- Opowiadanie: CountPrimagen - Na dnie twoich oczu zamieszkał szeptulec

Na dnie twoich oczu zamieszkał szeptulec

Na początek chciałbym ostrzec – ten horror nie jest może szczególnie przerażający, ale jest drastyczny. Może nawet bardzo drastyczny. I dlatego odradzam lekturę wrażliwym osobom; nie chciałbym, by w waszych oczach zamieszkał szeptulec ;)

 

Samo opowiadanie jest w istocie historią alternatywną z miasteczka ogarniętego mgłą. Swojego czasu wpadłem na rozbudowany pomysł, okroiłem go na potrzeby konkursu i powstało “Zbrukane dnia blaskiem”. Idea nie dała jednak o sobie zapomnieć, więc wróciłem do niej i zrobiłem wszystko w zgodzie z pierwotnymi zamierzeniami, modyfikując przy okazji to pierwsze opowiadanie. Kto chciałby się zapoznać, niech łapie LINKA.

 

“Szeptulca” można też oczywiście czytać bez znajomości “Zbrukanego”, tak więc zapraszam każdego zainteresowanego!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Na dnie twoich oczu zamieszkał szeptulec

Eryk

 

Spocone ręce zaciskały się na krawędzi kołdry, a Eryk zadrżał przez sen. Gałki oczne tańczyły dziko pod powiekami, wskazując, że chłopak śni, jednak szeptane przezeń słowa – słowa pełne pasji i frustracji – zdawały się temu przeczyć. Wiatr za oknem targał gałęziami drzewa, odgrywając melodię na przykurzonej szybie. Zegar tykał, odliczając kolejne minuty koszmaru.

– Choroba… Kim ty jesteś? – Z ust Eryka wydarło się pytanie, choć wciąż zdawał się spać. – Czego chcesz?

Skryta za jego zamkniętymi powiekami istota nie odpowiedziała, tylko przeciągnęła się rozkosznie, prezentując pająkowate odnóża i pusty uśmiech, będący właściwie białą kreską na opalizującym konturze wśród czerni.

Kształt przesuwał się i migotał, tańczył przed jego oczami i przypominał o scenach, które Eryk starał się wyprzeć z pamięci. Okropnych, nieludzkich czynach. Kłamstwach. Plugastwach. Kociak Larry leżał w klatce i miauczał cicho, osłabiony.

(Gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała.)

– Przepadnij… – jęknął Eryk, wywołując jeszcze szerszy uśmiech tańczącego w ciemności szeptulca. Scena rozegrała się w przeszłości już nieraz i zawsze wyglądała tak samo.

(Toby żyła i się śmiała, toby z bólu nie płakała.)

Eryk sięga ręką pomiędzy kratkami i szczypie porośniętą futerkiem skórę. Czuje narastające podniecenie, a wzgórek jego spodenek zdaje się rosnąć w oczach. Ślina wypływa z rozchylonych ust, a uszu dobiega chrapanie schlanych rodziców.

(Gdyby kózka zakochana, skrzywdzić siebie dziś zechciała…)

– Nie… Nieprawda… – szepcze chłopak, jednak jego głos niknie wśród śpiewu wiatru nad Pejzażem.

Druga ręka wpełza pod spodenki i zaczyna się miarowo poruszać. Wzgórek rośnie, palce tej pierwszej szczypią coraz mocniej, dotkliwiej. Larry wije się bezradnie i piszczy. Eryk szczytuje, władza i siła właściciela buzują mu w żyłach, gorętsze niż krew. Zadane przez ojca ciosy – pasem i ręką – zdają się niejasnym wspomnieniem, właściwie ułudą.

(Do ciała przystawię świeczkę, w usta wsadzę zaś chusteczkę.)

– Kocham cię, Larry – w pełni świadomie mruczy chłopak. Wzwód nie daje mu spać, a obietnica rozkoszy prowadzi prosto do klatki, w której śpi już inny zwierzak. Tym razem spragniona „pierwsza ręka” uszczypnie w innym miejscu.

 

Irenka

 

Mgła snuła się po uliczkach Pejzażu, otulając zadbane trawniki, wysprzątane chodniki i pochylone nad nimi, powykręcane korony drzew. Swą lepką wilgocią chłonęła zimne światło latarni, trzymając miasteczko w uścisku kolejnej koszmarnej nocy.

Siwiejący mężczyzna, wtulając głowę w poduszkę, otworzył przerażone, podkrążone oczy i upewnił się – Irenka również nie spała. Zakrzywione palce wpijały się we wzdęty wczesną ciążą brzuch, a zaciśnięte kurczowo usta przypominały kreskę.

– Dziś twoja kolej, córciu – powiedział mężczyzna, wsłuchując się w agonalny skowyt z sypialni obok. Jakby go mordowali. Jakby łamali mu te drobne kości, wykręcali, kruszyli na miał…

– Która to już noc? – spytała retorycznie Irenka i schowała głowę pod poduszkę. – Nie chcę do niego iść.

– Rusz tę krowią dupę i uspokój smarka. – Krótki cios kolanem wylądował na brzuchu dziewczyny, Irenka zdusiła jęk. – Masz słuchać ojca.

– Dobrze, tato – wydusiła dziewczyna i, chcąc nie chcąc, wyszła spod kołdry. To twój pierdolony siostrzeniec, sam powinieneś go uspokajać, pomyślała, przechodząc do sąsiedniego pokoju.

Dziecko wiło się w pościeli, drapało drewniane szczebelki łóżeczka z taką siłą, że część połamanych paznokci broczyła krwią. Irenka rozpięła koszulę i wystawiła drobną, posiniaczoną pierś. Przymknęła oczy i cicho nucąc poczęła szarpać brodawki. Niemowlę zamarło, wpatrzone w nią beznamiętnym spojrzeniem.

(Dużo nas, dużo nas, do pieczenia chleba! Ciebie, brzydka świnko, już nam tu nie trzeba!)

Gdy poczuła wilgoć, pochyliła się nad łóżeczkiem i wyjęła zeń dziecko. Skatowany przez dziadka krzyż odezwał się bólem, lecz Irenka uśmiechnęła się tylko rozkosznie.

Dziecko przystawiło drobne usteczka i zacisnęło na piersi ostre, dopiero wyrzynające się ząbki. Pociekło mocniej. Irenka poczuła wilgoć również niżej, między nogami. Westchnęła.

(Lepiej nadstaw to co lepsze, niech nam tutaj służy… Co wyżej i co niżej, tatuaż w kształcie róży…)

Ząbki docierały coraz głębiej, paznokcie drapały coraz mocniej, a Irenka wciąż nuciła, złakniona ponad wszelką miarę. Spływająca po brzuchu krew kapała na dywan, malując obraz jej zepsucia.

 

Jeremiasz

 

Nim otworzył oczy, Jeremiasz wsłuchał się w dźwięki domu – dochodzące z sąsiedniego łóżka pojękiwanie siostry i grzmiące zza ściany chrapanie ojca. Zapewne dziś również wstanie koło południa i zagoni Aurelię do roboty, każde ze swych poleceń akcentując mocnym uderzeniem skórzanego pasa, zaś na swego syna w ogóle nie zwróci uwagi, jakby był trędowaty. Nieczysty.

Jeremiasz spojrzał na drobne ciało siostry, pokryte konstelacją ran i siniaków. Zwrócił uwagę na obnażony uszkodzony bark, na którym krew, teraz już zakrzepła, rozlała się niczym rozwijający płatki kwiat. Skrzywił się na widok sinych pręg, które pozostawiła metalowa klamra ojcowskiego pasa. Chłopakowi trudno było uwierzyć, że pomimo bólu Aurelia wciąż śpi. Z jej rozchylonych ust wydobywał się złowróżbny, niezrozumiały szept, a kajdanki dzwoniły lekko przy każdym ruchu zniewolonych rąk.

– Teraz już nie będziesz chciała mnie skrzywdzić – szepnął chłopak, wyciągając spod poduszki kluczyk. Uwolnił siostrę i, korzystając ze schowanych w skrytce medykamentów, opatrzył jej rany.

– Pośpij jeszcze i… bądź dzielna. – Pogłaskał Aurelię po głowie, po czym otworzył okno, wpuszczając do środka pasemka mlecznej mgły.

Przeszedł do łazienki, przyjrzał się swemu odbiciu i starannie zasłonił grzywką pusty oczodół. Zawsze, gdy weń spoglądał, przypominała mu się wykrzywiona w gniewie twarz ojca i ostry odłamek butelki w jego ręce. Gdy natomiast spoglądał w drugie oko, ożywały wszystkie koszmarne noce, których było więcej niż liści na drzewach.

Wyszedł z domu, uważając na leżącego u progu nieprzytomnego nastolatka. Jeremiasz upewnił się, czy chłopak nie jest jego znajomym, po czym przekroczył ciało z niewzruszonym wyrazem twarzy. W Pejzażu koszmary dręczyły sny dzieci właściwie od chwili poczęcia, ostatnio jednak zjawisko się nasiliło, a jawiący się za zamkniętymi powiekami szeptulec do swych plugawych słów dołączył obrazy.

Co dziwne, problem ominął samego Jeremiasza. Chłopak również śnił koszmary, a czasem zdawało mu się, że dostrzega szeptulca, jednak w parze z „widzeniami” nie szły czyny. Jeszcze nie zdarzyło się, by próbował zrobić coś leżącej po drugiej stronie pokoju Aurelii.

– Dzień dobry, pani Bernaś – przywitał sąsiadkę, otrzymując w zamian pełne podejrzliwości spojrzenie. Niczego innego nie oczekiwał, Pejzaż był zupełnie innym miastem niż jeszcze tydzień temu.

Na spokojnych uliczkach panowała pełna napięcia cisza, jakby wszystko wokół, natura ożywiona i nieożywiona, wstrzymało oddech w oczekiwaniu na to, co nadejdzie. Na trawnikach leżały dzieci. Te najmłodsze, które dopiero nauczyły się raczkować, być może umrą, starsze pewnie wstaną za kilka godzin i wrócą do swoich zajęć.

Zbliżała się dziewiąta, gdy Jeremiasz stanął na placu zabaw, pod wiekowym, rozłożystym wiązem, którego korona ginęła w zasnuwającym miasteczko mlecznobiałym oparze. Pokryty zgrubieniami i bliznami pień był jednak doskonale widoczny, a chłopak przejechał palcami po licznych, wyrytych w nim przez dzieciaki hasłach. Zignorował te najbardziej prymitywne i najdziwniejsze, jak: „twoja stara kisi ogórki pod pachami” czy: „najsztuczniejsza z małp”, wreszcie skupił uwagę na sentencji, która pojawiła się na pniu wraz z początkiem całego szaleństwa: NA DNIE TWOICH OCZU ZAMIESZKAŁ SZEPTULEC.

Wyryte nieznanym narzędziem słowa brzmiały przerażająco w swej ostateczności i to od nich Jeremiasz nazwał szepczącą istotę. Przynajmniej rozmowy z Aurelią uświadomiły go, że to szeptulec może być odpowiedzialny za wszystkie rozdzierające noc krzyki.

– Czy w takim razie powinienem ci dziękować, ojcze? – mruknął chłopak, dotykając pustej jamy po lewym oku. – Czy to tej pustce zawdzięczam zdrowe zmysły?

– Co-co mówisz? – Rozległ się głos za jego plecami, a śmiechy w piaskownicy ucichły. Jedno z bawiących się dzieci zaczęło płakać.

– Cześć, Fabian. – Rozbiegane oczy, drżące ręce i zajęcza warga były charakterystycznymi cechami chłopaka, choć ta ostatnia pojawiła się ledwie kilka lat temu, co w przypadku prawdziwej zajęczej wargi było ponoć niemożliwe. Jeremiasz wolał nie pytać o szczegóły; fakt faktem, że pojawiła się i z jej powodu część ludzi bała się Fabiana, część zaś nienawidziła. Pośrodku stał zaś on – chłopak z jednym okiem, jego jedyny przyjaciel.

– Chcia-chciałeś się ze mną zo-zobaczyć. O co chodzi? – Żuchwa Fabiana drgała, z ubytku w górnej wardze wykwitały bąbelki śliny. Jeszcze tydzień temu znajdował się tam ząb, wybity przez starsze dzieciaki ze szkoły.

– Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się z Aurelką… Ona cierpi, Fabian. Te koszmary, które miewa, to coś strasznego. „On” każe jej wychodzić nocą z łóżka, robić jakieś okropne rzeczy. A później przychodzi ranek i ze snu wpada prosto w łapy ojca…

– Nie-nie moja s-s-sprawa – wydusił Fabian, skrobiąc paznokciem po korze wiązu. Wyrył tam znaki, które wyglądały jak F+A, poniżej dodał nieporadne serduszko. Jeremiasz wzdrygnął się i odwrócił wzrok. Od dawna wiedział, że kumpel podkochuje się w jego siostrze, jednak… nie, nie może na to pozwolić. Czasami Fabian zdawał się być jeszcze bardziej niebezpieczny niż ojciec.

– Może i nie, ale chyba wpadłem na trop. Ty również widziałeś szeptulca, prawda? Dziwaczny, wijący się kontur, gdy zamykasz oczy… Czasem się pojawia, czasem nie, gdy jednak Aurelka zasypia, jego obecności zawsze towarzyszą słowa i obrazy.

– Chcia-chciał, żebym wyrwał jej paznokcie. Ma ta-takie długie, nie było to trudne. Poszłem więc po obcęgi i… i… jednak mama się obudziła, ledwie jeden zdołałem wyrwać. Te-ten dźwięk… Z niczym bym go nie po-pomylił…

Jeremiasz odruchowo odsunął się od Fabiana. Przymknął jedyne oko i skupił uwagę na panującej za zamkniętą powieką ciemności. Coś się poruszyło.

– On wciąż tam jest, towarzyszy nam każdego dnia – rzucił, widząc, że przyjaciel trochę się uspokoił i znów go słucha. – Pokazał Aurelce, hmm… Wizję, w której pojawił się wózek inwalidzki. Zaskoczyło mnie to, porozmawiałem więc z Erykiem i Irenką. Oboje mieli podobne „widzenia”, tyle że w ich przypadkach tymi przedmiotami były chusteczka i tatuaż w kształcie róży. Nie wiem, co o tym myśleć, ale stwierdziłem, że spytam również ciebie.

– Wi-wizja. – Fabian zadrżał i, jakby w namyśle, wysunął język przez przerwę w rozszczepionej wardze. – Tak. Coś się stało. Coś coś coś. Stało. Coś się stało.

– Wyduś to z siebie – warknął Jeremiasz, jednak bladość, która przyoblekła twarz Fabiana, mocno go zaniepokoiła. – Muszę wiedzieć, Fab.

– Dla Aurelki?

– Tak, dla Aurelki.

 

Fabian

 

Chlupot wody i rechot żab były tym, co od zawsze usypiało Fabiana. Wraz z mgłą dostawały się do pokoju chłopca przez uchylone okno i krzepiły go swą bezpieczną niezmiennością. Sprawiały, że kłopoty w szkole i na uliczkach Pejzażu zdawały się błahe. Dzięki nim Fabian wierzył, że przeminą, a on kiedyś odnajdzie swój zagubiony uśmiech.

Tej nocy jednak rechot żab do złudzenia przypominał zdławione krzyki, a Fabian wiedział, że należą do jego nienarodzonych braci. Wspominał brzuch mamy, z tygodnia na tydzień coraz większy i większy, a później równie wielką kałużę na podłodze w kuchni. Wrzaski rodziców, gdy wszedł w nią i mechanicznie zaczął wycierać ciecz, przypominającą rozbite jajko. Wiele rozbitych jajek…

(Misiu misiu, weź w swe łapki, misiu misiu, ten nóż gładki…)

Tym razem braciszkowie krzyczeli za oknem, a on nawet nie mógł ich wpuścić do środka – lepkie, zimne macki mgły otoczyły jego kończyny i gardło, paraliżując chłopca. Czując na czole zimny pot, przymknął oczy i wtedy szeptulec przeciągnął się, prezentując garnitur ostrych, spiłowanych zębów.

(Misiu misiu, pokaż kły, misiu misiu osusz łzy…)

Zaczął kiwać głową, a Fabian, przerażony i posłuszny, naśladował te ruchy. Kiwał i uderzał, aż spomiędzy rozkrwawionych ust wypadł kawałek zęba. Chłopak zagulgotał i kaszlnął, gdy krew ciepłym strumieniem zalała płuca.

(Wbijże tam i przetnij ten. Czy to jawa? Czy też sen?)

– Ten dom jest nawiedzony – szepnął ojciec Fabiana, mocniej przytulając się do żony. Wiedział, że stukoty potrwają jeszcze kilka godzin, jednak reszta nocy będzie już spokojna.

 

Jeremiasz

 

Otulająca Pejzaż mgła z mlecznej zrobiła się sina, a następnie czarna jak smoła, gdy skryte za nią słońce wreszcie zaszło. Nie zwracając uwagi na obserwujące go z gałęzi i latarni gawrony, Jeremiasz otworzył drzwi i wszedł do domu. Z salonu dobiegały dźwięki telewizora i chlupot napełnianego naczynia. Sądząc po hukach wystrzałów leciał jakiś western, więc ojciec zapewne pił brandy. Chłopak wszedł po schodach i wślizgnął się do pokoju, szczelnie zamykając za sobą drzwi.

– Cześć, Aurelka. Jak minął dzień?

Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i wzruszyła ramionami.

– Posprzątałam dom, zrobiłam obiad… Jakbyś miał ochotę, to w lodówce zostawiłam dla ciebie co nieco. A tatko pojechał odebrać poród, większość dnia go nie było i dopiero teraz odsapnął…

– Przecież ten mężczyzna jest pijany jak bela i zupełnie niegodny zaufania – rzucił Jeremiasz ze wstrętem. Wciąż z trudem przyjmował do wiadomości, że ów despotyczny, zdegenerowany człowiek z parteru był jedynym lekarzem w Pejzażu. I wyraźnie miał szatańskie szczęście, skoro przez tyle lat swej „służby” nie trafił za kratki.

– Od kiedy mama odeszła, to dzięki niemu mamy co jeść – rzuciła Aurelka pogodnym tonem i położyła się. – Ja pójdę już spać, braciszku. Jestem strasznie zmęczona…

Nie może być inaczej, pomyślał Jeremiasz, patrząc na jej podkrążone, wyblakłe oczy. Choć miała kilkanaście lat, wyglądała na kilkadziesiąt. Takie naprawdę wymęczone życiem kilkadziesiąt.

– Zapniesz mnie?

– Pewnie – mruknął chłopak, nakładając na przeguby siostry kajdanki. Kostki przywiązał do ramy łóżka mocnym sznurem i sprawdził, czy Aurelia ma trochę swobody. Wreszcie zgasił światło i klęknął przy niej. Złożywszy na czole delikatny pocałunek, mruknął:

– Bądź dzielna, to już nie potrwa długo. Nie wiem czym jest szeptulec, ale pozbędę się go raz na zawsze i ocalę twoje sny, siostrzyczko. A wtedy wywalimy ten sznur, kajdanki… I nie będziemy się więcej przejmować.

– Dziękuję, braciszku. – W głosie Aurelii rozbrzmiała wdzięczność. – Mój ty wrzeszczunie, hehehe. I proszę… Uważaj na siebie…

Z tym słowem zasnęła, jej oddech stał się cichy i miarowy. Jeremiasz jeszcze przez chwilę gładził jej włosy i myślał: Wrzeszczunie? Uważaj na siebie? Co to ma znaczyć?

Wreszcie poddał się i pojąwszy jak bardzo zgłodniał, zszedł do kuchni. Z salonu wciąż dochodziły strzały.

 

Klara

 

Głośniki grzmiały, jednak Klara wiedziała, że nawet najbardziej agresywny riff nie zagłuszy tego plugawego, sączącego jad w serce szeptu. Przyłożyła chusteczkę do oka, lecz łzy nie chciały przestać płynąć. Bała się na samo wspomnienie tego koszmaru, samą świadomość, że znów nadejdzie, dopadnie ją, czegokolwiek by nie zrobiła.

Uciekała przed snem już trzy dni, jednak wiedziała, że wszelki opór jest daremny i zostanie zdławiony zmęczeniem. Pejzaż spał, Klara broniła się ostatkiem sił. Zespół Carcass wyrzucał z siebie wściekłe akordy i wersety, wszystko jednak nadaremno.

(Lata ptaszek po ulicy; szuka tam ziaren pszenicy.)

Klara przymknęła oczy, a spod powiek wyskoczył on – szeptulec – i zatańczył swój radosny taniec. Jego szeroko otwarte oczy, jasne niczym dwie gwiazdy, poczęły wypluwać robactwo. Lęgło się wszędzie, zalewało jej wzrok, Klara wierzgnęła przez sen.

(Lata, głodny, wreszcie chlup! Śpiew się skończył, ptaszek-trup.)

Jak wtenczas, gdy miała chusteczkę w gardle, a owady pełzły po jej twarzy, wciskały się w każdy zakątek ciała i wyżerały dziury, tak i tym razem Klara nie mogła wydusić z siebie słowa. A miała ochotę wrzeszczeć, drzeć się najgłośniej jak potrafi. Tym razem robaki zalęgły się w jej gardle, a ona drapała i drapała, póki nie czuła wilgoci pod palcami.

(Gdy go zamknę w pudełeczku, znów zaćwierka, gołąbeczku.)

 

Jeremiasz

 

– Pozytywka? – upewnił się Jeremiasz, skonsternowany. Siedząca po drugiej stronie ławki, blada jak trup dziewczyna skinęła głową.

– Słyszę szept i jej dźwięk. Jest okropny. Nie potrafię go zagłuszyć… Pomóż mi, wrzeszczunie.

– Jaki wrzeszczun? Już drugi raz to słyszę, a od kiedy wszedłem do szkoły, wszyscy się na mnie dziwnie gapią… O co chodzi?

– Rozpytujesz o niebezpieczne sprawy, złotko. Drążysz tam, gdzie nie powinieneś. Walczysz z szeptulcem, wrzeszczunie. – Irenka mrugnęła porozumiewawczo, przysunęła sobie krzesło i usiadła obok rozdygotanej Klary. – Pokaż mu tę chusteczkę, kochana.

Dziewczyna wyjęła pomięty materiał, wyszywany wizerunkami misiów i klaunów. Choć Jeremiasz nie mógł mieć pewności, wyglądała jak chustka z wizji Eryka. Dotknął mokrej od łez tkaniny i spojrzał na Irenkę – jego koleżanka, przepiękna blondwłosa dziewczyna, uśmiechała się pokrzepiająco. Jako jedna z niewielu znanych mu osób zachowywała pogodę ducha i pomimo niepokoju, z którym ludzie rozmawiali o szeptulcu, postanowiła mu pomóc.

– To musi być ta sama chusteczka! Mogę ją pożyczyć? – spytał Jeremiasz, jednak Klara gorączkowo pokręciła głową i porwała swój skarb. Bez słowa zaczęła obcierać płynące z oczu łzy.

Boi się tych robaków, stwierdził chłopak, nie ponawiając pytania. Eryka nie było dziś w szkole, będzie musiał pokazać mu przedmiot innym razem. Zastanawiające jednak, że miał wizję o tej nieśmiałej, młodszej o rok dziewczynie. Jeremiasz wątpił, czy kiedykolwiek chociaż na siebie spojrzeli.

– A kojarzysz kogoś, kto byłby przywiązany do noża bądź scyzoryka? – spytał Irenki, szukając innych punktów zaczepienia. Pozytywka i wózek inwalidzki nic dziewczynie nie mówiły.

– Naturalnie, ty nie kojarzysz? – zdziwiła się, pisząc coś na krawędzi jego ławki. Przerwa powoli się kończyła, zniecierpliwiona Klara wyraźnie chciała już wrócić do swojej klasy. Jeremiasz podziękował jej krótko i dziewczyna uciekła.

– Hmm… Nie kojarzę, by bawił się scyzorykiem, ale jest taki jeden. Cały pocięty. O nim mówisz?

– Taaaak, Tobiasz. Ciągle opowiada o tym, jak upadł z roweru, ale na przerwach bawi się scyzorykiem, czasem kaleczy… Nieraz już był u pielęgniarki, zawsze z przygotowaną wymówką. Okropne. Na szczęście nie wszyscy chłopcy są tacy jak on – ciągnęła Irenka, a Jeremiasz wzdrygnął się, czując jak jej stopa przesuwa się po nogawce jego spodni, by w końcu spocząć między nogami. Dziewczyna uśmiechnęła się zniewalająco i przycisnęła.

W tej chwili rozbrzmiał dzwonek i Jeremiasz wypuścił długo wstrzymywane powietrze. Nawet nie zauważył, kiedy ściągnęła buty! Irenka westchnęła z wyraźnym żalem i pomachała mu na pożegnanie, wychodząc z sali.

Chłopak wspomniał plotki, jakie krążyły o niej, jej ojcu i dziadku. Plotki o molestowaniu i patologicznych, kazirodczych praktykach. Wzdrygnął się na myśl, że Irenka może nie pomagać mu bezinteresownie. Spojrzał na róg ławki, po którym dziewczyna bazgrała długopisem i spłonął rumieńcem. O czym mówił nauczyciel podczas lekcji, już nie pamiętał.

 

Tobiasz

 

Ciach-ciach, ciach-ciach, odezwały się nożyce mamy, a Tobiasz nieświadomie zaczął naśladować ten dźwięk. Po chwili dołączyły salwy śmiechu i szczęk sztućców – wydobywały się spod zamkniętych drzwi i zamierały w pokoju Tobiasza niczym niechciani goście.

– Ciach-ciach, ciach-ciach – szepnął chłopak, jego palce drżały w nerwowych kurczach. Z pokoju obok dobiegał skowyt młodszego brata. – Kwiczysz jak zarzynane prosię, ciach-ciach. Albo ten ptak, któremu ostatnio, z Erykiem, złamaliśmy skrzydła. Też tak piszczał, leżąc w swym płytkim dołku, ciach-ciach.

Przy każdym mrugnięciu sylwetka szeptulca zdawała się coraz wyraźniejsza, aktywniejsza. Istota rozprostowała palce, a każdy z nich wyglądał jak nóż.

– Jak Edward Nożycoręki. Albo Freddy Kruger, ciach-ciach. – Tobiasz uśmiechnął się przez sen i już nie otwierał oczu.

(W pokoiku ktoś mnie kąsa… Ktoś grzechotką mą potrząsa…)

Szeptulec podpowiadał, radził, snuł opowieści, a twarz Tobiasza po chwili wypogodniała. Na gałęziach pochylającego się nad jego domem martwego dębu przysiadło kilka gawronów i z szelestem zaczęło suszyć wilgotne pióra. Gwałtowny płacz z pokoju obok narastał, a nożyczki na dole wciąż śpiewały: ciach-ciach, ciach-ciach.

(Ktoś mi szepcze dziwne słówka, czemu boli od nich główka?)

Chłopak powstał i na paluszkach przeszedł do sąsiedniego pokoju. Niemowlę – wygięte w łuk, powykręcane – zaciskało paluszki na kratkach łóżeczka i wyło wprost w ciemność. Jego oczy, jak dwie białe kulki, wpatrywały się we wnętrze czaszki. Tobiasz przyjrzał się pomarszczonej, szarej skórze dziecka i przecinającym ją bliznom. Z tych na prawej rączce jeszcze sączył się klarowny płyn. Rodzice bardzo dbali o pielęgnację ran swojego młodszego synka.

(Nad grzechotką wciąż chichoczą; moje kości w niej grzechoczą?)

– No ciii, ciiicho – mruczał Tobiasz. W jego głosie próżno było doszukiwać się czułości. Zacisnął palce na rękojeści leżącego w łóżeczku scyzoryka i przeciągnął ostrzem po lewej nóżce – od pachwiny, po samą stópkę. Rana wypełniła się krwią, a niemowlę zamilkło. Dziecięce wargi wygięły się w uśmiechu, rączki zamachały wesoło.

– He he, no to jeszcze, jeszcze raz…

 

Jeremiasz & Irenka & Eryk

 

Siedząc naprzeciw Tobiasza i Irenki, Jeremiasz czuł się co najmniej nieswojo. Dziewczyna uśmiechała się słodko, w swej lekkiej, bawełnianej bluzeczce wyglądała jak lalka, tymczasem chłopakowi obok niej najbliżej było do definicji upiora. Ciało pokryte bliznami, krzywy uśmiech i wodniste oczka, rzucające dookoła chytre spojrzenia. W rękach Tobiasz trzymał scyzoryk, którym grzebał pod poobgryzanymi paznokciami.

No i on – wrzeszczun we własnej osobie. Wcześniej Jeremiasz nie zwracał uwagi na ukradkowe spojrzenia i szepty, jednak teraz, gdy część uczniów podchodziła do niego i z nabożnym lękiem prosiła o możliwość wejrzenia w miejsce po wyłupanym przed laty oku, Jeremiasza zdejmował dreszcz. Prosili, bo naprawdę wierzyli, że jego pusty oczodół ocali ich sny i powstrzyma czyny, których wcale nie chcieli popełniać.

Czy jednak w podświadomości nie kryją się nasze szczere pragnienia? zastanawiał się chłopak, przemykając wzrokiem po twarzach obserwujących go uczniów. Czy prawdziwe „ja” nie znajduje się właśnie tam, pod tymi wszystkimi maskami, które nakłada na nas życie? Z drugiej strony, czy wyzbyci złudzeń, potrafilibyśmy dalej się uśmiechać i żyć jak wcześniej?

Na myśl, że ktoś mógłby poznać jego najskrytsze myśli, życzenia, których nie wypowiedział nawet przed samym sobą, Jeremiasz wzdrygnął się. Nie ma sensu poświęcać czasu jałowym rozmyślaniom.

– Fabian nie był w stanie opisać mi dokładnie tego noża. Wspomniał, że nie miał on żadnych zdobień, cech charakterystycznych… Tak jak twój.

Tobiasz uśmiechnął się w odpowiedzi i skupił uwagę na gromadzących się wokół jego paznokci jeziorkach krwi.

Co za kreaturaI on chodzi do naszej budy? Jeremiasz przez chwilę rozmyślał nad słowami, które musiał słyszeć Tobiasz i czynami, które w zgodzie z nimi popełniał. Tej wiedzy poskąpiła mu każda z przepytywanych osób, jednak, Bogiem a prawdą, Jeremiasz czuł jedynie ulgę. Wystarczył mu widok oszalałych oczu Aurelii, gdy każdej nocy próbowała wyrwać się z krępujących ją więzów.

– Czyli widziałeś grzechotkę. Coś jeszcze? Jakieś szczegóły?

– Chyba duży ten tamten był. – Tobiasz oblizał pogryzione wargi. – Duży dzieciak, za duży na grzechotkę. A jednak wyciągał po nią ręce i kłapał zębami. I krzyczał.

– Duży dzieciak z grzechotką… – mruknął Jeremiasz i nagle wszystkie klocki wskoczyły na swe miejsce. Wyraz twarzy Irenki wskazywał, że pomyślała o tym samym.

– Czy to nie przypadkiem… Roman? – wyrzuciła z siebie, uśmiechając się gorączkowo.

– Nie widziałem go lata, ale rzeczywiście, nigdy nie rozstawał się z grzechotką… I…

– Być może miał też pozytywkę! – wykrzyknęła Irenka tryumfalnie. – Pamiętam, że kiedyś miałam zanieść jego matce jajka, a Roman siedział na ganku i słuchał jakiejś dziwnej piosenki… Nie miał żadnego instrumentu ani radia, a jednak melodia płynęła. W kółko, do znudzenia.

Chory dzieciak… Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, pomyślał Jeremiasz, jednak wszystko wskazywało na to, że dwa tropy prowadzą do jednej osoby. Do Romana.

 

*

 

Wychodząc ze szkoły Jeremiasz starał się tłumić entuzjazm. Roman mógł umrzeć, przeprowadzić się albo być po prostu kolejnym misternym elementem układanki, która nie miała rozwiązania. W końcu koszmary senne nawiedziły całą dziecięcą populację Pejzażu, a on porozmawiał jedynie z kilkoma jej przedstawicielami. Z drugiej strony, jeśli dwa tropy wskazywały na Romana, czy nie oznaczało to, iż jest on istotny w całym tym schemacie?

Być może przepytując resztę szkoły, Jeremiasz odkryłby wizje o zabawkach Romana, jego ubraniach i innych przedmiotach w najbliższym otoczeniu chłopca. Może wszystkie drogi prowadziły do Romana, lecz równie dobrze mogła to być ślepa uliczka. Nie dawało mu też spokoju inne pytanie – dlaczego nie chorowali dorośli?

– Bez sensu – mruknął Jeremiasz i minął przerdzewiałą, żeliwną bramę szkoły, której kraty wiły się na kształt pnączy. Między nimi rozciągały się wilgotne od rosy pajęczyny.

Uczniowie opuszczali gmach spokojnie i w ciszy, tworząc większe lub mniejsze grupki. Wyglądali na zmęczonych, a jednak ich utkwione w Jeremiaszu oczy lśniły zainteresowaniem. Był tym, który próbuje rozwiązać ich problemy. Nie. Był głupcem, który grzebie w niebezpiecznych sprawach, niepotrzebnie ryzykuje. Wcale nie. Był tym ciekawskim, rozpuszczonym dzieciakiem. Był tym wszystkim – był wrzeszczunem.

– Co wy tu robicie? – zdziwił się Jeremiasz, na widok czekających na niego Irenki i Eryka.

– Nie puścimy cię samego, tam może być niebezpiecznie! – oznajmiła dziewczyna z wieloznacznym uśmiechem.

– No i ciekawi nas ten cały szeptulec. Wiem, że to może być niebezpieczne, a jednak, choroba… Znalazłeś właścicielkę chusteczki, o której śnię…

– Widziałeś ją, Eryk?

– Tak. Irenka wskazała mi tę dziewczynę i upewniłem się. To ta sama chustka. Identyczna! – przyznał Eryk, potakując własnym słowom. Wysoki i spokojny, chłopak przede wszystkim lubił spędzać czas ze zwierzętami.

– Za to tatuażu w kształcie róży nie znaleźliśmy… – Irenka sposępniała.

Jeremiasz wzruszył tylko ramionami i ruszył przed siebie. Pejzaż był niewielkim miasteczkiem, jednak dotarcie do znajdującego się na jego peryferiach domu Romana mogło zająć trochę czasu. Tej nocy koszmary już nie zakłócą twojego snu, siostrzyczko.

 

*

 

Od kiedy sięgał pamięcią, Roman był wyrzutkiem i potworem. Dorośli mu współczuli, a dzieci się go bały, jednak zgodnie z wolą rodziców nieraz zachodziły do domu na skraju Pejzażu, by wspomóc samotną matkę chłopca artykułami pierwszej potrzeby. Przynosiły jedzenie, przyprawy, stare ubrania, a Roman stał tylko w kącie, oparty o kule ortopedyczne i uśmiechał się smutno. W jego oczach – dziwnie mętnych, jakby wdarła się w nie mgła – nie dostrzegali iskry zrozumienia, żadnej logiki.

Nigdy też nie rozmawiali z Romanem, choć Irenka zarzekała się, że słyszała, jak swym bełkotliwym głosem prosi o coś matkę. Pozostało przekonać się na własnej skórze.

W porze obiadowej Pejzaż przypominał zwykłe, sielskie miasteczko i tylko wyzierające z oblicz mieszkańców szaleństwo wskazywało na to, że dzieje się coś złego. Po opustoszałych ulicach wędrowała jedynie mgła, rozdzierana od czasu do czasu przez toczące się po asfalcie samochody.

Ledwie kwadrans później Jeremiasz stanął naprzeciw przekrzywionej furtki, która nic nie zmieniła się od czasu, gdy towarzysząc siostrze, odwiedzał tę posiadłość z plecakiem pełnym leków. Pamiętał strach, budzący się w jego sercu wraz z jękiem nieoliwionych od lat zawiasów. Dźwięk przypominał płacz mieszkającego tam dziecka.

Tym razem zachowywał się znacznie pewniej, choć jego ruchy zdradzały nerwowość. Wdusił przycisk dzwonka po czym, nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł na teren posesji. Irenka przywarła do jego ramienia, Eryk z zaciętym wyrazem twarzy schował rękę do kieszeni. Jeremiasz mógł się tylko domyślać, co tam chowa.

– Dzień dobry! Przepraszamy za najście! – ryknął, otwierając drzwi domostwa. Na pukanie również nikt nie reagował.

Do wnętrza domu Romana wlało się mdłe światło dnia i pasma wilgotnej mgły, ukazując ich oczom zaniedbane wnętrze. Zakurzony, porwany dywan przysłaniał podrapane panele, wykończone boazerią ściany zdawały się pochylać nad nimi, gdy wkraczali do klaustrofobicznego korytarza. Powietrze śmierdziało dymem papierosowym i nieświeżym jedzeniem.

– Nikt tu nie mieszka – sapnęła Irenka z nieukrywaną ulgą i nagle zesztywniała, gdy w głębi domu rozległa się melodia do złudzenia przypominająca ptasi trel.

– On tam jest… i żyje. – Eryk potwierdził to, co zrozumiał i Jeremiasz. Po krótkiej chwili wahania przeszli przedpokój i uchylili drzwi do pokoju chłopca.

Był tam. Siedział na wózku inwalidzkim i nakręcał pozytywkę, przyciskając ją do stolika kikutem. Jego chude, wiotkie ciało wyglądało jakby był skrajnie wygłodzony, językiem oblizywał suche wargi, zaś nieruchomym spojrzeniem mierzył leżącą na kolanach grzechotkę.

– Cześć, Roman – mruknął Jeremiasz i cofnął się o krok, gdy kaleka uniósł głowę. Irenka krzyknęła przeszywająco, a Eryk wyszarpnął z kieszeni młotek, który zresztą po chwili upuścił, nie mogąc zapanować nad drżącymi rękoma.

– Czeeeść… – szepnął Roman jak gdyby nigdy nic i wciąż na nich patrzył, błękitem swojego jedynego oka. W miejscu drugiego znajdowała się błyszcząca narośl, naciekająca czoło, policzki i nos. Zstępując na usta, utrudniała chłopcu formułowanie słów, swą masą przechylała jego głowę na lewo.

Widok był makabryczny, jednak tym, co przeraziło Jeremiasza zdecydowanie bardziej, było to niebieskie oko… Oko, które widział właściwie codziennie, a nawet kilka razy na dobę, które oglądał w chwili radości i smutku, zlepione snem i rozwarte w strachu, tak jak teraz… Jego własne, utracone przed laty oko.

Wyjął latarkę i pomimo protestów Irenki skierował jej światło prosto na sylwetkę chłopca, wyławiając z półmroku szczegóły. Górna warga Romana była wiotka i miała nieco inny kolor; podobnie jak oko wyglądała na przeszczepioną. W pamięci Jeremiasza stanął Fabian, który przecież jeszcze kilka lat temu miał normalne, kształtne usta.

Lewe ucho chłopca niknęło pod wyrastającym z oczodołu tworem, prawe zaś było mniejsze i nienaturalnie przekrzywione. Jedna z wystających spod krótkich spodenek nóg kończyła się kikutem, druga wydawała się zdecydowania za mała i za słaba, by utrzymać ciężar kaleki. I to pomimo wyniszczenia, które pożarło większość jego ciała.

– Czeeeeeść… – powtórzył Roman. – Jedzeeeenieee…

– Nie mamy jedzenia. – Eryk podniósł już z ziemi młotek i schował go do kieszeni. – Romek, gdzie jest twoja mama?

Chwilę czekali na odpowiedź, jednak nie doczekali się żadnych innych słów. Kaleka jeszcze kilka razy powtórzył słowo „jedzenie”, po czym zajął się swoją grzechotką.

– Idziemy sprawdzić – postanowił Jeremiasz. Przez chwilę rozważał rozdzielenie się i sprawne przeszukanie domu, jednak jedno spojrzenie na przerażone twarze Irenki i Eryka wystarczyło, by porzucił ten pomysł.

Na początek przeszli do kuchni, gdzie znaleźli siedzącą, opartą o stół, matkę Romana. Wokół niej latały muchy, przy otoczonej ramionami głowie kłębiło się robactwo. Skołtunione włosy zlepiał brud, obok kobiety leżała sterta pustych butelek po wódce i opróżnione opakowania po lekach. Głównie przeciwbólowych, przeznaczonych zapewne dla Romana, ocenił Jeremiasz. Wszystko wskazywało na to, że nie żyła.

– Hej, Jeremi – odezwał się Eryk szepczącym, chropawym głosem. – Czy to… Twój stary?

Jeremiasz zbliżył się do wiszącego na ścianie zdjęcia i przetarł ręką szkło antyramy. Czując, że nogi pod nim mdleją, oparł się o stół i spróbował zapanować nad panicznymi myślami. O co tu chodzi? Co on robi w towarzystwie tej kobiety, matki Romana? Dlaczego obejmuje ją z uśmiechem na twarzy?

Matka Aurelii i Jeremiasza zmarła niedługo po porodzie dziewczynki i z tego, co pamiętał chłopak, ojciec bardzo to przeżył. Zamknął się w sobie i poświęcił pracy, zaniedbując rodzinę. Syna właściwie unikał. Wreszcie, jakieś półtora roku temu, znalazł pociechę w butelce. Co jednak miały oznaczać te zdjęcia?

– A on? Kim on jest? – szepnęła Irenka, wskazując kolejne zdjęcie, na którym obok ojca Jeremiasza i matki Romana stał sam kaleka, oparty o kule, oraz spoczywające w kobiecych ramionach niemowlę.

Kolejne chwile upłynęły w złowróżbnym milczeniu, zakłócanym jedynie przez zawodzącego w pokoju Romana. Jeremiasz, jakby zapominając o towarzystwie martwej kobiety, przysiadł przy stole i skrył twarz w dłoniach. Irenka nie wiedziała czy płakał, czy myślał i chciała go pocieszyć, jednak jedno spojrzenie na Eryka sprawiło, że zrezygnowała.

– Zostaw go. Rozejrzyjmy się lepiej – mruknął wysoki chłopak, obejmując ją niepewnie. Irenka po raz nie wiadomo który wzruszyła się jego nieśmiałością, napięcie jakby trochę opadło.

Podnosząc się nawzajem na duchu obeszli dom, jednak poza sprzętem medycznym i ubraniami męskimi w sypialni na piętrze nie znaleźli niczego ciekawego. Wreszcie, niechętnie, wrócili do pokoju Romana i podstawili mu pod nos fotografię z niemowlęciem.

– Kto to jest? – spytał Eryk.

– Taaatuś? Maaamuuusia? – szczebiotał Roman, a jego usta tym razem rzeczywiście wygięły się w uśmiechu. – Jaaaa?

– A on? – dopytał Eryk, wskazując niemowlę.

– Tatuś, mamusia, ja. Tatuś, mamusia, jaaaaa. Jaaaa…

Eryk pokręcił ze zrezygnowaniem głową i odsunął się od kalekiego chłopca. Strach zastąpiło przygnębienie.

– Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. – Irenka pocałowała go lekko w policzek, a Eryk zdziwił się, że w geście tym nie odczuł nawet śladu zalotności. Tylko otuchę.

Uśmiechnął się do dziewczyny i już miał odpowiedzieć, gdy z korytarza dobiegł ich krzyk:

– Chodźcie tu! Do piwnicy!

– O choroba, Jeremi się ocknął – mruknął Eryk i zachichotał nerwowo, próbując zignorować rozbrzmiewającą w głosie kolegi determinację. Na kij on tam zlazł… I to sam…

Razem z Irenką zeszli po skrzypiących, wąskich schodach, schylając się, by uniknąć rozwieszonych pod sufitem pajęczyn. Jeremiasz czekał na dole, podświetlając telefonem leżący na stole wzdęty, czarny worek.

– Czy to to, o czym myślę? – spytał Eryk, obejmując wtulającą twarz w jego rękaw Irenkę.

– Tylko tego nie otwieraj! – W głosie dziewczyny rozbrzmiała panika.

– Musimy się upewnić – warknął Jeremiasz. Powieka jedynego oka drżała mu spazmatycznie. Ten dzień zaczął się tak normalnie… Nie, wróć! W Pejzażu żaden dzień nie zaczyna się i nie kończy normalnie. Dzieje się coś niedobrego i nie wyjdę, póki tego nie sprawdzę. Obiecałem coś… Aurelka…

Z tymi słowy oparł telefon o pustą doniczkę, by dobrze oświetlić worek, po czym wstrzymał oddech i rozplątał węzeł. Ze środka wysypało się mrowie błyszczącego robactwa, z chrzęstem i chrobotem rozłażąc się po całej piwnicy. Irenka wyła jak opętana, Eryk wtórował jej niewiele ciszej. Oboje drobili w miejscu, rozgniatając owady, które dostały się im pod buty.

Jeremiasz, wpatrzony w zawartość worka, nie zwrócił na to uwagi. Spoglądając na zwłoki kilkuletniego dziecka, pozbawionego oka, uszu, nóżek i rączki, z rozprutą jamą brzuszną, mógł myśleć już tylko o Romanie. Wynaturzonym dziecku, którego części ciała nie pasowały do siebie, który właściwie nie potrafił mówić. Który umierał w swym wózku inwalidzkim, umierał od wielu już lat.

– Kto to mógł zrobić? – spytał, gdy zapadła cisza. Owady pochowały się w zakamarkach piwnicy bądź uciekły, Eryk i Irenka stali odwróceni do niego plecami i przyciskali koszulki do twarzy w daremnej walce ze smrodem. U ich stóp znajdowały się dwie kałuże wymiocin.

– A kto jest jedynym lekarzem w mieście? – rzucił Eryk i zgiął się wpół, czując, że żołądek ponownie odmawia mu współpracy.

Jeremiasz zamarł, przez jego twarz przemknął niepokój, strach, wreszcie wściekłość. Jedyny lekarz w mieście – jego ojciec. Jedyny człowiek, który przyjmuje w Pejzażu porody, który ma dostęp do wszystkich noworodków, który swojego czasu uwielbiał śpiewać im kołysanki – jego ojciec. Który zdradził. Który musiał być odpowiedzialny za potworności tego domu – jego ojciec. Alkoholik. Potwór. Szeptulec?

Wtem Jeremiasz przypomniał sobie wizję Irenki, tatuaż w kształcie róży, a na nią nałożył się wizerunek leżącej w łóżku, skatowanej siostry. Jej udręczona twarz, ręce zaciśnięte w piąstki, te rany i siniaki pokrywające całe ciało… A przede wszystkim kwitnący zakrzepłą krwią ślad na ramieniu, który przypominał…

Aurelka!

Chłopak krzyknął rozdzierająco i odepchnął przyjaciół, wbiegając na schody. Zatrzymał się na chwilę w korytarzu, zrywając ze ściany jedną z fotografii.

– Czekaj! – krzyknęła Irenka, jednak Jeremiasz wpadł w amok. W tej chwili był w stanie myśleć tylko o tkwiącej w szponach tego człowieka siostrze. Wspomniał wszystkie te dni, gdy zostawała z nim sama w domu i zacisnął szczęki. Szeptulec zatańczył tryumfalnie za zamkniętym, załzawionym okiem.

Irenka i Eryk pobiegli za nim, jednak wąskie schody nieco ich spowolniły. Mijając pokój Romana dziewczyna zwolniła, po namyśle zatrzymała się.

– Goń go, jesteś szybszy! – poleciła Erykowi, a gdy chłopak wybiegł z domu zamarła, wsłuchując się w ciszę i ledwie uchwytny szept.

– Ir… Ir… Ircia. Ircia – szeptał Roman, wpatrując się bezmyślnie w ciemność. Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie i klasnęła. Kaleka nie zwrócił na to uwagi, nadal powtarzając jej imię. Używał zdrobnienia, którym niegdyś zwracała się do Irenki matka chłopca. To nie mógł być przypadek.

– Już dobrze, Romuś. Ciii – powiedziała pod wpływem impulsu, zdrabniając imię w ten sam sposób, co matka kaleki. – Nie płacz już i opowiedz Irci. Opowiedz o tym śnie.

 

Roman

 

Barwy mieszały się i wirowały tak długo, aż wreszcie wszystkie stały się czernią. Pamiętał, że kiedyś widział słońce. Widział mgłę, drzewo, samochód. Miał wtedy inne oczy i sprawne nogi, które choć wymagały kul, potrafiły zanieść go z kuchni do ogrodu i z powrotem. Miał słyszące uszy i mówiące usta. I ręce, które się ruszały. I marzenia, które istniały.

Teraz pragnął już tylko, by ta czerń przestała się mienić i zniknęła, a wtedy spomiędzy niej wychynął kształt o szerokim uśmiechu i długich rękach. Tatuś dał Romanowi w prezencie nowe oczy, ale jedno wypadło. Zgubił je wśród piłeczek. Teraz już nie może się nimi bawić, więc i oko zniknęło. Zakurzyło się, zapomniane jak jego śmiech?

Siedział na tym metalowym, niewygodnym krześle i prosił mamę, by go wypuściła, lecz ona odmawiała. Podobno to szkodliwe dla oka. Cóż mu jednak po oku, skoro ogląda tylko czerń?

Gdy zamykał oczy i zasypiał, było najgorzej. Jego sztuczne nogi znikały, jednak prawdziwe nie wracały. Jego sztuczne ręce przestawały się ruszać, a on patrzył w tę jamę, w której mieszkał szept. W oko, takie samo jak jego.

(Od mamusi czy tatusia? Grzeczne, miłe, dziecko-trusia?)

Zrywał się wtedy z krzykiem, lecz usta Romana nie krzyczały, one były tylko maską, pod którą ukrywała się pustka po skradzionym człowieczeństwie. Szeptulec wił się i śpiewał, opowiadał o tym małym-płaczącym, który gdzieś tam jest i daje mu te maski. Lecz one spadają, są takie… niedopasowane.

(Szepcze nocą do pościeli, straszne słowa w ustach mieli.)

Słowa tracą na znaczeniu, a ciemność na kolorze, każdy oddech zdaje się tym ostatnim do czasu, aż nie wybrzmi następny. Romuś się dusi, Romuś chce siku. Więc robi, może wszystko. Nie może nic.

(A wisiorek błyska, lśni, skończą się trosk naszych dni?)

Pusta jama przyszła do niego, stanęła obok i Romuś w ogóle stracił rozum, bał się. Widział, że jama mówi, jama krzyczy, a to oko patrzy z nienawiścią. Takie jak jego – czy są jednym? Czy on też szepcze po nocach? Nie wiedział, chciał jedynie krzyczeć, jednak krzyk nie nadchodził. Pod jamą widział ten medalik. Widział jak błyska i lśni. O Boże, Boże, Boże…

 

Jeremiasz

 

Mgła osiadała na jego twarzy i ubraniu wilgocią, była gęsta i niepowstrzymana, lecz Jeremiasz nie zważał na nic, byleby jak najszybciej znaleźć się w domu. Właśnie zapadł zmrok, a świecące na białym niebie słońce zastąpiły jarzące się za oknami żarówki. Mieszkańcy Pejzażu zasiadali do kolacji, cisi i niespokojni. Przecierali zmęczone oczy i ziewali, mierząc się uważnymi spojrzeniami – o tej porze wszystko jeszcze wyglądało normalnie, jednak nieuchronność koszmaru zaczęła sączyć do ich serc przerażenie. Również tej nocy ich dzieci zawyją, opuszczą swe łóżka i zaczną robić straszne rzeczy. Każde co innego, zgodnie z tym, co przykazał szeptulec.

Jeremiasz był zdeterminowany, by zakończyć to raz na zawsze. Aurelia przygotowuje pewnie kolację, być może siedzi właśnie w kuchni i patrzy jak ojciec je ze smakiem ciepły posiłek. Już dawno powinnaś nakarmić go trucizną, pomyślał Jeremiasz. Za wszystko co zrobił, za każde jego kłamstwo…

Nagle dogonił go Eryk. Krzyknął i nie widząc reakcji rzucił się na kolegę, powalając go na ziemię. Obaj chłopcy potoczyli się po wilgotnym asfalcie.

– Co ty odpierdalasz, szajbusie?! Na chuj tak gonisz?!

– Zabiję skurwysyna! Zabiję go, słyszysz?! – wył Jeremiasz. – Zdradzał moją matkę! Zabrał mi oko i dał tej pokrace! Zabiję go i ocalę Aurelię!

Eryk zrobił zamach i mokra pięść wylądowała na twarzy Jeremiasza, w pobliżu pustej jamy. Chłopak zamarł i nagle zwiotczał, uspokoił się. Z uśmiechem na ustach uniósł głowę i wyszeptał kilka słów. Eryk zastanowił się, po czym skinął głową i wstał.

– Czyli dzisiaj… Dobra, powiem wszystkim. Dołącz do nas później.

Jeremiasz nic nie odpowiedział, zamiast tego odwrócił się w kierunku domu i spokojniejszym już krokiem ruszył przed siebie. Otaczała go cisza i tylko wiekowy wiąz, rosnący na placu zabaw, kołysał się lekko w takt wiatru, poskrzypując starymi gałęziami.

– Wróciłem, tato – rzekł chłopak, starannie zamykając za sobą drzwi. Nie trudząc się ściąganiem butów wszedł do pokoju, z którego dochodziły dźwięki telewizora. Trwał właśnie mecz piłki nożnej, a więc na stole stała napoczęta puszka piwa. Kilkanaście kolejnych, już opróżnionych, leżało za kanapą, wraz ze wszystkimi, zmarnowanymi przez ojca wieczorami.

– Kim jest Roman? – syknął Jeremiasz, rzucając zdjęciem w półprzytomnego, zagrzebanego w kocach człowieka. Ojciec wyglądał na słabego i chorego, zupełnie nie przypominał siebie z czasów, gdy jeszcze żyła matka. A teraz ponadto drżał ze strachu.

 

Więcesław

 

Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że ledwo odstawił na stół szklankę piwa, nie uroniwszy kropli. Świat jakby skarlał i zmalał, skupił się wokół sylwetki jego przeklętego syna. Komentator krzyczał, najwyraźniej któraś drużyna strzeliła gola, ale dla Więcesława nie miało to już żadnego znaczenia. Ten dzień w końcu nastał. Nadchodzi…

– Gdzie jest Aurelka? – pytał dalej Jeremiasz, odgarniając z czoła grzywkę. Ciemna jama łypnęła na Więcesława, coś w niej przeciągnęło się i ziewnęło.

– A gdzie ma być? Śpi – odparł, kątem oka spoglądając na zdjęcie z domu Romana.

– Ty skurwysynu, jak śmiałeś… Jak mogłeś! – wyrzucił z siebie Jeremiasz, a z jego oczu, tego niebieskiego i tego pustego, popłynęły łzy. – Kim jest Roman, ta martwa kobieta, dziecko w worku? O co tu chodzi?

– Nie zabroniłeś mi tego! – wrzasnął niespodziewanie pijak, zagrzebując się jeszcze głębiej w pościeli. – Robię wszystko, co mi rozkazałeś! Dlaczego nie mogę żyć w spokoju…? Dlaczego mnie dręczysz…?

Więcesław chlipał jeszcze dłuższą chwilę, a Jeremiasz zamarł, zdumiony jego reakcją. Zakręciło mu się w głowie, a szeptulec, ten nikły kształt gdzieś na skraju pola widzenia, jakby urósł.

– Spójrz na mnie – powiedział tylko, a jego ojciec, człowiek, którego bał się jak samej śmierci, wystawił głowę. Zapłakany, rozdygotany, żałosny.

– Powiedziałeś… że nie żyje? Nastka nie żyje? Jak to… Jak to możliwe?!

– Zapiła i zaćpała się na śmierć – odparł brutalnie Jeremiasz, postępując krok bliżej. Czas jakby stanął w miejscu, a on mielił w głowie kolejne pytanie. Pytanie, którego nie chciał zadawać. – Czy ty… Jesteś szeptulcem?

Więcesław niespodziewanie zamarł, z jego oczu wyzierało zdumienie. Zdawało się, jakby zapomniał nawet o śmierci ukochanej kobiety.

– Przecież… to ty nim jesteś. – Mgła wdarła się do pokoju, a wraz z nią szeptulec, stając przed wyłupanym okiem Jeremiasza, kryjąc się pod powieką tego ocalałego. Jego uśmiechnięta twarz… była tą samą, którą widział w lustrze.

 

Jako doświadczony neonatolog i pasjonat medycyny plastycznej, Więcesław widział wiele, jednak te błękitne oczy obudziły w jego sercu prawdziwy, atawistyczny lęk. Oczy potwora, oczy jego pierworodnego syna, Jeremiasza.

Sięgając pamięcią wstecz wiedział, że już wtedy mieszkał w nich szeptulec, sączył jad do młodego umysłu, nastawiając dziecko przeciw ojcu. Ograniczony gaworzeniem, nie potrafił jednak przekazać cisnących się na usta rozkazów.

A później, gdy w wieku dwóch lat Jeremiasz zaczął mówić, a Sara powiła Aurelię, klamka zapadła. W tych dniach szeptulec zamieszkał również w oczach ojca, gdy wpatrzony w swego pierworodnego leżał nocami i słuchał szalonych, potępieńczych słów.

Sara spadła ze schodów – w snach wciąż słyszał jej krzyk i śmiech siedzącego na najwyższym stopniu Jeremiasza. Dzieciątko nie mogło przyczynić się do tego wypadku. Dzieci się niewinne, nieskalane. To musiał być przypadek. Musiał…

 

Z oczu mężczyzny popłynęły łzy. Chciał napić się piwa, jednak palce tylko trąciły wilgotną szklankę, przewracając ją. Mgła otulała pokój coraz gęstszym kokonem, gromadząc się przede wszystkim wokół Jeremiasza i telewizora. Dźwięki zdały się przytłumione, jakby umykały wraz z jego nadziejami.

– Wybacz mi, Boże… Zrobiłem to… Patrzyłem na nie, głaskałem po główkach i powtarzałem, co mi kazałeś… Mówiłem tak długo, aż ich małe, niewinne oczka ściemniały. A wtedy mówiłem dalej, jeszcze ciszej. Już nie płakały, już się nie śmiały… Tak jak chciałeś…

– Ja… – Jeremiasz złapał się za głowę i nareszcie sobie przypomniał tę rozpacz i przymus. I tę narastającą radość, gdy cierpiały. Galopujące serce i erekcję. Palące sumienie, ich płacz. To bolało, ale było tak dobre i właściwe, smakowało wspaniale, syciło emocje.

A jednak jego świadomość cierpiała, więc pewnego dnia stanął przed lustrem i szeptał do samego siebie. Szeptał tak długo, aż zapomniał, po co szepcze.

 

Każdego dnia myślał, że to już koniec, że to jego ostatnie chwile, a jednak zawsze nadchodził kolejny koszmar i kolejny dzień. I kolejny szept w jego gnijącym sercu. Więcesław szukał, jednak nie dane mu było znaleźć. Nastka… Szalona dziewczyna, która potrafiła mu pokazać, że poza czernią istnieją jeszcze inne kolory…

Urodziła Romana i dała mu miłość. Więcesław go spłodził i dał mu chorobę – najstraszniejszą, jaką mężczyzna widział w swojej lekarskiej praktyce. Chłopiec rozpadał się, jego organizm zwalczał sam siebie, jakby jego życie było klątwą samą w sobie. Więcesław tulił go, płakał i szeptał.

A później zaczął pić i wpływ szeptulca jakby osłabł, jakby wykręcona, zdegenerowana istota nie potrafiła przebić się przez ogarnięty chaosem umysł. I wtedy Więcesław popełnił błąd – kierowany nienawiścią do Jeremiasza, zaszedł syna od tyłu, zakneblował go i wyłupał jedno z oczu. Przekaże je Romanowi. Przeszczep powinien się przyjąć, skoro chłopcy mają jednego ojca.

Popełnił błąd, tak, popełnił błąd.

 

– Zabrałeś mi oko i dałeś jemu… – Jeremiasz mimowolnie przyłożył rękę do jarzącej w czaszce jamy. – Ale tym samym skazałeś go na jeszcze gorszy los, czyż nie? Czy to Roman na ciebie patrzył? Czy może szeptulec?

Coś się stało. Coś się zmieniło. On stracił oko, Fabian część wargi, ten dzieciak z worka… znacznie, znacznie więcej. Jeśli człowiek jest zdolny do takich bestialstw w imię miłości, to co zrobi w imię nienawiści? Więcesław siedział i płakał – strach, wyrzuty sumienia, bezradność… Mieszały się w nim, pozbawiały tego wszystkiego sensu i celu.

Przez tyle lat żył obok niego, w strachu i nienawiści, nie wiedząc nawet, że Jeremiasz wyrzekł się szeptulca, wykorzystał jego moc przeciwko niemu samemu. A jednak płomień tlił się i w końcu ogarnął go niczym pożar.

(Irenka została zgwałcona przez własnego dziadka. Krzyczała i broniła się, jednak starzec wiedział, że granie ofiary tylko jeszcze bardziej ją podnieca.)

(Eryk patrzył w wyżarte przez robaki ślepia przywiązanego do płotu, bezpańskiego psa. Trzymał pieczone udko i słuchał cichego skowytu wygłodniałego stworzenia. Z satysfakcją zatopił zęby w mięsie.)

(Fabian zaczepił grupę dresów pijących w zaułku piwo. Kiedy go bili, próbował powstrzymać wykrzywiający usta uśmiech. Nie mogli dowiedzieć się, jak wiele przyjemności sprawiają mu pięści i buty, lądujące na twarzy, brzuchu, genitaliach…)

(Roman wił się w ciemnościach, słuchając, jak w piwnicy jego młodszy braciszek umiera. Jego części zamienne, nowa skóra, nowa maska. Nie kochał go – nie wiedział, czym jest miłość.)

Szeptulec uśmiechał się, uśmiechał szeroko… Szeptulec śmiał się, śmiał donośnie… I wreszcie, gdy ta ostatnia żywa cząstka Jeremiasza postanowiła sprzeciwić się, walczyć, on otworzył oczy. I więcej nie było już nic. Samotne światełko pośród mgły. Zgasło.

– Hmm. Tak, tak. Oczywiście, że to ja jestem szeptulcem – wyszeptał Jeremiasz. Palce musnęły wisiorek, który dostał od mamy z okazji urodzin, nogi zrobiły pierwszy krok ku ojcu. – Czas to wszystko skończyć, czyż nie? Dobrze się spisałeś, tato.

Więcesław mógł tylko czekać i patrzeć w to puste oko. Oko prawdziwego potwora. Siedział na kanapie, poczuł rozlewające się po spodniach ciepło, gdy mimowolnie oddał mocz. A Jeremiasz podchodził.

Zbliżał się nieubłaganie, gdy nagle mgła ożyła, a jej mlecznobiały ścieg rozdarła dzierżąca nóż ręka. Zagłębiła się w brzuchu chłopca, rozdarła trzewia. Cofnęła się i uderzyła znowu, i jeszcze raz. W całkowitej ciszy Jeremiasz patrzył, jak jego wnętrzności wypływają na podłogę salonu, znacząc ją morzem czarnej krwi.

– Aurelka… – wycharczał Więcesław, jednak dziewczynka nie zareagowała. Cofała rękę i uderzała, cofała i uderzała, póki Jeremiasz nie upadł i nie przestał się ruszać.

– Za… Zapomniałem ją przywiązać, choleeeeera… – wycharczał wraz z ostatnim oddechem szeptulec. Umierał, patrząc w twarz ukochanej siostry, póki nie zapanowała ciemność. I tym razem nic w niej nie tańczyło.

 

*

 

Przez Pejzaż potoczył się silniejszy niż zwykle podmuch wiatru, jednak nie był w stanie rozegnać pętającej miasteczko mgły. Mdłe światło księżyca wydobyło z ciemności koronę olbrzymiego wiązu. Z brukających korę liter: NA DNIE TWOICH OCZU ZAMIESZKAŁ SZEPTULEC spłynęła ciemna, gęsta posoka. Lśniąca, wyglądała jak krew, choć równie dobrze mogła to być żywica. Otaczające pień dzieci tego nie wiedziały i prawdę mówiąc nie bardzo je to obchodziło. Najważniejsze, że wreszcie doczekały się nocy świętojańskiej.

– Gdzie Jeremiasz? – spytała Irenka, uśmiechając się do Eryka.

– Mówił, że przyjdzie, tylko pogada ze starym i dokończy jakieś sprawy. Choroba… Zaczynamy bez niego?

– T-t-tak. Ta-tańczmy, póki księżyc świeci. – Fabian stanął za nieco onieśmieloną Klarą.

– Zabawa! – ucieszył się Tobiasz i wraz z jego okrzykiem korowód ruszył, dzieci zaczęły tańczyć. Szeptulec przyglądał się temu spomiędzy pajęczyn i cieni, cicho chichotał w zgodzie z wygrywanym przez bębenek rytmem.

 

Aurelia

 

Tym razem Aurelka spała spokojnie, nie śniąc o niczym. Zakrwawione piersi unosiły się w spokojnym oddechu, rąk i nóg nie krępowały już sznury czy kajdanki. Uśmiechała się lekko, wspominając wyszeptane przez niego życzenie, które wreszcie spełniła.

(Śpij, dziecino, śpij spokojnym snem…)

Za kilka godzin wstanie, zobaczy, że łóżko po drugiej stronie pokoju jest puste i zaścielone. Zejdzie na dół, przyrządzi jajecznicę, kanapki i kawę, a gdy dołączy do niej ojciec, usłyszy, że Jeremiasz wyjechał i nie wróci zbyt szybko. Jej kochany braciszek, który tak się o nią troszczył… Będzie jej go brakowało.

(Sen uchroni cię przed moim złem…)

Koniec

Komentarze

W końcu! 

Lepszy komentarz, jak przeczytam :P

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Teraz będę publikował częściej!

…chyba ;P

 

Zapraszam, Fun.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Oj, ten tytuł! <3

 

A z opowiadaniem wkrótce się zapoznam, pamiętam jeszcze jak narzekałam na Zbrukane :D

www.facebook.com/mika.modrzynska

To jest zdecydowanie lepsze, Kam ;D

Pozornie niewzruszenie, acz z drżeniem serca czekam na Twą opinię!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Czyli wychodzi na to, że będę pierwsza z opinią po przeczytaniu ;)

Dziwne to opowiadanie, Councie, i pokręcone. Długo nie mogłam zrozumieć, co się właściwie z kim dzieje. Natomiast bez wątpienia cały czas czuć było mroczny klimat, to Ci wyszło bezbłędnie. 

Gdzieś tam wpadła mi w oko jakaś literówka, ale nie zatrzymywałam się, co ewidentnie świadczy o tym, że mnie wciągnęło.

Ciekawe opowiadanie, takie z dreszczykiem ;)

Przeczytałam z przyjemnością.

Przynoszę radość :)

Widzę, że na Tobie, Anet-ka, zawsze mogę polegać, dziękuję! I na dodatek dostałem taki obfity komentarz, bardzo mi miło :3

Fajnie, że wciągnęło, szczególnie, że spod mojej klawiatury zwykle wychodzi beton ;D Pokręcone? To mnie trochę niepokoi, mam nadzieję, że mimo wszystko zrozumiałe…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Zrozumiałe, ja po prostu wolniej myślę.

Hmmm… To nie zabrzmiało dobrze.

Jak to inaczej… Do mnie trzeba łopatą? ;)

 

Przynoszę radość :)

Akurat. Po prostu trzeba subtelnie i cierpliwie, a nie wyskakiwać z takimi paskudztwami. A poza tym, moje umiejętności niezrozumiałego pisania stoją na naprawdę wysokim, (nie)godnym szacunku poziomie, więc może zobaczymy, co powiedzą inni ;D

Trzymaj się, Sojuszniczko.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Na pewno się spodoba. Też się trzymaj :)

Przynoszę radość :)

Całkiem całkiem. 

Jest ciężko, mrocznie, paskudnie i obrzydliwie. Lubię taki rodzaj horroru. 

Choć dość długo wydawało mi się, że chodzi tu wyłącznie o epatowanie zwyrodnieniem (nie, żebym w ciebie zwatpił, Hrabio ;-)) to gdy w końcu historia zaskoczyła, tekst zyskał kilka, hmm… oczek. 

Mgła budzi oczywiście skojarzenia z kingowską "Mgłą", ale na szczęście nie poszedleś w tym kierunku. Mam nadzieję, że jeśli napiszę, iż lektura sprawiła mi przyjemność, nie wyjdę na psychopatę :-) 

Oczywiście nie wszystko jest płynne i jedwabiste, jak ropa w zakażonej ranie. Cała ta transplantologia na przykład, była wysoce naciągana. Albo dlaczego martwy "dawca" nie został zakopany, tylko leżał w piwnicy w worku. W jaki sposób ojciec trzymał w tajemnicy swoją tajemnicę, mieszkając w tak małym miasteczku. Dlaczego niezainfekowani szeptuństwem dorośli nie szukali pomocy poza Pejzażem… To akurat nie zgrzyta aż tak, w końcu w horrorze nie wszystko musi być prawdopodobne. Ale już sposób mówienia dzieciaków, zwłaszcza Jeremiasza, wydał mi się mało naturalny, zdecydowanie zbyt "dorosły" jak na nastolatków. Przyczepiłbym się jeszcze paru niezbyt zręcznych zdań, ale nie bardzo mam czas i siły, by je wyszukiwać i cytować – wiadomo, komórka :-) Tak czy owak, nie było ich dużo. 

Ha, wydawać by się mogło, że sporo narzekam, ale tak naprawdę, to tekst jest na tyle dobry, że nieprędko go zapomnę. A to najważniejsze. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Na początek parę technicznych pierdół:

Sądząc po hukach wystrzałów leciał jakiś western, więc ojciec zapewne pije brandy. Wszedł po schodach i wślizgnął się do pokoju, szczelnie zamykając za sobą drzwi.

zapewne pije → zapewne pił

i dodaj podmiot do “wszedł”, bo inaczej wychodzi na to, że wszedł western lub ojciec ;)

moje kości w niech grzechoczą?

literówka

Nie minął kwadrans, gdy Jeremiasz stanął naprzeciw przekrzywionej furtki, która nic nie zmieniła się od czasu, gdy, towarzysząc siostrze, odwiedzał tę posiadłość z plecakiem pełnym leków. Pamiętał strach, który narastał w jego sercu za każdym razem, gdy odchylał ciężkie skrzydło, gdy słyszał jęk nieoliwionych od lat zawiasów.

I przecinek po drugim “gdy” do usunięcia.

Poza tym wykonanie bardzo dobre. Czasem tylko nadużywasz imiesłowów. Mam wrażenie, że znalazłeś złoty środek, bo było zrozumiale i ładnie zarazem. Nie musiałem się wracać, by rozkminić jakieś zdanie; po prostu płynąłem do przodu. 

A chciało się płynąć – nastrój zbudowałeś po mistrzowsku. Straszenie jest trudne, szczególnie w opowiadaniach. Tutaj towarzyszył mi pierwszorzędny niepokój. I już za samo to masz ode mnie nominację. 

W tym całym “plugastwie” dostrzegam jakąś estetykę. Elementy urzekają i dobrze się ze sobą komponują: świetny tytuł, świetna nazwa dla miasta, całe spektrum wypaczeń i patologii, a wszystko to spowite w mgle i trzymającej rytm narracji. 

Czego zabrakło do stuprocentowej satysfakcji? Poczucia, że wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce. Czytało się dobrze, czuło się niepokojąco – opowiadanie wszystko robiło za mnie, nie musiałem się męczyć z wyobrażeniem czegoś itd., więc po prostu chciałbym, żeby zagadka sama się rozwiązała. Zakończenie niby zrozumiałem, ale pozostało też jakieś uczucie niedosytu, bo “wątków” było trochę i nie jestem pewien, czy wszystkie się skończyły. Złotego środka między łopatą a niedopowiedzeniami musisz wciąż szukać (kto nie musi…), ale tu też jest postęp. Fajnie, że miejscami trąci kryminałem, są ślady ze snów, podejrzani itd., tylko jakoś zgubiłem się z tym, do czego ostatecznie miały służyć rekwizyty jak scyzoryk, chusteczka.

Zgodzę się z Thargonem: transplantologia naciągana, a dialogi miejscami niepasujące do dzieci. Ale już np. to, że wszystko rozgrywało się w miasteczku (Pejzażu <3) poczytam jako zaletę. Na tym polega magia literatury, by nie pokazywać przeciętności, ale włożyć w kadr coś ciekawszego, tak jak Ty włożyłeś “drastyczne” rzeczy. Jak dla mnie nie było, aż tak drastycznie. I co najważniejsze, nie było niesmacznie.

Nawiasy – klimatyczne, takie Twoje. 

Motyw szeptulca – bardzo w Twoim stylu. Coś nietypowego, mającego szansę zostać w czytelniku na dłużej. 

Późna pora, więc tyle. Jeśli nie wynika to z mojego komentarza, to jeszcze dodam wprost: bardzo mi się podobało, aż szkoda, że nie jeszcze bardziej (ale wtedy bym na Ciebie krzyczał, że nie puściłeś tego gdzieś na papier). Bardzo udany powrót, Hrabio. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Raaany, tyle miłych słów, jak dobrze należeć do TWA :PP

A tak serio, to bardzo Wam dziękuję, Thargone, Fun. Jest pochwała, ale jest i krytyka, wskazanie słabości – wszystko odnotowane i postaram się na przyszłość poprawić.

 

Thargone – bardzo słuszne pytania, a Twoje wątpliwości odnośnie sposobu wysławiania się młodzieży, to moja pięta achillesowa od dawna… Ale chyba jest trooooszeczkę lepiej. Mimo wszystko ;P

Dlaczego dziecko było w worku? Powiem ci, że tu akurat chciałem ukazać lekceważący stosunek rodziców. Ich oczkiem w głowie był Roman, to jego kochali i walczyli o jego zdrowie. Wiem, że to patologia wykraczająca zapewne poza ramy realizmu, ale Pejzaż nie takie czyny widział.

Odnośnie braku kontaktu z resztą świata – to ma sens, ale nic o tym nie napisałem. Stąd też specyfika zakończenia. Powstanie jeszcze jeden tekst, łączący Szeptulca ze Zbrukanym i wtedy wszystko stanie się jasne. Mam nadzieję, że się tam Ciebie doczekam ;D

 

Fun – ech, towarzyszu broni… I ja Ciebie umieściłem w korpusie rewolucjonistów, a Ty mi błyszczysz niczym najpierwszy duch postępu! Bardzo Ci dziękuję. Pochwały biorę do serca, a przygany z uwagą przeanalizuję.

Nie dziwię się, że zakończenie wzbudziło wątpliwości. Ten fragment z tańcem wokół drzewa wydaje się bardzo oberwany do treści, ale wolałem go zawrzeć, coby później nie modyfikować jak w przypadku Zbrukanego. Słucham dobrych rad, tym bardziej cieszy, że uznałeś poetyckość za częściowo ujarzmioną.

No i bardzo mnie cieszy, że nie zanudziłem – pierwotnie liczyłem, że zamknę to w 30-35 tysiącach.

Odnośnie “widzeń” dzieciaków, spróbuję to dokładniej wyjaśnić później. Pora, w istocie, późna ;)

Jeszcze raz dzięki za wskazówki, łapankę, słowa zachęty, klika i nominację. Trzym się ciepło.

 

Jeszcze odnośnie transplantologii, bo oboje zwróciliście na to słuszną uwagę. Tak, jest naciągana. Powiem więcej – przeszczepu gałki ocznej to chyba jeszcze nikt nie wykonał, więc niezły ten lekarzyna-pijaczek z Pejzażu ;D

Trochę mnie to bolało, ale w końcu odpuściłem, podpierając się faktem, że to fantastyka i (chyba) nie da się tego zakwestionować w 100%. Choć w 90 już pewnie tak ;P

 

Hehe, siękozę i byłozę znają wszyscy, a ja wpadłem w gdyłozę XD

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Hmmm. A do mnie nie przemówiło.

Na początku za dużo było okrucieństwa, przemocy, krwi. Jak dla mnie – przegiąłeś, aż wskoczyłam na tory groteski i przestałam wierzyć w pokazywane obrazy.

Potem tekst trochę wyszedł na prostą, pojawiły się motywy śledztwa, zagadki do rozwiązania. Ale końcówka zostawiła mnie z WTF. Kto w końcu był szeptulcem, jak to działało, dlaczego działało… No i coś nie widzę domknięcia motywu chusteczki.

Ale nie przejmuj się, nie przepadam za horrorami, może dlatego opowiadanie nie podeszło.

Babska logika rządzi!

Nie przejmuję.

Prawdę mówiąc już w trakcie pisania obawiałem się zarzutu przesady i groteski, jednak moi betaczytacze oddalili te zarzuty i, koniec końców, nie złagodziłem scen. Ale naturalnie mogłaś mieć takie odczucia, zobaczymy co powiedzą kolejni czytelnicy.

Chusteczka należała do Klary. Generalnie “widzenia” składały się z rozkazu przekazywanego przez szeptulca oraz “zanieczyszczenia”, które związane było z tym, co widział ojciec Jeremiasza przebywając z dziećmi. A widział charakterystyczne przedmioty, z którymi się nie rozstawały.

Romana dotyczyło najwięcej wizji, bo ojciec przebywał z nim najczęściej, zaś sam kaleka miał wizje Jeremiasza, gdyż to jego oko widział Więcesław i cóż… przypominał sobie pierworodnego, choć wolał o nim zapomnieć.

Widać źle to zarysowałem i przedstawiłem. Albo za bardzo pokombinowałem, jak to Count ;D

 

Szkoda, że nie podeszło, niemniej doceniam, że przybyłaś pomimo niechęci do horrorów i zmęczyłaś to. Dzięki za odzew.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ślina wypływa z rozchylonych ust, a uszu dobiega chrapanie schlanych rodziców.

Zabrakło “z”. ;)

 

Tej wiedzy poskąpiła mu każda z przepytywanych osób, jednak, Bogiem a prawdą, Jeremiasz czuł jedynie ulgę.

Chyba zabrakło jednego słowa. ;)

 

…ojca Jeremiasza i matki Romana stał sam kaleka, oparty o kule, oraz spoczywające w kobiecych ramionach niemowlę.

 

 

Przeczytałam. Opowieść na pewno ciekawa, a tytuł to strzał w dziesiątkę. Jest świetny. Podobała mi się tajemnica szeptulca, ale rozwiązanie nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Pozostawiło jedno pytanie: “DLACZEGO TAK?” Bardzo chciałabym poznać odpowiedź, dlaczego Jeremiasz? Wyjaśniłeś częściowo, że to jego sprawka, ale dlaczego on nie był świadomy i jak do tego doszło? Może i jest to jakieś niedopowiedzenie, ale może przez to warto byłoby uwypuklić dziwność całego Pejzażu.

Sam klimat bardzo dobry i do połowy opowiadanie naprawdę wciągało. Wstawka z Romanem fajna, ale straszna lipa z tymi trupami, których ani nikt nie czuł, ani nikt nie zauważył. Powonienia nie było? Ludzie zbyt tępi? Jakoś to wszystko tak się rozmyło.

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Faktycznie drastyczne ;d

Niestety mi też czegoś w nim brakowało, trochę za dużo tu niedopowiedzeń. Chciałabym też wyjaśnienia do czego miały prowadzić wszystkie charakterystyczne przedmioty pojawiające się w snach dzieciaków. Po tym zdecydowanie został mi niedosyt :(

Mimo to czytało się bardzo przyjemnie i płynnie, nie mogłam się oderwać. Zaciekawiło i wciągnęło, a klimat tekstu i lekki niepokój podczas lektury idealnie wstrzelił się w mój humor. Dlatego opowiadanie bardzo mi się podobało i na pewno zapadnie mi w pamięć.

Acha, i nawiasy to świetny pomysł, dodawały dreszczyku. I tytuł też fantastyczny!

Nawet tak pochmurny dzień Wy, Sojuszniczki, potraficie rozjaśnić mi słońcem :3 I choć tym razem nie jest to słońce świecące latem nad Hiszpanią, tylko takie polskie, wczesnojesienne, i tak bardzo dziękuję :D Za pozytywy, negatywy, kliki, a przede wszystkim za to, że jesteście!

Skoro macie wątpliwości, to musiałem popełnić jakiś poważny błąd w prezentacji treści… Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie chciałem odsłaniać wszystkich kart, od tego będzie trzecie i ostatnie opowiadania z Pejzażu…

No ale wytknąć należy, bo to słabość ;(

 

Mor – Trupów w domu Romana nikt nie zauważył, bo nikt tam nie wchodził. A dzieciaka z piwnicy, w zamkniętym worku, to już w ogóle trudno byłoby “wyczuć”. A dlaczego Jeremiasz urodził się z Szeptulcem? Cóż, szczerze mówiąc, to po prostu na niego padło. To jest coś w rodzaju wywoływanej przez to drzewo klątwy…

Co do błędów, to #3 rzeczywiście, już poprawiam, jednak #1 to po prostu moja kopnięta konstrukcja, zaś #2… Sam się zdziwiłem, ale taka wersja jest prawidłowa, Mor(deczko) droga ;D Samo pochodzenie tego zwrotu jest dość ciekawe, poczytaj sobie :)

 

Minka – że Tyś się zabrała za takie okropieństwa, niebożę… współczuję XD Niemniej, bardzo mi miło Cię gościć. Przedmioty prowadziły głównie do Romana, bo o nim najczęściej myślał “rozsiewający” Szeptulca Więcesław. Szkoda, że rozmył się sens tego wszystkiego…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przychodzę z komentarzem!

Zacznę od tego, że utrudniłeś mi wciągnięcie się w historię tak bardzo jak to tylko możliwe – od czytania o znęcaniu się nad zwierzętami dostaję mdłości i przyznam, że byłam bliska porzucenia tej historii. Dobrze, że tego nie zrobiłam.

(Podobną reakcję wywołują we mnie sceny z wyrywaniem paznokci. Nadużyłeś cierpliwości swojej sojuszniczki, Hrabio :P)

Zbrukane do Szeptulca mają się do siebie jak Wiedźmin jedynka do trójki. Znaczy, jeśli grasz i coś ci to mówi. Wszystkie zmiany na tak, świetne rozwinięcie historii. Podobało mi się bardzo. Klimat wykreowałeś tak obrzydliwie pokręcony, że nie mogłam się odkleić, a jednocześnie – nierealistyczny, a mimo to akceptowalny, dający się porwać. I chory. Co ty masz w głowie, Hrabio? :P

Wszystkie wątki i detale ładnie się ze sobą splatały i przez cały czas miałam wrażenie, że historia idzie w pewnym kierunku – jeśli mogę tak to nazwać – stanowczo, bez żadnego kluczenia. Z tożsamości Szeptulca zrobiłeś niezłą zagadkę i prowadziłeś mnie za nos od osoby do osoby… a ja dałam ci się prowadzić jak ostatnia naiwna ;)

Jedynie zastrzeżenie zgłoszę do tych przedmiotów, bo ja też nie zrozumiałam, po co tam były, choć po twoim wyjaśnieniu wydaje mi się ono całkiem logiczne. Ale w tekście tego nie ma.

Dziwne transplantacje nie przeszkadzały mi wcale. W tym opowiadaniu dość szybko zaakceptowałam nierealny, groteskowy klimat. Właściwie od pierwszej sceny, najpóźniej od sceny z Irenką wiadomo, że to opowiadanie nie będzie rzeczywiste. I z tym zawieszeniem niewiary można było dalej iść jak burza.

 

Aha, i tytuł jest cudowny, szczególnie sama nazwa Szeptulca <3

 

Parę uwag:

 

na którym krew, teraz już zakrzepła, rozlała się niczym rozwijający płatki kwiat. – wypisałam sobie ten fragment jako przykład prześlicznego zdania, które bardzo mi się spodobało, a potem się okazało, że było kluczowe dla zagadki z różą. Dobra robota z wyróżnieniem go na tyle, by zapadał w pamięć ;)

 

Jak wtenczas, gdy miała chusteczkę w gardle, a one pełzły po jej twarzy, wciskały się w każdy zakątek ciała i wyżerały dziury, tak i tym razem Klara nie mogła wydusić z siebie słowa. – zgubiłeś podmiot w tym zdaniu, nie pasuje do poprzednich.

 

Jeremisz wzdrygnął się

 

– Za… Zapomniałem jej przywiązać, choleeeeera… – ją

www.facebook.com/mika.modrzynska

Oj, Kaaaam, już dla samego Twojego komentarza opłacało się to napisać, dziękuję pięknie!

Na porównanie (nawet przez analogię!) do Wiedźmina 3 z pewnością nie zasługuję, ale skoro już mi je ofiarowałaś, to teraz muszę postarać się, byś ostatniej części nie skojarzyła z Mass Effect: Andromeda ;P

Co do tych przedmiotów, to muszę przyjąć zarzut na klatę – skoro i Ty nie widziałaś tego treści, to popełniłem błąd… Dobrze wiedzieć, w którym miejscu. Wyciągnę z tego naukę na przyszłość.

Szalenie mnie za to cieszy, że tym razem nie zamulałem :D

No i miło, żeś zwróciła uwagę na zdanie z różą. Chodziło mi właśnie o coś takiego…

Błędy poprawione, bardzo Ci dziękuję za rychłe przybycie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Countcie, to najbardziej zniewieściały tytuł, jaki tutaj spotkałem. Największe z największych romantyczek na portalu w połowie tak romantycznych nie wymyślają. Wiem, że na forum jest odjazd na punkcie tytułów, sam ostatnio bardzo się starałem, żeby wyszło zniewieściale, ale chociażbym się ze… brał w sobie tak mocno, że hen! To w życiu takiego bym nie wymyślił. Co Ty masz w głowie, to pewnie na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.

Jeszcze nie zostawiałem komentarza na temat samego tytułu, z właściwym na pewno wrócę. A tytuł cóż, mnie tytuł zupełnie nie robi, ale co masz w głowie, to poznać chcę choć trochę. :)

Ten myk z różą zrobił na mnie mocne wrażenie jako subtelna strzelba Czechowa. 

 

Edit: Darconie, to dawaj na spotkanie we Wro, zobaczysz, jaki Hrabia jest zniewieściały ;D

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

chociażbym się ze… brał w sobie tak mocno, że hen! To w życiu takiego bym nie wymyślił.

Widzisz, Darconie, czasem trzeba się pogodzić z własnymi ograniczeniami :)

Jestem ciekaw Twoich wrażeń, zapraszam.

 

Miło, że i Ty zwróciłeś uwagę na ten niuans, Fun!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

To czekam na trzecią część. Skoro ona wszystko wyjaśni. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Oj, balansowałeś na cienkiej linii między “lubi-nie lubi” w moim przypadku.

Zaczynasz fabułę bardzo surrealistycznymi wizjami, potem na moment obraz normalnieje – i wtedy udało mi się złapać oddech i dojść do tego, co właściwie widzę. Sinusoida jednak wkrótce potem znów ruszyła i do końca balansowała między snem a jawą, gdzie nie mogłem do końca odgadnąć, co jest rzeczywiste, a co udziwnioną rzeczywistością. Tworzony w ten sposób obraz ma swój urok, który mnie pociąga, ale do końca nie potrafiłem oderwać się od ziemi, przyjąć szaleństwa i w ten sposób zaakceptować to, co czytam.

Wielki plus za ogólny stworzony klimat opowieści, w czym pomogły zwłaszcza pisane kursywą szepty.

Samo zakończenie do końca mnie nie zaskoczyło, wręcz się go spodziewałem (albo Aurelka zaciuka Jeremiasza, albo na odwrót), ale to nie jest jakaś wada.

Podsumowując: klimatyczny, ale niekiedy zbyt surrealistyczny na mój gust koncert fajerwerków. Wart co najmniej biblioteki.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Count, cholera, nie kupiłeś mnie tym tekstem.

Pisałem już o tym pod bemikową “Kobieta, której nie było”. Jak jest za dużo ohydy, zła albo i nieszczęścia, włącza mi się tryb awaryjny i obracam wszystko w groteskę. Tym razem masa krytyczna została przekroczona już w 3. rozdziale i jak po tych wszystkich okaleczonych ponad miarę dzieciach, zwyrodniałych, chrapiących, pijanych rodzicach, zboczeniach i degeneracjach, przeczytałem o wyłupionym oku Jeremiasza to autentycznie prychnąłem śmiechem. Nerwowym i niewątpliwe stanowiącym mechanizm obronny, ale śmiechem. I tak mi zostało do końca. Delikatne ciarki przeszły mnie dopiero przy tańcu wokół drzewa. Podobnie śmiałem się oglądając stada potworów i hektolitry krwi w “Domku w głębi lasu” – ale tam był to efekt zamierzony przez twórców.

I chociaż tym razem zrezygnowałeś z łopatologii (choć wyraźnie Cię kusiło przy tym fragmencie kursywą, wymieniającym kolejno imiona czwórki dzieci), to mimo wszystko uważam “Zbrukane” za tekst, dzięki wstrzemięźliwości w swojej zasadniczej części, lepiej od “Szeptulca” wyważony.

Wstawki z piosenek bardzo dobre, ale to już Twój chwyt firmowy.

Wygląda na to, że będę w swojej ocenie odosobniony – z drugiej strony wspominasz, że zastanawiałeś się nad zarzutem przesady, ale uspokoiłeś się podczas bety. Jakby co, zgłaszam gotowość pomocy przy trzeciej części ;)

O, kolejne odwiedziny. Miło mi.

 

NoWhereMan – dzięki za dobre słowo i nominację. Spodziewałeś się zakończenia? No proszę, a myślałem, że sprawi więcej problemu ;) Fajnie, że klimat przypadł do gustu, natomiast nad balansem widać muszę popracować. Trzymaj się.

 

Cobold – Wyglądałem Cię i trochę mi smutno, żeś nieusatysfakcjonowany. Odosobniony w opinii nie jesteś, bo Finkla również zgłaszała obiekcje i jej zdanie również za bardzo zbliżyłem się do groteski. Heh, może trzeba było jeszcze chwilę posiedzieć i co nieco wygładzić. Cholera wie…

Niemniej, dziękuję Ci za uwagę i poświęcony czas, Coboldzie. Uwagi, jak zawsze, rozważę i wprowadzę w życie. Powiedz mi tylko jeszcze – jak oceniasz bohaterów i dialogi? Zawsze miałem z tym pewne problemy…

O ofercie pomocy będę pamiętał i z przyjemnością skorzystam, dzięki! :D

 

Dziękuję też wszystkim za kliki do biblioteki. Miło być na głównej po dość długiej przerwie…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dialogi są… dziwne. No bo które dziecko mówi w ten sposób:

– Czy to tej pustce zawdzięczam zdrowe zmysły?

Ale ta dziwność wydaje mi się bardzo na miejscu, bo i dzieci są niezwykłe. Właściwie tylko one w tym świecie coś robią, próbują rozwikłać zagadkę, wyrwać się spod jej wpływu, podczas gdy dorośli snują się w tle jak zombie. Dlatego kupuję taką konwencję. Ta zamiana ról, jakaś przedwczesna emancypacja przypomina mi “Dwa lata wakacji” Verne’a, gdzie dzieci udające dorosłych przemawiały z podobną przesadą. Ale jeszcze bardziej przypomina mi się “Władca much” – wzorzec niedościgniony pisania o okrucieństwie ukrytym w dzieciach. Szkoda, że nie poszedłeś podobnym szlakiem budowania napięcia, tylko od razu rzuciłeś czytelników na głęboką wodę.

Jeremiasz tak mówi XD

Dobrze, że nie widziałeś wypowiedzi, którą zawetowała moja beta, czyli nieśmiertelne: “Stój! Nie zachowuj się pochopnie!” wykrzyczane przez Eryka, podczas obalenia Jeremiasza XD

 

Taaaak, czytałem Władcę. Rzeczywiście, dobre było.

OK, dzięki raz jeszcze, Coboldzie. To akurat dość istotna kwestia, że dorośli są tacy bierni i zaglądając do komentarzy cieszyłem się, że nie odbierało to wiarygodności całości. A przynajmniej nikt się nie skarżył…

Zobaczymy jak wyjdzie następnym razem. Akurat w opowieściach z Pejzażu sprawdza się reguła: do trzech razy sztuka… ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Mnie gdzieś to przemknęło przez myśl w którymś momencie: dlaczego nikt nie zadzwonił po gliny/ pogotowie. Ale potem zapomniałam.

Babska logika rządzi!

“Władca much” – wzorzec niedościgniony pisania o okrucieństwie ukrytym w dzieciach

Boże, jak ja tej książki nie cierpię. Przerabiałam na studiach chyba wszystkie klasyki literatury amerykańskiej i tej jedynej naprawdę nie mogę ścierpieć. 

www.facebook.com/mika.modrzynska

O nieeeee, to nie mam zamiaru pisać jak Golding, Coboldzie :P

Swoją drogą, dzięki za nominację, Kam. Mam nadzieję, że nie jest podyktowana sojuszem, bo to właśnie sojuszniczki (i towarzysze broni) powinni być względem mnie najbardziej wymagający ;)

 

Finklo – właśnie spodziewałem się, że takie kwestie mogą zwrócić Twoją uwagę. Zwykle bardzo racjonalnie oceniasz opowiadania :)

Będzie w trzeciej części. Szlag, tyle naobiecuję, że wyjdzie z tego książka XD

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

O nieeeee, to nie mam zamiaru pisać jak Golding, Coboldzie :P

:D

 

Pisz jak ty i wtedy będzie najlepiej. Bo choć piszesz tak, że czasem zastanawiam się, czy masz piętnaście lat, czy czterdzieści, to przyznaję, że jednak trochę oczarował mnie ten szalony styl.

 

Uroczyście oświadczam, że moja nominacja nie miała związku z żadnymi ogrodami w Primagrodzie.

 

Podpisano

Kam

 

(A zauważyliście, jacy się zrobili ostatnio wszyscy na forum przezorni pod kątem posądzeń o TWA?)

www.facebook.com/mika.modrzynska

O nieeeee, to nie mam zamiaru pisać jak Golding, Coboldzie :P

Może Kam chodziło tylko o tę jedną książkę Goldinga?

No właśnie, Kam, co Cię tak obrzydziło: forma czy przesłanie?

Nie znam jego innych książek. Obraziłam się na niego za bardzo, by ruszać resztę.

(A coś polecasz?)

Kam, co Cię tak obrzydziło: forma czy przesłanie?

Przesłanie, choć do formy też mam dużo zastrzeżeń.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Przesłanie? Przy tekstach Counta to jest ledwie żłobek nieprawości!

Na mnie duże wrażenie zrobili “Spadkobiercy”.

Dla mnie świat hrabiego jest inny niż nasz. No i z tego co rozumiem, to źródłem zła w Pejzażu nie były dzieci, a klątwa – podczas gdy Golding twierdził, że dzieci były z natury złe.

A Spadkobierców dopisuję w takim razie do listy czytelniczej.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Rok temu przeczytałam Zbrukane… i muszę wyznać, że opowiadanie mam ciągle w pamięci. Nic zatem dziwnego, że teraz drastyczne sceny nie robiły na mnie większego wrażenia, albowiem w pewien sposób byłam przygotowana do lektury Na dnie… i wiedziałam, czego się mogę spodziewać.

Obecna, rozszerzona historia prezentuje się lepiej, a wzbogacenie jej kilkoma postaciami sprawiło, że rzecz jest jaśniejsza i bardziej zrozumiała. Co prawda osobnik pożerający mgłę był niezły, ale szeptulec też jest porządnym strachulcem.

Zastanawiam się tylko, dlaczego w Pejzażu mogły się dziać tak, ujmę to delikatnie, osobliwe rzeczy i nikt z dorosłych nie zainteresował się nimi. Ponieważ jednak zapowiadasz, Primagenie, jeszcze jedną odsłonę swego dzieła, mam nadzieję, że tam wszystko stanie się jasne, a dziś stawiane pytania okażą się bezprzedmiotowe.

Na koniec dodam, że czytało się świetnie.

 

uchy­lił prze­ra­żo­ne, pod­krą­żo­ne oczy i upew­nił się… –> Uchylić można powieki, oczu uchylić się nie da.

 

część po­ła­ma­nych pa­znok­ci bro­czy­ła krwią. –> Masło maślane.

Za SJP PWN: broczyć  1. «wydzielać krew z rany»  2. «o krwi: ciec»

 

– Co–co mó­wisz? –> – Co-co mó­wisz?

Za SJP PWN: Nie ma zasadniczo reguły dotyczącej zapisu jąkania czy sylabizowania wyrazów w dialogach. Najczęściej do oddania tego rodzaju odstępstw od zwykłego toku wymowy stosuje się dywiz (bez spacji), por. – Słu-u-u-cham? – wyjąkała.

Uwaga dotyczy także zapisów w dalszej części opowiadania.

 

Po środ­ku zaś stał on – chło­pak z jed­nym okiem… –> Co się stało ze środkiem, po którym stał chłopak? ;-)

Winno być: Pośrod­ku zaś stał on – chło­pak z jed­nym okiem

 

Oboje mieli po­dob­ne „wi­dze­nia”, tyle że w ich przy­pad­ków tymi przed­mio­ta­mi były… –> …tyle że w ich przy­pad­kach tymi przed­mio­ta­mi były

 

choć Iren­ka za­rze­ka­ła, że sły­sza­ła… –> …choć Iren­ka za­rze­ka­ła się, że sły­sza­ła

 

Eryk wy­szarp­nął mło­tek z kie­sze­ni, który z resz­tą po chwi­li upu­ścił… –> Z resztą czego upuścił młotek? ;-)

Winno być: Eryk wy­szarp­nął mło­tek z kie­sze­ni, który zresz­tą po chwi­li upu­ścił

 

szep­nął Roman jak gdyby nigdy nic i wciąż się na nich pa­trzył… –> …szep­nął Roman, jak gdyby nigdy nic, i wciąż na nich pa­trzył

 

Zstę­pu­jąc na usta, utrud­nia­ła chłop­cu for­mo­wa­nie słów… –> Zstę­pu­jąc na usta, utrud­nia­ła chłop­cu for­muło­wa­nie słów

 

Brud­ne włosy zle­piał brud i śluz… –> Nie brzmi to najlepiej.

Skąd śluz na włosach?

 

Mgła osia­da­ła na jego twa­rzy i ubra­niach wil­go­cią… –> Mgła osia­da­ła wilgocią na jego twa­rzy i ubra­niu

 

Rów­nież tej nocy ich dzie­ci za­wy­ją, opusz­czą swe łóżka i za­czną robić strasz­ne rze­czy. Każdy co in­ne­go… –> Piszesz o dzieciach, więc: Każde co in­ne­go

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sam już nie wiem, co jest dla mnie większym komplementem – czy to, że czytało się świetnie, czy też fakt, że wciąż pamiętasz Zbrukanego, Reg <3 O ostatniej części muszę zatem pomyśleć wcześniej niż za rok.

Dziękuję Ci bardzo za wizytę, opinię i łapankę, Sojuszniczko. Błędy naturalnie poprawione i cóż… tyle już czasu upłynęło od mojego pierwszego opowiadania tutaj, a Ty wciąż potrafisz mnie rozbawić. Jak tutaj – uchylił oczy XD Zdolny chłopina z ojca Irenki, zatrudniliby go w każdym cyrku ;D

Na razie zostawię tylko broczenie – oczywiście masz rację, ale bez dodania, że chodzi o krew, zdanie brzmiałoby słabo… A większość czytelników chyba też nie orientuje się co do dokładnego znaczenia ;)

No ale może coś wymyślę…

 

Trzymaj się ciepło.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

I ja, Primagenie, się cieszę z udanej wizyty, tym bardziej, że udało mi się Ciebie rozbawić. ;)

Tak jak prosiłeś, MMM-am się ciepło. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wróciłem.

Miałem nie czytać komentarzy, ale nie wszystko załapałem i jednak przebiegłem po nich wzrokiem. Widzę, że nie tylko ja mam drobne problemy z rozgryzieniem wszystkiego. I to jest główna wada tego tekstu. Wiesz, horror dla mnie musi być przede wszystkim zrozumiały, żebym swobodnie mógł się bać (o mój umysł), czuć odrazę i obrzydzenie. Nie mogę zbyt często marszczyć brwi, bo wtedy wszystko, co wymieniłem, schodzi na drugi plan. Chyba Fun napisał, że wszystkie klocki powinny wskoczyć do układanki i ja się z tym zgadzam. Mnie nie wskoczyły. Tak naprawdę nie wskoczyły mi dwie rzeczy:

– pierwsza – niektóre dzieci nie wydawały mi się kierowane Jeremiaszem, na przykład Fabian. Nie wyobrażam sobie, jak można kogoś namówić do masochizmu, to jest w genach. Dlatego kuleje mi tutaj naczelna postać Jeremiasza – Szeptulca.

– drugie – brak motywów postępowania Jeremiasza, okazuje się, że już jako dwulatek popełnił pierwsze złe czyny, czyli urodził się zły? To mój największy zarzut.

Być może jednak czegoś nie zrozumiałem. Muszę przyznać, że nie lubię “bohaterów z kapelusza”. Taki był chłopiec w filmie “The Good Son” (coś jak obyczajowa wersja Twojego opowiadania), taki był Tom Criuse w “Wojnie Światów”. Idzie sobie przypadkowy bohater, tudzież rodzi się przypadkowy bohater i jest i już.

Jeszcze jedna mała sprawa, wrzuciłeś ciut za dużo kwiecistych zdań. Horror jawi mi się surowością, nagością i brutalnością, bez zbytniej ilości ozdobników. Cięcie, cięcie, jep, jep, jep! Horror nie może mi się podobać, jak kwiaty na łące. A tu przystanąłem raz czy dwa, wąchając z przyjemnością kilka kwiatków.

Dobrze, wystarczy tej krytyki, bo wychodzi, że opowiadanie mi się nie podobało, a podobało się i to bardzo. Nie zgodzę się z Cobim, że przesadziłeś ze złem, owszem te przeszywanie członków i innych organów, rodem z imitacji “Wyspy Doktora Moreau”, nie wszyło Ci najlepiej, a nawet w ogóle nie powinno mieć miejsca, ale reszta – świetna. Naprawdę wykonałeś kawał dobrej roboty, wszystko jest potworne, ohydne, ale jednak wyobrażalne. Stąpałeś po cienkiej granicy, napiąłeś strunę do granic możliwości, ale nic nie pękło, było jak trzeba.

Podsumowując, gratuluję Ci, Countcie, najlepszego horroru, jak tu czytałem.

Takie opinie lubię najbardziej – pozytywne, ale skupiające się na krytyce. Dzięki, Darconie. Doceniam.

Ja generalnie mam pewne problemy z przekazywaniem myśli; albo piszę niezrozumiale, albo popadam w łopatologię XD

Tak, Jeremiasz urodził się z szeptulcem. Był jego głównym “hostem”, jednak wydawać polecenia zaczął dopiero, gdy nauczył się mówić. I, prawdę powiedziawszy, wydawał je głównie ojcu, który pełnił rolę roznosiciela. To on miał największy kontakt z dziećmi, był przy porodach… Natomiast motywu nie miał, można by wręcz powiedzieć, że był pierwszą ofiarą.

Heh… Często gęsto tłumaczę się pod własnymi opowiadaniami, co jest najlepszym dowodem, że coś nie gra :/

Zdania również powoli kiełznam, choć idzie opornie.

 

Cóż, jeszcze raz dzięki za wizytę i szczere słowa. I bardzo mnie cieszy, że nic nie pękło ;D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przypuszczałem, że Jeremiasz się taki urodził. Pozdrawiam.

“Na dnie twoich oczu zamieszkał szeptulec” – ten tytuł przyciągnął mnie tutaj, tak samo jak tłusta kiełbasa przyciąga i kusi psa albo wyjątkowo łasego na mięso kota. Wiedziałem, że będzie tajemnica, że będzie coś plugawego i tajemniczego, domyślałem się, że psychika pomiesza się w wyjątkowo okrutną i Lovecraftowską prawdą – złowrogim złym złem, które jest złe. Czyli moje klimaty :)

Chociaż książki (w tym wypadku opowiadanie) nie ocenia się po okładce – i tytule też – ja oceniłem. No i dobrze. Bo się nie zawiodłem. Zassało mnie i wciągnęło :)

Na początku krwawo, z dużą dawką przemocy i tajemniczym szpetulcem, którego – wiadomo – trzeba obwiniać, ale niestety już nie wiadomo kim lub czym jest. I w ogóle, o co chodzi? Rzucony prosto w twarz czytelnika znak zapytania skutecznie wprawia w ruch szare komórki i uruchamia ciekawość.

Potem powoli się wyjaśnia co i jak. Plaga koszmarów, którą Jeremiasz musi powstrzymać. Ciekawy pomysł. Taki klimatyczny małomiasteczkowy horror, gdzie rozwiązanie zagadki jest w pobliżu, ale nie wiadomo dokładnie, w którym miejscu.

Bałem się, że pogubię się w postaciach, bo zazwyczaj wiele imion w teksach o podobnej objętości powoduje u mnie “odrzucenie”. Nie pamiętam i już! Ale tutaj wszystko zostało zgrabnie wyłożone, każdy bohater zapadał w pamięć.

Zakończenie świetne, chociaż, jak już zauważyli wcześniejsi czytelnicy, mogło być nieco jaśniejsze, bo deczko można się pogubić. Końcówkę (od momentu, kiedy Jeremiasz wrocił do domu na spotkanie z ojcem) przeczytałem dwa razy, żeby lepiej zrozumieć. Niby się udało, ale pozostał ten niesmak, że nie zatrybiło za pierwszym razem. Ale nieważne, bo zakończenie mocne, zapadło w pamięć, nieoczekiwane.

 

Wygrały klimat, pomysł i postać szpetulca. Poza tym czytało się szybko, bez przeszkód, wciągnęło. Na plus także Roman-hybryda, niewinna Aurelka, która pewnie nawet nie będzie się domyślać, co się stało; a także emocje, która wzbudza tekst. Sporo bólu, współczucie dla tych dzieci oraz nienawiść dla szpetulca, który powoduje opisane w zakończeniu zachowania dzieci. Bezoki pies przywiązany do płotu i skomlący z powodu braku jedzenia, wzgardzony przez opychającego się udkiem Eryka, poruszył najbardziej.

Założyłem konto ponad miesiąc temu, a licznik mi mówi, że przeczytałem 70 opowiadań. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że twoje do tej pory podobało mi się najbardziej ;) Kupiłeś mnie przede wszystkim klimatem i pomysłem. Więcyyyj takich opowiadan ;)

 

Czytając, słuchałem Jack Splatter (pierwszy wynik po wpisaniu w youtube), co według mnie mocno podbudowało klimat i wpasowało się w historię. Polecam. I pozdrawiam :)

 

 

Dzięki, Karolu. Wiele dla mnie znaczy tak pozytywna opinia, a jak motywuje! ;D Poprawię się, a zakończenia będę rozważał w przyszłych opowiadaniach trzy razy (a nie dwa, jak teraz :P ). Mam nadzieję, że szeptulec zostanie z Tobą przez jakiś czas, choć oczywiście w pamięci, nie w oczach ;)

Jack Splatter – fajna, nastrojowa nuta (gra również całkiem przyjemna), choć ja akurat podczas pisania słuchałem albumu Skeleton Tree Nicka Cave’a ;D

 

Trzym się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ciężki kaliber. Przedzierałem się przez zdania, jak przez dżunglę. W końcu odpuściłem. Może opowiadanie jest dobre, ale widocznie ja nie należę do grupy docelowej.

Uuu, to licho… Ale skoro “jak przez dżunglę”, to chyba dobrze, że się nie męczyłeś, szkoda zdrowia. Albo maczety ;)

Dzięki za wizytę.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Język, styl tworzą klimat, którego nie powstydziłby się profesjonalny pisarz grozy. Mówię serio. Do tego dopieszczone aż do poziomu przecinkologii W tym aspekcie przyczepiłbym się tylko dialogów nastolatków, które brzmią jak dialogi osób dorosłych, w dodatku wykształconych. Jeremiasz i inni mówią językiem Autora.

Te dialogi to drobiazg w porównaniu z fabułą, która mi się nie zazębia i jest częściowo niezrozumiała, zwłaszcza w końcówce. Wyjaśniłeś to w jakimś zakresie, Panie Hrabio, w komentarzu. To jednak powinno jasno wynikać z tekstu. W dodatku miejscami te wyjaśnienia jeszcze bardziej mi gmatwają.

Mam w szczególności następujące wątpliwości co do fabuły.

Nie rozumiem całokształtu zachowania ojca Jeremiasza. Dlaczego, będąc lekarzem, w tak nieudolny przeszczepiał synowi kalece różne organy? Przecież nawet laik, nie tylko lekarz, zorientowałby się, że czyni chłopcu jeszcze więcej krzywdy, a pożytku żadnego. Np kwestia, że nie da się przywrócić wzroku za pomocą przeszczepienia oka, jest elementem wiedzy potocznej, a nie tylko medycznej. Kolejne pytanie. Dlaczego właściwie Więcesław (skąd to imię?) wyłupił Jeremiaszowi oko? Przecież każdy w zasadzie człowiek, nawet o małym rozumku, nie obwiniałby dwulatka winą za śmierć żony, która spadła ze schodów. Więcesław katował córkę, wyłupił Jeremiaszowi oko. To on zachowywał się jak Szeptulec, a wszak ani nim nie był, ani nie obejmowała go “klątwa” Szeptulca, bo nie był dzieckiem! Jednak złem wcielonym okazał się Jeremiasz, który opiekował się siostrą i zło usiłował wytropić (sam siebie?!). Dlaczego Więcesław tak znienawidził Jeremiasza, że aż go poważnie okaleczył, a potem zwyczajnie go ignorował, a za to znęcał się nad Bogu ducha winną Aurelią?

Dlaczego Jeremiasz akurat w związku znalezieniem zwłok brata Romana w worku doznał olśnienia, że to Więcesław cały czas znęcał się fizycznie nad Aurelią. Wszakże widział, że Aurelia jest skatowana. A wcześniej to myślał, że niby kto to zrobił?

Dlaczego w finałowej scenie Aurelia jak Filip z konopi wyskoczyła akurat w miejscu i czasie, by zabić Jeremiasza. Wszakże wszystko wskazuje, że Jeremiasz i Więcesław byli wtedy sam na sam. Aurelia ani nie mogła słyszeć, że Jeramiasz przyznaje się, że jest Szeptulcem, bo powiedział to szeptem, ani nie mogła wiedzieć, że Jeremiasz chce zabić ojca, ponieważ w tym celu zaledwie zrobił w kierunku ojca jeden krok.

Jaką rolę grają przedmioty/znaki jak chusteczka, tatuaż w kształcie róży itp? Ja tego nie pojmuję. Twoje wyjaśnienia z odpowiedzi na komentarz Finkli, Panie Hrabio, są dla mnie zbyt zawiłe. Ja tam widzę czasem piękno w prostocie. Nawiasem mówiąc, moim skromnym zdaniem fabuła mogłaby się bez tych “znaków” doskonale obejść, chyba że chodziło o to, żeby popchnąć ją do przodu, naprowadzając “łowców Szeptulca” na dom Romana.

Wreszcie dlaczego ten Szeptulec, “zło pradawne”, jak go ktoś wyżej określił (w nawiązaniu do HPL) z wszystkich chłopców na świecie wstąpił akurat w Jeremiasza? Dlaczego swoje “rozkazy” wydawał ówże Szeptulec tylko nastolatkom? Czy dorośli nie byliby bardziej poręcznymi narzędziami czynienia zła? Czy chodziło o to, że w swojej diaboliczności chciał Szeptulec upodlić tych jeszcze niewinnych?smiley

Mówię to wszystko nie złośliwie, tylko, żeby powiedzieć, że gruntowne dopracowanie kwestii fabularnych sprawiłoby, że wg mojej skromnej oceny opowiadanie zasłużyłoby na miejsce w jakiejś szacownej antologii horroru. Tą uwagę możesz, Wasza Mość, odnieść do swoich kolejnych opowiadań.

Reasumując gdyby nie te fabularne luki, w skali zajebistości byłoby naprawdę wysoko.

Pozdrawiam

O, remake “Zbrukanych” :) Niestety, za dobrze pamiętam tamten tekst i nie umiem się “odciąć”, zwłaszcza, że te same imiona, te same postacie. Chyba wolę poprzednią wersję, aczkolwiek nie umiem powiedzieć czy to nie dlatego, że tamtą czytałam jako pierwszą. Możesz poczytać to za komplement, że pierwsza wersja tak mi się w pamięć wryła ;)

Fabuła jest dopracowana. Nie zwykłem raczyć czytelników półproduktami, co nie oznacza oczywiście, że Waści zarzuty są bezzasadne, Panie Jacku ;) Wręcz przeciwnie – świadczą o tym, że skopałem kompozycję i pozostaje mi przyjąć zarzuty z pokorą.

Dziękuję Ci za uważne przeczytanie, namysł i podzielenie się wątpliwościami, z pewnością wszystko rozważę. A “jak czytelnik miał to wszystko zrozumieć”, chętnie Ci wyjaśnię, skoroś zainteresowany, choć niestety dopiero w sobotę wieczór – wtedy będę miał dosyć czasu na odpowiednie skondensowanie wiadomości ;)

Tylko jedno słowo odnośnie Twojego akapitu z emotką – to są kwestie wykraczające poza szeptulca i je, na razie, pominąłem. Podobnie było w “Zbrukanym”, choć tam zmodyfikowałem fabułę myśląc, że już do tego miazmatu nie wrócę ;D Ale temat się wyjaśni w ostatniej części i na wątpliwości nie będzie już miejsca :)

Niemniej, miło mi że pewne kwestie przypadły do gustu, a lektura nie była przykrością ;)

Na razie.

 

Dzięki, Bella, liczyłem na Twoją wizytę :) Szkoda, że szeptulec nie zrobił tak dobrego wrażenia jak Zbrukany, ale skoro doczytałaś, chyba nie było najgorzej :P To nie tyle “ramake” co raczej, hmm… Z tego co wiem, oglądałaś Higurashi. Pod pewnymi względami się tym inspirowałem – to również jest “wariant” ;)

Clue będzie jednak inne, więc czuj się oczekiwana również pod trzecią, ostatnią częścią.

Dzięki za wizytę :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

A widzisz, nie wpadłam na to :) Musiałbyś zostawić jakąś bardziej walącą po oczach wskazówkę, że jest reset albo Furude Rika łącząca… hmmm… w sumie to może i jest, zaraz zacznę szperać przez tekst drugi raz :) No, teraz to mnie zaintrygowałeś. Czekam zatem z niecierpliwością na trzecią część :)

Ta początkowa scena z niemowlęciem… Jako że jestem na świeżo, powiem tak: jeżeli dziecko płakało (”agonalny skowyt”) to jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że nagle przestało i było w stanie wpatrywać się “beznamiętnie” w osobę, która przyszła go nakarmić. Ta scena wydała mi się niewiarygodna. Głodne niemowlę będzie się pruło, dopóki ktoś go nie zatka cycem/butelką.

 

“– Cześć, Fabian[+.] – Rozbiegane oczy…”

 

“…tyle że w ich przypadków tymi przedmiotami…” – w ich przypadkach

 

„Czy jednak w podświadomości nie kryją się nasze szczere pragnienia? zastanawiał się chłopak, przemykając wzrokiem po twarzach obserwujących go uczniów.” – brakuje znaku interpunkcyjnego między znakiem zapytania w myślach a opisem. Przecinka albo półpauzy.

 

„Nie miał żadnego instrumentu[-,] ani radia…”

 

„Roman mógł umrzeć, przeprowadzić się[-,] albo być po prostu kolejnym…”

 

„Każdy wyglądał na zmęczonego, a jednak patrząc na Jeremiasza ich oczy krzesały iskry zainteresowania.” – To zdanie jest niegramatyczne. Wychodząc z domu zaczął padać deszcz ;)

 

„– Co wy tu robicie? – Zzdziwił się Jeremiasz, na widok czekających na niego Irenki i Eryka.”

 

„Eryk wyszarpnął młotek z kieszeni, który zresztą po chwili upuścił, nie mogąc zapanować nad drżącymi rękoma.” – Winno być: „Eryk wyszarpnął z kieszeni młotek, który…”

 

„…błyszcząca narośl, naciekająca czoło, policzki i nos.” – naciekająca na

 

„Oko, które widział właściwie codziennie, a nawet kilka razy na dobę, które oglądał w chwili radości i smutku, zlepione snem i rozwarte w strachu, tak jak teraz… Jego własne, utracone przed laty oko.” – No ale to nie jest oko, które on codziennie widzi. Widzi drugie oko, to, które mu zostało. Także raczej: Oko takie jak to, które widział codziennie.

 

„przy otoczonej ramionami głowie czaiło się robactwo.” – w jaki sposób się czaiło? Chowało za krzakiem i wyskakiwało na nieostrożnych wędrowców?

 

„dookoła kobiety leżała sterta pustych butelek po wódce” – nie jestem pewna, czy sterta może leżeć wokół czegokolwiek

 

„Jego uśmiechnięta twarz… była tę samą, którą widział w lustrze.” – tą

 

„Jeremiasz mimowolnie przyłożył rękę do jarzącej w czaszce jamy.” – Co to jest jarząca w czaszce jama?

 

„Mieszały się w nim, pozbawiały tego wszystkiego sensu i celu.” – Wydaje mi się, ze to zdanie jest niegramatyczne.

 

„– Zabawa! – Uucieszył się Tobiasz…”

 

 

Hm… Nie kupiłeś mnie tą opowieścią, Councie. Oczywiście przy tak specyficznym tekście pewnie w ogóle trudno powiedzieć, że mógłby się spodobać, ale nie o to przecież chodzi.

Z pewnością świetnie wyszły Ci sceny okrucieństw dokonywanych przez dzieci. Są plastyczne, okropne, aż się zimno robi. Tekst, zwłaszcza początek, jest wręcz nimi przeładowany, ale zgaduję, że tak miało być. Przyznam, ze odkąd sama mam dziecko, o wiele gorzej reaguję na opisy krzywdy dziejącej się niemowlętom. Brrrr. No, w każdym razie to na pewno wyszło Ci dobrze. Wstydź się ; p

No i, rzecz jasna, tym marszem okropności na początku stworzyłeś odpowiedni klimat dla całego opowiadania.

Jeśli chodzi o fabułę, to niewątpliwie starałeś się ją zaplątać, zapętlić, pozostawiać ślady fałszywe i nie, by jak najbardziej opóźnić zrozumienie, w kim krył się szeptulec. I to Ci się udało. Choć koniec końców z jakiegoś powodu wcale nie byłam zdziwiona, że to Jeremiasz. Tak jakby… nie domyśliłam się tego, ale też po prostu nie zastanawiałam się nad tym w trakcie czytania i konkluzja mnie nie zaskoczyła. Tak czy owak uważam to za udane zagranie.

A teraz co mi nie przypadło do gustu – otóż, Jeremiasz. Nie spodobała mi się ta postać. O ile poboczne dzieciaki zostały zarysowane tylko lekko, ale plastycznie, główny bohater jest dla mnie dość nijaki. Wydawałoby się, że powinno być odwrotnie, a jednak nie. Nie kupuję niektórych jego przemyśleń (miejscami wydawały mi się o wiele za dorosłe – choć może chciałeś oddać to, że dziecko po przejściach prędko dojrzewa?). No i ogólnie, średnio mi się o nim czytało. Trudno mi to wyjaśnić.

Całość wydaje mi się miejscami trochę chaotyczna, niebo zbyt zagmatwana, jakbyś tak bardzo próbował wszystko zapętlić, że odrobinę przesadziłeś w niektórych aspektach.

Są tu też elementy, których zwyczajnie nie kupuję. Małe miasteczko, jeden jedyny lekarz i akurat ma wysoką specjalizację z neonatologii i chirurgii plastycznej? Wydawałoby się, że to powinien być internista, neonatolog znalazłby bardzo dobrze płatną pracę w dowolnym dużym mieście. I gdzie on robił te przeszczepy, na brudnym stole w piwnicy? W ogóle te przeszczepy mi zgrzytają jak paznokieć o tablicę. I co, wyłupił chłopakowi oko i popędził z nim w ręku przez całe miasteczko, by je natychmiast wstawić Romanowi? No i w sumie największa dziura, w moim przynajmniej odczuciu – na miasteczko padł blady strach, wszystkim dzieciom odwala i co, rodzice nie szukają pomocy? Nie odwiedzają lekarzy, terapeutów, nie faszerują ich lekami nasennymi/uspokajającymi, nic? Po prostu godzą się z tym, co się dzieje? Powiedz, Councie, czy Ty masz dzieci? Czy gdyby Twoje dziecko zaczęło śnić koszmary, okaleczać się, krzywdzić innych, siedziałbyś spokojnie? No ja bym nie siedziała. Zrobiłabym wszystko, by uwolnić dziecko od koszmaru. Jeśli nie dałoby się inaczej, wyjechałabym, choć na trochę, skoro wyraźnie widać, że to szaleństwo ogarnęło całe miasteczko.

Aha, i jeszcze jedno, zupełnie oderwana uwaga – “szeptulec” to dla mnie słowo, które nie jest straszne. Jest takie miękkie, wydaje się przyjazne. Nie pasuje mi na miano dla potwora, ale może o to Ci chodziło? ; p

 

No, wybacz masę marudzenia. Opowiadanie zdecydowanie ma klimat, ma ciekawy, typowy dla Ciebie tytuł. Ma pewne mocne elementy. Ale nie zagrało mi jako całość.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Co do sceny z niemowlęciem, to trzymam tu stronę Counta. Matka niemowlęcia nie sprawia wrażenia normalnej, dziecko prawdopodobnie też nie jest normalne. A nawet jak – to dzieci są różne. Moje np. kiedyś podczas pobierania krwi krzyczało przeraźliwie, aż nagle ucichło bez powodu i już sobie leżało spokojnie. Aż się pielęgniarki zaniepokoiły.

Bello, fakt, wszyscy byli tu dziwni. Ale to tylko kwestia mojego odbioru jako czytelnika. Wydało mi się to niewiarygodne podczas czytania i tyle. Nic, co napiszecie w komentarzach pod tekstem tego nie zmieni, bo chodzi o pierwsze wrażenie ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za wyczerpujący komentarz, Jose. Marudzenie wybaczam, a wręcz je przyjmuję z wdzięcznością. Naturalnie lepiej, gdyby wszystko zagrało, ale skoro tak nie jest… lepszy taki szczery feedback.

Nie mam dzieci, ale trochę wśród nich przebywałem i rozumiem Twoje odczucia. Ale to jest Pejzaż. Ludzie tam nie myślą w taki sam sposób jak my, są zniekształceni nienawiścią i egoizmem. Zarysowałem to w Zbrukanym. Czasem przebija się trochę dobra i to jest ważny motyw, który będzie pociągnięty.

Oczywiście Twoje zarzuty nie tracą mocy – szeptulec sam w sobie musi być wiarygodny, w przeciwnym razie spieprzyłem robotę.

Transplantacja, zgodzę się, naciągana.

Zagmatwanie i chaotyczność wynika być może z przeplatania koszmarnych nocy dzieciaków z wątkiem Jeremiasza. Nie chciałem zanudzać ludzi wolnym tempem… Miałem dobre intencje :P

Odnośnie dziecka – ta scena miała być abstrakcyjna, tym “beznamiętnie” to podkreśliłem. Przecież niemowlę nie może w ten sposób spoglądać ;) Podobnie, jak nie może “działać pragmatycznie”, to takie określenia zarezerwowane dla dorosłych… Chciałem odrealnić, szkoda, że odczułaś to inaczej.

 

Dzięki również za wskazania niedoróbek. Co prawda nie ze wszystkim się zgadzać (nowotwór/guz nacieka coś, a nie na coś; zapisywać myśli też można na wiele sposobów), ale większość z pokorą poprawiam.

 

Trzym się.

 

Bella – dzięki za wsparcie :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Co do naciekania – rozumiem, nie znam się na medycynie. Językowo to nie grało, ale teraz widzę, ze faktycznie w przypadku nowotworów tak się pisze.

 

Co do zapisu myśli – nigdy nie widziałam, by nie stosować znaku interpunkcyjnego między opisem a faktyczną myślą. Fakt, że są różne wersje, ale jak mówię, wszystkie stosują jakieś znaki. Przykład tu. Chyba że podasz mi przykład jakiejś książki, gdzie tak pisano? Z ciekawości pytam, nie chcę się wymądrzać ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wybacz zwłokę, Jose. Hrabstwo mnie potrzebowało :D

 

Fajny link. Wcześniej zapisywałem pytania i wykrzyknienia w myślach przez zastosowanie podwójnego znaku “?,”  , ale Reg napisała mi że źle (ale się skarżę XD) i żebym usunął po prostu ten przecinek – jego rolę pełni inny znak interpunkcyjny – wykrzyknik lub pytajnik.

Wydaje mi się, że widziałem gdzieś taki zapis, choć przykładów nie jestem w stanie teraz Ci podać (być może w sadze Martina jest coś takiego, ale niestety nie mam przy sobie tych książek… :/ W każdym razie on zapisywał myśli kursywą i chyyyba kończył je przecinkiem).

 

Masz jednak rację, że użycie półpauzy byłoby chyba najbardziej… prawilne XD

 

Trzym się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Hrabstwo zawsze ma pierwszeństwo ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

“szeptulec” to dla mnie słowo, które nie jest straszne. Jest takie miękkie, wydaje się przyjazne.

Mnie, z kolei, “szeptulec” skojarzył się z “krępulcem” – i od razu było nieprzyjemnie.

A Ty, Hrabio, skąd wywodzisz źródłosłów swojego potwora?

A on nie jest od szeptania ofiarom, co mają zrobić?

Babska logika rządzi!

Wiadomo, że od szeptania. Ale mogłoby być inaczej: szeptacz, szeptun, szeptaszek :D Mnie “szeptulec” bardzo się podoba, przyjemnie niepokojące słowo. 

A skoro już o tym mówimy, mnie zastanowił “wrzeszczun”. Wolałbym “wrzaskuna”, ale chyba coś takiego już istnieje. (?)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Z podanych “szeptulec” jest najbardziej złowrogi. Jak gargulec.

Wrzaskun… Ktoś w mojej rodzinie tak określał niemowlęta… ;-)

Babska logika rządzi!

Źródłosłów, Coboldzie, sam się wywiódł – nie myślałem nad tym, po prostu wpadłem na taką nazwę wraz z pomysłem na opowiadanie, podczas wpatrywania się w tę ciemność zamkniętych oczu…

Ale coś w tym jest, co pisała Jose. Chciałem, by brzmiało miękko, bo tej nazwy używały przede wszystkim dzieci, by była paradoksalna – delikatna i złowieszcza zarazem.

 

A wrzaskun i mnie się z czymś kojarzył, Fun. I w efekcie napisałem inaczej.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Rzeczywiście, mocny tekst. Przez początek przebrnęłam z pewnym trudem, choć muszę przyznać, że to nagromadzenie okrutnych scen miało pewien, z braku lepszego słowa, urok. Później, kiedy następuje rzeczywiste zawiązanie akcji, jest łatwiej. Niemniej podobnie jak niektórzy przedpiścy zwróciłam uwagę na epatowanie okrucieństwem, które w moim odczuciu było o tyle męczące, że odebrałam je jako bezcelowe.

Groteski tu nie widziałam – zabrakło elementów, które groteskę tak naprawdę tworzą, takich jak pewna sztuczność czy tworzenie wrażenia “nieprzyjazności” i niesamowitości świata. Sam nadmiar nie wystarczy. Musi być jeszcze coś, to typowe dla gatunku mrugnięcie okiem do czytelnika wyrażające się w celowym przerysowaniu.

Była tu w moim odczuciu próba estetyzacji przemocy, jednak nie do końca udana (a może gdyby to poszło w stronę poezji, malarskości, byłoby o wiele ciekawsze). A ponieważ nie ma ani groteski, ani poezji, ani pójścia w stronę okrutnej baśni, epatowanie okrucieństwem staje się męczącym zabiegiem. Dla mnie nie było w tekście uzasadnienia dla tych wszystkich – przyznam, dobrze opisanych – krwawych scen i rodzinnej patologii na każdym kroku.

Nie mam nic przeciwko oniryzmowi i odrealnieniu, co więcej, tutaj pasowałyby idealnie. Odosobnione miasteczko o świetnej nazwie, zamieszkane przez dziwnych ludzi, nocą “rządzone” przez śniące koszmary dzieci… myślę, że kupiłabym to łatwiej niż dość realistyczną opowieść o miejscu, gdzie dzieciaki po nocach dokonują rzezi a dorośli nic z tym nie robią. I chociaż tekst jest przemyślany i w sumie wciągający, to nawet interesujący wątek śledztwa Jeremiasza nie wybił się na tyle, by stanowić dobre spoiwo całości.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

w oczekiwaniu na to[+,] co nadejdzie.

szeptulec przeciągnął się, prezentując garnitur ostrych jak u kanibala zębów.

To porównanie jest równie logiczne, co “miał niebieskie jak u kanibala włosy”, “miał kręcone jak u psa futro”, itd. :<

 

Głośniki grzmiały, jednak Klara wiedziała, że nawet najbardziej agresywny metal nie zagłuszy tego plugawego, sączącego jad w serce szeptu. Przyłożyła chusteczkę do oka, jednak łzy nie chciały przestać płynąć.

Do tego pierdoła: “metal” to słowo, którego znaczenie jako “trwała substancja” chyba pierwsze przychodzi na myśl. Toteż miałem delikatny zgrzyt, że metal zagłusza szept. Myślę, że lepiej pasowałoby tu jakieś słowo bardziej kojarzące się z muzyką, z dźwiękiem.

 

jednak, [+między] Bogiem a prawdą,

 

Ach, Count! Tu bajera, słodzenie, miłe słówka – a potem wrzucasz tak drastyczny tekst, że dawno tu takiego nie widziałem. Uroczy dysonans. ;)

Co do początku – nie zgodzę się z Finklą, że wpadłeś w groteskę. Zgodzę się natomiast z Mirabell, że przemocy jest tam za dużo. Pokazujesz mnóstwo postaci, do tego dzieci, z których każde przeżywa olbrzymią krzywdę, każde jest w jakiś sposób zdeformowane – i choć z czasem taki stan rzeczy nabiera mniejszego lub większego sensu, to na samym początku nijak nie sygnalizujesz, że TAK, TO JEST PO COŚ. Przyznam, że miałem momenty, gdy chciałem przerwać lekturę, przekonany, że to opowiadanie nie niesie za sobą nic więcej niż wyszukane, ale jednak gore. Chociaż muszę przyznać, że byłeś konsekwentny w kreowaniu tej ohydy i jak już wspomniałem, jak dla mnie w groteskę nie wpadłeś. Co tylko potęgowało wrażenie obrzydliwości.

Cieszę się natomiast, że czytać nie przestałem, bo ostatnie 2/3 tekstu to już naprawdę klasa. Nie uświadczyłem tutaj wyszukanych, rozoniryzowanych zdań, do jakich mnie przyzwyczaiłeś, choć na przykład ten fragment bardzo mi się spodobał:

Słowa tracą na znaczeniu, a ciemność na kolorze, każdy oddech zdaje się tym ostatnim do czasu, aż nie wybrzmi następny. Romuś się dusi, Romuś chce siku. Więc robi, może wszystko. Nie może nic.

I to nie jest zarzut, bo dopiero byś popadł w groteskę, gdybyś napisał to opowiadanie w stylu Papierowych skrzydeł. ;)Jestem zachwycony tym jak poprowadziłeś narrację. Krótkie, rwane fragmenty. Kolejne dotyczą postaci, o których po poprzednich czytelnik chce jak najwięcej i jak najszybciej się dowiedzieć. Akcja gna, ale ani przez moment nie miałem poczucia, że tempo ci się wymyka, że go nie kontrolujesz. Wszystko to sprawiło, że nie mogłem się oderwać, a stopniowe wyjaśnianie zagadki było satysfakcjonujące – może oprócz finału, który jak dla mnie nastąpił za szybko (pomimo sporej objętości opowiadania), zaś rozwiązanie zastosowałeś proste do odgadnięcia, zbyt przewidywalne.

Podsumowując ten mój wspaniały wywód – tekst ma swoje plusy i minusy. Nie jest idealny. Ale zalety ma tak obiecujące, że czytałbym książkę napisaną w ten sposób i mam przeczucie, że mogłaby się nieźle sprzedać. Tylko na boga, Count, nie pisz o gwałconych dzieciach. ;)

 

Oho, chwilę mnie nie było a tu dwa nader ciekawe komentarze – Count się raduje!

 

Mirabell – jeśli nie dostrzegłaś groteski, to całe szczęście. W końcu starałem się w nią nie popadać. Okrucieństwo bezcelowe? Hmm, zapewne przez brak wyczucia z mojej strony i próbę odejścia od tej właśnie, wspomnianej przez Ciebie, poezji…

Dziękuję za niespodziewaną wizytę i wartościową opinię. Cenię sobie Twoje zdanie i cieszę się, że znalazłaś czas, by przeczytać tę kobyłę :)

 

Bright – A delikatna erotyka, niczym w Lolicie, też nie przejdzie? ;P Niezmiernie miło mi czytać takie opinie, tym bardziej że według Twoich słów poprawiłem przynajmniej część elementów, które wcześniej nie wychodziły. Teraz przyjdzie pora na następne ;)

Co do tej przemocy, pozostaje mi się z Tobą zgodzić, szczególnie że zarzut się powtarza.

Heh, dzięki Ci serdeczne za mobilizujące słowa, wnikliwy komentarz, no i nominację. Następnym razem będzie lepiej.

Odnośnie uwag – “zęby ostre jak u kanibala” nawiązują do kanibali z Nowej Gwinei, którzy piłowali sobie zęby w takie trójkąty, niemniej masz słuszność – wyszło totalnie nieintuicyjnie XD A jeśli chodzi o “Bogiem a prawdą”, Morgiana również zwróciła na to uwagę, jednak… jest, o dziwo, dobrze. Choć sam we wstępnej wersji również napisałem “między…”. Zajrzyj TU.

Pozostałe i “kanibala” zaraz poprawię :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Jak dodasz w środku akapitu wyjaśnienia o co chodzi z kanibalami, to tempo siądzie. Bez tego faktycznie jest nieintuicyjnie. Prościej by było chyba wywalić to i zastąpić czymś łatwiej się kojarzącym.

Zabiłeś mi ćwieka tą prawdą jak kiedyś Reg tapetem! W tym jednak przypadku mam nadzieję, że w końcu wielokrotnie powtarzane kłamstwo stanie się prawdą. Jakże tak bez “między”?! ;_;

To może “nowogwinejskiego kanibala”?

Babska logika rządzi!

Nie no, spokojnie. Po prostu wywalę ten fragment i wstawię coś innego.

Jak tylko wymyślę co, bo na razie od tych kanibali zrobiłem się jedynie głodny ;D

 

 

EDIT: Dziękuję też za nominację Anet. Miła niespodzianka po ciężkim weekendzie :))

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

No nie wiem, nie wiem. Jak dla mnie jednak przesyt makabry i okropności. Motyw z przeszczepami wydał mi się jednak bardziej przegięty niż straszny. Spodobał mi się za to klimat tajemnicy, sam szeptulec oraz wątek śledztwa tych dzieci. No i tytuł wymiata. Zakończenie z jednej strony mnie zaskoczyło, z drugiej zabrakło mi jakiejś większej klarowności. Wyjaśnienia, czym w ogóle jest ten cały szeptulec i jak wybrał sobie nosiciela.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

O, dzięki za poświęcony czas i opinię, Dziadku.

Jako kolejny powiadasz, że za dużo tych okropieństw, cóż… Zapamiętam. Co do Twoich pytań, nie ma na nie dobrej odpowiedzi – powiedzmy, że to pewien element niejednoznaczności tego opowiadania. Wydawało mi się, że horror czegoś takiego potrzebuje, bo gdy człowiek nie rozumie, może pojawić się groza… Przemyślę to.

Fajnie, że część elementów przypadła do gustu :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Wydawało mi się, że horror czegoś takiego potrzebuje, bo gdy człowiek nie rozumie, może pojawić się groza… Przemyślę to.

Też mi się tak wydaje. Większość horrorów ma słabe zakończenia. Rozwiązanie tajemnicy często bywa rozczarowujące, a nie satysfakcjonujące. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Rozwiązanie tajemnicy często bywa rozczarowujące, a nie satysfakcjonujące. 

Za to nierozwiązanie tajemnicy prawie zawsze jest rozczarowujące. ;) To by w sumie nawet tłumaczyło, czemu horrory mi w większości nie leżą.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Przybij piątkę, Szyszkowy! ;-)

Babska logika rządzi!

Przybij piątkę, Fun! ;)

Przybij piątkę, …! Eee…

Ale że nie rozwiązałem tajemnicy w sposób satysfakcjonujący, czy nie rozwiązałem jej i to było niesatysfakcjonujące? ;D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

IMO, to ogólny problem z horrorami: rozwiążesz tajemnicę – źle. Nie rozwiążesz – jeszcze gorzej.

Babska logika rządzi!

Zależy, z kim przybijasz ;)

Przybijam piątkę wszystkim chętnym ;)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Czuję się jakbym zobaczył odcinek Higurashi no naku koro ni… 

Wszystkie właściwe elementy, które stanowią o dobrym horrorze są – niesamowitość zdarzeń, atmosfera, tajemnica, przemoc i ta nuta szaleństwa … autora ;) Tylko czego zabrakło? Może doszlifowania detali, jak np. niektóre dziecięce dialogi, a może czegoś głębszego, leżącego u podstaw struktury tekstu, swoistego balansu między tym co powinno być nieodgadnione, a tym co czytelnik poznać musi, aby czerpać satysfakcję? 

Count, za cienki jestem by to rozsądzić, ale stwierdzam, że jesteś na właściwej drodze :)

Wszystkie elementy masz w dłoni, każde z osobna dobre, ale razem złączone… Gdyby tylko lepiej do siebie pasowały…

Wybacz marudzenie :)

 

Pozdrawiam

Czwartkowy dyżurny.

Miło, żeś wpadł, Blacktom. Byłeś oczekiwany!

Czyli coś Ci zgrzytało… Najważniejsze, że nie zęby – wtedy musiałbym poważnie rozważyć, co ja tam najlepszego wypisuję ;D

Marudzenie wybaczam, dzięki za wizytę.

Trzym się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Czyli to nie przypadek, że w czwartek zaprezentowałeś tekst… Miło mi :)

Szkoda, że nie mogę bardziej pomóc. Doskonale wiemy co są warte uwagi oparte na wrażeniach, bez konkretnego wskazania, gdzie autor popełnił błąd ;)

A żebyś wiedział, że zupełnego przypadku w tym nie było :P

Luz. Teraz pogodzę się z taką opinią, ale w któryś z innych czwartków, przy innym opowiadaniu, będę wymagał czegoś więcej, Panie Dyżurny! ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Zaczęłam czytać z paczką ciastek w ręku. To nie był dobry pomysł…

 

PS. Jeszcze tu wrócę ;-)

It's ok not to.

O, to widzę twarda z Ciebie zawodniczka, Dogsdumpling ;D

Ale masz rację, do tego lepiej podchodzić po podwieczorku…

 

Zapraszam, jestem ciekaw Twego zdania :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Hmm, podobało mi się i nie podobało jednocześnie.

Pierwsza część tekstu bardzo szybko zaczęła mnie nużyć. Właściwie każdy akapit jest przesycony mgłą, lepkością, wilgocią, ogólnie słownictwem mającym tworzyć klimat tajemniczości i grozy. Dodatkowo wprowadzasz bardzo dużo postaci i “niedokładnie” opisujesz, co im się przytrafia – nie wiem, czy chodziło o pozostawienie odpowiedniej ilości miejsca dla wyobraźni czytelnika, ale mnie ten sam zabieg powtarzany przy każdej postaci zmęczył. Miałam wrażenie, że utopiłeś indywidualność postaci w słownym budyniu z mleka i mgły a bohaterowie stracili swoją “osobność” :( Zamiast dać się wciągnąć historii musiałam się zastanawiać który dzieciak jest który – jakie znaczenie mają chociażby Klara i Tobiasz (mylił mi się z Fabianem) dla historii? Czy ich obecność jest konieczna? Bo wygląda to trochę jakby ich jedyną rolą było ukazanie większej ilości potworności, a fabuła mogłaby się bez nich spokojnie obejść.

Kolejny zarzut – postać Romana – pojawia się tak naprawdę znikąd. Trochę szkoda, że czytelnik nie dostał wcześniej żadnych wskazówek, co do jego istnienia. A tak zamiast reakcji w stylu, a rzeczywiście, jak to jest fajnie pomyślane, wyszło takie trochę deus ex machina.

Dalej – trochę może nie nieścisłości, ale drobiazgów wprowadzających niepotrzebne zamieszanie – np. postać Irenki → pokazujesz scenę z ojcem i niemowlęciem, a potem nagle wrzucasz info o dziadku (że bolał ją od bicia krzyż); zaczęłam się zastanawiać czy mowa o różnych mężczyznach; ok. później w rozmowie dzieciaków, gdzieś pojawia się info o molestowaniu też przez dziadka, ja się tylko pytam, po co? Nawet nie o to chodzi, że to takie dziwne, że oboje ją molestują (miasteczko jest porąbane, wszyscy robią porąbane rzeczy), tylko że ciężko jest śledzić taką historię. Szczególnie, że ta informacja nijak nie wpływa na fabułę.

Kawałek dalej masz fragment tekstu zatytułowany Jeremiasz, Irenka i Eryk a przez dwa czy trzy akapity pojawiają się zupełnie inne postacie – ja wiem, że to jest drobiazg, ale przy dość skomplikowanej historii i wielości bohaterów to przeszkadzało w czytaniu.

Miejscami było też trochę patosu, który nie zawsze pasował do postaci (chyba u Romana jakieś dziwne zdanie było).

Warsztatowo – interpunkcja czasami szwankuje, w kilku miejscach chyba zły przypadek się zawieruszył, czasami coś składniowo też kuleje – ale ogólnie przyzwoicie.

Czasami zbyt duża dosłowność opisów. Czy raczej opis + didaskalia, jak należy czytać opis. Np. w domu Romana opisujesz chylące się ku sobie ściany korytarza, a potem zaraz walisz czytelnika po oczach słowem “klaustrobiczny” – nie musisz mówić czytelnikowi, co powinien odczuć. Sam opis wystarczy. Był jeszcze jakiś fragment o zmoczonych spodniach, nawet jakbyś nie dodał słowa mocz – było jasne o co chodzi. Więcej wiary w czytelnika! ;-)

 

Ok. teraz czas na to, co mi się podobało.

Pomysł na historię i pomysł na sposób jej przedstawienia. Fajnie, że rozpisałeś opowieść na bohaterów i że w drugiej części zdecydowałeś się na narrację spajającą wcześniejsze wątki.

Fragmenty piosenek/ szepty (?) – wyszły rewelacyjnie. Budują klimat, podkręcają grozę, potworność.

Relacja syn-ojciec-córka.

Myślę też, że o ile wyszło to obrzydliwie (szczególnie pierwsza scena – ale to pewnie, dlatego że akurat jadłam ciastka:P), to dość odważnie sięgnąłeś po motywy seksualne, i uważam, że dobrze ci to wyszło. Nie miałam poczucia, że wcisnąłeś je na siłę (co mam wrażenie, dość często się zdarza).

 

Podsumowując, nie żałuję, że przeczytałam :)

It's ok not to.

Wooow, jaka piękna opinia! :))

 

Krytyki dużo, ale to dobrze, będzie co analizować ;)

Wstęp nużył? To akurat bardzo niedobrze, od jakiegoś czasu staram się, by zaczynać, powiedzmy, widowiskowo. Ale może rzeczywiście za często powtarzałem część informacji. “Niedokładność”, jeśli myślimy o tym samy, miała stworzyć taką aurę koszmaru, by czytelnik, podobnie jak dzieciaki, nie miał 100% pewności, co jest wizją, co wspomnieniem, a co dzieje się naprawdę. Przynajmniej w ograniczonym zakresie…

Natomiast dzieciaki drugoplanowe, jak Tobiasz, Fabian, czy Klara stanowiły właściwie element worldbuildingu – za ich pomocą chciałem ukazać Pejzaż w szerszej perspektywie. Obawiam się, że ich brak mógłby sprawić, że czytelnik będzie to wszystko odbierał jako Jeremiasza błądzącego we mgle i zaliczającego checkpointy fabularne. Ale mogę się oczywiście mylić – w końcu wrażenia czytelnicze odbieram dopiero tutaj :) Przemyślę tę kwestię, coś widać nie zagrało.

Wskazówki warsztatowe przyjmuję z pokorą, wiem, że nie jest idealnie.

 

Natomiast za pochwały, przeczytanie tego, długiego w sumie, tekstu, a także wyczerpujący komentarz, przy którym musiałaś chwilę posiedzieć, serdecznie dziękuję :)

 

Trzym się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Obawiam się, że ich brak mógłby sprawić, że czytelnik będzie to wszystko odbierał jako Jeremiasza błądzącego we mgle i zaliczającego checkpointy fabularne.

W pierwszej części tekstu wprowadzasz sześcioro bohaterów – i o ile przy Jeremiaszu mniej więcej wiadomo, że jest ważniejszą postacią, przy pozostałych już niekoniecznie (a przynajmniej do drugiej części opka) – może gdybym od początku wiedziała na kim mam się skupić, łatwiej by mi było uporządkować i rozróżnić bohaterów. A może nie ;) Równie dobrze można by zmienić proporcje między elementami wprowadzającymi klimat a opisami postaci, albo tego, co robią. Można by postaci poboczne bardziej wyeksponować, nadać im większe znaczenie, albo wręcz odwrotnie, bardziej wtopić w tło… Można by wywalić jednego z “pobocznych” bohaterów albo stworzyć dodatkowe powiązania np. z Romanem. Itd., itp.

 

Ale mogę się oczywiście mylić – w końcu wrażenia czytelnicze odbieram dopiero tutaj :) Przemyślę tę kwestię, coś widać nie zagrało.

 

Do czego zmierzam. To nie jest tak, że wyrzucenie pobocznych postaci jest jedyną możliwą opcją. Moim głównym zarzutem jest to, że postaci się zlewają, co w połączeniu z dużą ilością wyrażeń klimatotwórczych i pewnych niejasności znużyło – to, jak rozwiązać ten problem (o ile oczywiście uznasz krytykę za zasadną) to już Twoja broszka :D Żadna z wymienionych przeze mnie możliwości rozwiązania problemu może nie być tą właściwą. To w końcu Twój świat. Uważasz, że bohaterowie poboczni są ważni, to się ich trzymaj.

 

 

It's ok not to.

Ouch, wróciłem z niebytu, a Pierożek błyszczy nowym avatarem. Fajny! Takie złowróżbne spojrzenia Count lubi najbardziej! ;D

Część z tego, o czym informujesz, zgłosiła moja pierwsza beta, ona też miała pewne problemy z postaciami… Zrobiłem w ten akurat sposób, bo chciałem zachować wysokie tempo. Na pewno można było lepiej, niemniej wyprodukowałem najlepsze, na co było mnie w tamtym momencie stać :)

 

Zobaczymy, jak wyjdzie następnym razem – mam nadzieję, że i wtedy będę mógł na Ciebie liczyć :D

Tak czy inaczej, dzięki raz jeszcze.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ouch, wróciłem z niebytu, a Pierożek błyszczy nowym avatarem. Fajny! Takie złowróżbne spojrzenia Count lubi najbardziej! ;D

Dzięki. Chyba :P

It's ok not to.

Hrabio, muszę przyznać, że początkowo byłam na Ciebie zła, że tak drastyczny tekst napisałeś na tyle dobrze, że z racji nominacji muszę go czytać. Pierwsze fragmenty były dla mnie, niestety, odrzucające.

Potem już było lepiej – mniej więcej od momentu, w którym pojawił się Jeremiasz, a wsyztskie te zwyrolstwa i patologie okazały się nie być normalnym światem bohaterów, tylko czymś, z czym trzeba sobie poradzić. W takim ujęciu mogłam je przełknąć i skupić się na tym, co było bardzo dobre – klimacie, napięciu i świetnym stylu.

Przewrotne zakończenie trochę mi się podobało, a trochę nie. Fajnie wyszedł zabieg z ojcem – pokazanie kata jako ofiary i zła, jako słabości, konsekwencji nieudolnych prób poradzenia sobie z nieszczęściem. Ale już ujawnienie prawdziwej tożsamości Szeptulca nie bardzo mnie przekonało. Zabrakło czegoś, co pozwoliłoby pomysleć “aha! no tak, przecież nie mogło być inaczej!”. Wiesz, jakichś poszlak, rozsypanych puzzli. Czy może nie potrafiłam ich dostrzec?

Generalnie zwykle nie przeszkadzają mi niedopowiedzenia w opowieściach, ale jednak czasem wolę, kiedy ich nie ma – najczęściej wtedy, gdy konstrukcja opowieści zbudowana jest wokół rozwiązywania zagadki. W takim razie wolałabym, żeby finalnie została rozwiązana ;) Tutaj mamy zbieranie kolejnych wskazówek, mamy niby rozwiązanie, ale nie mamy odpowiedzi na to, skąd szeptulec się w ogóle wziął, dlaczego wybrał akurat te oczy, by w nich zamieszkać, kto właściwie i po co te wskazówki przekazywał…

Ogólnie rzecz biorąc, podobało mi się, pomimo początkowych oporów. Ale usatysfakcjonowana jestem tyko połowicznie.

 

Heh, przepraszam, Werweno.

:P

Pozostaje mi obiecać, że dalej już się chyba nie posunę…

…chociaż? ;)

 

Z zakończeniem był taki problem, że według pierwotnych założeń szeptulcem miał być Więcesław, ale opowieść zadecydowała sama. No i wyszło, jak wyszło.

Szkoda, że zadowolenie jest połowiczne, ale serdecznie Ci dziękuję za wiarę we mnie i przebrnięcie przez obleśny początek :)

 

Trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

W końcu znalazłem czas żeby przeczytać :)

Całkiem ciekawa opowieść, może samo wyjaśnienie tożsamości szeptulca jakoś bardzo mnie nie zaskoczyło, ale uwiódł mnie klimat. Mgła okalająca Pejzaż i opisy temu towarzyszące to najsilniejszy punkt opowiadanie. Przemoc i drastyczne opisy mogły kogoś odstręczyć (nie czytałem komentarzy), ale moim zdaniem pasują do tego mrocznego, klimatycznego tekstu.

Żałuję, że tak późno tu dotarłem bo to naprawdę dobre opowiadanie. Myślę, że spokojnie mogłeś posłać je do któregoś z periodyków wydających grozę.

Siem!

Nie czytałem komentarzy pod opowiadaniem, więc nie wiem, czy znalazłbym w nich to, czego zabrakło mi w tekście. Dlatego też będę marudził na własną modłę. A marudzić, niestety, będę długo i szczerze, przykro mi. Tym bardziej zresztą, że po naprawę ciekawym początku zaczynałem szczarze wierzyć, iż w końcu udało Ci się napisać coś, co mnie całkowicie ukontentuje.

I powiem Ci, że długo długo wszystko szło bardzo dobrze – bo za tytuł naprawdę propsy, bo klimat – miazga, bo historia zdawała się obiecywać coś naprawdę ciekawego (nawet ciekawszego niż sodomia i kazirodztwo ;) – i już nabierałem przekonania, że pierwsze wrażenie będzie też ostatnim.

Tak naprawdę tylko te dziwne wstawki w nawiasach mi nie podeszły zupełnie, bo raz, że nie bardzo czaję, co w ogóle miały oznaczać i jak je łączyć z treścią poszczególnych scen, a dwa, że – generalnie – same w sobie nie podobały mi się niemal zupełnie (z jednym czy dwoma wyjątkami).

No, ale niestety – na scenę wkroczył Roman i wszystko szlag mglisty trafił i tekst się posypał po prostu.

Może jednak (w miarę) po kolei.

Pierwszy poważny ból w zadzie mam, jakkolwiek to zabrzmi, już zasadniczo skuli wrzeszczuna. Bardzo dla mnie sztucznie wypadło to nagłe wpatrywanie się gówniaków w Jeremiasza jak w zbawcę oraz mega-widowisko jednocześnie, i to tylko dlatego, że chłopak zainteresował się tematem i zaczął zadawać pytania. Bardzo to przejaskrawione. Sam Wrzeszczun natomiast jest zwyczajnie zmarnowany. Przezwisko to (kolejne nad wyraz udane) ma naturę, zdawałoby się, mistyczną, skoro niemal jednocześnie użyły tego antonimu szeptuna – a tak na własny użytek potwora nazwał wyłącznie Jeremiasz, o ile dobrze kojarzę – zupełnie niezależnie od siebie dwie różne osoby (z których jedna – chyba – jest uwięziona we własnym domu przez ojca-psychola). A potem cała buda zaczyna tak mówić. Gość miał zatem ładne, mocne wejście i obrósł w pewną legendę, której nie da się do końca socjologicznie wyjaśnić. A to przecież zobowiązuje i obiecuje niejedno, zarówno czytelnikowi jak i samemu bohaterowi, szczególnie, że Jeremi sam sobie zaczął tego wrzeszczuna wkręcać. Koniec końców jednak okazuje się, że to takie zwykłe dziecinne fanaberie i nic więcej, a wrzeszczun nie jest wrogiem szetpuna, tylko… No właśnie, to już wiesz z pewnością lepiej ode mnie, bo im dalej w las, tym bardziej wszystko mi drzewa i krzaki zasłaniają. Ale chronologia. Więc i Romek.

Kolejnym rozczarowaniem było dla mnie to, że aspekt, powiedzmy, kryminalny opowiadania był do bólu kiczowaty poprzez swoją banalność. Znalezienie szeptulca okazało się dla bohaterów łatwiejsze niż wyszukanie wiązki siana w stosie igieł (i mniej bolesne). A przy tym zupełnie nie zatrybiłem Ci ja, o co chodziło z tymi chusteczkami, nożami i innymi takimi. Bo o ile pokojarzenie grzechotki i pozytywki z Romkiem – naciągane czy nie – coś faktycznie bohaterom dało, to motyw z pozostałymi artefaktami nie wniósł do tekstu nic, prócz kilku kilo dodatkowych znaków. Tak więc czarna dupa interpretacyjna.

No, ale dobra. Powiązali co mieli powiązać i poszli do domu Romka, co zaowocowało kolejnymi rozczarowaniami. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy podczas tej wizyty, to czyste takiesyństwo dzieciaków. Widzą swojego kolegę; upośledzonego, umierającego kalekę, który prosi o coś do jedzenia. I co? I nic. Zero jakichś emocji, reakcji, współczucia czy czegokolwiek. Tylko zimnie: „Nie mamy. Odpowiadaj na pytania.” A to są tylko dzieci przecież. Nawet jeśli przyjąć, że każde z nich ma coś brzydkiego pod deklem – a to można założyć głównie dzięki znajomości poprzedniego tekstu (który ja osobiście ledwie pamiętam), bo z Szeptuna nie wynika ten fakt jakoś wyraźnie; za dużo tu niespójności i niejasności, by określić, co jest jawą, co snem, a co po prostu chorymi pragnieniami – to przecież jednak każde z nich jest poryte na inny sposób i nawet Eryk, domniemany psychopata ze skłonnościami sadystycznymi, raczej nie okazywałby tak jawnie swoich odchyłów. W tym momencie cała trójka mocno straciła u mnie na wiarygodności, a chwilę później, w kuchni, stracili tę wiarygodność zupełnie.

Próbuję sobie wyobrazić, co zrobiłby przeciętny nastolatek, gdyby znalazł rozkładające się już i zarobaczone zwłoki, bez wątpienia intensywnie woniejące eau de necrofil no. 4. W mojej głowie od razu pojawiają się krzyki, piski, wymioty, płacz, ucieczka, strach, obrzydzenie, paraliż, omdlenia, etc. Dopiero gdzieś później pewnie telefon na policję czy inny heroizm. Prawdę mówiąc jestem przekonany, że taki widok zafundowałby podobne wrażenia większości dorosłych, a pewnie też i niejednemu twardemu glinie z dochodzeniówki dokumentnie zjebałby dzień. A Jeremi i spółka co? Znowu nic. Pierwsze, co robią, to zwracają uwagę na jakieś zdjęcie na ścianie i zupełnie ignorują zwłoki. Jest to dla mnie kompletnie abstrakcyjne i nienaturalne. Szczególnie, że w piwnicy większość ekipy jednak funduje nam spektakl wypisz wymaluj oparty na moich wyobrażeniach. Dlaczego w kuchni nie, a w piwnicy tak? Stopień rozkładu i okaleczenia zwłok z całą pewnością nie jest dla mnie wiarygodnym uzasadnieniem. Dopłać mi więc, a i tak nie wezmę tej sceny, przykro mi.

Fakt, że Jeremiasz tak po prostu (na czuja? ;) zszedł sobie do piwnicy i tam znalazł trupa, też wpisuje się w schemat słabiutkiego kryminału. Kompletnie też nie przekonuje mnie, że tak od razu i do strzała chłopak domyślił się, że w Romku tkwi jego własne, prywatne oko. To była by już dedukcja na poziomie cumberbatchowskiego Sherlocka (albo skanera siatkówki) – mało kto tak naprawdę spogląda innym (czy też sobie) w oczy, jeszcze mniej osób te oczy (swoje czy cudze) „studiuje”. A nawet jeśli, to oko jest oko i nawet jeśli komuś cudze wydaje się podobne do jego własnego, zagubionego – bo kolor ten sam – to z pewnością jeszcze nie będzie to dostateczny powód do tego typu olśnień; na świecie są miliony ludzi o takim samym albo niemal takim samym kolorze oczu przecież.

Następnie mamy kolejną zupełnie dla mnie niepojętą scenę. Wkurzony Jeremi wybiega z chaty i leci naklepać staremu – w porządku. Ale już to, co dzieje się później, gdy Eryk go dogania, dla mnie nie ma za grosz sensu. Abstrahując już od idiotycznego pomysłu walenia przyjaciela pięścią po mordzie, by się ogarnął (jakiś plaskacz pewnie i owszem – jak trzeba, to trzeba – ale żeby zaraz próbować nokautu?), muszę przyznać, że bardzo mocno nie skumałem, co – i po co – stało się dalej. Jeremiasz coś tam wyszeptał i Eryk poleciał organizować bibę przy starym wiązie. Pytanie, co te tańce miały wspólnego z szeptulcem, dlaczego akurat teraz Jeremiasza naszła na nie ochota i wreszcie, dlaczego, skoro to wszystko było niby spontaniczne, dzieciaki „wreszcie doczekały się” Nocy Świętojańskiej? W żaden sposób nie potrafię tego połączyć i nadać sprawie jakikolwiek sens, choćby pośledni.

No i wreszcie finał, z którego też, prawdę mówiąc, niewiele rozumiem. Po części na pewno dlatego, że sporo tu luk w logice (albo ja jestem za głupi, by dostrzec pewne oczywistości), a po części dlatego, że scena w domu Jeremiasza jest napisana chaotycznie i zwyczajnie brzydko, jakby była totalną prowizorką; podkładaniem miski pod przeciekający dach, który za chwilę i tak się zawali pod własnym ciężarem i wiekiem. I pod tym względem jednak mocno odstaje od reszty.

Dla przykładu:

Przez tyle lat żył obok niego, w strachu i nienawiści, nie wiedząc nawet, że Jeremiasz wyrzekł się szeptulca, wykorzystał jego moc przeciwko niemu samemu. A jednak płomień tlił się i w końcu ogarnął go niczym pożar (kogo „go?” – ojca czy Jaremę, bo podmiot się rozjechał i każda interpretacja daje inne wyniki, a żaden dobry).

(Irenka została zgwałcona przez własnego dziadka. Krzyczała i broniła się, jednak starzec wiedział, że granie ofiary tylko jeszcze bardziej ją podnieca.)

(Eryk patrzył w wyżarte przez robaki ślepia przywiązanego do płotu, bezpańskiego psa. Trzymał pieczone udko i słuchał cichego skowytu wygłodniałego stworzenia. Z satysfakcją zatopił zęby w mięsie.)

(Fabian zaczepił grupę dresów pijących w zaułku piwo. Kiedy go bili, próbował powstrzymać wykrzywiający usta uśmiech. Nie mogli dowiedzieć się, jak wiele przyjemności sprawiają mu pięści i buty, lądujące na twarzy, brzuchu, genitaliach…)

(Roman wił się w ciemnościach, słuchając, jak w piwnicy jego młodszy braciszek umiera. Jego części zamienne, nowa skóra, nowa maska. Nie kochał go – nie wiedział, czym jest miłość.)

 

(Po co są tutaj te opisy i co niby oznaczają, co wnoszą, co wyjaśniają, dlaczego akurat tutaj, bo nie łapię zupełnie?).

Szeptulec uśmiechał się, uśmiechał szeroko… Szeptulec śmiał się, śmiał donośnie… I wreszcie, gdy ta ostatnia żywa cząstka Jeremiasza postanowiła sprzeciwić się, walczyć, on otworzył oczy. I więcej nie było już nic. Samotne światełko pośród mgły. Zgasło. (i znowu – jaki „on”? Wychodzi mi, że szeptulec, ale w takim układzie dlaczego światełko – jakie światełko? – zgasło? O co tu chodzi? I czy ten fragment to retrospekcja z czasów, gdy Jeremiasz zaszeptał szetulca (na co wskazywałaby wzmianka o walce, choć też nie do końca, bo tutaj chłopak chyba przegrał…) czy jednak jakaś teraźniejszość? Normalnie PKS – Pytania, Konsternacja, Sajgon;).

 

No, ale spróbujmy to uporządkować: Jeremiasz rodzi się szeptulcem albo zostaje przez niego opętany od samego zarania swoich dziejów. Jakoś niby zabija matkę, a potem, im jest starszy, tym hojniej dręczy ojca i zmusza go do różnych bardzo złych rzeczy (i teraz pytanie – jakim cudem nikt w pipidówie nie zauważył, że znikają albo cierpią dzieci, które przyszły do jedynego w okolicy lekarza, pewnie z rodzicami, bo jak inaczej? Inna kwestia: jak to jest, że we wspomnianej już pipidówie nikt nie zatrybił, że Więcesław – nie lubię dzieci, więc swojemu dałbym tak na imię^^ – ma dwie rodziny, jedna praktycznie obok drugiej. Dlaczego też nie spiknął się oficjalnie z Natką, skoro się kochali, tylko odgrywał jakąś szopkę. Przed kim? I wreszcie dlaczego nikt nie zareagował na fakt, że Aurelka jest katowana? Wnosząc po opisach jej obrażeń nie dało się tego ukryć. Chyba, że dziewczyna była uwięziona w domu, ale to też rodziłoby pytania, bo jej istnienie nie było przecież tajemnicą, czego dowodzi choćby Fabian i jego miłość do Aurelki?). Jedźmy dalej – Jeremiasz pokonuje szeptulca, i to sporość lat temu. Mimo wszystko jego stary nadal bawi się w potwora i boga jednocześnie, jakby był pod wpływem Złego. Pytania: Dlaczego? Czyżby przeszczepiony do Romka (sklonowany?) Szeptulec nadal miał na niego wpływ? O co w ogóle be z tym szeptulcem? Był jeden, ale mobilny, trzy – pierwszy w Jeremiaszu, drugi w Więcesławie (była wzmianka, że tam też zamieszkał) i trzeci w Romku – czy też w trójcy jedyny, jak pewien popularny Bóg-Duch-Swój własny Syn? Skąd się wziął, czym był, dlaczego akurat Jeremiasza nawiedził? Dlaczego nagle zaczął oddziaływać na wszystkie dzieciaki – i dlaczego tylko na dzieciaki? Ma to coś wspólnego z faktem, że matka Romka, jego jedyna żywicielka, sama stała się już pożywieniem, a chłopiec znalazł się w tarapatach, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania w najmniejszym nawet stopniu? To chyba miałoby najwięcej sensu, jednak tak naprawdę to tylko moje gdybanie, bo nic w tekście tego nie potwierdza (ani nie zaprzecza). Dlaczego szeptulec miał władzę tylko nad Więcesławem, a nad innymi dorosłymi nie?

No więc Jeremiasz pokonał szeptulca, ale ten i tak po kilku latach się wybudził za sprawą Romana, tak? Jeremiasz przeprowadza swoje śledztwo, ląduje nazad we własnym domu, dowiaduje się od ojca, że sam jest szeptulcem i… I nic, bo zostaje zamordowany, czego też zupełnie nie rozumiem.

Po ostatnich słowach chłopaka wnoszę, że Aurelka zabiła go, bo tak jej nakazał szeptulec właśnie. Ale przecież ona wtedy nie spała jeszcze chyba – po pierwsze, nic w niej, prócz słów Jeremiasza (i późniejszej sceny, z której dowiadujemy się, że dziewczyna i tak nic nie zapamięta, co wskazuje właśnie na lunatykowanie z podszeptem) na to nie wskazuje, a po drugie była wcześniej wzmianka, że jest dopiero wieczór, czas przyrządzania kolacji i tak dalej. Za wcześnie na sen. I dlaczego szeptulec chciałby zabijać samego siebie, względnie swojego nosiciela?

Natomiast jeśli przyjąć wariant – skądinąd ciekawy – że Aurelka od początku wiedziała, kto jest szeptulcem (choć przecież nie wiedziała, bo upiór/demon/coś wydawało rozkazy z „innego schronu”) i dlatego co noc próbowała zrobić mu krzywdę, to robi się jeszcze bardziej pogmatwanie i nielogicznie. Pomijając już, że raczej nie mogła wiedzieć, to (gdyby jednak wiedziała), mogła zabić brata tak na dobrą sprawę w dowolnym momencie.

Dobra. Mógłbym jeszcze trochę pomarudzić – choćby na te przeszczepy – ale wychodzi mi, że mam tu już ponad… no dosyć dużo dupienia smutów, więc może wystarczy. Szczególnie, że zostały raczej drobnostki.

Mówiąc krótko, tekst zupełnie wyłożył się na niejasnościach i pewnych nielogicznościach w treści, pozostawiając mnie mocno nieusatysfakcjonowanym.

A szkoda, bo napisany jest – choć nie w całości – nie tylko na piórko, ale być może też i na papier.

 

Peace!

 

P.S.

Wybacz bełkot, coś mi się przysypia.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dziękuję, Belhaju. Tym bardziej mi miło, że nie spodziewałem się już nikogo poza Lożą ;)

Periodyki? Może kiedyś, na razie zbyt dużą radość czerpię z Waszych komentarzy, są dla mnie wyjątkowo cenne.

 

Przysypia? W porze kolacji, Cieniu? ;P

A tak serio, to w tym elemencie trafiłeś mnie bez pudła. Trochę za wcześnie, choć w zamyśle Aurelka spała. I dopiero wtedy aktywowało się polecenia nadane przez szeptulca. Jeremiasz podświadomie to wiedział i więził siostrę. Kto jednak wydał to polecenie? Tutaj specjalnie zostawiłem furtkę, w której już w ogóle podmiot się “zgubił”:

Uśmiechała się lekko, wspominając wyszeptane przez niego życzenie, które wreszcie spełniła.

Wiele miałeś wątpliwości i w sumie… nie dziwię się. Część jest spowodowana faktem, że w przeciwieństwie do Zbrukanego, postanowiłem nie posiłkować się uproszczonymi wyjaśnieniami i zakończyć to wszystko w trzeciej części historii tego miasteczka. Spokojnie, trzeciej i ostatniej ;)

Pozostałe zaś… wiążą się być może z faktem, iż nie podejrzewałem, że ktoś podejdzie do tego tekstu tak wnikliwie i opuściłem część wyjaśnień. Chociażby – w Zbrukanym Aurelia chodzi do jednej klasy z Irenką. W Szeptulcu Jeremiasz chodzi do jednej klasy z Irenką. A przecież jest on starszym bratem Aurelii! Odpuściłem sobie wywody na ten temat, by bardziej skondensować samą opowieść, a najwyraźniej trzeba było ostrożniej rozkładać akcenty… Jeremiasz był starszy, a “chorowały” dzieci, które odwiedził Więcesław, którym szeptał. Czyli dzieci młodsze od Jeremiego. Dorosłym szeptać nie mógł – przecież by go nie słuchali.

Wymienianie bohaterów z końcówki – miało służyć zaznaczeniu, że dlatego właśnie teraz następuje noc świętojańska. Ten wątek jest niedomknięty – przepraszam. Z premedytacją, ale nieładnie.

 

Cóż… Bardzo Ci dziękuję za wnikliwą analizę i szczegółową krytykę – przeanalizuję Twoje słowa i mam nadzieję, że podobne błędy więcej się nie powtórzą. Zarazem muszę wyrazić zadowolenie, że choć Szeptulec pozostawił Cię nieusatysfakcjonowanym, to jednak skłonił do refleksji. I liczę na to, że przynajmniej na jakiś czas w głowie pozostanie.

 

Trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ja dziękuję, Cieniu… Chętnie bym poczytał, ale nie taką ilość. Count, powiedz szczerze, ile można wyciąć bez straty z Cieniokomcia? Połowę znaków? Czy byłoby dla Ciebie problemem, żebyś w dwóch zdaniach streścił, co Cień napisał?

Pozdrawiam.

Oj, Darconie… Trzeba być twardym! Ja podzieliłem komentarz na trzy części i jakoś łyknąłem, po troszku ;)

Na obronę Cienia muszę przyznać, że wyszło nad wyraz merytorycznie. Zwykle umieszcza w opiniach sporo anegdotek, tym razem większość to soczyste mięcho. W dwóch zdaniach? Spróbuję:

“Fajnie napisane, ale potraktowałem to opowiadanie bardziej jako kryminał niż horror i sposób w jaki przedstawiłeś oraz rozwiązałeś tajemnicę zupełnie mi nie podszedł. Ponadto wydaje mi się, że w opowiadaniu jest sporo dziur logicznych, gwoli ścisłości sprecyzuję.”

 

Wydaje mi się, że coś w tym stylu :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Aaa, to można jeszcze krócej: “zjebane”. ;)

Choć ja uważam inaczej. :)

Sorry, Winnetou, ale jestem na nie.

Już wyjaśniałam, że na początku obrzuciłeś odbiorcę paskudnymi zachowaniami i dużą ilością krwi. Zareagowałam na to niewiarą, a przez to uciekł właściwy nastrój do przeżywania horroru.

Potem miałam wrażenie niepodomykanych wątków. Końcówka zostawiła mnie z lekkim niezrozumieniem. To pewnie przez te dziury, które wypominali już inni. No i niekiedy zastanawiałam się, dlaczego dorośli nie reagują. Obiecujesz, że to się wyjaśni później, ale tego wytłumaczenie nieco mi brakuje.

Za to postacie stworzyłeś całkiem fajne. I sam pomysł tych chałupniczych operacji… Choć chyba trudny do wybronienia medycznie, wygląda ciekawie. Frankenstein trzyma się nieźle.

Babska logika rządzi!

Dzięki, Darconie. Widziałem wątek z nominacjami i cóż… doceniam.

 

Finklo – dziękuję za wyjaśnienie, choć, tak po prawdzie, znałem werdykt już na etapie, gdy uznałaś, że to to nie jest warte nawet biblioteki ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Tak, to zwykle jest niezła podpowiedź. ;-)

Babska logika rządzi!

To jest dyskryminacja wrażliwych Lożan, bo przeczytawszy wstęp, nie chciałam tego czytać, a musiałam. Dzięki, Hrabio :(

 

Nie podobało mi się. Groteskowo, z drętwymi dialogami, przesadnym, przerysowanym okrucieństwem i brzydotą (to jest jak z używaniem przekleństw, jak składasz zdanie z samych ku**** ja pie*** ch** i tak dalej, to tracą wyraz i robią się niesmaczne). W moim odczuciu twój język zupełnie tutaj nie pasował, a styl nie mógł rozwinąć skrzydeł. Złożenie opowieści z wielu narracji i punktów widzenia jest trudne nawet w powieści, a co dopiero w opowiadaniu – jak dla mnie za bardzo przeskakiwałeś. Tło dla opowieści, które obiecuje ciekawy świat, pozostaje nierozwinięte i niezaprezentowane. Dobre kreacje bohaterów, ale ta groteskowa brzydota wycinała w nich dziury i zalewała je krwią. Nie zostanę fanką tego tekstu, mój drogi ;<

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przeczytawszy, komentarz trochę później, bo chcę napisać naprawdę długi i porządny :)

 

EDIT: Długi i porządny jak na mnie, ponieważ Cienia to na pewno nie dogonię :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Pomysł zacny, ale ja chcę zobaczyć twoje opko, które będzie tak napisane, że mi się zrobi niedobrze, ale nie ze słodyczy, albo przeraźliwie smutno, albo będzie wymownie brutalnie…

Poznajesz, Naz? Napisałaś mi to kiedyś pod Papierowymi sercami i powiem szczerze, że ukończywszy Szeptulca nie bez powodu zdecydowałem się go opublikować jeszcze w listopadzie.

Ależ chybiłem! ;D

 

Szkoda, że poza całościowym obrazem również poszczególne elementy oceniasz tak negatywnie, ale… wierzę. W Ciebie i Twoje odczucia. 

Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz, trzymaj się :)

 

Tenszo – O rany, już się boję :P Niemniej, Ty, sojuszniczko, jesteś kolejnym “powodem” listopadowej publikacji, więc z radością przyjmę każde słowa. Byleby były szczere.

Na razie ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Że też pamiętasz takie rzeczy :D Czyli jednak dopiąłeś swego! Tyle że elementy nie zagrały. Może za mocno się przyłożyłeś do obrzydzania, a za mało do świata przedstawionego ;> 

Ależ oczywiście, że cię odwiedzę! Masz fantastyczny styl, z którym bardzo lubię obcować, choć akurat tutaj było go mniej. Może gdyby było jednak mniej tych “przekleństw” i przeplatały się one z jakąś łagodnością lub liryką… A tu trzymałeś jeden poziom “bluzgu” i nie dawałeś chwili na złapanie oddechu ;) No i świat, kurczę, taki ciekawy, a tak pominięty! Te dzieciaki leżące na ziemi to był chyba najlepszy obraz, jaki mi utkwił w pamięci!

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Heh, być może dlatego Cobold zgłosił się dobrowolnie na betującego trzecią część – by ustrzec mnie przed podobnymi zagrywkami ;)

Dziękuję, Naz. Każda Twoja wizyta dużo dla mnie znaczy.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Jesteś moim poczuciem niepokoju i drepczącym wyrzutem sumienia. Widzę, że pisanie nie jest Ci obce, ale do tej pory nie pamiętam, czy potrafiłem zakończyć lekturę twojego utworu z satysfakcją. Nie zapomniałem o “Zbrukanym” i, jeśli pozwolisz, porównam swoje odczucia wtedy i teraz. To chyba uzasadnione, bo ekipa bohaterów wiele się nie zmieniła : >.

Zgodzę się z Reg, że poszerzenie objętości tekstu wpłynęło na jego klarowność i oceniam to zdecydowanie pozytywnie. Ocenę muszę jednak odwrócić jeśli chodzi o zakończenie. Bardziej podobało mi się, niewątpliwie prostsze, tamto z człowiekiem pożerającym mgłę. Smutniejsze i bardziej mroczne. Może odrobinę zbyt dosłowne, ale w ogólnym rozrachunku niezłe. Rozwiązanie zagadki szeptulca mocno namieszało mi w głowie, a śmiercią Jeremiasza niezbyt się przejąłem. 

Liczę, że jeszcze zachwycę się twoim opowiadaniem, ale utrzymując je w estetyce Pejzażu nie ułatwiasz mi tego zadania : ).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Heh, ironia losu… Większości oceniających, pierwsze zakończenie Zbrukanego akurat się nie podobało XD Ale ja Cię rozumiem, bo osobiście naprawdę je lubiłem. Tym bardziej, że było ostateczne.

Cóż, i ja mam nadzieję, że kiedyś się uda :) Dzięki za komentarz, Nevazie.

 

Trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dziwi mnie, że nikt tego nie wyłapał, ale:

(Gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała.)

(Gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała.)

(Toby żyła i się śmiała, toby z bólu nie płakała.)

ortograf

 

cicho nucąc,[+] poczęła szarpać brodawki.

czasami też gubisz przecinki ;)

 

To tak z drobiazgów. Teraz miody, dziegcie i takie tam.

 

Opowiadanie jest z początku przytłaczająco obrzydliwe i momentami wstrząsające, co uznaje za jego niewątpliwą zaletę. Dobrze, kiedy opowiadanie porusza, nawet jeśli to poruszanie nie należy do jednoznacznie przyjemnych ;) Trochę wprawdzie zabrakło mi jasnego wyznaczenia celu historii – dopiero w dalszej części dochodzi do śledztwa i klaruje się główny wątek, ale nie nudziłam się, bo warsztat masz już na tyle fajny, że się po prostu czyta. Jasne, przycięłabym początek, dodała haka (ja zawsze chce dodawać haka :P), jednak ogólnie wstęp masz mocny. Rozwinięcie też niczego sobie, chociaż coraz bardziej wkracza tu surrealizm, przez co wydarzenia przestają wywierać odpowiednie wrażenie – czytelnik nie wie, czy to nie jest jeden wielki świat koszmarów, jakieś limbo czy cuś, a to prowadzi do zwiększenia dystansu między historią a jej odbiorcą. Wiadomo, że najbardziej uderzające opowieści to te z życia wzięte ;) Jak podświadomie wierzysz w istnienie bohaterów, to bardziej obchodzi cię ich los. W “Szeptulcu” (wybacz, ale tytuł, który dałeś jest zbyt długi i patetyczny, jak dla mnie po prostu Szeptulec działałoby o niebo lepiej) im dalej brniesz w historie, tym mniej cię los bohaterów przejmuje, o wstrząsaniu nie wspominając, a finał jest ukoronowaniem tego trendu. Nie wiem, co tak właściwie było prawdą, co się właściwie wydarzyło, wiem trochę, kto komu i dlaczego, ale nie jest to wiesza satysfakcjonująca ciekawość. Stąd moje NIE – za rozmycie końcówką mocnego efektu z początku ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ooo, wróciła z komentarzem sojuszniczka marnotrawna, dziękuję! :D

 

Co do mojej rymowanki, to mnie również w oczy kłuło, ale chyba jest poprawne… KLIK!

Ciekawe, że wspominasz o tym haku, bo miałem podobne doniesienia o jego braku w przypadku innych opowiadań, no i… teraz go umieszczam XD A raczej myślałem, że taki mocny początek, wrzucenie czytelnika w środek wydarzeń i zaserwowanie trochę “mięsa”, to właśnie jest hak :/ Stąd na początku obrzydlistwa, a nie szykujący śniadanie Jeremiasz…

Jeśli chodzi o kolejne uwagi (limbo itd), to chyba rzeczywiście, nie pomyślałem o tym… Dzięki, Tenszula :) Postaram się w przyszłości zwracać uwagę na ten aspekt, tym bardziej, że na więzi z bohaterami bardzo mi zależy ;)

 

Trzym sie ciepło i dziękuję za wartościowy komentarz!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Szokowanie to jest jakiś hak, ale dla mnie przede wszystkim hak opowiadania stanowi pytanie “Kto jest szeptulcem?” i tego mi w początku brakuje :)

A z tym “toby” toś mnie zagiął. Googlowałam i google dawało więcej wyników dla “to by”, to już dalej nie szukałam. I sprawdza się stara prawda, że większość to idioci, mnie samej w tym przypadku nie wyłączając :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Jak zapowiedziałem tak zapoznaję się z innymi Twoimi dziełami. :) Nie czytałem wszystkich komentarzy, ale mam nadzieję, że nie będę po kimś zbytnio powtarzał. Wiem, że zostało to już napisane, ale nie wspomnieć, to już zupełnie bez sensu: tytuł jest miodny. Powiem ci, że strach z tak dobrym tytułem coś publikować, bo nie wiadomo, czy nie okaże się najmocniejszym punktem całości. :p Uspokajam, nie jest (ale i tak jest osom). Historia ciekawa i wciągająca na tyle, że tak bardzo chciałem poznać rozwiązanie, że przeskakiwałem oczami po kilka linijek. Pomysł z przeszczepami, trochę odstaje od reszty poziomem, bo tu już trzeba naprawdę dużo dobrej woli, by to łyknąć. Klimat jest wręcz namacalny. Moment, w którym pod koniec dzieci tańczą, a Szeptulec je obserwuje, miałem niemal przed oczami. Widziałem, to w powykręcanej estetyce Burtona. ;) Nie wiem, czy o to Ci chodziło, ale działa na wyobraźnię na pewno! A rymowanki palce lizać. Ogółem bardzo dużo satysfakcji, choć zdarzały się momenty, w których sam fakt, że autor wpadł na taki pomysł, budziło mój niepokój. :p

 

Poza tym:

Więcesław mógł tylko czekać i patrzeć w te puste oczy.

Chyba oko?

 

I tak na koniec, pytanie może naiwne, bo czegoś nie zrozumiałem, ale: dlaczego rodzice nie przywiązywali na noc wszystkich dzieci, żeby te nie robiły nic złego, skoro robiły te straszne rzeczy tylko podczas snu?

 

O, toś mnie zaskoczył! Mimo wszystko nie spodziewałem się wizyty, szczególnie że tekst długi ;)

Fajnie, że część rzeczy przypadła do gustu, inne… cóż – zawsze jest nad czym pracować.

Dzięki serdeczne.

 

zdarzały się momenty, w których sam fakt, że autor wpadł na taki pomysł, budziło mój niepokój

Też się czasem siebie boję ;D

A tak serio, to Szeptulec jest najdrastyczniejszym z moich opowiadań, reszta raczej lajtowa.

Chociaż…

…broni nie składam.

 

Co do Twojego pytania – z różnych względów. Przede wszystkim dlatego, że większość dzieciaków nie krzywdziła swoich rodziców, tylko rodzeństwo/zwierzęta/siebie… Albo robiła inne wesołe rzeczy.

A zresztą “rodzice” to też zapijaczone, patologiczne, pozbawione wartości moralnych towarzystwo. W przypadku Pejzażu raczej nie powinno się przypisywać mieszkańcom jakichkolwiek pozytywnych cech…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Po “Poletku…” postanowiłem przeczytać coś więcej Twojego i gdzieś na stronie w czyimś komentarzu zobaczyłem, że warto sięgnąć do Szeptulca. Opowiadanie jest sążniste i nie mam w tej chwili sił na napisanie równie sążnistego komentarza (jak i przeczytanie wszystkich 110 powyżej ;)), więc po prostu kilka krótkich, punktowych wrażeń.

  1. Świetne słowotwórstwo. Wrzeszczun, szeptulec – te słowa kupiły mnie od razu.
  2. Mam ambiwalentne uczucia względem atmosfery miasteczka. Jest tak gęsto, potwornie i beznadziejnie, że rzeczywiście nie da się od tego uciec, nie znajduję tutaj nawet promyka nadziei – i to jest właściwie na plus. Z drugiej strony, jest tak źle, że momentami aż groteskowo, więc nie jestem do końca w stanie utożsamić się ze światem i bohaterami, co nieco zmniejsza efekt grozy opowiadania.
  3. Oczekiwałem, że jednak historia znajdzie jakieś rozwiązanie na końcu, a wygląda na to, że Szeptulec jest trochę… nie do zabicia (choć podejrzewam, że mogło/może się to zmienić w kolejnej częsci cyklu). Znowu, ambiwalentnie, bo dobija mnie to w atmosferze tej beznadziei i braku jakiegokolwiek wyjścia, o których pisałem wyżej. I nie wiem, czy to już jednak nie jest dla mnie, jako czytelnika, za dużo :-)

 

Podsumowując, to jest tu dość jednowymiarowo – makabrycznie, dołująco, strasznie, patologicznie. Tak jednowymiarowo, że trochę siada mi momentami zaangażowanie. Bo gdyby Pejzaż nie był aż tak jednowymiarowy, gdyby mieszkało tam trochę sympatyczniejszych ludzi, to może, paradoksalnie, Szeptulec byłby dla mnie straszniejszy i bardziej jako potwór poruszajacy. Tak czy siak, atmosfera jest gęsta, można ją kroić i jest to napewno historia, która sporadycznemu czytelnikowi horrorów (czyli mnie) zostanie w głowie na dłużej :)

O, dziękuję za wizytę, Gimlosie, i to okraszoną tak rozbudowanym komentarzem!

Powiem Ci, że sam już trochę jak przez mgłę pamiętam to opowiadanie, ale z pewnością trudno byłoby się nie zgodzić z zarzutem “przesytu beznadziei”.

Mimo wszystko ten pomysł mocno ewoluował, więc nie gdzieś tam tli się nadzieja, że trzecia część będzie już wyważona ;D

A horrory gorąco polecam! Na portalu przede wszystkim Surfaceofthesuna. Absolutnie wybija się ponad tutejszy poziom. Przynajmniej moim zdaniem ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Nie tylko Twoim, Primagenie. I ja uważam, że opowiadania Surfaceofthesuna nie mają sobie równych!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka