- Opowiadanie: FunkyMonk - Bartek

Bartek

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Bartek

Bartek

 

 

Wydawać by się mogło, że wszystko idzie zgodnie z planem – myślał Wojciech siedząc w kącie niewielkiego pomieszczenia To jedyne miejsce, które nie było tak wilgotne jak inne, a ponadto zapach uryny nie był tak intensywny jak w innych zakątkach jego aktualnego miejsca pobytu. Zresztą, kiedy nie miał pracy, albo sprawy nie szły zbyt dobrze zdarzało mu się przemieszkiwać w zdecydowanie gorszych warunkach. Podobnież sprawa się miała kilka miesięcy temu, kiedy nie udało mu się wykonać roboty, którą zlecił Wiktor von Vogt, a przynajmniej ten ktoś kto takim imieniem się przedstawiał. Okazało się, że amulet, który miał rozkochać okoliczną piękność, długowłosą Bognę o jagodach pięknych jak letni poranek nie zadziałał. Tak, jagodach jak poranek – w taki to sposób posługiwała się naszym językiem osoba, która wszem i wobec chwaliła się swoim teutońskim pochodzeniem. Amulet nie tylko nie zadziałał, ale doprawił Wiktorowi spore krosty na biodrze oraz innych miejscach, które już pewnie w jego myślach Bogna dotykała swoją gładką dłonią. Reklamacje, poniekąd słuszne, złożył w okolicznej karczmie. Wstał i pokazał Wojciechowi miejsce dotknięte największymi zmianami. Dobrze, że w środku nie było zwolenników męskiego obnażania się, toteż niedoszły kochanek został wyniesiony na kopach. Daj Bóg, jeszcze głupszych klientów – myślał wtedy Wojciech salwując się ucieczką. W każdym razie kurwi syn szukał go przeszło pół roku, dopiero w wigilię Dziadów Wojciech poczuł się na tyle bezpiecznie, żeby wyjść ze swojej kryjówki. Podobno Wiktor wyjechał w swoje rodzinne tereny gnany myślą, że polska uroda nie jest mu dana. Widać magia jest silna, ale ma również swe granice.

Jednym z gorszych miejsc, wspominał Wojciech, była ładownia statku przewożącego zboże do Gdańska. Nigdy więcej nie widział większych szczurów. Z częścią z nich musiał walczyć o posiłek, niestety nie zawsze wygrywał. Zwierzęta okazały się na tyle mądre i zajadłe, że wybiły mu z głowy uczciwą pracę marynarza. Nakazał mu ją w pokucie stary proboszcz z niewielkiego kościoła, do którego trafił uciekając z innej to już przygody. Sługa boży miał w rękach twarde argumenty w postaci sękatego kija, który skutecznie wybijał z głowy wszelkie bezbożne myśli. Jezus także użył siły wyganiając handlarzy ze świątyni – reklamował proboszcz swoje metody nawracania zbłąkanych owieczek do swojego stadka.

Raz trafił nawet do miłej, bardzo czystej przydrożnej gospody. Obaw nie wzbudziło czyste ubranie karczmarza, ani nawet brak ostrych zapachów typowych w tego typu miejscach. Wacław, bo tak miał na imię właściciel owego wyszynku, był nadzwyczaj miły. Ekstraordynaryjna była także jego hojność, bowiem nie tylko miał niskie ceny, ale hojnie częstował Wojciecha bardzo mocnymi trunkami. Karczmarz – wielki chłop, nie upijał się tak szybko, lecz niezbyt potężnej fizjognomii Wojciech dość szybko poddał się urokowi Dionizosa. Trzeba było więc korzystać z dobroci ludzkiej, stąd też zdecydował się zostać na dłużej. A pamiętać trzeba, iż była to listopadowa noc, tak paskudna, jak tylko potrafi być w naszych okolicach. Nasz podpity bohater chętnie udał się na spoczynek. Do zdjęcia zostały mu jedynie spodnie i jeden z butów kiedy drzwi otworzyły się a w nich stanął w całej okazałości Wacław. Taki jak go Pan Bóg stworzył, może z wyjątkiem całkiem solidnej drewnianej pałki trzymanej w ręku w celu pozbawienia przyszłego kochanka wszelkich zahamowań. Pech chciał, że Wojciech nie był zwolennikiem miłości włoskiej, a do tego skrzętnie skorzystał z tego, że sypialnia była tylko na pierwszym piętrze. Stracił jedynie buta, ale lepiej stracić obuwie niż ryzykować pęknięcie zadka. Przez pewien czas chodził nawet w dwóch różnych butach, ale zapytany zawsze twierdził, że to nowa moda, z którą zapoznał się pewnego razu w karczmie od włoskiego podróżnika.

O tak, Wojciech przebywał zdecydowanie w gorszych miejscach. Żadne z nich jednak nie było lochem.

 

*

Nie trzeba było czekać długo na reakcję władz. Co więcej, była wyjątkowo sprawna i szybka.

Bo widzisz, tutaj idzie nowe, wprowadzamy nowy sposób wymierzania kar. Jeden dzień i wyrok gotowy – mówił z niejaką satysfakcją Stanisław Abramczyk, tutejszy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości. Mężczyzna średniego wzrostu o nienagannych manierach, ale o sporych problemach z drogami oddechowymi. Nic dziwnego więc, że co chwilę charczał i wypluwał gęstą ślinę do odpowiednio wcześniej przygotowanej spluwaczki. Ukoronowanie mody i szyku – myślał zerkając od czasu do czasu w tę stronę. Znak zniewieścienia i słabowania na zdrowiu – twierdzili jego pracownicy. Jak ty się nazywasz… – kontynuował Stanisław– Wojciech o nazwisku nieznanem. Matka murwa a ojciec incognitus. Doczekałeś się, żyjąc niecnie, sprawiedliwości…

– Kobyli zadzie – odpowiadał w myślach Wojciech

– Ja, Stanisław Abramczyk, z nadania wojewody…

– Pohańca sprośnego, podolskiego złodziejaszka…

– W imieniu jego oraz moim własnym, za popełnione czyny…

– O bogdaj by mu zaległ na ustach wrzód…

– Kradzież piwa z karczmy, czyny nieobyczajne na środku miasta, obrzucanie końskim gównem budynku ratusza…

– O, to było całkiem przyjemne. Dalibóg, rzucić by tak choć raz w jego głupią mordę.

– Że też o innych plugastwach przez wzgląd na dobre obyczaje wspomnieć nie zamierzam. Skazuję cię na na oszelmowanie. W dobroci mej możesz wybrać ucho, którego pozbawiony będziesz.

– Co? – tym razem głośno odparł Wojciech

– Ucho, lewe czy prawe. Wybieraj – twarz Stanisława nie przejawiała żadnych emocji

W tym momencie, dwóch strażników wzmocniło uchwyt i czekało na dalszy rozwój wydarzeń. Obydwaj co najmniej o pół głowy wyżsi od skazanego i pewnie po dobre dziesięć kilogramów ciężsi. Możliwości ucieczki nie było żadnej. Sędzia nie czekając na odpowiedź wskazał głową, aby wyprowadzić Wojciecha do miejsca gdzie zostanie wymierzona sprawiedliwość. Został wprowadzony do niewielkiego pomieszczenia, gdzie znajdowała się wielka ława, której stan wskazywał na to, że służyła prawu już od wielu, wielu lat. W sprawny sposób wykonali swoją robotę to znaczy położyli go i przywiązali. Po czym wyszli. A po paru minutach wszedł Stanisław.

Nie zgadzam się z wyrokiem, połowy z tych rzeczy wykonać bym nie zdołał – zaczął bronić się Wojciech

– Milcz kpie – skargi spotkały się ze zdecydowaną reakcją – Jam dobry człowiek jest. Sprawiedliwy. Słyszałem, że potrafisz różne rzeczy… Wypuszczę cię, jak dla mnie coś zrobisz.

Co?

– Widać, żeś nie za mądry, ale wiem, że potrafisz załatwiać różne rzeczy. Ponadto wiem, żeś sprawny w amuletach. Potrzebuje zdobyć pewien kamień…

– Jeśli chodzi o miłosne, to mam dwa na zbyciu, mogę je przekazać darmowo na rzecz karceru…

– Czyś ty się z baranem na łby pozamieniał? Wszyscy wiedzą, że twoje amulety to łgarstwo jeno. Otóż wyjaśnię ci sprawę, bo widać, że słabujesz na umyśle. Do miasta zawitał pewien alchemik. Wieść niesie, że ma płyn albo kamień, którego działanie jest nielegalne. Rzecz w tym, że nie możemy go dopaść swoimi metodami. Dlatego też potrzebujemy ciebie.

Wojciech bez wahania zgodził się na propozycję Stanisława. Nie można było sobie ważyć lekce słów przedstawiciela władzy. Ów alchemik, o którego się rozchodziło wszedł w posiadanie cennego amuletu bądź płynu – jeśli wierzyć plotkom. Stanisław chciał go za wszelką cenę zdobyć, pewnie okazało się, że wpływał na męskie zdolności albo dawał wielkie szczęście. Dla pewnych osób jedno było tożsame z drugim. Dla Wojciecha była to wymarzona sprawa, nie po raz pierwszy będzie musiał coś ukraść. Nagrodą była nie tylko wolność ale całkiem pokaźny mieszek złotych monet, który dałby mu trochę spokoju. Czemu został tak łatwo wypuszczony z lochu? Nie dociekał, bo od zawsze zdawał sobie sprawę, że im głupszy zarządca tym lepiej. Zresztą, w jego mniemaniu tylko tacy potrafili awansować na oficjalne stanowiska.

 

*

– Słyszałem, żeś wyszedł z lochu niedawno – uniósł kufel Jarosław, po czym wypił z niego sporą część. Znał się z Wojciechem właściwie od dzieciństwa kiedy to razem kradli jabłka z okolicznych gospodarstw. Wiele razy zostali złapani ale jeszcze więcej razy udało im się zbiec z towarem. Z tego też powodu rozwijali działalność zaczynając od sprzedaży kradzionych owoców, później sprzętów domowych, kończąc na tak wysublimowanych formach jak odczynianie uroków, sprzedaż afrodyzjaków oraz innych przydatnych utensyliów. Jarosław podjął się nawet raz spędzania płodu, ale niestety odkrył, że nie znosi widoku krwi. Jeszcze bardziej go zaczął nie znosić kiedy został ranny, a rana na klatce piersiowej goiła się bardzo długo. Do dzisiaj dokuczała mu w deszczowe dni, dokładnie takie jak ten.

– Kalumnie to zwykłe i oszczerstwa – uśmiechnął się Wojciech. Oczywiście nie mógł oszukać swojego przyjaciela, który już nie takie rzeczy słyszał, a poza tym miał całkiem niezły dar do wykrywania wszelkich kłamstw. – Powiedz lepiej co się działo, jak mnie nie było. Co prawda to parę dni, ale słyszałem, że do miasta zawitała pewna interesująca osoba.

– Nieprawda to. Okazało się, że to chłop jest, tylko przebierający się w damskie ciuszki. Odkrył to Józek, który zapłacił mu za podniesienie spódnicy

– Ja nie o tym – w mieście od czasu do czasu pojawiali się różni dziwacy starający się zarobić pieniądze na ciekawości prostych mieszczan. Widocznie w tę niedzielę zawitała kobieta z brodą, która okazała się być, o niespodzianka, przebranym mężczyzną. – Do miasta miał dotrzeć alchemik

A no jest taki. Kaśka mówiła. Musisz jej pytać – wskazał palcem na siedzącą obok kobietę. Katarzyna była niewysoką, całkiem ładną brunetką. Bywalcy karczmy wiedzieli, że zajmuje się najstarszym zawodem świata. Nikt jednak nie mówił tego głośno, bo Kaśka znała wszystkich i wiedziała wszystko. Potrafiła w wiadomy dla siebie sposób zdobyć prawie każdą informację. W łożu mężczyźni oprócz spodni otwierali także swoje serca i myśli. Do tego potrafiła ze zdobytej wiedzy zrobić odpowiedni użytek. Bał się tego ten, kto miał co na sumieniu, a więc prawie wszyscy, wliczając w to okolicznych braciszków, dla których zdobywanie pieniądza stało się powodem grzechu.

– W dalszym ciągu nie spłaciłeś ostatniego długu, może naprawdę Staszek powinien cie oszelmować – odpowiedziała na zainteresowanie swoją osobą

Mimo teatralnie prezentowanej niechęci Katarzyna miała słabość do Wojciecha. Nikt za bardzo nie wiedział na czym sprawa polega. Według plotek to jedynie on znał jej pochodzenie, które owiane jest tajemnicą w całym mieście. Złośliwi twierdzili, że dawno temu, kiedy jeszcze byli młodzi zachowywali się niczym Tristan i Izolda. Zapytani twierdzą teraz, że Wojciech ma krzywe zęby i śmierdzi mu z ust jak ze stajni Augiasza, a Katarzyna ma rzyć szeroką, a i w ars amandi nie taka biegła jest jak ją malują. Prawda jest pewnie taka, że oboje chociaż należeli do okolicznego półświatka, cenili się bardzo wysoko. Widać jedno i drugie miało na siebie jakieś haki, które można było wyciągnąć w stosownej sytuacji.

– A jak tam Kaśka było w Krakowie? – błysnął zębami znad kufla Wojciech

– Pewnie tak samo jak w karczmie u Wacława – odpowiedziała przekornie rozmówczyni – Dobrze więc, opowiem wam wszystko jak to było. Tobie, Jarosławie, i tak to się nie przyda, boś stary i palce masz zesztywniałe. Bo tuszę, o kradzież tutaj chodzi.

– Dziewko, jeszcze jedno świdnickie proszę – Jarosław przywołał obsługującą, udając, że historia nie interesuje go wcale a wcale

– Udało mi się dotrzeć do pokoju w którym zatrzymał się alchemik – kontynuowała Kaśka – Oczarowałam go na tyle, że zostałam tam na noc. Okazuje się, że woli sztuki magiczne od moich wdzięków. Potrzebował jedynie paru kropel krwi do przyrządzenia tynktury. Pamiętam dobrze co mówił przy przyrządzaniu mikstury

– Myślałem, że nieodłącznym składnikiem dla alchemików jest krew dziewic – przerwał Wojciech

Cisza. Jarosław przytomnie zajął się grzebaniem w uchu.

– Jak wiecie moja pamięć jest niezawodna. Skoro jednak wasza jest nienawykła do zapamiętywania starych rzeczy i powielacie stare mity odnośnie jakoby wspaniałych właściwości krwi dziewiczej… Wiecie, że krew dojrzałej kobiety nie jest pośledniejsza od żadnej młódki, a mit ten wcześniej obalony przeze mnie rozpowszechniają alchemicy aby ich sztuka była bardziej niedostępna dla maluczkich. Ale do rzeczy – kontynuowała Katarzyna między jednym a drugim łykiem piwa – Tak jak mówiłam, wszystko pamiętam, każde słowo zaklęcia i każdy składnik, który Michał wrzucił do mieszaniny. A tak, bo alchemik nazywa się Michał Sędziwój. I jak uważa, udało mu się stworzyć po raz wtóry kamień filozofów. Powiedział mi to, bo miał mnie za głupią dziewkę, z którą można legnąć a potem po prostu się wygadać ze wszystkich spraw. Widzę wasze zdziwienie, ale nie chodzi tutaj o samą tynkturę. Ważne jest to, że Wojciech chce ją zdobyć, prawda? Otóż, wiem jak to można zrobić…

 

*

Okazało się, że ów Michał, przemądry alchemik, wygadał wszystko głupiej dziewce. Kolejnego wieczora miał wyjść w poszukiwaniu jakiejś tajemniczej rośliny, która jakoby rosła jedynie na tym terenie i kwitła również jakoby tylko w tę określoną noc. Stanowiło to doskonałą okazję dla mistrza rzezimieszków za jakiego miał się Wojciech. O samym włamaniu się do pokoju wynajmowanego przez alchemika nie ma co wspominać – Wojciech znał się na swoim fachu, wykorzystał odpowiedni moment i po prostu znalazł się na miejscu. Bez żadnego problemu wszedł do niewielkiego, przyciemnionego pokoiku. Z pewnym niesmakiem spojrzał na niezaścielone łoże, po czym wzrok swój skierował na stół gdzie leżało wiele ksiąg.

Picatrix, Większy Klucz Salomona, Ars Almadel, Pseudomonarchia Daemonum – czytał z zainteresowaniem nagłówki grymuarów, które udało mu się znaleźć. Spojrzał w lewo, tam zauważył kilka niewielkich fiolek. Włożył je do torby, nigdy nie wiadomo do czego mogą się przydać. Na szczęście są podpisane, a zaprzyjaźniony ksiądz zna łacinę, więc za gąsior dobrego wina przetłumaczy wszystko bez mrugnięcia okiem – cieszył się ze zdobyczy włamywacz. Co prawda nie wierzył do końca w żadne amulety, ale nikt nie powiedział, że szczęściu nie można pomóc. Na pewno nie zaszkodzi noszona przy sobie mandragora. Tak, amulety były kompletną bujdą.

Płyn, który w opowieściach Stanisława był kamieniem, leżał w niewielkiej fiolce. Wojciech szybko zapakował go do torby, po czym przez nikogo nie zaniepokojony wyszedł na trakt miasta. Tak też przynajmniej mu się wydawało, bo kilkanaście kroków za nim podążał pewien mężczyzna.

*

Wszystko poszło zgodnie z planem. Wizytacja wojewody przebiegła bez problemów. Wszystkie murwy zamknęliśmy w zamtuzach, braciszkowie zgodnie z umową pojawiali się rozmodleni na ulicach. Co prawda miało to swoją cenę – trzeba było wyremontować mur miejscowego klasztoru. Na zbożny cel jednak warto było wydać trochę grosza. Sprawa załatwiona a i u zarządcy niebieskiego można było liczyć na przychylne przywitanie.

Nawet okoliczni włóczędzy okazali się być wyrozumiali i nie załatwiali swoich potrzeb fizjologicznych w miejscu publicznym. Kto wie, może uda się nawet awansować i opuścić to zadupie – myślał, leżąc w łóżku Stanisław – Dodatkowo udało się unieszkodliwić rzezimieszka, który raz po raz potrafił nastąpić dowódcy strażników na odcisk. Przez ten czarci pomiot nie mógł zasypiać w nocy. A wystarczyło na spokojnie wszystko zaplanować. Złapać go i uwięzić w lochu pod byle pretekstem, po czym wypuścić go w ramach udzielenia pomocy. Człek niepiśmienny pewnie nie domyślił się w tym żadnej intrygi. Aż dziwne, że jego poprzednik tak szybko zrezygnował z pracy i nie mógł w żaden sposób załatwić sprawy. Wystarczyło dogadać się z nowo przybyłym oszustem (ale już nie tak szkodliwym!), który jakoby wynalazł substancję, która daje życie wieczne. Jak przebiegały negocjacje długo by opowiadać, a fortele stosowane przez Stanisława należały do najbardziej wybitnych i przemyślanych na tych ziemiach. Dość rzec, że osiągnięto stosowne porozumienie.

Wojciech, ten który od paru lat rzezał mieszki w mieście został pokazowo pchnięty nożem przez Stanisława. Wszystko to na oczach wojewody, który aż podkręcił wąsa z zadowolenia, że ma takich bitnych popleczników na swoich ziemiach. Nasz niesławny bohater padł tuż pod lasem, nieopodal niewielkiego dębu, a cała delegacja odjechała konno by ucztować pozytywnie zakończoną wizytę w mieście.

*

Wszystko poszło zgodnie z planem – dało się przeczytać w dzienniku Michała Sędziwoja– po raz wtóry i tym razem przy pomocy innej metody udało się sporządzić kamień filozoficzny. Substancja była na tyle niebezpieczna, że należało ją sprawdzić na kimś, któremu życie było niemiłe. Los padł na Wojciecha, okolicznego bandytę, który został zwabiony do siedziby alchemika intrygą Stanisława – strażnika. Rzezimieszek wykradł kilka fiolek, z której każda jedna była bezużyteczna. Do wytworzenia tynktury trzeba było użyć daleko bardziej wysublimowanych metod a nie tylko mieszać ze sobą płyny. Do tego potrzebował jednak martwe ciało. Zgodnie z planem Wojciech wpadł w zasadzkę przy okolicznym lesie. Szybko został oskarżony w błyskawicznie przeprowadzonym procesie. Karą za kradzież oraz inne występki była oczywiście śmierć. Stanisław bez problemu pokazał jakim jest bezwzględnym stróżem prawa. Alchemik brzydził się wszelakiej formy przemocy, a wyjątkowo plugawe było morderstwo. Nic dziwnego więc, że starał się za każdym razem posługiwać kimś innym, a że do tego można było wykonać dobry uczynek – a więc oczyszczenie ziemi z marginesu, sprawa okazała się nad wyraz kusząca. Zapytacie czemu akurat musiał zginąć ten człowiek? Substancya nie mogła zadziałać gdy śmierć zadana była godnie. Życie uzyskać można było jedynie zabierając życie kogoś innego w akcie tak gwałtownym jak morderstwo. Wystarczyło jedynie podążać za Wojciechem aby doczekać się jego niechybnej śmierci.

Kiedy tylko odjechali zostawiając stygnące ciało Wojciecha, Michał szybko pojawił się na miejscu. Czekał na to wydarzenie bardzo długo, ciało miał już stare. Niestety okazało się, że każde użycie kamienia filozofów miało coraz słabsze działanie. Stąd też szukanie nowych metod – mocniejszych i pewniejszych. Zdawać by się mogło, że szukaniu nie było końca.

Alchemik odchylił usta Wojciecha, po czym wlał mu do gardła zawartość każdej z przygotowanych fiolek. Oczywiście nie tych, które zostały mu skradzione, tamte były kompletnie bezużyteczne. Robił to w pewnej tajemnej kolejności, wypowiadając słowa, które zdawały wychodzić nie z gardła ludzkiego ale jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Kto wie, powiadają, że alchemicy zaprzedają duszę diabłu – może to i prawda. Michał poczekał jeszcze aż z Wojciecha upuści się więcej krwi. Drżącymi rękami zebrał jak największą ilość płynu. Pił szybko, a wraz z każdym łykiem, stawał się coraz młodszy i coraz pełniejszy życia. Pił łapczywie, a krople spadały nieomal wszędzie, na leżące ciało, na głowę i usta bandyty, a trochę krwi zrosiło rosnący nieopodal dąb. Miejscowi nazywają to drzewo Bartek.

 

Koniec

Komentarze

Mam wrażenie, że to opowiadanie cierpi na nadmiar dygresji, które utrudniają śledzenie właściwej historii. Dygresji jest po prostu więcej niż historii. Najpierw bohater dość szczegółowo opowiada o miejscach, w których kiedyś tam przebywał, potem retrospekcje z Jarosławem i Kaśką, między tym wpleciona jeszcze uwaga o odwiedzających miasto dziwakach… Musiałam się mocno skupić, żeby spomiędzy tych wiadomości wyłuskać właściwą opowieść.

Owszem, wyjaśniłeś, dlaczego bohaterowi wszystko udaje się tak zadziwiająco łatwo (a podczas czytania zgrzytałam na to zębami), jednak w żaden sposób nie zaznaczyłeś, że Wojciech, doświadczony przecież oszust, ma refleksję, że coś mu za łatwo idzie. A intryga, którą przeciw niemu zawiązano, była grubymi nićmi szyta, delikatnie mówiąc. No i ten Bartek na końcu wyskoczył nagle jak Filip z konopii. 

Nie najgorzej napisane, ale jednak niezbyt mnie Twoje opowiadanie usatysfakcjonowało.

Wydawać by się mogło, że wszystko idzie zgodnie z planem – myślał Wojciech siedząc w kącie niewielkiego pomieszczenia (+.) To jedyne miejsce, które…

– mniej więcej tutaj zakończę wskazywanie błędów w tekście. Przyjdą lepsi, bardziej spostrzegawczy… Nie było zbyt wiele autokorekty, co? ;)

 

Pomyśl o rozbiciu tekstu akapitami. Współczesny czytelnik ma alergię na bloki tekstu. Sam niegdyś byłem fanem długich akapitów, ale rezygnacja z tego wyszła mi akurat na dobre :)

 

Doceniam ten humorek w narracji (ździebko pratchettowski), tę grę słów i nawet nieustanne odniesienia nie przeszkadzają mi zupełnie (Czytał kto „Fight club”? Tam są dopiero dryfy tematyczne…), ale sedno opowiadania – intryga, i bardzo niespodziewany finał to już mniej.

 

Dobrze, gdy treść idzie w parze z formą… i na odwrót :)

 

Pozdrawiam

Czwartkowy Dyżurny

A mnie się intryga spodobała – kilku bohaterów, każdy ma swój cel, prawie każdemu się udaje go zrealizować. Happy end właściwie. Przestępczość spada…

No i polskie akcenty zgrabnie wplecione.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarze. Wszystkie uwagi są dla mnie ważne – wezmę je pod uwagę przy następnych tekstach.

Patrz, przeczytałem, wyskrobałem komentarz, a teraz patrzę, że świeci się srebrna gwiazda zamiast złotej. Ech.

Bardzo spodobał mi się motyw przewodni z poszukiwaniem specyfiku przez alchemika oraz swoiski klimat, powstały przez osadzenie akcji na naszych ziemiach. Stylizacja mnie kupiła.

Zgadzam się z Ochą, że za dużo dygresji w tekście, rozwadniają one treść i utrudniają śledzenie fabuły. Do tego często niemiłosiernie się dłużą. To plus potknięcia techniczne sprawia, że czasem przez tekst idzie się jak przez grudy ziemi, zamiast płynąć po rzece słów.

Podsumowując: przyzwoicie, ale bez większych fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cała historia jest opowiedziana w tak zawiły sposób, że do końca dobrnęłam z trudem, w dodatku potykając się na licznych usterkach, jako że wykonanie pozostawia wiele do życzenie. Przykro mi to pisać, ale lektura okazała się nie w pełni satysfakcjonująca.

Mam nadzieję, FunkyMonk, że Twoje przyszłe opowiadania będą napisane zdecydowanie lepiej i bardziej przystępnie.

 

Wy­da­wać by się mogło, że wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem – my­ślał Woj­ciech sie­dząc w kącie nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia –> Tutaj dowiesz się, jak poprawnie zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;10328

 

miał roz­ko­chać oko­licz­ną pięk­ność, dłu­go­wło­są Bognę… –> Raczej: …miał roz­ko­chać miejscową pięk­ność, dłu­go­wło­są Bognę

 

Amu­let nie tylko nie za­dzia­łał, ale do­pra­wił Wik­to­ro­wi spore kro­sty… –> Coś może krosty spowodować/ wywołać, ale nie wydaje mi się by można krosty doprawić.

 

Raz tra­fił nawet do miłej, bar­dzo czy­stej przy­droż­nej go­spo­dy. Obaw nie wzbu­dzi­ło czy­ste ubra­nie… –> Powtórzenie.

 

Wa­cław, bo tak miał na imię wła­ści­ciel owego wy­szyn­ku… –> Pewnie miało być: Wa­cław, bo tak miał na imię wła­ści­ciel owego szyn­ku

Za SJP PWN: wyszynk «sprzedaż napojów alkoholowych wypijanych na miejscu»

 

także jego hoj­ność, bo­wiem nie tylko miał ni­skie ceny, ale hoj­nie czę­sto­wał… –> Powtórzenie.

 

sko­rzy­stał z tego, że sy­pial­nia była tylko na pierw­szym pię­trze. –> Czy to znaczy, że jedna sypialnia mogła być na kilku piętrach? ;-)

 

Stra­cił je­dy­nie buta… –> Stra­cił je­dy­nie but

 

z którą za­po­znał się pew­ne­go razu w karcz­mie od wło­skie­go po­dróż­ni­ka. –> Co to znaczy, że karczma była od włoskiego podróżnika?

 

Bo wi­dzisz, tutaj idzie nowe, wpro­wa­dza­my nowy spo­sób wy­mie­rza­nia kar. Jeden dzień i wyrok go­to­wy – mówił z nie­ja­ką sa­tys­fak­cją Sta­ni­sław Abram­czyk… –> Źle zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

kon­ty­nu­ował Sta­ni­sław– –> Brak spacji przed półpauzą.

 

Ska­zu­ję cię na na oszel­mo­wa­nie. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

twarz Sta­ni­sła­wa nie prze­ja­wia­ła żad­nych emo­cji –> Brak kropki na końcu zdania. Ten błąd pojawia się wielokrotnie w całym opowiadaniu.

 

dwóch straż­ni­ków wzmoc­ni­ło uchwyt… –> Raczej: …dwóch straż­ni­ków wzmoc­ni­ło chwyt

 

pew­nie po dobre dzie­sięć ki­lo­gra­mów cięż­si. –> Czy do określenia ciężaru na pewno używano kilogramów?

 

aby wy­pro­wa­dzić Woj­cie­cha do miej­sca gdzie zo­sta­nie wy­mie­rzo­na spra­wie­dli­wość. Zo­stał wpro­wa­dzo­ny do… –> Powtórzenie.

 

Ów al­che­mik, o któ­re­go się roz­cho­dzi­ło… –> Ów al­che­mik, o któ­re­go ­cho­dzi­ło

 

Sta­szek po­wi­nien cie oszel­mo­wać… –> Literówka.

 

Widać jedno i dru­gie miało na sie­bie ja­kieś haki… –> Osobliwy to przypadek, kiedy ktoś ma haki na siebie. ;-)

Proponuję: Widać oboje mieli na sie­bie nawzajem ja­kieś haki

 

dało się prze­czy­tać w dzien­ni­ku Mi­cha­ła Sę­dzi­wo­ja– –> Brak spacji przed półpauzą.

 

na­le­ża­ło ją spraw­dzić na kimś, któ­re­mu życie było nie­mi­łe. –> …na­le­ża­ło ją spraw­dzić na kimś, ko­mu życie było nie­mi­łe.

 

Do tego po­trze­bo­wał jed­nak mar­twe ciało. –> Do tego po­trze­bo­wał jed­nak mar­twego ciała. Lub: Do tego potrzebne było jed­nak mar­twe ciało.

 

wypowiadał słowa, które zda­wa­ły wy­cho­dzić nie z gar­dła ludz­kie­go… –> Pewnie miało być: …wypowiadał słowa, które zda­wa­ły się wy­cho­dzić nie z gar­dła ludz­kie­go

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pierwsze moje wrażenie – w trakcie lektury pierwszego akapitu – było takie, że sporo tu lania wody, z której trudno odcedzić gęstą treść: to miejsce nie było takie, jak inne, a do jeszcze innych też niepodobne ;) Później zdania stały się bardziej czytelne, ale z kolei kompozycja taka, że ciężko się połapać, co jest ważne, co dotyczy głównego wątku, co pobocznych, a co jest tylko ozdobnikiem. 

Być może skutkiem tego, po kilku dniach od przeczytania, nie od razu przypomniałam sobie, o czym był ten tekst. 

 

Dużo dygresji, ale nie czytało się źle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka