszalałą chemią w mózgu – Nie ma jej. Kurwa! Czyli słabo. Wolę jednak dostać zjeby, kiedy jestem jescze pijany, niż wieczorem. Trzeba zaplanować dzień z kacem. Która jest godzina? 8:22? Ok, czyli jeszcze jest etap pozytywny. Do dwunastej mam czas, żeby się ogarnąć, bo później będę umierał aż do 17, gdy strach przed życiem pomiesza się z depresją. Na 20:00 jestem umówiony z Martą w Lokalu, do tego czasu deprecha powinna minąć, ale będzie to już etap jąkania się i braku słów. Ok, będę słuchał. Jeżeli nie odwołała dzisiejszej kolacji za moje późne przyjście, to jestem uratowany. 

Krzątając się po domu nie natrafił na żadne ślady gniewu i focha. Widocznie wrócił w miarę grzeczny. Ale coś ewidentnie nie dawało mu spokoju. Przecież to już drugą noc z rzędu pojawiłem się na progu w środku nocy – zaczął się zastanawiać – coś mi tu pachnie zerwaniem. No nic, teraz nie ma co się przejmować. O 17 uderzy to we mnie ze zdwojoną siłą, teraz szkoda na to czasu.

Nawet nie miał jeszcze ochoty na śniadanie. Naładowany kaloriami z dnia poprzedniego poszedł chwiejnym krokiem w kierunku centrum. Nie przejmował się kulturowymi normami, więc patrzył spotkanym ludziom zaczepnie prosto w oczy, wzrok bezczelnie lądował na obfitych dekoltach, pośladkach kształtowanych przez kluby fitness i wysokie szpilki. Miał wrażenie, że na wyciągnięcie ręki co trochę pojawia się nowa okazja na szybki i niezobowiązujący seks. Teraz doceniał swoją międzystrefową przypadłość kilka razy bardziej niż zazwyczaj. Gdy tak szedł za lokalną Carmen Elektrą, mocniejsze bicie serca oraz błysk pierwotnego pożądania zwiastował granicę strefy. W co będzie ubrana? Czy nadal będzie zalotnie kołysać biodrami? Kim może być? Może stanie się nauczycielką, a może policjantką? Ech dobrze by było. Mimo że na najwyższych obrotach działały tylko części mózgu odpowiedzialne za pierwotne instynkty, gdzieś na Łagiewnickiej w okolicach Caffe przy ulicy zaczął ku swemu zdziwieniu tracić fokus z chodzącej klepsydry z prostymi, długimi włosami do pasa, której ciało okryte było tylko krótką, zwiewną granatową sukienką w białe grochy. Każdy powiew wiatru dawał nadzieję. Każdy ruch stanowił obietnicę dostrzeżenia milimetra wysportowanego uda na króciutką chwilę. Do czarnych szpilek z czerwonymi podeszwami brakowało jedynie czerwonej chusty zwiniętej w czerwony pasek na głowie. 

Ale to nie to, jakoś by to przeżył i dalej zanurzył się w obserwacjach. Co się dzieje? Co mi nie daje spokoju? Co mi przeszkadza w oglądaniu tego fantastycznego przedstawienia? – Piotr z trudem zdecydował się oderwać wzrok od kobiety i przeskanować okolice. Dookoła na drugim planie wysokie mrówkowce pomalowane w pstrokate kiedyś, a już teraz blade kolory, bliżej niskie szare zabudowania. To nie to. Samochody? Nie, sznurek Volkswagenów i Skod różnego umaszczenia nie mógł go rozproszyć. Zatem ludzie? Jest jeszcze kilka ładnych, młodych mam na ulicy na spacerze z latoroślą i kilka studentek, które świergoczą w ogródku pobliskiej kafejki, ale to nadal nie to.

To on! Jak to on? Ale dlaczego? Nic w nim nadzwyczajnego? Jakim cudem mogłem zrezygnować z tamtego, harmonijnego, doskonałego widoku na rzecz tego typa? Przecież z twarzy jest podobny zupełnie do nikogo! – oburzył się sam na siebie Piotr, że zwrócił uwagę na człowieka, który szedł równolegle do niego po drugiej Łagiewnickiej – Zwykłe szare buty, ciemnogranatowe spodnie, koszula w kratę jak w każdej sieciówce i smartwatch na prawym nadgarstku. No nic, ale to nic ciekawego. Nawet chodzi zupełnie nijak. Idzie, no idzie przed siebie. A! Chyba nadal jestem pijany.

 

Lustra

 

Za ulicą Dolną jest granica, ciekawe w kogo zamieni się ten typ – stwierdził prawie na głos Piotr – Coś w nim straszliwie nie gra. Facet nie spieszył się, szedł jednostajnym, miarowym krokiem. Można było odnieść wrażenie, że to chodzący metronom. Puk-puk-puk-puk – obcasy wybijały rytm o chodnik. Jakieś 300 metrów za Caffe Przy Ulicy w stronę centrum Człowiek Metronom przechodził przez skrzyżowanie. Nawet nie zatrzymał się na czerwonym świetle, gdy przecinał ulicę Kowalską. Jeszcze kilkaset metrów i będzie granica. Co wtedy? Piotr starał się nie gapić, ale nie mógł oderwać wzroku od przechodnia. Na całe szczęście kontrolował się na tyle, by być cały czas po drugiej stronie ulicy Łagiewnickiej i jakieś dwadzieścia metrów za plecami obserwowanego.

Dochodziło południe, ale chmury na niebie starały się nie dopuścić promieni słonecznych do powierzchni ziemi. Piotr szedł nierównym chodnikiem, potykał się co kilka metrów o wystające płyty. Nie zwracał uwagi na znaną mu eklektyczną okolicę, gdzie ogromne dziesięciopiętrowe, łamane mrówkowce wymalowane w pstrokate barwy, dominowały nad starymi kamienicami z odpadającym tynkiem. Jedyne czego nie dało się zignorować, to co dobiegający z bram krzykliwy dźwięk reklam z telewizorów oraz zapach amoniaku.

– Poczucie odrzucenia? Ciągłe zmęczenie? To efekt braku witamin. Zażyj NervoCirculi i odzyskaj balans – przekaz sączył się z okien bezpośrednio na ulicę. 

Gdy Facet Metrum mijał ulicę Dolną stało się coś dziwnego. Nastąpiło chwilowe załamanie jego rytmu, dodatkowo w ciągu ułamka sekundy jego ruchy przesunęły się w fazie o pół okresu. Zamiast prawej nogi, lewa była z przodu, to samo z rękami. Coś tez nie tak było z ciuchami. Na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało zmiany, ale zaraz… Zegarek trzyma się teraz na lewym nadgarstku – zauważył Piotr – On stał się swoim własnym lustrzanym odbiciem. 

Ok. Teraz to już cię nie spuszczę z oka – wysyczał pod nosem Piotr i kontynuował obserwację. Wycieczka tej nietypowej pary trwała jeszcze około kwadransa. Doszli do Placu Kościelnego, minęli Stary Rynek, umorusali buty w błotnistych ścieżkach Parku Śledzia, by ostatecznie znaleźć się na rynku Manufaktury. Weszli od strony ulicy Zachodniej. Przed nimi pas szarej kostki prowadził do szerokiego na kilka boisk siatkarskich placu. Po lewej stronie pas fontann oddzielał od deptaka pasaż różnorodnych knajp urządzonych w starym, dwupiętrowym budynku tkalni, od stylowej Bawełny, przez bar sushi, pizzerię, naleśnikarnię aż po meksykańską restaurację. Po prawej stronie również znajdowały się obiekty fabryczne, które kolejno zostały zaadaptowane. Kantor techniczny na steak-house, straż pożarna na restaurację, w której główną rolę grał ziemniak, czy elektrownia, która nomen-omen została klubem muzyki elektronicznej o innowacyjnej nazwie Elektrownia. Wszystko domykał ogromny i długi gmach drukarni i farbiarni, długi na kilkaset metrów, wysoki na dwa piętra. Teraz znajdują się w nim kina, ścianki wspinaczkowe, czy muzeum fabryki.

Dominował tu rdzawy, ceglany kolor, oddając wiernie klimat fabrycznej Łodzi z czasów jej ekonomicznej świetności. Mimo tego, że pora dnia sugerowała, że łodzianie będą gonić awanse w pracy, plac tętnił życiem. 

Piotr zmniejszył nieco odległość od obiektu obserwacji, by nie zgubić go w tłumie ludzi goniących za lunchem, szkolnych wagarowiczów, rodziców z rozwrzeszczanymi dziećmi i azjatyckich turystów robiących zdjęcia tabletami, smartfonami i czasem o zgrozo aparatami fotograficznymi. Szedł za nim, starając się trzymać tempa, już w odległości nieprzekraczającej kilku, kilkunastu kroków. Jeżeli się zorientuje, że go śledzę i zrobi jakiś nietypowy ruch, to jestem zbyt blisko, żeby odpowiednio zareagować. Stracę go i będę musiał iść po prostu przed siebie – pot zrosił czoło Piotrowi. Metronom skręcił przed Elektrownią w prawo, przemaszerował pięćdziesiąt metrów, by wejść po schodach na drewniany podest pod farbiarnią i skręcił w lewo, przedzierając się pomiędzy pasem ogródków restauracyjnych, aż w końcu zniknął w La Vende – dwupoziomowej włoskiej knajpy z najlepszymi deserami na pasażu. 

Nie mam wyboru, wchodzę – podjął decyzję błyskawicznie Piotr – Gdzie on jest? – Pomyślał po wejściu. Rozejrzał się dokoła. Przed sobą miał salę gęsto wypełnioną stolikami dwu i czteroosobowymi. Wszystko skąpane było w nienachalnych kremowych i brązowych barwach. Nozdrza przyjemnie drażniły typowo włoskie zapachy ziół, sosów pomidorowych i świeżo wypiekanej pizzy w ceglanym piecu w otwartej kuchni na końcu podłużnej sali.

Gdzie się podział Metronom? – Piotr już przyzwyczaił się tak do nazywania tajemniczego jegomościa w taki sposób – Jest! Siedzi przy stoliku kimś jeszcze. Piotr szybko usiadł dwa stoliki dalej, wchodząc głębiej do wnętrza restauracji i poprosił kelnerkę o kartę. Młoda blondynka o prostych włosach, pewnie jeszcze studentka, zakołysała biodrami i pobiegła po menu. Po chwili wróciła i położyła je na białym obrusie nie mówiąc ani słowa. Musiała być nowa. Ręce jej drżały, a jej oczy rozbiegały się nerwowo po sali.

Piotr otworzył menu. Starał się nie gapić w stronę Metronoma, by nie zdradzić swojej obecności, ale przysłuchiwać rozmowie. Póki co jedynie łapał pojedyncze zdania innych rozmów i dźwięki z radia:

– I wiesz co on na to? Nic, kompletnie nic! Jakbym odbijała się do ściany! – szczebiotała jedna przyjaciółeczka do drugiej wysokim piskliwym tonem

– Jeden jest w pobliżu, mamy szczęście. Skąd wiem? Było lustro – to na pewno mówił Metronom – Wtedy… Zmiany nastrojów? Weź Zonafix. Na skołatane nerwy i deja vu. Zonafix, dostępny w dobrych aptekach – radio zagłuszyło dalszą część wypowiedzi

– Zrób jutro pętlę i tym razem rozejrzyj się – poinstruował Metronoma nieznajomy

– Jasne, postaram się – odpowiedział.

– Czy już Pan się na coś zdecydował? – przed Piotrem jak spod ziemi wyrosła już znajoma kelnerka.

– Tak, poproszę tiramisu, to wszystko, dziękuję – zbył kelnerkę i przerzucił od razu wzrok na dwójce osób, którą był najbardziej zainteresowany.

Teraz mógł w końcu na spokojnie przyjrzeć się obydwu nieznajomym. Dostrzegł twarz Metronoma, druga osoba niestety siedziała do niego tyłem. Metronom wyglądał na około czterdzieści lat, twarz miał pociągłą, nos długi i szpiczasty, a w kącikach okrągłych, dużych oczu o czarnych źrenicach gromadziły się gęsto zmarszczki. Jego oblicze wydawało się mocno nieforemne, ale nie za sprawą niesymetrycznej fryzury i zaczeski na boczek przerzedzonych brązowych drutów, ale opalenizny. Na lewej stronie twarzy Słońce odcisnęło wieloletnie piętno, jak na facjatach kierowców ciężarówek, którzy atakowani są promieniami przez przednią i tylko jedną boczną szybę szoferki. Zgrubiona i wysuszona skóra wraz z ciemnymi przebarwieniami wypełniała obszar od żuchwy po skroń.

– To już chyba ostatni nieosadzony. Nie powinno być… Dzisiejszą audycję chciałbym poświęcić ostatnim wydarzeniom politycznym, w związku z czym posłuchamy takich klasyków jak: Run like hell Pink Floydów, czy One of us is a killer wykonywany przez The Dillinger Escape Plan.

– Baśka, włącz Złote przeboje – krzyknął pucułowaty, wąsaty kucharz, który ewidentnie nie lubił klasycznego rocka, a co dopiero mówić o ostrzejszych brzmieniach. Wszyscy obrócili się w jego kierunku.

Gdy Piotr obrócił głowę po kilku sekundach, po metronomie i jego kompanie została tylko pusta filiżanka kawy i kilka monet na stole.

 

Koniec

Komentarze

Poświęciłeś cały, długi rozdział na tłumaczenie koncepcji swojego świata. I o ile pierwsza rozmowa w Piwotece jest okej, wzbudza zainteresowanie, to późniejszy spacer po Łodzi i rozmowa z Ewą już męczy. Za dużo na raz. Jeśli to ma być powieść, to nie trzeba zmuszać czytelnika do ogarnięcia zasad rządzących twoim uniwersum już od razu, na starcie. Masz na to mnóstwo czasu. Pierwszy rozdział, tak mocno przeładowany teoretyzowaniem, nie zachęca do kontynuowania lektury, nieważne jak ciekawa byłaby koncepcja. 

Technicznie, jest jeszcze trochę do zrobienia. Zwróć uwagę na interpunkcję, i nie mówię tu o niewłaściwych przecinkach, tylko o rzeczach wynikających z nieuwagi – brak kropek, czasem kropki zamiast przecinka i zdania zaczynające się małą literą. Na przykład:

Wolę pamiętać rzeczy po swojemu. a nie tak jak się wydarzyły

Liczebniki prawie zawsze pisze się słownie. 

Zdarza się, że ucieka ci podmiot, na przykład :

Szare kamienice odbijały drażniący dźwięk, by wrócić do uszu Piotra. 

Dźwięk wracał, czy kamienice? 

Ty, ci, ciebie itd małą literą. 

Czasami do zapisu myśli Piotra używasz takiej samej metody, jak do zapisu dialogów, a czasem nie. To wprowadza trochę zamieszania, bo nie wiadomo, czy Piotr mówi do siebie, czy po prostu myśli pełnymi zdaniami. 

Ogólnie, jest tu trochę pracy edytorskiej. Ale największy minus to to, o czym wspominałem na początku. Przeładowanie opisami zasad kierujących zonami. W efekcie, połowę tekstu w zasadzie tylko przeskanowalem, rozumiejąc zdecydowanie mniej, niż powinienem. To raczej zniechęca. A szkoda, bo świat wydaje się być ciekawy. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Jest jakiś pomysł.

Zgadzam się z Thargonem – więcej tu światotwórstwa niż czegokolwiek innego. Fabuły prawie nie widać. OK, bohater chce zbadać zasady działania swojego świata. Czy ma jeszcze jakieś cele czy do końca książki będzie sobie spokojnie prowadził badania? Bo to nie wygląda zbyt frapująco.

Z wykonaniem słabo. Miejscami tekst wygląda na napisany niestarannie – czasami w zdaniu czegoś ważnego brakuje, czasami coś zbędnego zostanie po poprawkach.

To przeczy temu, co mówi fizyka, gdy zaczniemy rozpatrywać rzeczywistość jako 3 wymiary przestrzenne i kolejne, ile 7? jako czasowe?

W beletrystyce liczby na ogół zapisujemy słownie, a już w dialogach obowiązkowo. BTW, duża litera po pytajniku.

– Jak Tobie się wiedzie?

W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. Tylko w listach dużą.

Babska logika rządzi!

Dzięki za poświęcony czas i konstruktywne uwagi. Faktycznie może na początek za dużo tej teorii, ale to już sam autor próbował w usta bohaterów powrzucać różne koncepcje, które ze sobą będą konkurować lub się wzajemnie obalać. Niemniej jednak zgadzam się, jest na to jeszcze czas. Dlatego teraz, gdy kilka nowych pomysłów mi się wykrystalizowało, to dawkuję je w mniejszymi porcjami.

Postarałem się też, żeby i fabuła trochę ruszyła, a nie występowały same dialogi. Dorzuciłem dwa kolejne rozdziały. Całość jest na blogu, ale nieładnie spamować linkiem, więc korzystając z funkcji dostępnych na forum, postanowiłem zaktualizować post. Jeżeli macie jeszcze siłę, to zapraszam do lektury. Wasze spostrzeżenia są dla mnie bardzo cenne.

Zagaynikov

Nowa Fantastyka