- Opowiadanie: jganko - Co wydarzy się jutro

Co wydarzy się jutro

Część pierwsza cyberpunkowego cyklu “Historie o marzeniach i przyszłości”, który od blisko dwóch lat zalega mi w szufladzie. Nostalgiczne wspomnienie nieodległej przyszłości, rozgrywające się w Warszawie. Dużo muzyki – starej i tej nieco nowszej.

Oceny

Co wydarzy się jutro

Był początek lata, chociaż w tych czasach pory roku już zupełnie się rozregulowały. Zima wypierała większość wiosny, latem zdarzały się jeszcze niezdecydowane szarzyzny. Tamten dzień był jednak wyjątkowy: słońce ostatkiem sił przedarło się przez zanieczyszczone niebo i rozświetliło całe miasto. Ciepłe światło odbijało się od zimnych szyb wieżowców. Moja pamięć od początku nastawiona była na nagrywanie, jakbym podświadomie przeczuwał, że wydarzy się coś ciekawego. Niczym stary magnetowid, którym kiedyś ludzie nagrywali cały program muzyczny z nadzieją, że prezenter puści ich ulubiony teledysk.

– Będziemy na miejscu za pięć minut – oznajmiło mi moje autorilo.

Miejscem, do którego jechałem, był sklep starego Joego. Miałem w nim odebrać coś wyjątkowego. Płytę, której szukałem od lat: „Astronaut” grupy Duran Duran. Moda na jej muzykę co jakiś czas wracała dzięki kolejnym pokoleniom oldstersów, którzy męczyli debiutancki krążek i „Rio”, ostatecznie „The Wedding Album”. O „Astronaucie” mało kto pamiętał, choć można było spokojnie postawić ten krążek obok najlepszych dokonań zespołu. To na niej wrócił klasyczny skład, który objechał z koncertami cały świat. Nawet sprzedała się porządnie – w tych ostatnich chwilach, kiedy płyty osiągały milionowe nakłady. Dwa single podbiły listy przebojów, ale dziś nikt do nich nie wracał.

Dla mnie znaczyły bardzo, bardzo wiele.

– Będziemy na miejscu za trzy minuty.

Lata dziewięćdziesiąte i pierwsze lata XXI wieku, mój ulubiony okres w muzyce, filmach vintage i sztuce. Ach, ta urocza naiwność. Ludzie stawiali dopiero pierwsze kroki w dziedzinie nowych technologii, a już tak pięknie się nimi zachłystywali. Marzyło im się, że jakaś globalna sieć poprowadzi ich do wirtualnych światów. Hełmy VR, badziewne interaktywne filmy, okulary poszerzonej rzeczywistości czy jak tam się zwał ten szmelc. Co oni mogli wtedy wiedzieć o przyszłości… No ale w końcu nikt nie wie, co wydarzy się jutro. To z najlepszej piosenki na „Astronaut” – i w ogóle mojej ulubionej Duran Duran. Zakatowałem ją na śmierć w oldsterskim radiu na PeopALL-u.

– Będziemy na miejscu za niecałą minutę.

Po co mi jakiś przestarzały kawałek plastiku, zapewne zaraz spytacie, skoro i tak znam już te wszystkie piosenki na pamięć i mogę je mieć w lepszej jakości dzięki dzisiejszej technologii. Ha, wciąż nic nie rozumiecie. Ale nie winię was, naturalną ceną postępu jest przecież uwolnienie się od dawnych przyzwyczajeń. A ten kompakt, tak zwany „cedek”, to część tamtej kultury. Uwielbiam jego sztuczne brzmienie, ten płaski bas, tę tak trudną do opisania jakość, którą wtedy określano „krystalicznie czystą”. CYFROWOŚĆ. Ulubione hasło dzisiejszych oldstersów. Oni też poszukują tego plastikowego archaizmu, bo wydaje im się, że ktoś tego jeszcze używał w pierwszej i drugiej dekadzie XXI wieku. Polują na płyty T-Paina i Kanyego Westa, bo to oni rozpopularyzowali autotune – a ten efekt jest przecież znowu taki modny…

Ciekawe, czy ktoś to przewidział w 2008 roku. Nie wydaje mi się.

– Jesteśmy na miejscu. Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie.

Stary Joe musi mieć jakiś wehikuł czasu – nie wiem jak inaczej zdołał znaleźć mi pierwsze wydanie „Astronaut” na CD z 2004 roku. Obarczone jakimś idiotycznym zabezpieczeniem, które oczywiście błyskawicznie złamano, za to legalnym nabywcom narobiono kłopotów. Pudełko podobno popękane, ale to żaden problem – mam spory zapas takich. Nawet nie wiecie, jak trudno je znaleźć w dzisiejszych czasach. Ludzie chyba wykupili ostatnie zapasy jeszcze na początku XXI wieku, jak zaczęto wydawać krążki w tych biednych tekturkach.

Cholerny minimalizm i oszczędności na każdym kroku, nic dziwnego, że wszystko zaczęło się sypać koło 2010. Chyba żaden z tych budżetowych digipacków nie przetrwał do dziś w sensownym stanie. Nigdy nie rozumiałem, czemu tak to nazywali. Żeby opakowanie też kojarzyło się z czymś cyfrowym?

Wysiadłem z samochodu i ruszyłem powolnym krokiem wąską, zapomnianą przez cywilizację uliczką. Joe specjalnie chyba umieścił swój antykwariat w takiej okolicy, nie wziął tylko pod uwagę, że nawet oldstersi będą bali się zapuszczać w te rejony. Na szczęście sam zapewniałem mu stały dopływ gotówki, wykupując regularnie jego najcenniejsze okazy. Teraz też nieźle sobie policzył, ale należy mu się. I tak wytargowałem trochę niższą cenę od astronomicznej kwoty, którą zakrzyknął pierwotnie.

Zszedłem po schodkach wzdłuż obdrapanej ściany z czerwonej cegły. Na mój widok uruchomił się zupełnie niepasujący do niej holofon.

– Witaj w sklepie starego Joego! – Przede mną wyświetliła się sylwetka mężczyzny z lekko siwiejącymi włosami, który z ogromnym entuzjazmem reklamował swój sklep. – Tylko u mnie dostaniesz najlepsze oldsterskie płyty, filmy i… GRY KOMPUTEROWE! Oryginalne wydania, nie do zdobycia gdziekolwiek indziej. Mamy też w ofercie autorskie składanki – aktualnie polecamy „Autotune 2010s”, hity wprost z drugiej dekady! Daj mi chwilę, aż podejdę do holofonu.

Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Rozumiem, że musi starać się o mniej wymagającą klientelę, ale wszystko ma swoje granice… Czyżby był już aż tak zdesperowany?

Obraz z holofonu ożył z powrotem, tym razem pokazując transmisję na żywo ze sklepu. Joe chyba dopiero wstał z łóżka, wyglądał, jakby chciał się właśnie przeciągnąć, ale w ostatniej chwili opanował się i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Od początku wyczułem w jego zachowaniu coś podejrzanego.

– Ach, to ty…

– Hej, Joe! – udawałem, że nie dostrzegam jego zakłopotania. – Wiesz, po co przyszedłem. Wpuść mnie.

– Tak, tak… Wiesz co… Dobra, wejdź, pogadamy.

Co ten chciwy skurczybyk znowu wymyślił?

Drzwi wsunęły się w szczelinę rdzewiejącej framugi i przestąpiłem próg sklepu. Wewnątrz pełno było kolorowych regałów z płytami CD, filmami na DVD i innymi antycznymi nośnikami, o których już mało kto pamiętał. Największe wrażenie robił kącik ze starymi grami komputerowymi, wiecie, w tych wielkich pudłach. Kolejna zagadka starych opakowań.

– Jak tam, Joe, czyżby coś było nie tak? – przywitałem sprzedawcę, gdy wyszedł ze swojej prywatnej kanciapy.

– Jakby ci to powiedzieć… – zaczął od gorzkiego westchnięcia. Nie chciałem tego słuchać, dlaczego on zawsze musi wszystko tak komplikować… Byłem jego stałym klientem od lat, należało mi się przecież jakieś uczciwe traktowanie! Zamiast tego miałem wrażenie, że jest dla mnie znacznie gorszy niż dla tych wszystkich sezonowych oldstersów, z których tak bezlitośnie zdzierał kredyty.

Nie dowiedziałem się, co chciał mi powiedzieć. Czy szykował kolejne kłamstwo, czy chciał rzeczywiście szczerze przyznać się do swojej chciwości. Nie, na pewno nie to drugie. Naszą rozmowę przerwało brzęczenie dochodzące z zaplecza.

– Przepraszam cię jeszcze na chwilę. – Akurat, w jego głosie słychać było wyraźną ulgę.

Coraz bardziej zdenerwowany zacząłem przekładać na oślep płyty na wystawie obok lady. Wziąłem do ręki przypadkową z nich. Specjalne wydanie niesławnego krążka Chrisa Cornella z 2009 roku. Kto chciałby tego słuchać?! Przecież nawet najwięksi weterani oldsterstwa nie jarają się już Timbalandem. Pewnie przetrwały jeszcze tysiące zafoliowanych egzemplarzy z czasów premiery, nikt normalny nawet nie tknął tego gówna.

Joe musiał przyjmować nowego klienta przez holofon. Słyszałem jego mamrotanie z drugiego pomieszczenia, ale nie byłem w stanie wyłapać żadnego słowa. Dziwne, że wypowiadał ich tyle, zamiast prostych „zapraszam, zapraszam”. Nagle drzwi otworzyły się i w blasku tego niecodziennego słońca dostrzegłem ją. Nie mogłem uwierzyć. Płyta Chrisa Cornella upadła mi na podłogę.

– Uważaj, Gabriel! To nie jakiś one hit wonder za parę groszy. Cała Ameryka śpiewała „Part of Me”…

Nie słuchałem go. Wpatrywałem się oniemiały w gęste, czerwone włosy, które  w połączeniu z delikatnymi rysami twarzy upodabniały ją do Tori Amos (nawet dziś powinniście ją jeszcze kojarzyć). Miała stylowe, ciemne okulary, wyraźnie wzorowane na trendach sprzed lat. Ale nie wyglądała jak współczesne lanserki, nie była też płytką oldsterką, kopiującą ślepo elementy przebrzmiałych mód. Gdy zdjęła okulary, poraziła mnie spojrzeniem swoich wielkich, zielonych oczu. Wyrażały coś na granicy strachu i zdziwienia.

Cała Flame.

Joe zakłopotany splótł ręce i zaczął się tłumaczyć.

– No więc… Zaszła pewna zmiana planów.

Dziewczyna też go nie słuchała. Wpatrzona we mnie, podeszła bliżej bez słowa.

– Znaczy dla pani pozostaje wszystko bez zmian. Muszę się wytłumaczyć tutaj przed panem.

Teraz oboje wpatrywali się we mnie, jakbym to ja coś miał na sumieniu. Pieprzony Joe.

– Widzisz… Wynegocjowałeś niższą cenę. Powiedziałem, że wstępnie przyjmuję twoją ofertę…

Powoli odzyskiwałem świadomość i władzę nad językiem. Dobrze, rozegrajmy to na jej zasadach.

– Nie, Joe. Nie powiedziałeś nic takiego – odpowiedziałem sprzedawcy, nie zwracając uwagi na nową klientkę.

– Och, powiedziałem. Taki jest kodeks sprzedawcy, zwłaszcza w mojej branży. Bierzemy pod uwagę gorsze oferty, które nie spełniają naszych kryteriów, lecz wciąż rozglądamy się za takimi, które bliższe będą naszym oczekiwaniom… Pani tutaj zgodziła się na wyższą cenę…

– Nie tak było, Joe. Pozwól, że ci odświeżę pamięć. – Starałem się zachować spokój. Mogłem być przygotowany, że ten staruch coś będzie kombinował. Stary, chciwy Joe… Chociaż nie to miało teraz największe znaczenie.

– Przepraszam… – odezwała się z pretensją Flame, próbując zaznaczyć swoją obecność.

– Nie, spokojnie. To nie pani wina. To przez tą parszywą gnidę przemawia pazerność.

Flame zarumieniła się, ale tylko to ją zdradziło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem naturalnie zarumienioną dziewczynę.

– Po pierwsze, opłaciłem z góry twoje poszukiwania, dałem ci całkiem niezłą zaliczkę, której zupełnie nie uwzględniłeś w ostatecznej wycenie płyty. Po drugie, sam zmieniałeś tę wycenę trzy razy. TRZY. A twoja finalna oferta była nie do zaakceptowania.

– Pani tutaj nie miała nic przeciw…

– Miej resztki godności i mi nie przerywaj. PO TRZECIE. Zgodziłeś się na moją kontrofertę. Nie powiedziałeś, że się zastanowisz, nie dodałeś jej sobie do pieprzonej listy zadań na tatuażu, tylko ZGODZIŁEŚ SIĘ. Mam zapis naszej konwersacji.

– To nie zmienia faktu, że…

Stary, krnąbrny Joe.

– Chcesz, żebym udostępnił ten zapis na całym PeopALL-u? Żebym szczegółowo opisał całą tę sytuację we wszystkich oldsterskich komunitach, do których docierasz?

Blefowałem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z głupoty oldstersów, których interesował tylko szybki dostęp do upragnionych dóbr kultury. Często byli gotowi słono za nie przepłacać, a renoma oferujących je dilerów nie miała dla nich żadnego znaczenia. Obecność Flame tylko zachęcała mnie do dalszego szarżowania.

Na twarzy Joego zagościł pełen goryczy grymas. Moje argumenty zapchnęły go w kozi róg. Nie miał wyboru.

– Chcesz mnie zrujnować… – westchnął wpatrzony tępo w jedną ze swych gablot, choć słowa te nie miały najmniejszego związku z zaistniałą sytuacją. – Dobrze. Wygrałeś. „Astronaut” jest twój. Teraz tylko musisz przeprosić tę miłą panią, bo ja nie umiem wyrazić żadnej pociechy, która choć trochę poprawiłaby jej nastrój po tym bolesnym rozczarowaniu. Gdybyś widział nadzieję, która odbiła się w jej oczach, kiedy powiedziałem, że być może uda mi się zdobyć tę płytę… – Joe tak popłynął, że właśnie sam przyznawał się do swoich kolejnych krętactw. – Gdybyś słyszał radość, z jaką z wręcz dziecięcym zapałem dosłownie wypiszczała mi do holofonu…

Doskonale znałem ten dziecięcy zapał i nie mogłem tego dłużej słuchać.

– …może na pocieszenie Chris Cornell? Wie pani, dopiero dziś ludzie potrafią docenić ciężką pracę, jaką Timbaland włożył…

– …tak, jeszcze powiedz, że ludzie dziś doceniają „Red Carpet Massacre” i zaproponuj tę płytę w zastępstwie za „Astronaut”.

– Doskonały pomysł! Słyszała pani o tej płycie? Duran Duran nagrali tam też kawałek z Justinem Timberlakiem…

– Nie znasz granic, Joe.

Wiedziałem, że Flame z trudem ukrywa śmiech. Już widziałem w myślach ten jej szelmowski uśmieszek i błysk w oku. Chyba mignął jej nawet przez twarz, gdy Joe pakował mój upragniony album w filcowe opakowanie ochronne. Spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja tylko kiwnąłem głową i bez słowa opuściłem jego nieszczęsny przybytek.

– Mogłam się tego spodziewać… Choć byłam przekonana, że masz ten album. – Flame powoli wyszła za mną.

– Miałem… Słuchaliśmy go przecież razem.

– No właśnie… Aha. – Po chwili chyba się domyśliła, o co mi chodziło.

– Ale muszę przyznać, że wykonałaś kawał dobrej roboty szukając „Astronaut”.

– Nigdy nie doceniałeś moich zdolności stalkerskich.

– Przecież ty nigdy nie stalkowałaś.

Jest: szelmowski uśmieszek.

– Wygrałeś, masz naszą płytę.

– Nigdy nie spodziewałbym się, że razem z nią znajdę… Ciebie.

– I co teraz zrobisz?

– Rozważam, czy ci jej nie oddać.

– Serio? Chciałbyś mi oddać taki rarytas, za który tyle dałeś i którego tyle szukałeś?

– Tak. Ale w zamian pójdziesz ze mną na obiad.

Flame uśmiechnęła się od ucha do ucha. I to w blasku słońca. Sięgaj w stronę wschodu słońca…

 

Zabrałem ją na plac Pileckiego, pewnie obecnie najmodniejsze miejsce dla każdego oldstersa. Roiło się tu od lokali w starym stylu: z indywidualnym podejściem do klienta, nie jak w tych wszystkich sieciówkach z syntetycznym żarciem. Na szczęście znaleźliśmy miejsce w mojej ulubionej knajpie: Broken Flowers – jak ten stary film. Lubiłem wpadać tu od czasu do czasu na szklankę whisky. Czułem, że Flame się tutaj spodoba, a właściciel już mnie dobrze kojarzył.

– To, co zwykle? – spytał mnie serdecznie, kiedy podszedł do naszego stolika. Wybraliśmy sobie miejsce na piętrze przy szklanej ścianie. Idealnie było przez nią widać kawałek miasta, skąpany teraz w świetle mającego się powoli ku zachodowi słońca. Czy czujesz już smak lata? Co za niecodzienny widok tego niezwykłego dnia.

– Tak, do tego burger w stylu Utah i duża porcja serowych świerszczy.

– Się robi. A dla pięknej pani?

– Dla pięknej pani będzie sałatka z fetą i łososiem…

Flame spojrzała na mnie wymownie.

– Taak… Do tego… Czym jest „to, co zwykle”?

– Szkocka whisky, proszę pani, oczywiście syntetyczna, ale różnicę rozpoznają tylko najbardziej wyrobione podniebienia.

– Ach… To zamiast tego dla mnie będzie wino. Czerwone.

– Proszę uprzejmie.

– Pamiętałeś. – Uśmiechnęła się do mnie, gdy już zostaliśmy sami.

– Wszystko pamiętam.

No, prawie.

– Tak? Co grało wtedy na moich urodzinach?

– Banał. „Secret October”.

– Tak…

Flame jakby się rozmarzyła.

– Musiałeś przez ten czas poznać tyle nowej muzyki…

– Ty pewnie też.

– Fakt. Choć do niektórych płyt nie mogłam wracać… Opowiedz mi o czymś, co ostatnio wywróciło ci świat do góry nogami.

Za to właśnie od razu polubiłem Flame. Unikała przyziemnych tematów. Nie opowiadała mało zabawnych anegdotek z pracy, nie przechwalała się, ile to nie zarabia i czego to ostatnio za te pieniądze nie kupiła. Była tak samo zakochana w muzyce i tamtych czasach jak ja. Pod praktycznie każdym względem była jak ja…

Na tym wcześniej zbudowaliśmy naszą znajomość. Nie kojarzyła wielu moich ulubionych artystów, ale spośród tych bardziej pamiętanych mieliśmy bardzo podobne upodobania. Ona z kolei rzucała mi tytułami płyt z tamtego okresu, o których nigdy nie słyszałem – a wydawało mi się dotąd, że jestem zorientowany – i błyskawicznie odnajdywałem nowych ulubieńców.

Teraz robiliśmy to samo: zarzucaliśmy się tytułami płyt i piosenek z przeszłości. Pokazywaliśmy sobie nowych wykonawców, którzy wzorowali się na starych czasach i od razu przesyłaliśmy sobie muzykę. Z zęba do zęba, choć raz na coś się przydawała ta cała technologia.

– Nie, musisz koniecznie posłuchać tego, rozwali ci mózg – Flame przejechała szybko palcami po neurotatuażu i zaraz miałem w uszach najlepszy beat, jaki słyszałem od miesięcy. Jak ona to robiła? Wyszukiwała takie perełki całymi garściami.

– Dobre, nie?

– Bez buga, wciąż to potrafisz.

– Znajdować dobrą muzykę?

– I być moim klonem.

Wpadliśmy w taki wir rozmowy, że nawet nie zwróciliśmy uwagi, jak zrobiło się ciemno, a butelka wina się kończyła. Ale dopiero w takiej chwili Flame potrafiła zadać mi pytanie…

– Cieszysz się, że tu teraz ze mną jesteś?

Czy się cieszę?! Ale nie mogłem jej tego tak jawnie okazać…

– Jeszcze… Nie wiem.

– Myślałam, że się stęskniłeś… Ja tęskniłam.

– Ja też, ale jeszcze nie wiem, jaki charakter ma nasze spotkanie. To był kompletny przypadek, zbieg okoliczności, o jaki… Można było podejrzewać tylko ciebie, jeśli się nad tym zastanowić. Zawsze byłaś jak… Talizman szczęścia. Przy tobie każdy problem sam się rozwiązywał. Każdy zbieg okoliczności… Zupełnie jakbyś potrafiła zaklinać rzeczywistość na swoją korzyść.

Flame pociągnęła łyk z kieliszka.

– Wiesz… To ty dokonałeś wtedy wyboru.

– Wiem. Popełniłem błąd, ale ty chwilę potem przyznałaś, że i tak nie chciałaś tego wszystkiego rzucić. Że wciąż tkwiłaś… Wiesz, co mi potem powiedział Adrian? Że jesteśmy siebie warci. Tak, to chyba najlepsze podsumowanie.

– Musiałam się jakoś bronić.

– Tak, podejrzewałem, że o to chodziło.

– Miałeś… rację – te słowa zabrzmiały w jej ustach, jakby wypowiadała je pierwszy raz w życiu i chciała tylko sprawdzić, jak zabrzmią. – Ok, to co było potem?

– Ty miałaś rację. Było dokładnie tak, jak chciałaś. W końcu z tobą odeszły anioły…

– Co?

Zacząłem nucić.

– Chwilę potem się rozstaliśmy. W końcu zawsze wychodzi na twoje, prawda?

– Przykro mi… Mówiłam wtedy w gniewie, nie chciałam tego.

– Nie, to tylko lepiej. Nie miałaś na to żadnego wpływu. Dostało mi się za swoje, słusznie.

– Czyli…?

– Czekaj, czy ty sondujesz, czy…?

Flame wzruszyła ramionami i dokończyła wino.

– Nie, masz rację, chyba nie muszę sondować.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

– No nie mów, że teraz ty będziesz mnie sondował!

Byliśmy jak dwa poplątane pęki kabli.

– Coś ci przypomnę: spotkaliśmy się dzisiaj, chcąc zapłacić astronomiczną kwotę za tę samą płytę. Płytę, która… Doskonale wiesz, ile znaczy. I wiesz co? Bardzo szkoda, że mi ją oddałeś. I to w taki sposób, jakbym bez niej miała nie iść z tobą na kolację.

– Jak to?

– Gdybyś mi jej nie oddał… Miałbyś wciąż kartę przetargową, żeby zabrać mnie do siebie.

 

To była najdłuższa przejażdżka autorilo w całym moim życiu. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, próbując skupić się na miejskim krajobrazie przelatującym przez okna. Rozmyte robaczki świateł goniły się nawzajem, nieświadome nawet, że biorą udział w jakimś wyścigu. Gdy już nie mogłem się powstrzymać i wbijałem wzrok we Flame, odwzajemniała go nawet nie mrugając. Unosiłem brew, a ona zagryzała wargę. Odwracałem znowu głowę – słyszałem, jak przejeżdża paznokciem po skórzanym obiciu.

Wiedziałem, że sprawdza, które z nas dłużej wytrzyma.

Czułem, że ma większy problem ode mnie, choć i we mnie wrzała już krew.

Gdy dojechaliśmy wreszcie do mojego apartamentowca, rzuciliśmy się razem do drzwi. Przy nich oboje straciliśmy kontrolę. Przyparłem ją do ściany, jej usta tylko na mnie czekały. Nasze języki tańczyły jak para duchów na wiktoriańskim przyjęciu. Odrobinę zbyt mocny ścisk jej zębów uświadomił mi tylko, że to wszystko dzieje się naprawdę. Żadne wspomnienie, wyblakłe marzenie, ani perwersyjny holos. To była jedyna rzeczywistość.

– Drzwi – wymamrotała nie przerywając pocałunku.

Faktycznie, mimowolnie musiałem je w międzyczasie kciuknąć. Wbiegliśmy do środka i wsiedliśmy do windy.

Tam znów oddaliśmy się namiętnościom. Windy zawsze były naszym ulubionym miejscem. Jaka szkoda, że tym razem mieliśmy przed sobą tylko cztery piętra.

Ale dzięki temu mogliśmy się szybciej znaleźć w moim mieszkaniu. Nie odrywając od siebie rąk i nie przerywając pocałunków.

Przerwało nam dopiero radosne szczekanie małego mopsa.

– Masz psa?!

– To jest Simon…

– Co ja ci zrobiłam…

– To klon, ale… – Flame schyliła się do niego i właśnie oblizywał jej twarz. – Łatwo o tym zapomnieć.

– Jest słodki…

– Simon! Chodź, zobaczysz, czy nie ma cię w kuchni.

Pies odwrócił się do mnie i przybiegł na zawołanie.

– Daj nam odrobinę prywatności…

Simon przechylił ostentacyjnie głowę, gdy drzwi zasunęły mu się przed nosem.

– Ale spojrzał… Musi być zazdrosny.

– Da radę – uciąłem, całując już z powrotem Flame. Ściągnąłem z niej bluzkę.

– Tak mi się wydawało, że trochę schudłaś.

– Ale to, co trzeba, jest dalej na swoim miejscu. Tak jak ci zawsze mówiłam.

– Całe szczęście…

– Tak, nadal są wielkie.

Nigdzie nie może być lepiej niż tu przy tobie – to takie przyjemne uczucie.

Biedny Simon. Na pewno całą noc siedział pod drzwiami i słuchał tego wszystkiego.

 

Tak zaczęły się najpiękniejsze dni mojego życia.

Było tak jak kiedyś: rozumieliśmy się bez słów, a gdy ich używaliśmy, ciągle chcieliśmy powiedzieć to samo. Jak w naiwnych komediach romantycznych. Jak w najbardziej ogranych piosenkach o miłości. Zapomniałem jak to jest żyć w taki sposób: pełnią życia, z uśmiechem na ustach. Przy Flame czułem się młodszy i lepszy. Wreszcie czułem się szczęśliwy.

Przed spotkaniem z Flame miałem szczęście wypromować niejakiego DJ-a Featsa. Monotonne łupanie z najgorszym wokalem na autotunie, jakie można sobie wyobrazić. Koszmar. Gość osiągnął duży sukces lata temu, kiedy wybuchł boom na streaming i te wszystkie nowe metody słuchania muzyki. Miał sporo przebojów, był jedną z większych gwiazd swoich czasów, ale skończył jak wszyscy. Osiągnął taki wiek i taki pułap artystycznego znużenia, że nie był w stanie stworzyć już nic na dawnym poziomie. Na szczęście ktoś go skontaktował ze mną.

Od razu wiedziałem, że japońscy oldstersi oszaleją na jego punkcie i nie pomyliłem się. Zebrałem mu nowy zespół, który wyciągnął wszystkie te najbardziej kiczowate brzmienia i efekty z epoki. Teraz dzięki mnie był w Top 10 najpopularniejszych artystów na azjatyckim PeopALL-u. Ludzie wydawali fortunę na jego holosy i koszulki. Zdobyłem mu nawet kontrakt na profil głosowy do helpera. Zarobiłem na tym więcej niż na wszystkich sezonowych gwiazdkach, z którymi chałturzyłem przez ostatni rok. Opłaciło się, mogłem teraz spokojnie przepuszczać te pieniądze z Flame.

Każdy dzień rodził nowe pomysły, a wszystkie z nich – nawet najbardziej szalone – szły po naszej myśli. Albo nawet je wyprzedzały. Poszliśmy na przykład na tego nowego holosa o podróżach międzygwiezdnych. Od samego początku, jak tylko odpaliliśmy podwójny seans, coś się nie załadowało jak trzeba. Owszem, trafiliśmy na pokład statku kosmicznego, ale nie było na nim żadnych postaci. Żadnej akcji, niczego, co pchałoby historię do przodu. Pomyślałbym, że to któryś z tych artystycznych eksperymentów, w których specjalnie nic się nie dzieje, aby dać ci pole do przemyśleń nad samym sobą. Ale przecież to był hooloowoodzki blockbuster dla mas.

– Trzeba iść to zgłosić obsłudze.

– Żartujesz?! Co ci przeszkadza, że nie poznamy tej łzawej, ledwo trzymającej się kupy historyjki. Mamy cały statek kosmiczny tylko dla siebie…

Że też nie wpadłem na to w pierwszej chwili.

– Mmm, coś sugerujesz?

– Nie no, do niczego cię nie zmuszam…

Dopiero wtedy się przekonałem, jak cudowny może być stan nieważkości.

Innym razem poszliśmy do ogrodu zoologicznego. Akurat trafiliśmy gorszy dzień: zwierzęta na zewnątrz pochowały się w swoich norach, mogliśmy czerpać przyjemność z oglądania praktycznie tylko tych umieszczonych w zamkniętych pawilonach. Ale to nam starczyło. Wielkie akwarium z rekinami, którego ciemność tylko zachęcała do nieprzyzwoitości. Terrarium pełne węży, w której zrobiło nam się jeszcze goręcej. Wilgotna siedziba krokodyli… Tu napotkaliśmy wycieczkę z dziećmi, więc musieliśmy się trochę opanować. Ale na pocieszenie kupiliśmy sobie na pamiątkę kły rekina.

– Myślisz, że da radę zrobić z nich naszyjniki?

– Powinno.

– To będziemy je zawsze nosić jak te wszystkie nudne zakochane pary.

I tak było wszędzie.

Po każdej przygodzie szliśmy wieczorem do jakiegoś lokalu. Wzajemna spowiedź dusz przy kolacji i alkoholu, a potem bezwstydna komunia ciał u mnie. Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy przy winie, Flame sama z siebie poruszyła „poważniejszy temat”. Zawsze ich unikaliśmy jak tylko mogliśmy.

– Rzuć to wszystko i ucieknij ze mną.

Może wszystko można zmienić tylko wtedy, gdy tego chcesz?

A wydawało się, że chcieliśmy. Starałem się panować nad sytuacją, ale sam wiedziałem, że to tylko złudzenie. Tak naprawdę straciłem wszelką kontrolę. Flame miała mnie w garści, chociaż jej jednej akurat nie bałem się zaufać. Po tym wszystkim, co przeszliśmy, znając jej historię… A przynajmniej tyle, ile była w stanie mi powiedzieć.

Tamtego wieczora poszliśmy na holokoncert Duran Duran. Nie zagrali nic z „Astronaut”, organizator specjalnie wybrał set z pierwszych dwóch płyt, żeby przypodobać się oldstersom. Ale i tak było fantastycznie: przepchaliśmy się do pierwszego rzędu i dwie godziny spędziliśmy przy barierkach. Flame krzyczała do Simona, ja się przyglądałem Johnowi. Hologramy zachowały ich najlepsze chwile – mogliśmy się poczuć jak przeniesieni w czasie do lat osiemdziesiątych. Muzyka była między nami i wszystko rodziło się na nowo.

Gdy na bis zaczęli grać „Girls on Film”, Flame odwróciła się do mnie z płomieniem w oczach.

– Oszalałam… Mogę mu rzucić stanik?

– Pytasz mnie o zgodę? No wiesz, mnie on do niczego nie jest potrzebny…

Uśmiech od ucha do ucha.

Flame odwróciła się i przez chwilę dyskretnie szamotała się pod bluzką. Zaraz potem szary biustonosz przeleciał przez scenę. Żaden z „muzyków” oczywiście nie miał prawa zwrócić na niego uwagę, ale wylądował akurat na zestawie perkusyjnym Rogera.

– To był nowy stanik, kastomizowałam go tydzień… – egzaltowanie westchnęła Flame.

– Dziś już i tak nie miałabyś z niego pożytku. – Pocałowałem ją w ucho.

Po koncercie siedzieliśmy jeszcze w klubie i piliśmy piwo, dopóki nie zaczęli zamykać. Nie mogliśmy się przenieść nigdzie na plac Pileckiego, bo już wszystko było nieczynne. Zawsze to samo w tym mieście: w środku tygodnia nie ma zupełnie dokąd iść po północy. Na szczęście helper znalazł mi oldsterską knajpę w centrum, która była wciąż czynna. Za barem stał jakiś Turek, musiałem się z nim dogadywać ze słownikiem, bo nie miałem zainstalowanego automatycznego translatora. Nigdy im nie ufałem. Ale udało się, zamówiliśmy sobie elektroniczną faję wspomaganą… Czymś nie do końca legalnym.

Obok naszego stolika siedziało kilku obcokrajowców. Najwyraźniej sporo osób korzystało o tej porze z faktu, że to ostatnia otwarta knajpa. W ogóle nie kryliśmy przed nimi, jak bardzo siebie pragniemy. I wtedy właśnie, trzymając rękę na kolanie Flame, wypatrując jej uśmiechu w bezwonnym dymie, to ja zaproponowałem:

– Rzuć wszystko i zostań tu ze mną.

Nic nie sugerowało katastrofy.

 

Następnego dnia obudziłem się z dziwnym uczuciem. W jakiś sposób znajomym, ale nie skojarzyłem od razu. Dopiero po paru sekundach uświadomiłem sobie, w czym tkwił problem. Człowiek tak szybko odzwyczaja się od budzenia w pustym łóżku.

Rozejrzałem się, wstałem i przeszedłem po całym mieszkaniu, mając jeszcze resztki naiwnej nadziei, choć już dobrze zdawałem sobie sprawę, że nie mam do niej żadnych podstaw. Znalazłem tylko Simona siedzącego w przedpokoju na podłodze ze smutną mopsią miną.

Przy łóżku wciąż leżała jej torba. Starałem się uspokoić i wmówić sobie, że skoro ją zostawiła, to na pewno nic się nie stało. Za chwilę wróci. Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Na pewno robię problem z niczego…

W torbie była tylko kartka z zapisanym linkiem. Zmrugałem go i po chwili znów ją miałem przed oczami. Wyglądała trochę jak Simon. Smutna, mopsia mordka.

– Na pewno mnie teraz nienawidzisz, ale… Przepraszam. Nie mogę teraz rzucić wszystkiego i być z tobą. Ty też nie mógłbyś. Są pewne problemy… Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałam, wiesz? I właśnie dlatego nie możemy być razem. Nie teraz. Wiem, że będziesz podejrzewał najgorsze… Ale jeśli naprawdę jesteś taki jak ja, to zrozumiesz. Nie uciekam do nikogo innego. Nie mogę i nie chcę teraz z nikim być, muszę uporządkować najpierw siebie. Te wszystkie marzenia, które mieliśmy…

Marzenia.

Gdybym tylko wtedy wiedział…

Ale te rzeczy zawsze robią się jaśniejsze dopiero z jakiejś perspektywy.

Gdy patrzyłem na jej holonagranie, te wielkie zielone oczy, które zawsze potwierdzały szczerość jej słów, byłem zdruzgotany. Nie chciałem jej słuchać, zwłaszcza że czułem, że ma rację. Rację, której nijak nie byłem w stanie zaakceptować. W końcu nadal była dla mnie kobietą pełną tajemnic. Mimo to potrafiłem jej zaufać o wiele bardziej niż kobietom, które stanowiły otwarte księgi…

Przez pierwsze dni piłem, siedziałem w holowidach i robiłem wszystko, by tylko o niej nie myśleć. Układałem sobie w głowie żałosne sentencje o tym, jak to można wybaczyć ludziom wszystko: zdrady, kłamstwa, rozstania – ale nie spartolenie ulubionej płyty, którą co roku witało się wiosnę. Z czasem zaczęło mi się to wszystko układać. Znowu miałem to samo dziwne przeczucie co wtedy, gdy pierwszy raz ją traciłem. Dopiero teraz umiałem je zidentyfikować. Czułem, że to jeszcze wcale nie koniec. I jak tylko Flame „uporządkuje siebie”…

Teraz rozpoznaję to stłamszone uczucie

Jestem podeptany, lecz wciąż oddycham

Czekam tylko na odpowiedni dzień.

 

5631747

Koniec

Komentarze

Jganko, skoro, jak piszesz w przedmowie, jest to pierwsza część opowieści, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odpadłem gdzieś w połowie. Piszesz dobrze, obrazowo i poprawnie, ale niestety nie ma w tym fragmencie czegoś, co sprawiłoby, że chce się czytać dalej. Muzyki za dużo, przynajmniej jak na mój gust, zwłaszcza, że jej opisy nie wiążą się z fabułą w żaden istotny sposób. Momentami miałem wrażenie, że jest to fabularyzowany artykuł o muzyce ;)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Mam wrażenie, że ten początek to epitafium dla starej muzyki. I okej, ale niestety treść nie uzasadnia ilości znaków. Ot, jak to określił przedmówca, fabularyzowany artykuł o muzyce.

W pewnym momencie zapodajesz motyw romansu dwójki melomanów, ale niestety jest on za krótki, by zmienić odbiór tekstu. Coś się zaczyna dziać, ale byłem mocno wynudzony po przydługim wstępie.Gdybyś może odwrócił proporcje albo skrócił początek, mógłbym bardziej się wciągnąć.

Mam też wrażenie, że narrator to spory gaduła. Ciągle podaje szczegóły, a to w pewnym momencie zaczęło mnie irytować.

Podsumowując: za dużo nieważnej treści, za mało fabuły. Ale czytałem w miarę bezproblemowo. Brak fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dla mnie też za dużo muzyki. Tym bardziej, że nigdy mnie ona zbytnio nie interesowała.

Sama nie wiem, czy historia jest zamknięta, czy nie. Tak się jakoś dziwnie kończy.

Nie rozumiem bohaterów – kochają się, uważają za najwspanialszych ludzi, ale nie mogą być ze sobą. Bo nie. Ki diabeł?

Nie przemawia do mnie motyw horrendalnie drogich płyt. Przy bardziej zaawansowanej technologii chyba nie powinno być problemów z utworzeniem kopii, jeśli zachował się choć jeden egzemplarz, jakikolwiek zapis? Wiele lat od śmierci twórców to nawet nie musiałoby być piractwo.

Napisane całkiem przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Dość monotonne opowiadanie – wyłącznie muzyka i trochę uczucia, którego nie rozumiem. Bohaterowie są dla siebie stworzeni, ale muszą się rozstać? Nie pojmuję.

Wykonanie nie najgorsze, ale mogłoby być lepsze. Nadużywasz wielokropków, ich nadmiar mocno utrudnia lekturę.

 

Cie­płe świa­tło od­bi­ja­ło się od zim­nych szyb wy­so­kich wie­żow­ców. –> Masło maślane. Czy zdarzają się niskie wieżowce?

 

tę tak cięż­ką do opi­sa­nia ja­kość… –> Raczej: …tę tak trudną do opi­sa­nia ja­kość

 

Oni też wy­szu­ku­ją tego pla­sti­ko­we­go ar­cha­izmu… –> Oni też poszu­ku­ją tego pla­sti­ko­we­go ar­cha­izmu… Lub: Oni też wy­szu­ku­ją ten pla­sti­ko­wy ar­cha­izm

 

Nawet nie wie­cie, jak cięż­ko je zna­leźć w dzi­siej­szych cza­sach. –> Nawet nie wie­cie, jak trudno je zna­leźć w dzi­siej­szych cza­sach.

 

– Witaj w skle­pie sta­re­go Joego! – przede mną wy­świe­tli­ła się… –> – Witaj w skle­pie sta­re­go Joego! – Przede mną wy­świe­tli­ła się

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

– Tylko u mnie do­sta­niesz naj­lep­sze old­ster­skie płyty, filmy i… GRY KOM­PU­TE­RO­WE! –> Czy stary Joe mówi wielkimi literami?

 

ak­tu­al­nie po­le­ca­my „Au­to­tu­ne 2010s”… –> …ak­tu­al­nie po­le­ca­my „Au­to­tu­ne dwa tysiące dziesięć s”…

Liczebniki, zwłaszcza w dialogach, zapisujemy słownie.

 

To przez par­szy­wą gnidę… –> To przez par­szy­wą gnidę

 

Z zęba do zęba, choć raz na coś się przy­da­wa­ła ta cała tech­no­lo­gia. –> Co to znaczy, że coś się przydaje z zęba do zęba?

 

Innym razem po­szli­śmy do ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go. Aku­rat tra­fi­li­śmy gor­szy dzień: zwie­rzę­ta na ze­wnątrz po­cho­wa­ły się w swo­ich no­rach, mo­gli­śmy czer­pać przy­jem­ność prak­tycz­nie tylko z tych umiesz­czo­nych w za­mknię­tych pa­wi­lo­nach. –> W jaki sposób czerpie się przyjemność ze zwierząt?

 

Cie­plar­nia pełna węży… –> Terrarium pełne węży

W cieplarni hoduje się rośliny.

 

Znowu mia­łem to dziw­ne prze­czu­cie, które czu­łem też wtedy… –> Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za poświęcony czas i komentarze (szczególnie za uwagi regulatorzy). Co do rodzaju publikacji, miałem właśnie nieco wątpliwości – z jednej strony cały cykl ostatecznie się w pewien sposób przenika, z drugiej jednak są to w miarę zamknięte historie (i każda poświęcona jest zupełnie innym zagadnieniom, toteż i muzyki będzie następnym razem mniej). Zgodnie z sugestią zmieniam na fragment.

 

Finkla – będzie to jednak kopia, a zawsze największą wartość dla kolekcjonerów mają pierwsze wydania.

I am surrendering to gravity and the unknown.

Oczywiście, że oryginał jest cenniejszy. Ale kolekcjonerzy będą potrafili go odróżnić? Oto jest pytanie… ;-)

Babska logika rządzi!

Miło mi, Jganko, że uwagi okazały się przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka