- Opowiadanie: RogerRedeye - Dzień Gniewu

Dzień Gniewu

Opowiadanie opublikował w ostatnim numerze magazyn literacki “Okolica Strachu”. Jest pokłosiem bardzo starego stuwyrazowca o innym tytule.

Spokojnej lektury o tym, co może przydarzyć się podczas całkowitego zaćmienia Słońca.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Dzień Gniewu

Sven odetchnął z ulgą – nareszcie skończył żmudną pracę przy zbieraniu pryzm słomy. Do wykonania pozostawało tylko uformowanie kolumny przyczep. Prosta czynność, która zajmie najwyżej kwadrans.

Z zadowoleniem zatarł dłonie. Słońce wspaniale świeciło, nasycając łagodnym blaskiem czyste niczym kryształ powietrze. Tutaj, niedaleko kręgu polarnego, w kotlinie pomiędzy pasmami górskimi, każdy piękny dzień napawał młodego farmera radością.  

Jeszcze sporo czasu dzieliło go od wyczekiwanego, podniecającego umysł zdarzenia. Wieńczący popołudnie piknik i pałaszowanie wyśmienitego pieczystego zapowiadały się naprawdę cudownie.

Wieczorem wypiją z żoną kilka kieliszków hiszpańskiego wina, a potem będą kochać się nieprzytomnie długo w noc.

Wcześniej na tym niedawno zżętym polu wspólnie obejrzą całkowite zaćmienie Słońca. Przejrzysty firmament gwarantował cudowny widok, obserwowanie czegoś, czego nigdy jeszcze nie widzieli.  

Dagny, Lars i Liz – jego żona, synek i córka – nieopodal szykowali już wspaniałą ucztę. Dzieciaki jeszcze zbierały poziomki i borówki. Dwie figurki poruszały się po trawiastym zboczu, zrywając czerwone owoce.  

Sven władał rozległą kotliną w paśmie gór o ośnieżonych  szczytach, zdających się podpierać niebo. Prawie wszyscy sąsiedzi przenieśli się do pobliskiego miasteczka, gdzie żyli z rybołówstwa i turystów, zachwyconych pięknem niczym nieskażonej przyrody. On  jednak został. Kochał pracę na roli – i sowite unijne dotacje, regularnie zasilające jego kieszeń. Odpowiadał mu spokój nieśpiesznego, dostatniego życia, oddalenie od męczących spraw wielkiego świata. Zwłaszcza teraz, gdy przez media przetaczała się dyskusja o dziwnych zdarzeniach, wskazujących na zachwianie geologicznej równowagi Ziemi. Tutaj, w odludnym, rzadko odwiedzanym miejscu, nic się nie zmieniało. Majestatyczne połacie gór, lasów i hal, tak jak zawsze, emanowały spokojem pięknej w swej surowości przyrody. Ostatnio gości przybywało, bo uciekali od ogarniających ich miejsca zamieszkania procesji biczowników, wrzaskliwie wieszczących koniec świata.  

Sven rzucił okiem na miejsce pikniku.  

Lars i Liz już wrócili. Z tego końca pola nie potrafił określić, czemu córeczka nakłuwa ziemię grubym kijem. Wydawało się, że to dziwne zajęcie całkowicie ją pochłania.

Niespodziewanie potężna, pazurzasta błyskawica przeorała firmament. Grzmot dobiegł po parunastu minutach, brzmiąc jak westchnienie niewidzialnego olbrzyma, budzącego się ze snu.

Młody farmer nawet nie odwrócił głowy. Przy tak cudownej aurze letnie burze zdarzały się często. Kolejna seria błysków oświetliła dalekie, górskie szczyty. Ciosy piorunów narastały.

Svena pochłaniała jednak tylko jedna myśl – pytanie, co tak niezwykłego kryło się w ziemi, że całkowicie zajęło ukochaną córeczkę?

 

***

 

Pozostało już niewiele czasu do momentu, gdy ciemna tarcza Księżyca zacznie przesłaniać Słońce.

Młody farmer pociągnął nosem. Kawałki mięsa i kiełbaski na ruszcie pachniały bosko.

– Miały stanowić deser… – rzucił w stronę Larsa. Chłopiec nakładał na talerzyk z borówkami porcję śmietanki. – Najpierw mięsko, potem słodkości. Łakomczuch z ciebie…

– Zebrali tyle poziomek, że starczy na kilka dni. – Dagny podała mężowi puszkę soku. – Ogarnij się, bo wszystko dobrze się już dopiekło.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Chłopczyk w tym czasie rozsiadł się na głazie, wylizując talerzyk. Jego siostrzyczkę nadal pochłaniało zawzięte grzebanie w gruncie.

– Z ziemi ciągle wyłażą dżdżowniczki… – wyjaśniła dziewczynka w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie ojca. – Tato, zobacz, ile ich! Cała masa. Uciekają! Biedaczki…

Westchnęła.  

– Robię im dziurki, żeby miały łatwiej – obwieściła, wbijając konar w podnóże głazu. – Zwierzątka są dobre i trzeba się nimi opiekować.

Mówiła prawdę – obłe kształty wiły się u jej stóp, w dziwnym dążeniu śpiesznego opuszczenia pola.

Jedno spojrzenie wystarczyło Svenowi, żeby dostrzegł, iż żółte rżysko zmieniło barwę. Pokryły je plamy drgającej szarości. Z gleby wynurzały się glisty i dżdżownice. Najwyraźniej przed czymś uciekały.

Młody farmer chrząknął. Wzruszył ramionami.

Osądził, że zaćmienie wzmacnia anomalie magnetyczne, źle wpływające na proste organizmy. Zapewne te szeroko komentowane w mediach zakłócenia pola grawitacyjnego spowodowały nagłą migrację  robaków, skłaniając je do opiszczenia kotliny.

Należało jednak uspokoić córeczkę.  

Liz każde stworzenie, nawet muchy i chrabąszcze, nazywała zwierzaczkami. Kochała je, prawie tak wielką miłością, jak swoje lalki.

– Robaczki szukają innego miejsca, bo boją się zaćmienia – wyjaśnił poważnym tonem. – Zaraz gdzieś znajdą nowe schronienie.

Uśmiechnięta Liz ponownie zabrała się do pracy. Lars pokręcił głową, ale też schwycił zapasowy szpikulec i starannie nakłuwał grunt.

Zajęci nakładaniem na talerzyki pachnącego mięsa, nie zauważyli, że ziemia leciutko drgnęła. Przez parę sekund wibrowała, jakby coś niewyobrażalnie silnego naruszyło niewzruszoną od milionów lat równowagę ziemskiej skorupy.

Nie dostrzegli, że stadko lisów przemknęło obok, najwyraźniej chcąc zbiec z rozpadliny pomiędzy górami. Nie zwrócili uwagi, że towarzyszą im zające, ignorujące obecność śmiertelnych wrogów.

Zwierzęta zgodnie pędziły obok siebie. Sadziły długimi susami, jakby instynktownie wyczuwając, że to rozległe pole stanie się niebawem areną czegoś, co śmiertelnie ich przerażało.

 

***

 

– Zabraliście przyciemnione płytki? – Sven nałożył na czoło okulary spawalnicze. – Dagny zademonstrowała wizjery z przydymionego pleksiglasu. – Ze wszystkim jednak zdążyliśmy… – stwierdził z satysfakcją. – Moja pieczeń jeszcze trochę ocieka krwią, tak jak lubię! A jak smakuje!

– Tatku, wyglądasz jak demon ognia! – Twarz Larsa pokraśniała z emocji. – Też będę takie miał, jak dorosnę! Daj mi je potem!

Cała czwórka w skupieniu oddawała się przyjemności jedzenia gorących kawałków wołowiny i pięknie spieczonych kiełbasek. Nawet Liz, która przerwała dłubaninę w ziemi.

Nagle pociemniało. Kotlinę ogarnął pogłębiający się mrok. Spodziewali się tego – gazety dokładnie opisywały przebieg zaćmienia. Szarość miała przechodzić w ciemność, w nie do końca całkowitą czerń.  Potem firmament rozświetli się pełnym blaskiem.

Zerwał się porywisty wiatr. Wichura, tak ciepła, że miało się wrażenie, jakby w pobliżu otworzono drzwi potężnego pieca.

– Księżyc już nasuwa się na Słońce… – Lars przyłożył płytkę do oczu. Zuchowato naciągnął na czoło klubową czapeczkę Realu Madryt. Niedawno dostał ją w zestawie urodzinowych prezentów. – Zaraz wszystko pochłonie ciemność. Ale ja się nie boję!

Na chwilę przerwał obserwowanie nieba, pakując do ust kawałek nóżki indyka.  

– Zrobię nowe otworki. – Liz straciła zainteresowanie widokiem czarnej tarczy na Słońcu. – Nadal wyłażą dżdżowniczki. Biedne zwierzątka.

Znowu pracowicie nakłuwała glebę.

W tym miejscu – i w wielu innych – kłębiły się glisty i robaki.

Sam nie wiedząc, dlaczego, Sven nagle przełknął ślinę. Poczuł, że gardło ma całkowicie suche.

Z dziwną ulgą przyjął widok serii błyskawic, przeorujących niebo.

Wyglądały pięknie i bardzo naturalnie. Latem, w skwarne i duszne popołudnie, zawsze mogły się przytrafić.

Może, pomyślał, ta dziwna anomalia grawitacyjna jest silniejsza, niż przypuszczano. Jednak niebawem wszystko wróci do normy, a wijące się, obłe kształty nie zakłócą rozkoszowania się rodzinnym piknikiem, jedynym w swoim rodzaju.

Na pewno przecież nie nadeszła chwila, opisywana w periodykach ruchu opętańców i fanatyków, o których ciągle toczyła się medialna dyskusja – wieszczony przez nich Dzień Gniewu.  

 

***

 

Porcje szybko znikały z tacek.

– Pioruńsko długo trwa to zaćmienie… – zauważył Sven, sięgając po słoiczek z chrzanem. Ze zdziwieniem skonstatował, że mięso przestało mu smakować. Doszedł do wniosku, że ostra przyprawa pobudzi apetyt. – Trwa i trwa… Ciekawe zjawisko, ale strasznie długo się wlecze.

W jego głosie zabrzmiał ton skargi. I zastanowienia.

Sześć piorunów, przypominających świetliste korzenie wielkiego drzewa, przeszyło niebo. Grzmoty zabrzmiały blisko, zlewając się w ogłuszający, świdrujący uszy huk.

Potem uderzyły następne błyskawice. Podmuchy gorącego wichru nagle się nasiliły. Trudno było ustać na nogach.

Sven już zdecydował. Nadciągała gwałtowna burza, niezapowiadana w prognozach pogody. Rodziła się, potężniała i przybliżała. Należało uciekać.  

Spojrzał na żonę. Bardzo często rozumieli się bez słów.  

Dagny, odpowiadając na nieme pytanie, energicznie kiwnęła głową. Pośpiesznie zbierała rzeczy do torby.

– Jutro zabierzesz palenisko! – Machnęła ręką. – Wynośmy się stąd!

Lars znowu podniósł wizjer.

– Wiesz, tato, Księżyc chyba się zatrzymał… – stwierdził z zdziwieniem. –  Stoi w miejscu… Jakby miał  stać  i stać nieruchomo aż do końca świata.

Roześmiał się, zadowolony z ładnie sformułowanego zdania.

Sven  ponownie nasunął na oczy okulary spawalnicze.

Synek dostrzegł coś wykraczającego poza jego wiedzę o zaćmieniach. Coś wymykającego się naukowym dogmatom.  

Tarcza Księżyca trwała nieruchomo. Nie znikała, ale rosła. Olbrzymiała. Zawłaszczała płomienistą gwiazdę, dawcę światła, jakby nagle poczęły obowiązywać inne prawa astrofizyki.

Przez kotlinę przebiegło potężne drżenie. Grunt zafalował, jakby coś naciskało skorupę planety, a ona poddawała się ciężarowi nie do udźwignięcia. Ustępowała sile, miażdżącej ją tak łatwo, jak wałek ugniata rzadkie ciasto.

Zatrzęsły się górskie szczyty. Z czerniejącego nieba coś się sypało, niespodziewany i dziwny grad.

Sven patrzył w osłupieniu. To nie były grudki lodu. Spadały kamienie, z każdą sekundą większe.

– Spieprzajmy stąd! Uciekajmy! – wrzasnął, biegnąc do ciągnika. Zerwał okulary i prasnął nimi w ziemię. – Wrócimy do domu traktorem, jest pewniejszy!

Gdy Sven uruchamiał silnik, nasunęła mu się dziwna myśl, echo słów, niedawno wypowiedzianych przez synka. Natrętne spostrzeżenie, tak oczywiste, że na chwilę zamarł w bezruchu.

– Kurwa, Chryste Panie, to nie może być prawda! – wyszeptał zbielałymi wargami. – Na wszystkie świętości, przecież nie nadszedł koniec świata! To niemożliwe! To nie może się zdarzyć!

 

***

 

Z firmamentu leciały kamienie, bębniąc o nadwozie. Ciągnik powoli parł naprzód. Kołysał jak szalupa na wzburzonym morzu tworzących się wzniesień gruntu.

Ruchami kierownicy młody farmer parował nasilające się drgania podłoża. Nie ustawały.

Liz w rączce trzymała słoiczek pełen dżdżownic. Przytulała go do piersi.

– Wypuszczę je do ogródka, gdy przyjedziemy do domu – wyjaśniła w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie matki. – Będą  miały dobrze… 

Dźwiękoszczelna kabina pozwalała na rozmowy, chociaż huk  uderzających skalnych odłamów obezwładniał umysł. Cienki głosik dziewczynki przerwał długo trwające milczenie.

– Na pewno – wymamrotał Sven. – Dbamy o ziemię, naprawdę dbamy.

Dziewczynka z powagą kiwnęła główką.

– Niedługo przyjedziemy do domku – stwierdziła. Niespodziewanie uśmiechnęła się. – To dobrze, bo zajmę się lalkami. Chyba się wystraszyły. Utulę je do snu. Trochę za wcześnie, ale co tam.

Zdawało się, że natura powoli się uspokaja. Kamienie nadal łomotały o dach, ale natężenie trafień słabło. Drganie ziemi ustało.

Nie ustępował tylko mrok. Pogłębiał się. Ciemność nie blaknęła, nie zmieniała się w światłość długiego jeszcze dnia. Czerń trwała, ogarniając wszystko.

Może to uspokojenie natury i silny blask reflektorów traktora spowodowały, że Lars się odezwał. Do tej pory milczał, kurczowo ściskając rakiety do badmintona. Zabrał je na piknik, chcąc rozegrać z ojcem kilka setów.

– Jak już będzie po wszystkim, możemy poodbijać sobie lotki. –Zabawnie zmarszczył nos. – Nie zabrałem ich z pola, ale w domu mamy zapasowe.

Odkaszlnął.

– Pewnie przez parę dni nie będzie szkoły ani przedszkola, bo trzeba wszystko uporządkować. U nas chyba też – ciągnął z powagą. – Pomogę tacie, a potem może sobie zagramy.

Sven westchnął, jednak zmilczał. Niczego nie pojmował. Miał tylko jedno pragnienie – schronić się w domu. I kołaczącą się w głębi duszy nadzieję, że świat powróci do normalności. Skończy się ta dziwaczna anomalia natury. Obetrą pot z czół, uśmiechną się, a on wezwie ekipę do usuwania zniszczeń.

Coś rozświetliło czarny nieboskłon – purpurowe błyski, wyglądające jak ognisty deszcz.

To była płomienista ulewa. Z firmamentu spadały rozpalone do czerwoności głazy.

W świetle przednich lamp ukazał się dom.

Płonął jak pochodnia. Blask ognia wydobył z mroku coś nigdy niewidzianego – czarne sylwety, przemierzające przestrzeń. Postacie, wyższe od stuletnich jodeł, zmierzały gdzieś pędem, tylko w sobie znanym celu.

Huk walącego się dachu zagłuszył dudniący odgłos bombardujących kotlinę rozżarzonych kamieni.

Sven rozpaczliwie jęknął. Dotyk palców Dagny na szyi sprawił, że przez chwilę przestał myśleć, na co patrzy.

–  Pocałuj mnie… – wyszeptała kobieta. – Po raz ostatni.

Przytuliła policzek do twarzy męża.

– Gdy byłam mała, słyszałam, czym są te postacie. Ojciec opowiadał o nich, aż do wyrzygania bebechów… – szeptała mu do ucha. – Zmierzają na pole ostatecznej bitwy o losy świata. To koniec. Nadszedł Dzień Gniewu.

Słowa ugrzęzły Svenowi w gardle, stłumione gorącym dotykiem ust Dagny. W końcu oderwali się od siebie.

– Pojedziemy do miasteczka, tam odpoczniemy. – Młody farmer z trudem formułował zdania. – Nie bójcie się, dzieci, zaćmienie kiedyś się skończy. Wtedy znowu urządzimy festyn. Wspaniały piknik.

Docisnął pedał gazu. Pozostawało jedno – po prostu jechać przed siebie. Jechać, nie okazywać trwogi, uspokajać syna i córkę, uśmiechać się, czekając w napięciu, kiedy wreszcie nastąpi koniec świata. Kiedy  kamienie w końcu uderzą w traktor i zamienią go w stertę zdruzgotanych blach, ich kości i mięśni. Kiedy spotka ich śmierć.

Znowu dostrzegł grupę czarnych sylwet, niewrażliwych na uderzenia głazów, jednym susem przekraczających pęknięcia gruntu. Widok zjaw spowodował, że zadał ostatnie pytanie, chociaż wiedział, że nie powinien go wypowiadać:

– Czemu właśnie my? Dlaczego wszystko zaczęło się tutaj?

– My się nie liczymy – z trudem wystękała Dagny. – Gdzieś musiał nastąpić koniec wszystkiego, i ktoś wybrał naszą kotlinę.

Ognistoruda czerwień fryzury młodej kobiety dziwnie zetlała, jakby nagle posiwiała.

Sven nie chciał patrzeć, jak wyglądają teraz dzieci. Nie mógł.

Słyszał rozpaczliwe łkanie Dagny, przerywające z trudem wypowiadane słowa modlitwy, ale nie odwracał głowy.

I tak niebawem nadejdzie nieuchronny kres ich życia.

 

***

 

– Świetny film, ale nie dla naszych szkrabów. – Młody mężczyzna szeroko rozłożył ramiona. Miał na imię Sven. – W kilku miejscach wbiło mnie w fotel. Twierdzą, że reżyser, ten Olaf Tryggvason, jest świrem, jakich mało. Doznał jakiejś religijnej iluminacji i zapowiada koniec świata. Po prosu pojeb, ale znakomity artysta.  

Roześmiał się rubasznie.

– Nie on jeden – dodał po chwili. – Kupa ludzi ma podobnego zajoba. Opętańcy… Chyba rozpiera ich dobrobyt.

Sven od kilkunastu lat prowadził sporą farmę, położoną u podnóża gór, okalających miasteczko. Bardzo dobrze mu szło.

– Nakręcił jednak coś wspaniałego – kontynuował, kiwając głową. – Tylko po co ględzi, że przeżywamy początek końca?

Pogardliwie wzruszył ramionami.  

Od paru miesięcy cyklicznie powtarzały się kataklizmy. W Azji seria tsunami zmiotła wiele przybrzeżnych miast, a tornada obróciły w ruiny liczne miejscowości w obu Amerykach. Powodzie już spowszedniały, podobnie jak erupcje wulkanów, od dawna uznawanych za wygasłe. Kilkanaście jednak obudziło się ze snu, potokami lawy niszcząc pobliskie miasteczka i wsie.

Wtedy narodził się ruch Strażników Końca Świata, którego członkowie wieszczyli nadejście apokalipsy. Skupił rzesze ludzi, w tym wielu intelektualistów i znanych twórców. Tryggvason stał się najważniejszym prorokiem nowej religii. Dowodził, że wszystkie znaki wskazują, iż nieuchronnie nadchodzi zagłada ludzkości.

Wielki twórca twierdził, że dotychczasowe zdarzenia stanowią preludium zbliżającego się dnia sądu ostatecznego. Zostanie wybrane miejsce, w którym on się rozpocznie, ogarnie cały świat – i nie ustanie, do chwili, gdy ziemski glob zmieni się w drobinę prochu.

Nadejdzie Dzień Gniewu – wszystkie periodyki Strażników Końca Świata pisały te wyrazy dużymi literami.

Sala multipleksu szybko pustoszała. Widzowie wychodzili w milczeniu. Tylko jedna grupka żywo o czymś dyskutowała.

– Też nie żałuję, żeśmy się tu wybrali. – Dagny poprawiła płomieniście rudą fryzurę. – Dla dzieciaków zdecydowanie za ponure. Liz wystraszyłaby się i nie spała przez kilka nocy.

Samochód Dagny stał zaledwie kilkanaście kroków od wyjścia.

– Prowadź, sprawdzę listę zakupów. – Ekran telefonu komórkowego migotał, gdy kobieta przesuwała palce. – Opiekunkę najęłam aż do wieczora. Rozejrzyjmy się po marketach.

– Jednego tylko nie zrozumiałem. – Młody farmer pokręcił głową. – Kim były te czarne zjawy? Gdy je zobaczyłem, dostałem gęsiej skórki. Ty pewnie wiesz…

Nagle chrząknął, jakby zorientował się, że strzelił gafę. Uśmiechnął się przepraszająco.

– Tak. – Twarz żony Svena spochmurniała. – Zaraz ci powiem.  

Dagny była jedynym dzieckiem pastora. Gdy się urodziła, ojciec miał już za sobą szmat życia. Szybko straciła matkę, która zginęła w wypadku. Jedenaście lat później rodziciel dowiedział się, że jest śmiertelnie chory. Wtedy zaczął uczyć córeczkę tego, co uważał za najcenniejsze – przekazów ewangelicznych. Zbliżający się zgon  spowodował, że często wracał do Księgi Apokalipsy. Aż do znudzenia o niej opowiadał – i bez przerwy sprawdzał wiedzę córki.  

– Zmierzali na miejsce ostatecznej bitwy Słowa Bożego i Bestii – wyjaśniła krótko. Przez twarz przebiegł skurcz. Może przypomniała sobie coś, co pragnęła wyrzucić z pamięci. – Wiele przedtem musi się wydarzyć, a film opowiadał jednak o czymś innym.

Znowu zajęła się studiowaniem zapisów na wyświetlaczu.

Nagle strzeliła palcami. Niespodziewanie uśmiechnęła się.  

– Pamiętasz, że za dwa dni przeżyjemy zaćmienie Słońca? – Z namysłem otarła czubek kształtnego noska. – Moglibyśmy wtedy urządzić sobie piknik. Planowałeś zebranie słomy w naszej kotlinie. Potem poświętujemy, aż do wieczora  – ciągnęła z entuzjazmem. – Przygotuję ucztę Lukullusa! I zagrasz w badmintona z Larsem. Bardzo tego pragnie.

Sven zastanawiał się tylko kilka sekund.

– Czemu nie? – stwierdził z uśmiechem. – Wspaniały pomysł! Podobnie było na tym filmie. Natchnął cię?

Kobieta pogardliwie wzruszyła ramionami.

– Teraz sądzę, że jednak oglądaliśmy sprawnie nakręconą tandetę – rzuciła. – Granie na emocjach, mnóstwo widzów, potężne zyski… Lepiej myślmy o naszym prywatnym festynie.

Już studiowała adresy stałych dostawców mięsa i wędlin. Niespodziewanie pokręciła głową.

– O jednym zapomniałam – stwierdziła ze skruchą. – Kupiłam niedawno przyciemnione płytki. Brakuje jednej. Wypadło mi z głowy, że mamy ich za mało.  

Sven zwolnił i zakręcił kierownicą. Zawracali. 

– Nie przejmuj się. Nabędę coś, co świetnie sprawdzi się podczas naszego festynu – stwierdził. – Od dzieciństwa pragnąłem posiadać okulary spawalnicze – kontynuował. – Odpuszczałem, bo nie były  potrzebne. Teraz się przydadzą.

Gdy wjechał w ulicę wiodącą do domu towarowego, coś nagle przyszło mu do głowy. Dziwna i niepokojąca myśl.

Postępowali tak samo, jak bohaterowie niedawno oglądanego filmu. Tak, jakby byli ich odpowiednikami. Żywymi kopiami.

– Przypadkowa zbieżność – mruknął pod nosem. – To nie jest profetyczne dzieło…

Głośno wypowiedział myśl, zajmującą teraz jego umysł.

Zdaje się, że Dagny zastanawiała się na tym samym, bo dobrze pojęła uczucia męża.

– Oczywiście, że tak. – Śmiesznie zmarszczyła kształtny nosek. – Nie damy się nastraszyć tym bęcwałom i nie będziemy siedzieć w domu cicho jak myszy pod miotłą. Niech pojeby się biczują, jeżeli chcą, my urządzimy sobie wspaniałe święto! Tak naprawdę interesuje mnie – ciągnęła – ileż szmalu zgarnęli główni prorocy tego ruchu? Myślę, że niemało.

Pogardliwie prychnęła i powróciła do studiowania listy dostawców.

W głębi duszy Svena nadal tlił się jednak płomyk niepokoju. Zagasił go, ironicznie uśmiechając się pod nosem.

Dagny miała rację – kilku spryciarzom po prostu szło o nabicie sobie kabzy, zyskanie sławy, profitów, widzów ich nowych dzieł ekranowych. Podsycali lęk wielu ludzi i bez skrupułów go wykorzystywali.

Teraz wiedział jedno – rodzinę czekało wspaniałe popołudnie i wyśmienite jedzenie. Przeżyją coś, co urozmaici jednostajną powszedniość kolejnych dni.

Już cieszył się z nadchodzącego pikniku.

 

***

 

Olaf Tryggvason pociągnął kolejny łyk wina. Jego ulubiona madera, tak jak zwykle, smakowała wspaniale. Produkowano ją w małej, hiszpańskiej winnicy w okolicach Jerez. Olaf nigdy o niej nie słyszał, do czasu, gdy właściciel nie doznał iluminacji i nie przystąpił do ruchu Strażników Końca Świata. Teraz regularnie przesyłał swojemu duchowemu przewodnikowi skrzynki najlepszych wyrobów.

– Skosztujesz, Gabrielu? – zapytał gościa. Ten, jak zwykle, zjawił się niespodziewanie. – Znakomite!

– Oczywiście, że tak. Z przyjemnością – odpowiedział przybysz.

Miał pięknie brzmiący głos. Zdawało się, że w wypowiadanych słowach brzmi majestatyczna melodia. – Pamiętasz cud w Kanie Galilejskiej? Stwórca uświęcił wtedy wino. Zapomnieliście o tym… O wszystkim zapomnieliście. Staliście się sługami szatana.

Szczupła, uduchowiona twarz Gabriela, okolona gęstwą loków o pięknej barwie pszenicznej żółci przyciągała wzrok. Wyglądał bardzo młodzieńczo, mocno przypominając wysokiego niedorostka, chudego jak tyka, jednak o muskularnym ciele, właśnie przekraczającego próg dorosłości. 

– Coś wiesz o ostatecznej decyzji? Zapadła? – cicho zapytał Olaf. – Ten dzień… nadchodzi?

– Niebawem się przekonasz. Ty i inni – sucho rzucił przybysz. – Niebawem… Przygotowujemy się do decydującego starcia. Istnienie ludzkości nieodwracalnie się kończy.

Przez chwilę obaj milczeli. Gabriel obracał w palcach kieliszek. Pociągnął kolejny łyk.

– Czemu tak postanowił? – cicho zapytał Olaf. – Przecież jest bezbrzeżnie miłosierny…

– On już okazał wam łaskę, wstrzymując nadejście Dnia Gniewu – sucho odpowiedział przybysz. – Okazał, chociaż o tym nie wiecie… Czemu nadejdzie koniec wszystkiego? Ma was dość. Zawiedliście jego nadzieje swoją pychą i głupotą. Staliście się diabelskim pomiotem. Bydlęcą mierzwą.

Głos Gabriela nabrał mocy.

– Czeka nas wielka i decydująca próba, ostateczna bitwa siły słowa bożego z mocami ciemności. Wybierzemy miejsce, w którym ją zaczniemy. Miejsce początku Dnia Gniewu… Nie lękaj się,  przecież wiesz, że ufni w łaskę Pana, żyjący według jego wskazań ocaleją. Pozostali sczezną niczym robaki, rozdeptane butem.

Olaf w skupieniu przyglądał się gościowi. Gabriel ostatnio odwiedzał go często. Od paru tygodni panowała upalna pogoda i przybysz dostosował do niej lekkie i przewiewne ubranie – włożył sandały, krótkie spodnie, marynarkę z rękawami do łokci i koszulkę, ozdobioną przyciągającym wzrok nadrukiem. Przedstawiał uskrzydloną postać z wzniesionym płomienistym mieczem, z uduchowioną twarzą, okoloną grzywą złocistych włosów.

Olaf zrozumiał, że przedstawia Gabriela.

Przybysz niespodziewanie uśmiechnął się.

– Odrobina próżności… – zauważył, widząc wyraz twarzy gospodarza. – Gdy zjawiam się tutaj, dopadają mnie ludzkie słabostki, jednak nie mają one znaczenia. Olafie, pracuj, ile masz tylko sił!

Głos Gabriela stwardniał.

– Wykonujesz wielkie dzieło, ocalisz tych, którzy ci zawierzą i przemienią się duchowo. Pamiętaj o tym i nie ustawaj w swoich wysiłkach. A teraz żegnaj. Jeszcze raz się spotkamy, w Dniu Gniewu.

Dopił resztę wina i wyszedł.

Posadzka nie niosła odgłosu jego kroków. Poruszał się jak jasny cień.

 

***

 

Tryggvason przeglądał świeżo dostarczony scenariusz, kontynuację ostatniego jego filmu. Nie mógł się skupić, chociaż bardzo tego pragnął. Nie potrafił. Po południu czekała go kolejna wizyta u psychiatry. Panicznie się jej bał. Potem nastąpi zapowiedziana wcześniej seria badań i pewnie długotrwała obserwacja w klinice.

Lekarz zdiagnozował u Olafa pogłębiającą się schizofrenię. Twierdził z przekonaniem, że jego pacjent posiada alter ego, zawłaszczające jego umysł.

Właśnie ta konstatacja budziła przerażenie Tryggvasona. Często budził się nocą, zlany potem, i pełen trwogi pytał sam siebie, czy Gabriel nie jest drugą częścią jego duszy? Wytworem chorej wyobraźni? Czy potężny ruch, w którego stworzenie włożył tyle trudu, nie jest efemerydą bez znaczenia, rojeniem chorego mózgu, pożywką dla ludzi, łaknących odmiany życia? Czy Dzień Gniewu nie jest wymysłem jego drugiego ja, głupstwem, niewartym nawet chwili uwagi?

Olaf odsuwał od siebie te myśli i coraz zacieklej szerzył przestrogi przed nadchodzącym wielkimi krokami ostatecznym rozstrzygnięciem.

Na stole pozostał pusty kieliszek Gabriela. Ręcznie rżnięty kryształ, z którego go wykonano, ciągle lśnił krwistą czerwienią.

Wielki reżyser uśmiechnął się z ulgą.

Otrzymał bezsłowną odpowiedź od niedawnego gościa. Widomy, namacalny znak.

Zdjął ze ściany gruby kańczug. Czekała go praca przy scenariuszu, ale nie należało zapominać o umartwianiu się w oczekiwaniu na Dzień Gniewu.

Plecy Olafa spłynęły strużkami krwi.

 

***

 

Dojeżdżali do farmy. Dagny oglądała nabytek męża – okulary spawalnicze. Założyła je na oczy.

– Rzeczywiście, można spokojnie patrzeć na Słońce – zauważyła z uznaniem. – Wygodne, bo ręce są wolne.

Samochód skręcił w wąską smołówkę, wiodącą do bramy.

– Angielski wyrób, żadna tam azjatycka podróbka. – Sven z powagą pokiwał głową. – Jako chłopak strasznie pragnąłem je posiadać.  

Mówił tak, jakby z czegoś się zwierzał.

– Stryj prowadził kuźnię, ostatnią w okolicy. Często spawał, i w takich okularach wyglądał jak demon ognia. Chciałem być taki jak on, tak się prezentować. Chłopięce marzenia…  

Roześmiał się.  

– Ciekawe, co powie Lars, jak mnie w nich zobaczy – kontynuował. – Może pomyśli, że też jestem demonem ognia? 

Synek nosił imię Lars.

Za szybami przesuwał się emanujący spokojem krajobraz z wyraźnie rysującym się pasmem wyniosłych szczytów.  

Lars i Liz już biegli na powitanie. Córeczka tuliła do piersi lalkę. Coś do niej mówiła i głaskała po włosach.

Dagny osądziła, że dziewczynka zaraz opowie zajmującą historię o fochach ukochanej podopiecznej.

Kątem oka młody farmer dostrzegł coś dziwnego na linii widnokręgu – kilkanaście sylwet, szparko zmierzających przed siebie.

Potrząsnął głową i wytężył wzrok. Już nic nie zobaczył.

Może ten dziwny omam wzrokowy spowodował, że Sven zadał jeszcze jedno pytanie:

– Jaki tytuł miał ten film? Zapomniałem… – wyznał ze skruchą. – Na pewno Lars o to zapyta.

– „Początek końca” – krótko odpowiedziała Dagny. Nakładała szminkę na usta. – Ale tego reżysera naprawdę nieźle opętało. Akurat u nas początek końca świata? Ależ bzdura!

Z politowaniem pokiwała głową.

 

***

 

Nie zwrócili uwagi na to, że nieboskłon bez jednej chmurki nagle przeszyła seria błyskawic. Tak odległych, że nie usłyszeli grzmotów.

Nie dostrzegli, że u wejścia do kotliny pojawiły się nowe sylwetki, wysokie i potężne jak stuletnie dęby. Jasne, przezroczyste, ale dobrze widoczne. W tej niematerialności były podobne do ludzi, a jednak zupełnie inne, potężniejsze, świecące blaskiem.

Rozglądały się uważnie, jakby badały ten cichy, górski zakątek, jakby wybierały jakieś miejsce.

Jedna z nich powoli pokiwała głową. Ta szczupła postać górowała nad pozostałymi i wydawało się, że im przewodzi. Kształtną głowę okalały gęste włosy o przyciągającej wzrok złocistej barwie, a twarz promieniowała czymś, co można byłoby określić duchowością.

Zjawa gestem dzierżącej płomienisty miecz ręki wskazała kierunek.

Niematerialne istoty uformowały długą kolumnę, a potem ruszyły przed siebie. Pojawiali się nowi przybysze. Płynęli już falami, w sobie tylko znanym celu.

W tym milczącym, pośpiesznym marszu przypominały hufiec wojska, dążący na pole decydującej, ostatecznej bitwy.  

 

16 sierpnia 2017 r.  Roger Redeye

 

Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie, przedstawiające jedną z pięknych dolin Schwarzwaldu.

Źródło ilustracji → https://pxhere.com/sv/photo/1248248

Koniec

Komentarze

Ech, Rogerze… Pomysł jest całkiem interesujący, ale moim zdaniem trochę go skopałeś. Przede wszystkim przegadaniem – opowiadanie dałoby się skrócić o połowę, a może więcej i tylko by na tym zyskało: tempo i dramaturgia nie byłyby tak rozmyte. Zresztą, wspomniałeś w przedmowie, że to rozrośnięty drabble. Moim zdaniem, mimo wszystko, powinno skończyć się na szorcie.

Początek z jednej strony nastrojowy, z drugiej nudny. Często powtarzasz te same informacje i choć układasz naprawdę piękne zdania, stosujesz urozmaicone słownictwo (co się oczywiście ceni!), to jednak niszczysz to, co najważniejsze, czyli trwogę tej rodzinki. Nie pomagają też dialogi – często dziwaczne. Szczególnie ta dziewczynka, przesadnie martwiąca się o dżdżownice, czy sposób w jaki mówi syn.

Naturalnie, można to zwalić na reżysera ;) Ale później też jest dziwnie – dlaczego Sven zorientował się, że film odzwierciedla ich własne życie dopiero, gdy zechciał kupić okulary spawalnicze? Nie przekonały go już imiona? ;)

Wątek religijny trochę mi przeszkadzał, bo Count takich nie lubi, ale to już zupełnie kwestia gustu. Sam zamysł na reżysera, z którym spotykał się anioł i który niejako zapowiedział koniec świata – przedni. Fajnie, że mieli go za wariata, a bohaterowie pooglądali swój koniec na ekranie i zaczęli postępować w myśl wizji. To jest niezłe, ale właśnie – za dużo znaków, Rogerze! :/

Wykonanie dobre, choć troszkę szwankuje. Zwróć uwagę na podwójne spację, bo trochę ich tam jest. Ja wyszczególniłem Ci tylko kilka takich przypadków.

 

Tyle ode mnie, na koniec lista:

Jeszcze sporo czasu dzieliło go od wyczekiwanego, podniecającego  umysł zdarzenia.

Podwójna spacja

On  jednak został.

A tu… potrójna spacja ;D

Kochał pracę na roli – i sowite unijne dotacje, regularnie zasilające jego kieszeń.

Po co ten myślnik przed “i”? Ja bym usunął.

Zapewne te szeroko komentowane w mediach zakłócenia pola grawitacyjnego spowodowały nagłą migrację  robaków, skłaniając je do opiszczenia kotliny.

Literówka

Sadziły długimi susami, jakby instynktownie wyczuwając, że to rozległe pole stanie się niebawem areną czegoś, co śmiertelnie ich przerażało.

Może “przerazi”? Tym “stanie się” zacząłeś odnosić się do przyszłości…

Zuchowato naciągnął na czoło klubową czapeczkę Realu Madryt.

Co znaczy zuchowato? :O

– Spieprzajmy stąd! Uciekamy!  – wrzasnął, biegnąc do ciągnika.  Zerwał okulary i prasnął nimi w ziemię. – Wrócimy do domu traktorem, jest pewniejszy!

Podwójne spacje

\– Pamiętasz, że za dwa dni przeżyjemy zaćmienie Słońca?

Ukośnik się wkradł ;)

Kochała je[-,] prawie tak wielką miłością, jak swoje lalki.

Często spawał[-,] i w takich okularach wyglądał jak demon ognia.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Mam podobne zarzuty jak Count – trochę mi się ten tekst dłużył. Dziwne, że widzowie nie zorientowali się, jak bardzo naśladują bohaterów filmu, nie próbowali się wyłamać.

Sztuczka z filmem nieco mnie rozczarowała – w połowie tekstu zorientowałam się, że to nawet nie sen protagonisty, tylko historyjka wyświetlana w kinie.

Dlaczego reżyser pyta Gabriela o termin końca świata i decyzję? Skoro już nakręcił film, wiernie opisujący szczegóły, przywiązany do tak rzadkiego zjawiska, jak zaćmienie Słońca oglądane z określonego regionu Ziemi, to już od dłuższego czasu powinien wszystko wiedzieć.

Miałam wątpliwości co do czasu akcji – rżysko sugeruje koniec lata, ale nie dziwiący nikogo skwar (w okolicy kręgu polarnego) – raczej jego pełnię. Plany robienia czegokolwiek długo w noc nie ułatwiają.

Babska logika rządzi!

Chyba nawet pamiętam drabble, którego rozwinąłeś w powyższy tekst. Ogólnie zarzuty, mam podobnie jak Count i Finkla. Sam pomysł i wykonanie jest dobre, jednak odrobinę za bardzo przegadane. Skrócenie wyszłoby na dobre, choć muszę przyznać, że świetnie budujesz zdania. Praktycznie nie ma powtórzeń, przez tekst się płynie.

Czytało się dobrze, gratuluję publikacji w Okolicy Strachu :)

Niespodziewanie potężna, pazurzasta błyskawica przeorała firmament. Grzmot dobiegł po parunastu minutach… 

To by oznaczało, że grom uderzył w odległości ponad dwustu kilometrów. Myślę, że chodziło o sekundy. 

W tym miejscu – i w wielu innych – kłębiły się glisty i robaki. 

Słowo glista zostało użyte zapewne po to, by podkreślić pewną obrzydliwość zjawiska. Ale glista to coś innego niż dżdżownica i nie żyje w ziemi. 

I to właściwie tyle, gdyż nie bardzo umiem podjąć się konstruktywnej krytyki. Bo tekst, jak to u ciebie, napisany jest dobrze i porządnie. Ale nie zachwycił, nie poruszył, ba, nie wywołał kompletnie żadnych emocji. Zarówno pomysł, jak i losy bohaterów spowodowało jeno wzruszenie ramion. I nie wiem dlaczego, bo tekst właściwie posiada wszystko, co potrzebne i choćbym bardzo chciał, nie potrafię się konkretnie do niczego przyczepić. Cóż, może po prostu do mnie nie trafił. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Mam wrażenie, że w typowy dla siebie sposób skupiłeś się na budowaniu efektownych zdań i równie misternych opisów, pozwalając słowom aby płynęły. I słowa popłynęły dość leniwie i całkiem nieśpiesznie, skutkiem czego opowiadanie zdało mi się nieco przegadane i lekko nużące.

Przeszkadzało mi kilkakrotne powtórzenie, że Swen, tak na filmie, jak i w rzeczywistości, jest młodym farmerem, bo to chyba dość zrozumiałe, że w czasie trwania opowieści nie zdążył się zestarzeć.

Opis końca świata zupełnie mnie nie poruszył, być może dlatego, że ostatnio mieliśmy urodzaj ciekawych opowiadań z podobnym zakończeniem.

 

pa­zu­rza­sta bły­ska­wi­ca prze­ora­ła fir­ma­ment. Grzmot do­biegł po pa­ru­na­stu mi­nu­tach… –> Czy na pewno od błyskawicy do grzmotu minęło paręnaście minut?

 

Spo­dzie­wa­li sie tego… –> Literówka.

 

Lars westchnął, jednak zmilczał. Niczego nie pojmował. Miał tylko jedno pragnienie – schronić się w domu. I kołaczącą się w głębi duszy nadzieję, że świat powróci do normalności. Skończy się ta dziwaczna anomalia natury. Obetrą pot z czół, uśmiechną się, a on wezwie ekipę do usuwania zniszczeń. –> Chyba Swen.

 

Kątem oka młody far­mer do­strzegł coś dziw­ne­go na lini wid­no­krę­gu… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak to u Ciebie bywa – wszystko dzieje się nie spiesznie. Bohaterowie zdążyli zjeść kiełbaski, a mnie naszedł głód ;)

Pomysł na opowiadanie całkiem ciekawy, zwłaszcza motyw z tymi filmami dyktowanymi “z góry”. Pierwsze sceny biły mnie trochę zbytnim kreowaniem atmosfery “jak ze snu”, przez co ujawnienie, że są faktycznie filmem, nie było zaskoczeniem.

Natomiast powiem szczerze, że nie ruszył mnie tutaj żaden bohater. Swen i jego rodzina byli dla mnie strasznie standardowi i mdli – ot, taka idealna rodzina. Reżyser miał szansę, ale nie zdążył zadomowić się w mojej świadomości, jak bohaterowie Reduty czy Dymu, ale tekst skończył się, nim do tego doszło.

Podsumowując: dobry tekst pełen barwnych szczegółów. Czyta się przyjemnie, ale szczególnych wrażeń po sobie nie zostawia.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za komentarze i liczne odwiedziny. Jakieś dwie literówki chyba się ostały, poprawię.

To miała być – i jest – opowieść o zwykłej rodzinie, w sumie zamożnej, zyjącej spokojnie, zajmującej się sobą i swoimi sprawami. Takich rodzin jest bardzo wiele, i bardzo dobrze. A ruch Strażników Końca Świata też nie byłby niczym nadzwyczajnym. Były już takie i pewnie jeszcze będą. Tylko okoliczności okazują się jednak nie takie znowu zwyczajne.

Każdy ma swój styl, jedni autorzy formułują zdanie tak, inni inaczej. Dla mnie półpauza w szyku zdania oznacza pauzę, zaznaczenie, że to – o jeszcze to.

Dzięki za kliknięcia.

Pozdrówka.

Chyba rzeczywiście lepiej radzisz sobi z shortami. Ale to opowiadanie i tak mi się podobało.

Najwieksze wrażenie robią tajemniczej postacie. Zręcznie opisane wrywają się w pamięć. Dość malownicza wizja. Jednak motyw filmu i życia wg mnie nie odniósł zamierzonego efektu. Bohaterowie świadomie postępują wg scenariusza. Tłumaczę sobie, że to proste osoby, które nie zastanawiają nad takimi rzeczami. Ale bez przesady. Ciekawie oddałeś postać reżysera. Nie jest standardowym obłąkanym, który bez zająknięcia wierzy w swoje mesjaństwo. Jego rozterki są autentyczne. 

Technicznie jest dobrze. Masz fajny styl i miło się czytało.

Opowiadanie zasługuje na klika, więc zmierzam w stronę odpowiedniego wątku i pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Dzięki za komentarz. Z tekstu jasno wynika, że bohaterowie traktują film po prostu jako ciekawy i poruszający kinowy obraz, chociaż później Dagny zmienia zdanie. Bohaterowie filmu są do nich podobni, ale to się zdarza, a Sven i Dagny zdają sobie sprawę, że są dość typowi – syci, zadowoleni z życia i siebie. Bardzo naturalnie wpadają na pomysł, żeby też zrobić sobie taki własnie piknik. Całkowite zaćmienie Słońca nie zdarza się tak często… Tylko że później okazuje się, że sprawa nie jest taka prosta, ale oni o tym nie wiedzą, a Ruch Strażników Końca Świata traktują jako ruch pomyleńców, których rozpiera dobrobyt. 

Tyle. Dzięki za kliknięcie.

Pozdrawiam.

PS. Ukośnik usunięty, podobnie jak część zbędnych spacji. Resztę poprawię później. Chyba edytor jednak trochę rozstrzeliwuje tekst. Przecinki zostają.

Mam wrażenie, że bardzo dużo dżdżownic było w tej historii ;)

Nie bardzo rozumiem postępowanie bohaterów. Oglądają film, który pokazuje rodzinę podobną do nich, nawet mają takie same imiona, planują to samo i w ogóle nie są zaniepokojeni? Ja bym się co najmniej poczuła nieswojo. I nie pojechałabym za dwa dni w miejsce kataklizmu.

Wszystko dzieje się tak niespiesznie, że nie czuć zagrożenia.

Ale czytało mi się bardzo dobrze :)

 

Przynoszę radość :)

Anet – dzięki za odwiedziny. Dla mnie i dla redakcji “Okolicy Strachu” było jasne, czemu Sxen i Dagny tak postępują. Ale rzeczywiście, możliwe, że ten motyw został zbyt słabo zaakcentowany.

Dopisałem więc kilka zdań na zakończenie rozdziału, poprzedzającego pojawienie się Olafa. Teraz z tekstu jednoznacznie wynika, czemu bohaterowie nie przejmują się zbieżnością zdarzeń filmowych i dziejących się realnie i mają je gdzieś. 

A Apokalipsa nie dzieje się w ciągu kilku sekund, przynajmniej tak mówi Księga Apokalipsy. Z tego właśnie powodu tekst jest taki, a nie inny. Apokalipsa kiedyś się zaczyna i długo trwa, a opowiadanie mówi o jej początku. Mi nie chodziło o stopniowanie napięcia, tylko o opisanie pewnego zdarzenia, możliwego do zaistnienia.

Pozdrówka.

Hmm, chyba już wszystko zostało powiedziane… Podzielam zdanie wiekszości czytelników, tekst przyjemny, pomysł ciekawy, ale trochę się dłużyło. No i oczywiście dołączam się do szeregu pytań: czemu? Czemu rodzinka pojechała na polanę?

Na plus zgrabne opisy, szczególnie te na początku. Nie musiałeś nawet wstawiać zdjęcia, bo słowa oddały to, co trzeba.

A postać reżysera – bardzo ciekawa. Tego się nie spodziewałem. Komunikat dla ludzi od anioła, który przegonił z ciała reżysera jego osobowość. Tym bardziej przypadło mi to do gustu, że koleś myślał, że cierpi na schizofrenię.

 

Liz każde stworzenie, nawet muchy i chrabąszcze, nazywała zwierzaczkami. Kochała je, prawie tak wielką miłością, jak swoje lalki.

Cała czwórka w skupieniu oddawała się przyjemności jedzenia gorących kawałków wołowiny i pięknie spieczonych kiełbasek. Nawet Liz, która przerwała dłubaninę w ziemi.

Małą Liz trzeba szybciutko uświadomić, z czego robi się kiełbaski ;)

wygląda na to, że lepiej jest piec na ruszcie kaszankę, przynajmniej w Polsce. Coś w tym jest.

Jeżeli stosuje się opisy przyrody, a ja stosuję, w sposób naturalny akcja spowalnia. Ale ja tak lubię pisać, bo wtedy, jak mi się wydaje, opowieść jest kompletna. Mamy fabułę i opis miejsca czy też miejsc akcji. Jednakże nie wszyscy czytelnicy lubią taki sposób narracji. 

A czemu pojechali do kotliny – wyjaśniłem, i po dodaniu kilku zdań chyba dość jednoznacznie. Zdaje się, że po prostu mieli cały ten ruch gdzieś, wpadli na podobny pomysł – czemu go nie zrealizować? W końcu całkowite zaćmienia Słońca nie zdarza się tak często. Teraz sądzę, że jeszcze powinienem napisać jedno, dwa zdania, że Dagny robiła komórką zdjęcia.

Ilustracja naprawdę jest klimatyczna, wspaniała dolina, a ja lubię wklejać jakąś konweniującą z opowieścią grafikę.

Myślę, że w sumie tekst ci się podobał. 

Dzięki za komentarz. Pozdrawiam.

Przeczytane. Pisząc prawdę, moim zdaniem, miałeś już lepsze opowiadania. Motyw końca światainicjowanego przez istoty boskie jest zdarty jak podeszwy butów listonosza. Niektóre opisy niezłe. Natomiast brakuje tu atmosfery podobnej do klimatu opowiadania pt. “Tremo i obraz”. Pozdrawiam.

Nie wydaje mi się, żeby motyw był zdarty – nie  w tym  ujęciu, na co kilku komentatorów zwrócił uwagę. Pewnie z tego powodu redakcja “Okolicy Strachu” wydrukowała tekst. 

Dzięki za komentarz. 

Pozdrówka.

Rosnące powoli napięcie, osadzenie historii we współczesności – namacalnej przez opisy i kilka prostych wyrazów-skojarzeń – spowodowało że opowiadanie jest świetne. Historia przedstawiona jest z konkretnej, nieogólnej perspektywy (przeciwnie do większości filmów i znanych mi książek, nie ma tu tzw. szerokiego ujęcia – dopiero przy końcu wspominasz, raczej żeby uzupełnić historię, o twórcy nowej religii [swoją drogą, ciekawe zagranie chorobą psychiczną] , gdzieś padają wzmianki o prasie). Wszystko jest zamknięte w kole dziejów. Świetne!

F.S

  – dzięki za tak wysoką ocenę tekstu. To prawda, opowiadanie osadzone jest w współczesnych realiach, i to konkretnych, a także prawdopodobnych, jeżeli idzie o zachowania ludzi. Olaf też nie jest wyjątkiem. Fabuła nie toczy się wszędzie i nigdzie, tylko tu i teraz. Zdaje się, że redakcja “Okolicy Strachu” miała podobne do twoich odczucia, bo wzięła tekst od ręki. Pozostali czytelnicy mogą mieć inne, to się często zdarza.

Sam pomysł uważam za ciekawy, i jestem zadowolony z przedstawienia postaci, zwłaszcza Olafa i Gabriela.

Dzięki za kliknięcie.

A oto link do ostatnio publikowanego tekstu → http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19694

Pozdrawiam serdecznie. Szczęśliwego Nowego Roku!

Jak zwykle u Ciebie świetnie napisane, rewelacyjne opisy , chyba nawet lepiej oddają klimat niż zdjęcie… Akcja rozwija się powoli, jednak ze zdania na zdanie czuć narastający niepokój. Życie i film. Sama czasem czuję się jakbym odgrywała czyjąś rolę i żyła nieswoim życiem. Ciekawa postać reżysera. Podsumowując mimo niespiesznej akcji jestem usatysfakcjonowana z lektury.

Pozdrawiam serdecznie :)

Dzięki za komentarz i ocenę tekstu. Sorry, ale chyba mi umknął.

Pozdrawiam.

Chyba były dwie recenzje tego numeru “Okolicy Strachu”. w którym opublikowano “Dzień Gniewu”. Przy okazji publikacji opowiadania na innym portalu przypomniała mi się druga, chyba interesująca. 

Oto link → http://grabarz.net/okolica-strachu-numer-7-32017/

Pozdrówka.

Nowa Fantastyka