- Opowiadanie: MrJaceq - Wiły

Wiły

To pierwsze opowiadanie jakie zdecydowałem się zamieścić w Nowej Fantastyce. Oczywiście nie jest moim pierwszym, ani też ostatnim. Nie ukrywam że jest to pierwsze opowiadanie z cyklu, z czasem postaram się umieścić kolejne. Życzę miłej lektury!!!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wiły

 

W mig prze­wi­dzia­łem zamiary infor­ma­tora. Jego podłe inten­cje, wręcz malo­wały się na okrą­głej, pokry­tej kro­stami twa­rzy. Doprawdy, nędzny był z niego skry­to­bójca i jesz­cze gor­szy intry­gant! Czy mogłoby obejść się bez uży­cia siły? Czy gdyby wcze­śniej pocią­gnął za inne sznurki, w deli­kat­nym poje­dynku na słowa, wyja­wiłby mi tajem­nice po dobroci? Czy jed­nak zasto­so­wane wobec niego środki, nazwijmy to „pre­wen­cyjne”, były w tym bez­na­dziej­nym przy­padku nie­zbędne? Tego nie mogłem wie­dzieć. Nie przej­mo­wa­łem się tym jed­nak zbyt­nio. Prze­lotna i nie­pro­szona myśl po pro­stu wpa­dła i wypa­dła mi z głowy nie­mal od razu. Dokład­nie w chwili kiedy to ten nadęty dupek, skom­lał u moich stóp. Kur­czowo zaci­skając dłoń, na odrą­ba­nym nad­garstku. Druga odcięta dłoń, na­dal sil­nie zaci­skała klingę szty­letu.

Krew na szczę­ście, nie try­skała obfi­cie. Przy­naj­mniej nie tak jak można było się tego spo­dzie­wać. Swoje zro­biło strasz­liwe zimno i sam oka­le­czony. Sku­pia­jący całą swą uwagę na tamo­wa­niu krwa­wie­nia.

– A teraz poroz­ma­wiamy o szlach­cicu. – Ton mojego głosu zabrzmiał ostro.

– Widzia­łem go raz… cho­lera… boli. – Wysy­czał przez zaci­śnięte szczęki, nawet nie pró­bu­jąc podnieść wzroku.

– Dość już o Tobie! – Rzu­ci­łem tonem na tyle jed­no­znacz­nym, że nawet taka pokraka jak Gun­ter, powinna zro­zu­mieć, że za nic miał jego cier­pie­nia.

– Opo­wiedz mi lepiej o Sanor­dze! Co robił w tej podłej dziu­rze? Gdzie go szu­kać? Chyba że wolisz dra­pać się po tyłku łok­ciami!

Widok ogrom­nych, prze­ra­żo­nych oczu, tego pół­czło­wieka, napa­wał mnie zado­wo­le­niem.

Tak powi­nien wyglą­dać każdy, to miał czel­ność odma­wiać, współ­pracy z Sza­rym Kru­kiem. Gdy ten ład­nie prosi.

Gun­ter pró­bo­wał się podnieść z klę­czek ale jeden solidny kop­niak, sku­tecz­nie oba­lił go z powro­tem na chłodny gra­fit alejki. Zre­zy­gno­wany, oparł się ple­cami o ścianę karczmy. Dokład­nie tam gdzie zdo­bił ją wie­lo­barwny liszaj, zaschnię­tych wymio­cin. Splu­nął w bok, gęstą mie­szanką śliny i krwi. Rzu­cił w moją stronę spło­szone spoj­rze­nie. W końcu doszło do jego pustego łba że nie miał żad­nych szans, że w tym poje­dynku, został doszczęt­nie zdru­zgo­tany.

– Był sam. – Zaczął celu­jąc wzro­kiem w roz­gwież­dżone niebo. – Sam jak palec! Wyobra­żasz to sobie? Ubrany jak dwor­ski paź, paso­wał do tego miej­sca jak wszy do kró­lew­skiego dworu.

Uśmiech­ną­łem się pod nosem, widać było że Gun­ter nie­wiele wie­dział o higie­nicz­nych zwy­czajach panu­ją­cych na dwo­rach.

– Wzbu­dził nie lada zain­te­re­so­wa­nie pod Zde­ch­łym Osłem. Bóg mi świad­kiem że każdy z bywal­ców palił się do roboty, na widok jego wypcha­nej kiesy. On jed­nak nic sobie z tego nie robił. Dosiadł się do kilku opry­chów i zamó­wił piwo. Tylko sobie! Masz poję­cie? Nie mogło się rzecz jasna coś takiego obejść bez roz­róby. Jeden dry­bla­sów zamach­nął się nawet nachajką. Sęk w tym że ten Wasz szlach­cic, to nie z pierw­szej łapanki Drań! Ugo­dził olbrzyma rapie­rem! Nim ten zdo­łał na dobre wstać i nie cze­kając zała­twił jego kum­pli dwoma szty­chami!

Kiw­ną­łem z uzna­niem. To potwier­dzało że Gun­ter mówi o face­cie któ­rego tro­pem podą­ża­łem od dwóch mie­sięcy.

– Reszta klien­teli znie­ru­cho­miała, w jed­nej chwili wszyst­kim ode­chciało się zacze­piać tego dziw­nego gościa. Sie­dział jakiś czas samot­nie. Sączył piwo za piwem. Pewien byłem że jesz­cze chwila i urżnie się do nie­przy­tom­no­ści, ale nie! Miał się świet­nie. Jakby zamiast piwa, lano mu czy­stą wodę. Póź­nym wie­czo­rem, do karczmy wpadł pewien mło­kos. Na oko pięt­na­sto­letni może młod­szy. Ubrany gustow­nie ale nie tak jak szlach­cic. Zacie­ka­wił mnie. Bo widok krwi i ciał nie zro­bił na nim naj­mniej­szego wra­że­nia. Z karczmy wyszli obaj.

– Co dalej. – Naci­sną­łem moc­niej. Te rewe­la­cje nie­wiele wno­siły, potrze­bo­wa­łem cze­goś wię­cej.

– Natu­ral­nie ruszy­łem za nimi. Sam wiesz, dwóch takich nie zja­wia się w tej dziel­nicy czę­sto. Tym bar­dziej jed­nego dnia! Nie ukry­wali się nawet. Po pro­stu prze­cha­dzali się środ­kiem alei, jakby to był park. Weszli do budynku sta­rej far­biarni, ale nie pobyli tam długo. Przy­był im za to dodat­kowy kom­pan. W dodatku Dziwka!

– Skąd ta pew­ność? – Nie lubi­łem ludzi zbyt pochop­nie feru­ją­cych wyroki i nie cho­dziło mi tu o cnotę dziew­czyny lecz rze­telny opis zda­rzeń. Bez zbęd­nych prze­kłamań, wyni­ka­ją­cych z czy­ichś subiek­tyw­nych pre­fe­ren­cji do kato­lo­gi­zo­wa­nia wedle ste­reo­ty­pów.

– Znam ją… sam wie­sz…– Odpa­ro­wał. – Niem­niej byłem zasko­czony widząc ich razem. Dalej poszło jak z płatka. Skrę­cili może raz, w boczną alejkę i dalej pro­sto jak strze­lił do portu.

Włosy zje­żyły mi się na gło­wie. Ostat­nie czego potrze­bo­wa­łem to ucieczki Sanorgi na wody mię­dzynarodowe albo nie daj Bóg. Do jed­nej ze Zjed­no­czo­nych Repu­blik!

– Wsiadł na jakiś okręt? – Zapy­ta­łem bez cere­gieli.

Gun­ter spoj­rzał na mnie z ukosa. Nie spodo­bało mi się to.

– Boisz się, że Ci nawieje?

– Odpo­wia­daj. – Odpar­łem zde­cy­do­wa­nie i pokle­pa­łem się wymow­nie po scho­wa­nym w pochwie mie­czu. Jak się spo­dzie­wa­łem, to sku­tecz­nie stłu­miło zapędy Gun­tera.

– Długo ich szu­ka­łem. Tak zgu­bi­łem ich! Ale to nie do końca moja wina. Natk­ną­łem się przy­pad­kiem na kilku zna­jo­my­ch… wiesz jak się tu sprawy maja! Na szczę­ście o tej porze nikt nie pro­wa­dził odpraw.

Wręcz fizycz­nie zaczą­łem odczu­wać jak strach ści­ska mi gar­dło.

– Pta­szyny nie miały zamiar odle­cieć daleko. Wsia­dły na Sta­lo­wego Ryce­rza a to mogło ozna­czać tylko jedno! Pły­nął do Mag­de­nor.

Odetch­ną­łem z ulgą. Mag­de­nor było ostat­nim por­to­wym mia­stem, na gra­ni­cach Cesar­stwa i Zjed­no­czo­nych Repu­blik.

– Kiedy odpły­nęli?

– Wczo­raj.

– Ile czasu zaj­mie im dotar­cie na miej­sce?

– Tydzień, może kilka dni wię­cej. – Odparł a na jego brzyd­kiej twa­rzy, poja­wił się wyraźny gry­mas wysiłku. Szybka utrata dużej ilo­ści krwi dawała o sobie znać. – To sta­tek han­dlowy. Pew­nie jest zała­do­wany po brzegi a co za tym idzie raczej powolny.

– Dobra, Gun­ter. – Rze­kłem się­ga­jąc do uwie­szo­nej przy pasku sakiewki. – Masz tu swoją zapłatę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia jakiś kon­sy­liarz, połata cie i nie zdech­niesz od gan­greny.

Dwie srebrne monety zabrzę­czały o gra­nit z wywo­łu­ją­cym ból zębów brzdę­kiem.

Zna­le­zie­nie odpo­wied­niego kapi­tana, który zgo­dzi się zawieść mnie do Mag­de­nor oka­zało się trud­niejsze niż myśla­łem. Co prawda nie bra­ko­wało ochlap­tu­sów i rze­zi­miesz­ków pro­po­nu­ją­cych swoje usługi ale żaden z nich nie wzbu­dził mojego zaufa­nia.

Odpo­wied­nią osobę odna­la­złem w momen­cie w któ­rym na poważ­nie zaczą­łem roz­wa­żać, zakup jakiejś łupiny. Osobą tą oka­zał się rosły gru­bas o bro­dzie tak rudej że już nie­mal czer­wonej. Spo­glą­dał na mnie spod opuch­nię­tych powiek, gło­śno sior­biąc resztki męt­nego piwa.

– Mag­de­nor, co? – Raczej stwier­dził niż zapy­tał. Wymow­nym gestem, dał mi znać, że to pora bym zadbał o kolejny kufel pie­ni­stego nek­taru. Gdy posta­wi­łem przed nim pełen dzba­nek, polał sobie do pełna.

– Wie­cie że to będzie kosz­to­wać? – Wybeł­ko­tał pocią­ga­jąc impo­nu­jący łyk.

– Pie­nią­dze nie są pro­ble­mem. – Rzu­ci­łem nie mając pew­no­ści czy Kapi­tan ma na myśli piwo czy może podróż? Kto wie, może jedno i dru­gie?

Sam także nie szczę­dzi­łem sobie napitku. Cóż w końcu wyda­łem na niego nie­mal ćwierć srebr­nego denara. Za taką cenę w sto­licy miał­bym anta­łek pysz­nego, Bru­deń­skiego wina. Na samą myśl powra­cały wspo­mnie­nia. Ten aksa­mit­nie słodki smak świe­żych gron, dora­sta­ją­cych w łagod­nym Fran­koń­skim słońcu. Do tego ser feta i zie­lone oliwki. Podane w wio­sen­nej pomi­do­ro­wej sałatce. Z zadumy wyrwał mnie obrzy­dliwy, mula­sty posmak, cie­płego jak mocz bro­waru. Boże co za obrzy­dli­stwo! pomyśla­łem i odsta­wi­łem kufel, jak naj­da­lej.

– To dobrze. – Odparł na moje zapew­nienie. – Powiedz­cie mi jed­nak panie Henry. Po co pły­nie­cie do tej dziury? Tam prze­cież nie ma niczego poza kil­koma walą­cymi się cha­łu­pami i spa­lo­nym dokiem?

– Już wspo­mi­na­łem panie Cedrick. – Zaczą­łem uda­jąc znu­że­nie. – Mój klient ma tam parę nie­ru­cho­mo­ści, któ­rych chce się pozbyć. Do mnie należy obo­wią­zek, ich wyceny i jeśli nada­rzy się oka­zja, sprze­daży.

– No tak, zapo­mnia­łem. – Odburk­nął. Prze­tarł brud­nym ręka­wem, brodę mokrą od trunku i zagryzł kawał­kiem sło­niny.

– Wie­cie jak to jest, z ludźmi ze zbyt wie­loma krzy­ży­kami na grzbie­cie? Co do joty mogą opi­sać któ­rym pal­cem grze­bali sobie w zębach trzy­dzie­ści lat temu a nie będą pamię­tać czy do sra­nia zdjęli spodnie! – Po jego minie uzna­łem że uważa tą aneg­dotę za śmieszną. Mnie ona jed­nak nie roz­ba­wiła.

– Co może­cie mi powie­dzieć o Mag­de­nor? To dobre miej­sce?

Czer­wo­no­brody uniósł, napuch­niętą powiekę, uka­zu­jąc prze­krwione oczy o źre­ni­cach koloru mor­skich wodo­ro­stów. Westch­nął jakby sama świa­do­mość że ma opo­wia­dać o tak niecie­kawym i jało­wym zakątku ziemi, była dla niego nużąca.

– Mia­sto jak mia­sto. Mury, stare i w więk­szo­ści łatane pali­sadą. Nieu­dol­nie jak na mój gust. Ludzi jak gada­łem, tam Ci nie­wielu. To głów­nie drwale i rybacy. Pro­ści ludzie, nie­wy­ści­bia­jący nosa poza swoje wło­ści. Było tak kie­dyś kilku zdol­nych szkut­ni­ków ale jak padła kopal­nia to wystru­gali sobie łódki i odpły­nęli w cho­lerę! Szu­kać szczę­ścia w Zjed­no­czo­nych Repu­blikach. Jedno jest pewne, baby to sobie tam nie znaj­dzie­cie. – Cedrick nagle spo­chmur­niał.

O ho ho, czyżby coś cie­kawego miało mieć miej­sce w Mag­de­nor? pomyśla­łem i spoj­rzałem na niego z zacie­ka­wieniem Najwidocz­niej to zauwa­żył, bo zaraz zamilkł i pocią­gnął solidny łyk.

– To nie wie­cie co tam sie wypra­wiało?

Przy­mkną­łem oczy w wyra­zie bez­sil­no­ści. Czy ten kom­pletny kre­tyn, śmier­dzący wędzo­nym dor­szem. Miał już do tego stop­nia mózg prze­tra­wiony gro­giem że nie potra­fił wywnio­sko­wać że nie mam bla­dego poję­cia o tym co dzieje się w miej­scu do któ­rego się wybie­ram? Cóż, była to też ponie­kąd moja wina. Mogłem prze­cież, udać się do naj­bliż­szej Skar­bówki. Dać kilka srebr­nych łapówki i dokład­nie spraw­dzić, co w prze­ciągu stu lat działo sie w tym mie­ście. Tak się jed­nak stało że nie mia­łem ochoty, jechać konno ponad trzy­dzie­ści mil do naj­bliż­szego oddziału ani czasu który nie­chyb­nie bym stra­cił, grze­biąc w sta­rych wolu­mi­nach. Z resztą nawet tak dokładne prze­świe­tle­nie kro­nik, mogło oka­zać się bez­u­ży­teczne. Mia­sta na gra­ni­cach kró­lestw miały to do sie­bie że czę­sto nastę­po­wały w nich, nie­prze­wi­dziane zmiany. A to jakiś kró­le­wicz nagle ska­piał, zosta­wia­jąc po sobie pusty skar­biec, a to najemna banda wybiła połowę miesz­kań­ców. Tak, byłem prze­ko­nany o tym że naj­rze­tel­niej­sze i w miarę cie­kawe infor­ma­cję mogą posia­dać nie zaku­rzone rocz­niki a rela­cje czło­wieka który, choć trzeba przy­znać, nie­zbyt lotny w umy­śle, to jed­nak bywał tu i tam w i miał ze sprawą bez­po­śred­nią stycz­ność. Przy­tak­ną­łem i nie­jako gestem przy­zwo­le­nia, zachę­ci­łem do mówie­nia.

– To było chyba z pięt­na­ście lat temu. Wie­cie jak jest, jak się woj­sko wyco­fuje z mia­sta, hę? – Przy­tak­ną­łem. Widzia­łem nie raz co ta banda potrafi robić, gdy nie ma nad głową porząd­nego bata. Pie­przone Trepy! Potra­fili być gorsi niż zaraza.

– A no i w tym przy­padku nie było ina­czej. – Rzekł zafra­so­wany. – Rabo­wali i gwał­cili co popad­nie. Ehhh… Ile to dobrych ludzi potra­ciło w tedy ducha.

– Byli­ście tam?

– Jako żywo! – Przy­znał, bijąc się w grubą pierś. – Aku­rat po skóry żeśmy przy­je­chali.

W Mag­de­nor nie bra­ko­wało zdol­nych Myśli­wych! Mówię Ci panie Henry, jak oni skórę wypra­wiali. To noża nie było znać, jakoby zwierz sam futro zdjął i oddał za bez­cen, tym zuchom! Istna maj­ster­ty­fi­ka­cja! No ale Tre­py…– Cedrick prze­rwał i splu­nął w bok gęstą flegmą. Poka­zu­jąc tym samym co myślał o żoł­nier­zach. – Panie Henry, dla nikogo lito­ści nie mieli a że za wil­cze skóry zawsze można było wziąć nie­zły grosz, to i na myśli­wych ruszyli. Jak Ci chłopcy się pięk­nie bro­nili! – Kapi­tan uśmiechną się do wspo­mnień. – Wielu z tych drani padło tru­pem nim dostali to co chcieli… No ale pan nie o myśli­wych a o nie­wiastach chciał słu­chać! Tak więc i nie lepiej niż z myśli­wymi rzecz się miała z kobie­tami. Te skur­wy­syny… Gwał­cili wszystko co mogło roz­chy­lić nogi. Prze­klęte łotry! Każdy wart stryczka i przy­pa­la­nia jajec!

Czer­wo­no­brody prze­rwał opo­wieść, a ja zauwa­żyłem że mocno zaci­sną pięść na cera­micz­nym kuflu. Mógł­bym przy­siąc że naczy­nie znaj­dy­wało się bez­po­śred­nio na gra­nicy swo­jej wytrzy­ma­ło­ści.

– Spo­koj­nie panie Cedrick. – wypowie­dzia­łem deli­kat­nie. – Spo­koj­nie. Niech pan się nie śpie­szy.

Spoj­rzał na mnie z mie­szanką zdzi­wie­nia i wdzięcz­no­ści. Widać nie spo­dzie­wał się po mnie tak spon­ta­nicz­nego prze­jawu empa­tii.

– Pan rozu­mie, ja byłem w tym cza­sie jedy­nie pro­sty maj­tek! Gówno mia­łem do powie­dze­nia a co za tym idzie i gówno mogłem zro­bić. Kapi­tan… Stary Par­ker, zabro­nił nam scho­dzić na ląd, pod groźbą sądu mor­skiego i natychmia­stowej egze­ku­cji. Sta­li­śmy więc przy bur­cie i zło­rze­cząc na tych drani, ze łzami w oczach przy­glądaliśmy się masa­krze. Ech… gdyby nie tchó­rzo­stwo Kapi­tana!

Westch­ną­łem, ten Par­ker nie był idiotą. Wie­dział że jego załoga nie ma naj­mniej­szych szans w potyczce z wyszko­lonymi żoł­nie­rzami. Musiał więc wybie­rać albo zgi­nąć w bez­sen­sow­nej pró­bie rato­wa­nia tych co zostali przy życiu, albo pozo­stać na statku i oca­lić sie­bie i swoją załogę. I choć wielu ide­ali­stów z pew­no­ścią potę­pi­łoby wybór kapi­tana Par­kera. Tak jak mój kom­pan, to ja wie­dzia­łem że swoją postawą ura­to­wał tam­tego dnia mak­sy­malną liczbę dusz.

– Tak czy ina­czej każdą dzie­wu­chę czy to starą czy to młodą dorwali w swe łap­ska! Zaba­wiali się calu­sieńką noc a gdy już zaspo­ko­ili chuć, Psy zasra­ne…

Nie musiał mówić co działo się dalej.

– Zesz­li­ście na ląd ran­kiem. – Stwier­dzi­łem, widząc jak bled­nie mu brudna twarz.

– Taaaak. Pozwo­li­cie że nie podzielę się z Wami tym co tam zasta­li­śmy? O takich rze­czach nie powinno się opo­wia­dać… Z oca­la­łych to została może z pięć­dzie­siątka mężów i jak dobrze pamię­tam tuzin kobiet. Wiesz panie Henry, że tam ponad trzy­sta głów było!

– A dzieci?

– Dzieci? – Pow­tó­rzył w zamy­śle­niu. – Zna­leźliśmy w Doku… Przy­wią­zali je rze­mie­niami do burty remon­to­wa­nego okrętu. Cały ten czas były w wodzie. Jedno obok dru­giego, chcieli je wyto­pić jak kocięta i niech to dia­bli! Nie­mal im się udało. Z trzy­dziestki ura­to­wa­li­śmy led­wie dzie­sięć i to jedy­nie dzięki opacz­no­ści Pań­skiej. Bo zda­wało się że i one zaraz pomrą. Takie były wyzię­bione i bez życia… ale jakoś się tam u nich uło­żyło. – Dodał, choć sam chyba nie był prze­ko­nany co do swo­ich słów. – Od tam­tego czasu w Mag­de­nor kobiety tylko za swo­ich wycho­dziły i nosa daleko za cha­łupy nie wyści­biały. Z resztą mężo­wie tak zacie­kle ich pil­nują, że nawet jeśli tam która by chcia­ła… to nie ma na to szans. Zbyt mało ich tam zostało, by mogli je roz­da­wać na prawo i lewo a nowe kobiety jakoś nie rwały się do osie­dla­nia w tym prze­klę­tym miej­scu.

– A teraz? Czego mogę ocze­ki­wać? – Nie rezy­gno­wa­łem

– Ja wiem? Nie dalej jak kwar­tał temu, wio­złem tam psze­nice i nie widzia­łem by wiele się w tym mie­ście zmie­niło. Ludzie są tam tak samo ostrożni jak przed pięt­na­stoma laty. Kto wie czy nawet nie bar­dziej? Kobiet na­dal nie poka­zują, ani dzieci nie widać, by latały po podwó­rzu. Jest w tym miej­scu coś takie­go… w powie­trzu aż czuć…– Czer­wo­no­brody wzdry­gnął się jakby prze­szedł go lodo­waty dreszcz a prze­cież w karcz­mie pano­wał taki zaduch że w duchu myśla­łem że nie pomo­głoby nawet roze­bra­nie się do naga.

– Chłop­com muszę dorzu­cać coś eks­tra by chcieli z pokładu zejść a i sam muszę przy­znać że gdyby nie wzgląd na pamięć dla ofiar i dawna z nimi ser­deczna zaży­łość. Sam brał­bym nogi za pas i ni­gdy wię­cej nie cumo­wał okrętu w tym miej­scu. Mag­de­nor nie jest dobrym miej­scem na inte­resy panie Henry. Wspo­mi­nam o tym ze szcze­rego serca i radzę zała­twiaj­cie co tam macie zała­twić i ucie­kaj­cie!

Ostrze­że­nie przy­ją­łem, uprzej­mie kiwa­jąc głową. Gdyby ten czło­wiek wie­dział w jak nie­bez­piecz­nych miej­scach, bywa­łem i z jakich opre­sji wycho­dziłem cało. Wie­działby że nie prze­stra­szą mnie takie histo­rię. Mag­de­nor powoli prze­sta­wało być zagadką. Teraz dobrze wie­dzia­łem dla­czego Sanorga wybrał wła­śnie je. Dale­kie i wylud­nione, wręcz ide­alne do wypa­dów na tereny Zjed­no­czo­nych Repu­blik i prze­rzu­ca­nia poplecz­ni­ków na teren Cesar­stwa. Bowiem kto o zdro­wych zmy­słach, szu­kałby jed­nego z najniebez­piecz­niejszych ludzi w cesar­stwie, w dziu­rze pokroju Mag­de­nor? Wie­działem już wystar­cza­jąco. Grzecz­nie poże­gna­łem Kapi­tana, nim dno dzbanka, na dobre zaświe­ciło pustką i uda­łem się na spo­czy­nek.

Na statku pano­wał gwar. Kolo­rowa zbie­ra­nina, wszel­kiej maści indy­wi­duów krzą­tała się jak w ukro­pie. Pod batutą poczer­wieniałego ze zło­ści Cedricka. Brudni i poskrę­cani paso­wali do tego okrętu jak kara­lu­chy do lor­dow­skiego stołu. W duszy musia­łem przy­znać że cała twarz Wal­dorffa zle­wała się w jedno z ogni­sto­czer­woną brodą. Dosłow­nie jakby ktoś pod­pa­lił mu głowę, pomyśla­łem. Kiedy kapi­tan mnie dostrzegł, wyszep­tał coś na ucho Bosma­nowi i ten w mgnie­niu oka prze­jął po nim pałeczkę.

– Witam, witam w skrom­nych pro­gach! – Wykrzy­czał zbli­ża­jąc się do mnie z sze­roko roz­ło­żo­nymi rękoma.

– Nie takich skrom­nych. – Odpar­łem, z uzna­niem roz­glą­da­jąc się po pokła­dzie. Doprawdy ciężko było nazwać tę jed­nostkę skromną. Ocze­ki­wa­łem że przyj­dzie mi podró­żo­wać jakąś maleńką łupinką a tu, pro­szę, pro­szę. – Fre­gata? – Dopyta­łem przy­glą­da­jąc się cie­ka­wie ban­de­rze. Przed­sta­wiała ona czarną jasz­czurkę o spłasz­czo­nym ogo­nie i niewiel­kiej gło­wie.

– No, no, no coś tam jed­nak wie­cie! – Rzu­cił Cedrick po tym jak ser­decz­nie mnie uści­skał.

Nie byłem entu­zja­stą, podob­nej męsko męskiej zaży­ło­ści ale dla dobra sprawy, posta­no­wi­łem jakoś to prze­trzy­mać.

– A dokład­nie Kli­per! Naj­szyb­sza łajba na tych wodach. – Nie omiesz­kał się dodać, dum­nie roz­kła­da­jąc ręce, jakby chciał, ojcow­skim uści­skiem objąć całą łódź łącz­nie z roz­wrzesz­czaną załogą.

– Z pew­no­ścią! Pań­skie wcze­śniejsze słowa nie były próżną prze­chwałką! – Odro­bina lukru jesz­cze nikomu nie zaszko­dziła.

– Z del­finami się Traszce ści­gać! A nie z stat­kami!

Więc zwie­rzę­ciem na ban­de­rze był płaz a nie gad! Przy­ją­łem jego słowa z uśmie­chem. Tak to już było z ludźmi morza, lubili się prze­chwa­lać a w sztuce tej ustę­po­wali pola jedy­nie arty­stom i poli­ty­kom.

– Oby­ście mieli racje, Panie Cedrick. – Powie­dzia­łem żar­to­bli­wie gro­żąc pal­cem.

Nie­stety jeśli cho­dzi o pomiesz­cze­nia prze­zna­czone dla załogi, kli­per Cedricka Wal­dorffa nie speł­niał najwyż­szych stan­dar­dów. Moja kajuta oka­zała się małą, surową klitką o ścia­nach z cien­kiej buko­wej deski. Wypo­sa­żo­nym jedy­nie w solidny sto­lik. Na stałe przy­twier­dzony gwo­ździami do desek i pro­ste łóżko, wypchane mocno już prze­le­ża­łym sia­nem. Nie wiem dla­czego ale spo­dzie­wa­łem się że będzie na mnie cze­kać hamak. Z gęsto ple­cio­nej siatki, roz­wie­szony, mię­dzy dwoma ohe­blo­wa­nymi słu­pami. Cóż może to i lepiej, że się myli­łem?

Nie zaba­wi­łem długo w swo­jej kaju­cie. Kapi­tan Cedrick Wal­dorff zapro­sił mnie bowiem do sie­bie.

Naszych kwa­ter, nawet nie było sensu porów­ny­wać. Gołym okiem widać było że orna­menty i pła­sko­rzeźby z lakie­ro­wa­nego drewna, pokry­wa­jące nie­mal wszyst­kie ściany, stwo­rzone zostały z nie­by­wałą pre­cy­zją. Ściana za ple­cami Kapi­tana była w zasa­dzie pokryta samym szkłem, kry­sta­licz­nie przej­rzy­stym, zamknię­tym, w drew­niane ramy, sty­li­zo­wane na pędy wino­ro­śli. Wszystko to zwień­czał impo­nu­jących roz­mia­rów żyran­dol z naj­praw­dziw­szych krysz­ta­łów, błysz­czący sre­brzy­stymi reflek­sami jak polarna gwiazda.

Usia­dłem na wygod­nym skó­rza­nym fotelu. Ciężki stół, był już sowi­cie zasta­wiony, a ja cóż. Na sam widok tego wszyst­kiego zro­biłem się głodny.

– Jak? Podoba się? – Zapy­tał nakła­da­jąc sobie spory kawa­łek pie­czeni.

– Wspa­niały okręt. – Odpar­łem zgod­nie z prawdą. Mar­twiło mnie tylko jedno. Ta jed­nostka była zbyt wyszu­kana jak na okręt kupiecki czy towa­rową łajbę. Może i nie byłem wiel­kim znawcą, ale i ja potra­fi­łem zauwa­żyć że właz do ładowni jest wąski i raczej wiel­kie skrzy­nie nie dałby rady przez niego przejść. W dodatku same gaba­ryty statku wyklu­czały moż­li­wość zabie­ra­nia na pokład dużej ilo­ści towa­rów. Z resztą, okręt tej klasy, osią­gał na rynku zawrotne ceny i z całym sza­cun­kiem bar­dziej paso­wał do jakie­goś zamoż­nego szlach­cica niż pro­stego jak cumowa lina Wal­dorffa.

– Bogo­bojny człek ni­gdy, w podróż nie jedzie głodny! Bo to w duszy głod­nego jedy­nie czarne myśli się kłę­bią i zgry­zota gor­sza od szkor­butu! – Cedrick prze­rwał moje roz­my­ślania.

Widzia­łem że polewa wina, więc podło­ży­łem mu swój puchar. Trzeba przy­znać że nie żało­wał napitku. Może wino nie nale­żało do naj­lep­szych jakie piłem, ale ide­al­nie współ­grało z wra­że­niem jakie spra­wiała kwa­tera kapi­tana.

– Słod­kie. – Stwier­dzi­łem prze­cie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni.

– Aaaaa słod­kie, słod­kie. Od wytraw­nego bolą mnie kiszki, a do bólu kiszek do sraczki droga krótka. – Wyja­śnił kapi­tan, kle­piąc się demon­stra­cyj­nie po wydat­nym brzu­chu.

Kiw­ną­łem ze zro­zu­mie­niem.

– Nie ma co! Dba­cie o gości Panie Cedrick! – Zagad­ną­łem by roz­wiać coraz moc­niej zapa­da­jącą ciszę.

– Bo widzi­cie, u nas to taki zwy­czaj panuje, że jak kto pierw­szy raz na Traszkę włazi! To musi dobrze pojeść.

A z tych o sła­bych żołąd­kach mieć uży­wa­nie! Wypowie­dzia­łem w myślach i nabra­łem sobie solidny kawa­łek wędzo­nego boczku. Nie bałem się cho­roby mor­skiej. Wiele prze­szedłem w prze­szło­ści i nie jeden sztorm mia­łem już za sobą. W dodatku warto było ujrzeć gębę Cedricka. Roz­dzia­wioną ze zdzi­wie­nia. Niech sobie tam myśli co chce, ja zamie­rza­łem wyko­rzy­stać oka­zję i solid­nie sobie pojeść.

– Wiele musiał Was ten sta­tek kosz­to­wać. – Zagad­ną­łem nie mogąc zde­cy­do­wać po mię­dzy laską suchej kieł­basy a kawał­kiem łoso­sia.

– Eeee tam. – Mach­nął ręką jakby odga­niał upo­rczywą muchę. – Pra­wem mor­skim go zdo­by­łem!

Kiw­ną­łem głową ze zro­zu­mie­niem. Fakt iż mój gospo­darz trud­nił się kor­sar­stwem doszedł moich uszu zanim posta­no­wi­łem popro­sić go o pomoc.

– A gdzie wcze­śniejszy sta­tek?

– Ropuszka? Na wyka­łaczki poszła. Stara to już była krypa. Dobrze że ta tutaj, nie miała, solid­nej armaty! Bo bym dziś już śnia­dał z ryb­kami a nie z Panem.

Zadzi­wia­jące jak wielką ten skromny czło­wiek żywił zaży­łość do pła­zów. Nie zdzi­wił­bym się wcale jakby oka­zało się że na sza­lupy ratun­kowe kazał mówić kijanki! Trudno jed­nak odmó­wić mu roz­sądku. Widząc nie­mal bez­bronną jed­nostkę, sko­rzy­stał z oka­zji. Tak to sie już sprawy miały na wodzie że sil­niejszy zja­dał słab­szego i nikogo to spe­cjal­nie nie dzi­wiło.

– Ale ja nie Pana po to by się łajbą chwa­lić…– Spoj­rzał na mnie i ner­wowo przy­gryzł wargę.

– Zamie­niam się w słuch. – Odpar­łem, roz­sia­da­jąc się wygod­nie w fotelu.

Muszę przy­znać że cze­ka­łem na ten moment. Trudno by Cedrick powie­dział mi wszystko co wie na temat Mag­de­nor od razu. W szcze­gól­no­ści jeśli były to infor­ma­cje mogące do reszty znie­chę­cić pospo­li­tego urzęd­nika za jakiego sie poda­wa­łem. Takie infor­ma­cje, zwa­rzyw­szy na wysoką nie­straw­ność. Dla pro­stego umy­słu. Mogły oka­zać się, kąskiem zbyt wiel­kim na jeden raz. Rozwa­rzyny kucharz ina­czej dyplo­mata, musiał więc tak je przy­go­to­wać, by nie zaśmier­dły, ale także mieć bacze­nie na to, by kon­su­mu­jący oka­zał się syty i zado­wo­lony. Wśród mi podob­nych, zabiegi takie były normą a zna­jo­mo­ścią i bie­gło­ścią w owej sztuce nie byli nam w sta­nie spro­stać nawet poli­tycy. Tak prze­cież dumni ze swych umie­jęt­no­ści i mają­cych się nie­mal za rów­nych antycz­nym pro­to­pla­stom dyplo­ma­cji i socjo­lo­gii. Co do Czer­wo­no­bro­dego, co tu wiele rzec. Nie wyglą­dał ani nie poczy­nał sobie jak wielki kucharz. Był raczej czymś na wzór ślepca, krzą­ta­ją­cego się bez ładu i składu po kuchni, dla któ­rego w zasa­dzie bez róż­nicy było czy podaje zgniłe jaja czy sor­bet.

– Bo wie­cie, z tymi kobie­tami, to nie do końca tak jak gada­łem. – Wybur­czał, wle­wa­jąc w sie­bie nie­mal cały puchar wina, widać albo strasz­li­wie doskwie­rało mu pra­gnie­nie albo zamie­rzał się ze mną podzie­lić czymś bar­dzo waż­nym.

– A jak?

– No bo jak, na ląd zleź­li­śmy, to się oka­zało że ich tam wię­cej było. – Odparł pokor­nie.

Nie mogłem oprzeć się wra­że­niu, że podobny ton i zacho­wa­nie nie paso­wały do czło­wieka jego postury i funk­cji. Nawet jeśli poda­wa­łem się za urzęd­nika i mia­łem odpo­wied­nie pisma, nie było powodu by się przede mną korzyć. Cóż, posta­no­wi­łem zrzu­cić to na karb dłu­gów, jakie kapi­tan zacią­gnął w por­cie a na któ­rych to spłatę, bra­ko­wało mu fun­du­szy. Moż­liwe więc że moje przy­by­cie nie było niczym innym jak rato­wa­niem toną­cego, przy pomocy, moc­nego postronka. Gdy inni mają do zaofe­ro­wa­nia jedy­nie brzy­twy. Czy mogłem się dzi­wić że drżał na myśl iż się roz­my­ślę i wycią­gnę sznur z wody szyb­ciej niż go do niej wrzu­ci­łem? Tylko dla­czego sam. Nie przy­mu­szony, wyja­wiał mi tajem­nicę, budzące w nim tak ogromny lęk o wła­sne inte­resy? Bo nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że prze­ka­zy­wał mi je w tro­sce o dobro bliź­niego. Na zada­nie tego pyta­nia, posta­no­wi­łem jesz­cze tro­chę pocze­kać.

Wal­dorff naj­wy­raź­niej spo­strzegł moje zamy­śle­nie, bo w sekun­dzie jego poczer­wieniała od moc­nego wina twarz, zbla­dła niczym świ­stek świeżo czer­pa­nego per­ga­minu.

– Jake­śmy się spo­strze­gli że tak leżą, bez ducha nie­mal. – Cią­gną dalej, gdy tylko popę­dzi­łem go ruchem ręki. – To raz dwa skrzyk­nę­li­śmy dru­żynę! I jak tylko mogli, pomocy zaczę­li­śmy udzie­lać. Od juchy cały uma­zany byłem. Po pas, bez mała! Ale nic to… jakby pan widział te dziewki! Wszyst­kie, zhań­bione i nie­mal zarżnię­te… i w oczach miały takie coś, że aż czło­wiek wzrok odwra­cał. Jakby samym spoj­rze­niem żyw­cem chciały serce z piersi wyrwać!

– I co?

– Nie zra­ziło nas to! A gdzie tam! Wszy­scy uzna­li­śmy że nie­wiasty słuszną mają do nas pre­ten­sje. My wszy­scy Chrze­ści­janie! To potrze­bu­ją­cych na zatra­ce­nie zosta­wić nie mogli­śmy! Jakby to było przed Tro­nem Pana z podob­nych grze­chów się tłu­ma­czyć? Ale nie o nas chcia­łem mówić. Kobitki twarde w Mag­de­nor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha pozba­wić jak się tym Tre­pom zacięż­nym wyda­wało. By ich wszy i kiła zżarły! Wra­cały więc nie­bo­żęta do zdro­wia cał­kiem szybko. W naszy­ko­wa­nym przez nas laza­re­cie. Tygod­nie mijały a one nic nie gadały. Jedy­nie patrzyły dalej tymi śle­piami, że aż po ciele dreszcz prze­cho­dził. Medyk co na naszym okrę­cie ter­mi­no­wał, gadał że to szok i że parę lat może nawet zle­cieć nim cokol­wiek wyrzekną! A chłopa to mogą już ni­gdy do sie­bie nie dopu­ścić! Na te słowa jeden z mężul­ków tak się obru­szył że nie­mal nam Cyru­lika uka­tru­pił! Z kością wołową się na niego rzu­cił! Jak zwierz albo bar­ba­rzyńca! Zamknę­li­śmy więc krew­kiego kocha­sia w sto­dole By otrzeź­wiał i Bóg mi świad­kiem, gor­szego błędu nie mogli­śmy popeł­nić…

– Wyzwo­lił się? – pozwo­li­łem sobie zgad­nąć, się­ga­jąc po kolejne pęto kieł­basy.

– Acha. – Przy­tak­nął Czer­wo­no­brody dole­wa­jąc wina. – Mało tego! Chuć posta­no­wił zaspo­koić i po dobroci czy siłą mał­żonkę zmu­sić do powin­no­ści. Panie Hen­ry… co one z tym czło­wie­kiem zro­biły! – Pokrę­cił głową, jakby na­dal nie dawał wiary temu czego był świad­kiem.

– Zbie­rać nie było czego! Tak go poszar­pały! Głowę jedy­nie całą zosta­wiły, nie licząc oczu wydra­pa­ny­ch… zapewne paznok­ciami. W usta tego Gwał­tow­nika i Idioty, jego wła­sne przy­ro­dze­nie wepchnęły!

– Co zro­bi­li­ście?

– Winną albo winne chcie­li­śmy odna­leźć. Tylko że…

– Nikogo już tam nie było. – Dopo­wie­dzia­łem za niego.

– Zga­dza się. Laza­ret był pusty. A po dzie­wusz­kach ani śladu…

– Nie szu­ka­li­ście ich?

– A jakże! Co z tego skoro żad­nego tropu nie pozo­sta­wiły. Mogli­by­śmy i mie­siąc przez lasy i ska­li­ste brzegi się prze­dzie­rać a i tak byśmy ich nie zna­leźli!

– Skąd ta pew­ność?

– Wiele tam z nich to wdowy po myśli­wych były. W lesie ukry­wać się umiały i za nic miały nasze nędzne poszu­ki­wa­nia! – Twarz Cedricka wyglą­dała jakby zebrały się nad nią burzowe chmury w każ­dej chwili gotowe roz­łu­pać jego rudą czaszkę na dwoje, świe­tli­stą lancą gromu.

– Przez pierw­sze mie­siące nic się nie działo. – Powie­dział jakby sam do sie­bie. – Do Mag­de­nor dobi­ja­li­śmy, czę­sto i ludzi­ska jakoś sobie radziły. Kto tam się ucho­wał, przez te pierw­sze tygo­dnie to i żył cał­kiem, nie zgo­rzej. Chaty odbu­do­wali a oko­lice uprząt­nęli, tak że jakby ktoś tam zaje­chał i nie wie­dział jak sprawy się miały parę mie­sięcy temu, nie uwie­rzyłby że taka tra­ge­dia w tym miej­scu się odbyła! Ale licho nie śpi i szybko dało o sobie znać! Pierw­szy nasz maj­tek zagi­nął, świec Boże nad jego duszą. Myśle­li­śmy że zapił jak reszta i śpi gdzie w sto­dole na sia­nie, ale jak dna czwar­tego, do wie­czora sie nie wró­cił zaczę­li­śmy się zasta­na­wiać co się mogło stać. Pytać zaczę­li­śmy i szu­kać. Bo jakby nie było człon­kiem załogi był…– Cedrick zro­bił kolejną pauzę. Wypił dusz­kiem zawar­tość kie­li­cha i wes­tchnął ciężko. – Jak go zna­leźliśmy to mało na serce nie zsze­dłem! Przy leśnej gro­cie, nie­opo­dal mia­sta leżał, roz­wle­czony jak przez dzi­kie psy! Bez ducha i głowy którą w gro­cie zna­leźliśmy z człon­kiem wepchnię­tym w gar­dło! Groza spa­dła na nas i popę­dzani trwogą do mia­sta wró­ciliśmy. Tam nam starsi mia­sta obja­śnili że takie sprawki, już wcze­śniej miały miej­sce ale bali się nam gadać. Byśmy nie odmó­wili przy­jaz­dów jak kilka innych załóg, daw­niej czę­sto kur­su­ją­cych do Mag­de­nor. Nie powiem że i my nie mie­li­śmy podob­nego zamiaru. Zaraz jed­nak wspo­mnie­li­śmy ten felerny dzień i że to po czę­ści nasza wina. Dla­tego też na­dal dobi­jamy do Mag­de­nor. Przez te pięt­na­ście lat z dwu­dzie­stu okrę­tów jedy­nie my i Sta­lowy Rycerz na­dal kur­su­jemy na tej tra­sie.

– A co z miesz­kań­cami mia­sta? Nadal nie­po­koją ich te tajem­ni­cze mor­der­stwa? – Zapy­ta­łem z zacie­ka­wieniem, uzna­jąc przed samym sobą że finał histo­rii oka­zy­wał się wielce intry­gu­jący.

– Jakie one tam tajem­ni­cze! To te baby co do lasu zwiały, mają krew na rękach! Wiłami kazały się nazy­wać i coraz bez­czel­niej zaczęły sobie poczy­nać. Wyobraź sobie panie Henry że okrzyk­nęły się Paniami na tych zie­miach i poprzy­się­gły wszyst­kim męż­czyznom pomstę za swe szkody! Żaden Ci tam teraz chłop nosa poza obwa­ro­wa­nia nie wyści­bia! A o tym by który samo­pas cho­dził to już cał­kiem wyklu­czone! Kwar­tał minie jak ostatni raz dobi­ja­li­śmy do Mag­de­nor… a już w tedy sytu­acja była nie­cie­kawa. Kto wie co nas spo­tka na miej­scu. Dla­tego z miej­sca Pana ostrze­gam i ostat­nią szansę daje na zmianę decy­zji. Choćby pań­ska rezy­gna­cja miała mnie okręt, załogę i dumę kapi­tań­ską kosz­to­wać! – Wal­dorff zakoń­czył, zry­wa­jąc się z miej­sca i z hukiem ude­rza­jąc się w tłu­stą pierś.

– Dobrze żeście mi sprawę wcze­śniej naświe­tlili. Uspo­koję pana jed­nak. Nie zamie­rzam rezy­gno­wać z wyprawy. Ja też wiem co to honor! Choć pia­stuje urząd który może na to nie wska­zy­wać, to potra­fię się także bro­nić. Kapi­ta­nie życie ludzi trud­nią­cych się moją pro­fe­sją nie jest usłane różami. Nie sie­dzimy całymi dniami, przed zaku­rzo­nymi wolu­mi­nami, gdzie naj­więk­szym zagro­że­niem, może oka­zać się zbyt gorąca her­bata. Nasz wydział opiera się głów­nie o dzia­ła­nia w tere­nie, a one wyma­gają od nas rów­nie lot­nego umy­słu co spraw­nego ciała! Wierz­cie mi na słowo że nie mało w cesar­stwie, wsze­la­kich uzur­pa­to­rów, pomi­nię­tych w spadku krew­nych czy pro­stych band, siłą chcą­cych prze­jąć majątki naszych klien­tów! Jest ich na pęczki panie Cedrick! I choć chwa­lić się nie lubię, to muszę przy­znać że nie raz zmu­szono mnie do walki o wła­sne życie! To że zwy­cię­sko z owych poje­dyn­ków wycho­dziłem widać, bo jakby było ina­czej… to by mnie tu po pro­stu nie było. – Skwi­to­wa­łem pro­stym lecz wymow­nym stwier­dze­niem i nało­ży­łem sobie na okrą­gły, mie­dziany talerz, sporą por­cje kre­we­tek umo­czo­nych w sosie śmie­ta­no­wym. Kuszą­cych mnie swym aro­ma­tycz­nym zapa­chem od dobrych kilku chwil.

– Mało tego! Z racji, jak kapi­tan twier­dzi, rejsu podwyż­szo­nego ryzyka jestem gotów doło­żyć nawet kilka zło­tych dena­rów. – Oczy Wal­dorffa zabły­sły chci­wym bla­skiem, a ja z rado­ścią stwier­dzi­łem że kre­wetki, były nie tylko pięk­nie podane ale także i smaczne.

Resztę wizyty w kwa­terach kapi­tań­skich spę­dzi­łem na zaja­da­niu się spe­cja­łami, które jak udało mi się dowie­dzieć mój gospo­darz spe­cjal­nie zamó­wił w lokal­nej karcz­mie. O wdzięcz­nej nazwie Łabę­dzi Świer­got. Posta­no­wi­łem zapa­mię­tać nazwę i przy naj­bliż­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji odwie­dzić ten przy­by­tek. Z Kapi­tanem poże­gna­łem się póź­nym wie­czo­rem. Kilka razy będąc zmu­szony do hamo­wa­nia zbyt szcze­rze oka­zy­wa­nej życz­li­wo­ści. Te wszyst­kie uści­ski i pokle­py­wa­nia mocno mnie iry­to­wały.

Przy­bi­cie do portu w Mag­de­nor, nie zajęło nam pię­ciu dni. Jak chwa­lił się kapi­tan. Nie udało nam się osią­gnąć celu także po upły­wie tygo­dnia! Dotar­li­śmy na miej­sce dokład­nie w dzie­sięć dni! Prze­klęte dzie­sięć dni, w któ­rych to cza­sie paro­krot­nie nie stra­ci­łem życia, zmyty przez ogromne fale z pokładu Traszki i w któ­rych to wal­nie przy­czyniłem się do stłu­mienia buntu, załogi!

Nie­stety z tego powodu konieczne było zabi­cie kilku krew­kich majt­ków ale cel uświę­cał środki. Bo choć byłem w sta­nie zro­zu­mieć strach tych pro­stych istot przed dzia­ła­niami natury. Wię­cej! byłem w sta­nie nawet jakoś uspra­wiedliwić to że z nie­zna­nych mi przy­czyn ową nie­szczę­sną aurę zrzu­cają na garb kobiet z Mag­de­nor. Twier­dząc że to one modląc się do Bogów mórz spro­wa­dziły na nas nieszczę­ście. Lecz nie mogłem pozwo­lić by ich pro­stolinijność sta­nęła na dro­dze moich inte­re­sów.

Tak czy ina­czej mogłem zapo­mnieć iż uda mi się wyprze­dzić Sta­lo­wego Ryce­rza w wyścigu do portu. W dzień naszego przy­by­cia, jak na potwier­dze­nie moich obaw galeon na któ­rym płyną Sanorga, odbi­jał od brzegu. Widać załoga Sta­lo­wego Ryce­rza miała wię­cej szczę­ścia, bo na ich statku, w prze­ci­wień­stwie do Traszki, nie było widać śla­dów, wska­zu­ją­cych na mor­der­czą walkę z żywio­łem. Traszka bowiem, pozba­wiona została jed­nego masztu, który znik­nął na dobre w roz­sza­la­łej mor­skiej toni. Znisz­cze­nia objęły także lewą burtę a fale zabrały ze sobą dwóch człon­ków załogi. Dumny Kli­per kapi­tana Cedricka, wyglą­dał teraz jak po sal­wie z armat Cesar­skiej Mary­narki. Reszt­kami sił czoł­gał się do celu.

Kapi­tan od czasu buntu, rzadko wycho­dził na pokład. Zamknięty za cięż­kimi wro­tami, pił na umór w swo­jej kaju­cie. Od czasu do czasu jęczał bole­śnie jak raniony har­pu­nem mors. Oka­zja by z nim poroz­ma­wiać nada­rzyła się dopiero ostat­niego dnia. W tedy też posta­no­wi­łem ure­gu­lo­wać należ­no­ści. Wypła­ci­łem połowę umó­wio­nej kwoty i upew­ni­łem się że nie odpły­nął nim nie zała­twię swo­ich spraw w mie­ście. Cedrick nie był zbyt roz­mowny i nawet widok, mieszka wypcha­nego zło­tymi dena­rami nie popra­wił mu humoru. Po mimo tego przy­dzie­lił mi dwóch osił­ków, z zdzie­siąt­ko­wa­nej załogi i kazał mi mnie strzec. Mia­łem poważne podej­rze­nie że mi nie ufa i boi się że nawieje nie wypła­ca­jąc reszty. Nie powiem, prze­szła mi przez głowę taka myśl, ale zaraz po tym gdy zoba­czy­łem jakim naprawdę miej­scem jest Mag­de­nor. Odrzu­ci­łem ją.

Mia­sto znaj­do­wało się na pół­wy­spie. Wyso­kie, ostre klify ota­czały Mag­de­nor niczym pier­ścień. Zie­loną cyko­rią, zwień­czał go gęsty, bukowy las. Ten wąski prze­smyk, mię­dzy ska­łami a lasem. Oddzie­lał kamienny mur. Zapewne ten o któ­rym wspo­mi­nał Cedrick. Jego stanu nie byłem w sta­nie dokład­nie okre­ślić ale nawet z daleka widać było że nie znaj­duje się w zbyt dobrej kon­dy­cji. Mia­sto sta­no­wiły nie­wiel­kie par­te­rowe chatki, zbu­do­wane z cięż­kich buko­wych bali. Skon­cen­tro­wane wokół kamien­nego ratu­sza. Wyso­kiego na dwa pię­tra i co dziwne posia­da­ją­cego solidne prze­szklone okna. Rzad­kie nawet w więk­szych mia­stach cesar­stwa. Zwy­kle w miej­scach tego pokroju, gdzieś bli­sko ratu­sza znaj­do­wał się budy­nek kościoła. Najczę­ściej ze strze­li­stą wie­rzą na któ­rej leni­wie dyn­dał dzwon, lecz tutaj kościoła naj­praw­do­po­dob­niej nie było a przy­naj­mniej nie przy­po­mi­nał on żad­nej świą­tyni do któ­rych widoku zdą­ży­łem nawyk­nąć w Cesar­stwie.

W asy­ście nowych Goryli uda­łem się wprost do ratu­sza. Mia­łem przy sobie kilka lewych pism z mini­ster­stwa wewnętrz­nego i posta­no­wi­łem je wyko­rzy­stać. Stra­ci­łem prze­wagę jaką dałoby mi przy­by­cie przed Sanorgą, więc dzia­łałem szybko. Po dro­dze nie napo­tka­łem zbyt wielu tubyl­ców. Na pal­cach jed­nej ręki mógł­bym wyli­czyć tych, krzą­ta­ją­cych się po dzie­dzińcu albo pil­nujących stra­ga­nów. Cóż, mia­łem nadzieje że na co dzień panuje tu nieco żyw­sza atmos­fera. W końcu, nie wie­dzia­łem czy nie przyj­dzie mi tu spę­dzić nawet kilku tygo­dni.

Ratusz z bli­ska nie robił tak wiel­kiego wra­że­nia. Był stary. Ele­wa­cja tu i tam odpa­dała pła­tami a okna, które tak mnie zadzi­wiły, w więk­szo­ści pokry­wała cen­ty­me­trowa war­stwa brudu.

– Zacze­kajcie przed wej­ściem. – Pole­ci­łem dwóm osił­kom. Ich tępe twa­rze, przy­brał wyraz cze­goś co z odro­biną chęci mógł­bym nazwać niezado­wo­le­niem. Oczy­wi­ście, domyśla­łem się że roz­kazy jakie otrzy­mali wcze­śniej, zabra­niały im odstę­po­wać mnie choćby na krok. Mia­łem jed­nak nadzieje że uda mi się ich prze­ko­nać.

– Ale Kapi­tan…– Zaczął ten wyż­szy ale mu prze­rwałem.

– Zacze­ka­cie tutaj! – Powie­dzia­łem z naci­skiem i wcisną­łem mu do ręki kilka srebr­nych. Na szczę­ście zadzia­łało. Osi­łek wepchnął monety do kie­szeni i kiw­nął na swo­jego kum­pla. Odetch­ną­łem z ulgą. Szcze­rze mówiąc, spo­dzie­wa­łem się że będzie się tar­go­wał a moja kiesa zaczy­nała powoli poka­zy­wać dno. Byczki roz­sia­dły się na sta­rej ławce przy wej­ściu i zapew­nili że będą tu cze­kać póki nie wrócę. Grzeczne pie­ski, pomyśla­łem i ruszy­łem po scho­dach.

Wnę­trze ratu­sza oka­zało się ciem­nie i raczej skrom­nie wypo­sa­żone. Jaśniej­sze pro­sto­kąty na sza­rej ścia­nie wska­zy­wały na to, że kie­dyś wisiało tu cał­kiem sporo obra­zów. Z lat świet­no­ści pozo­stały wytarte dywany, kie­dyś zapewne grube i puszy­ste, dziś, nie róż­niące się wiele od koń­skiej derki. Śmier­działo też nie­mi­ło­sier­nie, mie­szanką stę­chli­zny i sta­rego potu. Boże jak Ci ludzie mogą tu pra­co­wać, prze­szło mi przez myśl, gdy mija­łem kupę sta­rych szmat. Minęła dobra chwila nim zna­la­złem kogo­kol­wiek kogo można by zapy­tać o Wójta, Rajce czy innego Bur­mi­strza zarzą­dza­ją­cego mia­stem. Stara kobie­cina ubrana w zno­szony strój służby spoj­rzała na mnie nie ufnie i widocz­nie się jej nie spodo­ba­łem bo aż prych­nęła gdy się pokło­ni­łem.

– Pan se w rzyć wsadź uprzej­mo­ści! Czego tu! – Wark­nęła nie­za­do­wo­lona.

No tego to się nie spo­dzie­wa­łem.

– Zaw­rzyj gębę Babo! Pro­wadź mnie do bur­mi­strza, bo kijem pogo­nie! – Puściły mi nerwy, mia­łem aler­gie na bez­czel­ność, szcze­gól­nie wyra­żaną przez służbę. Kobieta zda­wała się jed­nak nic sobie nie robić z moich pokrzy­ki­wań. Wzięła się pod boki i splu­nęła demon­stra­cyj­nie. Flegmą tak gęstą i zie­loną że nie powsty­dziłby się jej co gor­szy klo­szard. Wzdry­gnąłem się z obrzy­dze­niem gdy zorien­to­wa­łem się że ściany zdobi cała feeria podob­nych zacie­ków.

– Stra­szyć to se możesz dziewkę w zamtu­zie! – żach­nęła się Sta­ru­cha, celu­jąc we mnie pal­cem. Zakoń­czo­nym krzy­wym, czar­nym jak gro­bowa zie­mia, paznok­ciem.

– Jak chce Rajcą się widzieć to było od progu gadać! – Nadal bre­dząc coś pod nosem, obró­ciła się na pię­cie i ruszyła przed sie­bie. Podą­ży­łem za nią, z naj­więk­szym tru­dem, powstrzy­mu­jąc się przed pal­nię­ciem jej w ten siwy cze­rep. Ponad kwa­drans błą­ka­li­śmy się bez celu po zagra­co­nych kory­ta­rzach na któ­rych brud i resztki ume­blo­wa­nia zro­sły się w jedno. Smród stę­ch­łego powie­trza nabie­rał na sile, przy­ło­ży­łem do ust, chu­stę nasą­czoną wycią­giem z kon­wa­lii. Na nie­wiele się to jed­nak zdało. Były w świe­cie zapa­chy z któ­rych wonią wprost nie dało się wygrać. Nie­stety były to najczę­ściej te, któ­rych czuć bym aku­rat nie chciał. Stara zgu­biła się chyba, bo zaczęła się roz­glą­dać gdy tra­fi­li­śmy do kolej­nego pustego kory­ta­rza. Jej zmysł orien­ta­cji naj­wy­raź­niej poważ­nie szwan­ko­wał albo cier­piała na początki demen­cji czy innego dzia­do­stwa, powoli wyże­ra­ją­cego resztki infor­ma­cji z pomarsz­czo­nego cze­repu.

Wyka­za­łem się wiel­ko­dusz­no­ścią i nie kop­ną­łem jej od razu. Naj­pierw grzecz­nie pona­gli­łem a gdy ta posta­no­wiła zri­po­sto­wać, moją prośbę, w spo­sób wielce nie­sto­sowny. Wypła­ci­łem soczy­stego kop­niaka pro­sto w pomarsz­czony zadek. Stara zawyła z bólu. Zawar­czała coś pod nosem ale nie miała na tyle odwagi by podnieść wzrok i dobrze. Lewa pode­szwa zazdro­ściła roz­rywki pra­wej i z nie małą chę­cią przy­łą­czyła by się do zabawy.

– Pro­wadź do celu! – Naka­za­łem uno­sząc lekko lewą nogę na znak że nie żar­tuje. Stara sku­liła się jesz­cze ale grzecz­nie naka­zała podą­żać za sobą.

Naj­pierw zdzi­wi­łem się gdy minę­li­śmy pośpiesz­nie kilka pomiesz­czeń. Z pozoru tak samo pustych i głu­chych jak cała reszta. Gdy jed­nak wyda­rzyło się to po raz kolejny, wie­dziony cie­ka­wo­ścią zaj­rza­łem do jed­nego z nich. Zapewne gdy­bym nie były obyty z wido­kiem ciał zmar­łych, nie zdą­żyłbym się tak szybko otrzą­snąć, a co za tym idzie. Nie unik­nąłbym pod­stęp­nego ataku w plecy. Stara nie zwle­kała. Zaraz gdy zorien­to­wała się w czym rzecz, wyjęła ukryty szpi­ku­lec i zaata­ko­wała odsło­nięte miej­sce nad nerką. Wie­dziony instynk­tem, bły­ska­wicz­nie wywi­nąłem młynka i zaled­wie o cal miną­łem się ze śmier­cią. Szty­lety już błysz­czały w mych dło­niach ale nie zamie­rza­łem ich użyć. Zasko­czona Stara bowiem nie sta­no­wiła dla mnie więk­szego zagro­że­nia. Soczy­stym kop­nię­ciem z pra­wej nogi, oba­li­łem ją z łosko­tem na zie­mie. Stara jęczała bole­śnie ale na­dal kur­czowo zaci­skała dłoń na szpi­kulcu. Dopiero teraz zauwa­żyłem że ściela z niego jakiś płyn. Kto wie? Może jakaś tru­ci­zna… By cał­ko­wi­cie ode­brać krew­kiej sta­ruszce chęć do walki, wymie­rzy­łem jej jesz­cze kilka soczy­stych kop­nięć. Szpi­ku­lec wyrwa­łem jej z ręki odpo­wied­nio wcze­śniej, by unik­nąć nie­po­trzeb­nej rany.

– Co to ma zna­czyć! – Wark­ną­łem i szarp­ną­łem Starą za włosy i wska­zu­jąc na dwa zaszlach­to­wane ciała męż­czyzn. Odchy­liła się wyjąc jak zarzy­nana. – Gadaj albo roz­łu­pię Ci czaszkę!

Stara pró­bo­wała splu­nąć ale jedy­nie uma­zała sobie brodę. Wymie­rzy­łem jej siar­czy­sty poli­czek.

– Nie żar­tuje! Gdzie jest reszta!

Sta­ru­cha widocz­nie stra­ciła bojowy zapał, jęczała i kuliła się mru­żąc oczy. Po kilku kolej­nych sztur­chań­cach w końcu wska­zała mi zej­ście, do pogrą­żo­nej w mroku, wil­got­nej piw­nicy. Szarp­ną­łem ją za włosy, mało nie pozba­wiając resz­tek siwi­zny i cisną­łem o par­kiet.

– Jeśli ruszysz się choćby o cal…– Syk­ną­łem zim­nym jak stal gło­sem.

Poch­wy­ci­łem łojową lampę. Tlącą się przy wej­ściu i ostroż­nie postą­pi­łem kilka kro­ków w dół. Schody oka­zały się strome i śli­skie. Wyją­łem szty­let i nasłu­chu­jąc, ruszy­łem przed sie­bie. Zaled­wie cztery metry dalej poja­wiły się cięż­kie okute stalą drzwi. Rozwar­łem je ostroż­nie i cof­ną­łem o krok. Nic się jed­nak nie stało.

Zapu­ści­łem się głę­biej. Choć głos w gło­wie pod­po­wia­dał bym wró­cił po wspar­cie.

W końcu mia­łem ze sobą dwóch osił­ków ide­al­nych do takiej roboty. Ponie­cha­łem jed­nak. Nie było na to czasu.

Za drzwiami znaj­do­wał kory­tarz. Niski i cia­sny jak więk­szość piw­nicz­nych przejść. Pro­wa­dził zaled­wie do jed­nych drzwi. Zde­cy­do­wa­nie, ktoś się za nimi znaj­do­wał, bo doszedł mnie ści­szony szept kilku gło­sów i migo­tliwy błysk przy­ga­szo­nej lampy. Przy­gry­złem mocno wargi, nie­stety nie mia­łem poję­cia jak roze­grać tę par­tie. Rozwią­za­nie przy­szło do mnie jed­nak samo. Świa­tło wewnątrz pomiesz­cze­nia zga­sło a mecha­niczny stu­kot zamka zako­mu­ni­ko­wał że nie­ba­wem uchylą się drzwi.

Odło­ży­łem lampę tak by jej blask skie­ro­wał się na drzwi. Z kie­szeni pasa wyją­łem Fizz. Nie­wiel­kie kuleczki przy­jem­nie zatań­czyły mię­dzy pal­cami. Niech tylko spró­bują zachi­cho­ta­łem w myślach a dowie­dzą się jak nie­bez­pieczną bro­nią jest Fizz. Gry­zący dym prze­słoni im wzrok i zabie­rze dech a huk wybu­chu, tych małych cude­niek, ogłu­szy na dobrych kilka chwil. Tyle w zupeł­no­ści mi wystar­czy by zro­bić porzą­dek.

Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami drzwi uchy­liły się bar­dzo powoli a w powsta­łej szcze­li­nie, poja­wiła się łysa jak kolano głowa starca. W jego ciem­nych jak heban oczach kryło się prze­ra­że­nie. Zau­wa­żył mnie od razu.

– Panie… ratuj­cie! – Wymam­ro­tał łysy i nim zdą­ży­łem zabrać głos, upadł na zie­mie jakby rażony pio­ru­nem. W mgnie­niu oka odsko­czy­łem w tył, ciska­jąc przed sie­bie gar­ścią Fiz­zów.

Wybuch nastą­pił nie­mal od razu. Wyuczo­nym ruchem nacią­gną­łem kap­tur i się­gną­łem po drugi szty­let. Nim na dobre mlecz­no­biały dym zato­pił wnę­trze kory­ta­rza, ruszy­łem do przodu. Mieli prze­wagę, nie wie­dzia­łem ilu ich jest i jak dobrze są wyszko­leni. Nie mogłem jed­nak pozwo­lić by ucie­kli. Szko­li­łem się do walki w takich cia­snych miej­scach. W nich nie miało zna­cze­nia czy rywali jest wię­cej albo czy są nad­na­tu­ral­nie silni. Pod­stęp i szyb­kość, to dwie pod­stawy walki w zwar­ciu a w nich nie mia­łem sobie rów­nych w całym okręgu! Wpa­dłem do roz­le­głego pomiesz­cze­nia, dając susa nad cia­łem łysego. Dwa cie­nie poru­szyły się w ciem­no­ści. Jeden był w moim zasięgu. Wyko­rzy­stu­jąc impet z jakim wylą­do­wa­łem odbi­łem się od posadzki i wypro­wa­dzi­łem sztych w miej­sce w któ­rym spo­dzie­wa­łem się uda. Ostrze z mla­skiem przedarło ciało a moich uszu dobiegł piskliwy jęk. Drugi cień wyco­fał się w głąb pomiesz­cze­nia. Zareago­wałem natychmia­stowo, porzu­ci­łem unie­ru­cho­mio­nego napast­nika i ruszy­łem na dru­giego. Cisną­łem jeden szty­let wprost w miej­sce w któ­rym stał. Brzdęk metalu odbi­ja­ją­cego się od posadzki potwier­dził moje obawy. Zała­twi­łem tego słab­szego! Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami mój cios został zblo­ko­wany. Odsko­czy­łem by unik­nąć kon­try i ponow­nie zaata­ko­wa­łem. Tym razem celu­jąc w klatkę pier­siową ale i ten cios został zblo­ko­wany. Mało tego, cudem udało mi się unik­nąć, pod­stęp­nego cię­cia wymie­rzo­nego w żebra. Kim­kol­wiek był mój opo­nent znał się na rze­czy. Chcia­łem jesz­cze raz dopaść do rywala ale wtedy poczu­łem ukłu­cie. Deli­katne, w oko­li­cach karku. Nim zda­łem sobie sprawę ze swo­jego błędu, osu­ną­łem się bez­wład­nie na kolana. Świat zatań­czył mi przed oczami i nim skoń­czyłem prze­kleń­stwo, stra­ci­łem przy­tom­ność.

– Zabijmy tego psa! – Usły­sza­łem roz­ża­lony głos Sta­rej aż wibru­jący od prze­peł­nia­ją­cej ją zło­ści. – Mało mi kudłów do reszty nie wyrwał!

Ude­rze­nie w nerkę pozba­wiło mnie tchu.

– Miar­kuj się Sibil! – Drugi głos także nale­żał do kobiety, ten był jed­nak miękki i gdyby nie moje poło­że­nie powie­działbym że nawet przy­jemny. – To Cesar­ski Pomiot! Pani będzie chciała go dla sie­bie!

– Pani, pani! A ja! Gdzie należne mi prawo zemsty! popatrz no na mnie jak mnie zała­twił! – Uśmiech­ną­łem się w duchu i zara­zem żało­wa­łem że nie wbi­łem jej szty­letu w serce gdy była na to oka­zja.

– Zamknij się stara wywłoko! – Trzeci głos także nale­żał do kobiety. Wład­czy ton nawy­kły do wyda­wa­nia roz­ka­zów nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści kto w tej kom­pani jest naj­waż­niej­szy.

– Coś powie­działa Hrist! – Stara najwidocz­niej na­dal nie zda­wała sobie sprawy z tego że jej wiek nie upo­waż­nia jej do niczego. Głu­che ude­rze­nie i zdu­szone jęk­nię­cie, zda­wało sie potwier­dzać moje domy­sły.

– Jesz­cze słowo Sibil…– Wark­nęła dowód­czyni. – Zamiast jazgo­tać pomo­gła­byś Olrun. Z roz­wa­loną nogą nie ucią­gnie tego łaj­daka daleko!

Sibil usłu­chała. Poczu­łem że moje nosze posu­wały się znacz­nie żwa­wiej. Cho­lera gdy­bym tylko nie miał zwią­za­nych rąk. Widać kobitki znały się na rze­czy bo węzły które zasto­so­wały sku­tecz­nie unie­moż­li­wiały mi samo­dzielne wyzwo­le­nie. Mogłem jedy­nie liczyć że jed­nak się nie roz­my­ślą i dopro­wa­dzą mnie przed obli­czę swo­jej Pani.

Nie­stety nie­wiele mogłem zoba­czyć. Opa­ska którą zaplo­tły mi oczy, doszczęt­nie wyklu­czała doj­rze­nie cze­go­kol­wiek. Mogłem pole­gać jedy­nie na zmy­śle słu­chu, a oprócz tego że wła­śnie prze­dzie­ramy się przez las, co udało mi się wywnio­sko­wać po sze­le­ście wyschnię­tej ściółki i łama­nych gałęzi, nie wie­dzia­łem nic. Nie szar­pa­łem się. Nic by to nie dało a mogłoby skut­ko­wać wyjąt­kowo bole­snymi kon­se­kwen­cjami. Przy­znam że nie tak wyobra­ża­łem sobie mojego spo­tka­nia z Wiłami. Wię­cej liczy­łem że to ja znajdę się w uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji ale życie posta­no­wiło zasko­czyć mnie po raz kolejny. Ledwie posta­wi­łem nogę na Mag­de­norskiej ziemi i już zna­la­złem się w rękach istot przed któ­rymi tak gorącz­kowo mnie ostrze­gano.

Moż­li­wo­ści ucieczki nie mia­łem żad­nej. Posta­no­wi­łem więc cier­pli­wie zacze­kać aż zdra­dliwe koło for­tuny, obróci kapry­śny los w przy­chyl­niej­szą stronę. Wędrówka trwała dobrych parę godzin. Kobiety zatrzy­mały się na popas zaled­wie raz i to tylko dla­tego że nie mogły dłu­żej wytrzy­mać jęcze­nia zmę­czo­nej Sibil.

Nie wiem jak długo trwała dal­sza podróż, cóż kilka razy ucią­łem sobie drzemkę. Nie­wiele mia­łem do roboty, zwią­zany jak świą­teczna szynka i ciśnięty o noszę, więc posta­no­wi­łem wyko­rzy­stać ten czas na zba­wienną rege­ne­ra­cje. Sen wzmac­niał i pozwa­lał odbu­do­wać siły ale także zba­wien­nie dzia­łał na pro­cesy myślowe! A ja ostat­nie dwa dni podróży na Traszce spę­dzi­łem na cią­głej walce a to z krewką załogą a to z sza­le­ją­cym żywio­łem.

Z pew­no­ścią wła­śnie zmę­cze­nie, do któ­rego sam przed sobą nie chcia­łem się przy­znać, pośred­nio dopro­wa­dziło mnie do miej­sca w któ­rym obec­nie się znaj­duje. Nie mogłem więc pozwo­lić na powtó­rze­nie tak tra­gicz­nego w skut­kach błędu. Przy­po­mniała mi się nawet histo­ria pew­nego szpiega który będąc w nie­woli, prze­spał każdą wolną chwilę, by pew­nego wie­czora. Wła­śnie pod­czas snu, wpaść na wyjąt­kowo bły­sko­tliwy plan ucieczki. Swoją drogą cał­kiem przy­zwo­ity. Nie­stety oku­piony życiem, gdyż może i owy szpieg mie­wał prze­błyski geniu­szu to jed­nak lata cią­głego opil­stwa i obżar­stwa odci­snęły piętno na jego ciele. Szczę­śli­wie zawsze utrzy­my­wa­łem ciało w dobrej kon­dy­cji a moje akro­batyczne zdol­no­ści znane były we wszyst­kich zakąt­kach cesar­stwa! Kto wie, gdyby moja kariera poto­czyła się nieco ina­czej, mógł­bym dziś prze­ska­ki­wać przez pło­nące obrę­cze w jakiejś jar­marcz­nej tru­pie?

Smród koń­skiego potu, poja­wił się nagle. Naj­pierw myśla­łem że może to stara Sibil, nosiła na sobie koń­ską derkę. Co w sumie paso­wa­łoby do jej nie­praw­do­po­dob­nie podłej per­sony. Zaraz jed­nak, do mych uszu doszło ści­szone rże­nie i odgłos kopyt, roz­grze­bu­ją­cych zeschniętą ściółkę.

Zaraz jed­nak dobiegł mnie kolejny kobiecy głos.

– Co to za Ścierwo! – Widać mowa była o mnie.

– Cesar­ski! Zasko­czył nas u Rajcy! – Rzu­ciła w odpo­wie­dzi Hirst, z nie­pa­su­ją­cym do jej głosu uni­że­niem. Najwidocz­niej napo­tka­li­śmy na swej dro­dze kolejną Wiłe wyż­szej rangi. Doprawdy zaczy­na­łem robić się cie­kawy ile jesz­cze tego typu kasto­wych szcze­bli, mie­li­śmy do prze­brnię­cia nim w końcu tra­fię przed obli­czę „Pani”. O ile, rzecz jasna, któ­raś z waż­niej­szych Wił nie uzna, że tak naprawdę nie ma czym zawra­cać głowy ich przy­wód­czyni i nie posta­nowi mnie eks­pre­sowo stra­cić.

Dal­szej czę­ści roz­mowy po mię­dzy tajem­ni­czą Wiłą na koniu a Hirst, nie sły­sza­łem. Roz­sąd­nie ode­szły wystar­cza­jąco daleko by nie zdra­dzić cze­goś waż­nego przy cie­kaw­skim jeńcu. Czas ocze­ki­wa­nia na to co przy­nie­sie mi dys­kurs, po mię­dzy Wiłami, umi­lała mi Sibli. Recho­tli­wym, roz­dy­go­ta­nym z od podnie­ce­nia szep­tem, trą­cą­cym zgni­łym mię­sem i cebulą. Opo­wia­dała mi co zrobi ze mną gdy tylko Pani w swej wiel­kiej łasce odda mnie jej. Bo prze­cież „Prawo Zem­sty” musiało się dopeł­nić a ona, co do czego aku­rat nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, będzie gło­śno dopo­mi­nać się swo­ich racji. Przy­znam uczci­wie że choć przez kilka lat spę­dzo­nych w Cesar­stwie i Zjed­no­czo­nych Repu­blikach nasłu­cha­łem się tego i owego od naj­róż­niej­szej maści katów i opraw­ców, to fan­ta­zję Sibil nale­żało okre­ślić jako nie­ogra­ni­czoną. Wiele tor­tur w jej wyko­na­niu zakra­wała bowiem o sady­styczny artyzm i pew­nie nie jeden zna­jący się na swym fachu rze­mieśl­nik, miałby pro­blem z ich zre­ali­zo­wa­niem. Każde kolejne słowo sta­rej, utwier­dzało mnie w prze­ko­na­niu iż popeł­ni­łem strasz­liwy błąd nie zabi­ja­jąc jej na samym początku zna­jo­mo­ści. Z jakiej strony bowiem by nie spoj­rzeć, zabi­ja­łem już z bar­dziej try­wial­nych powo­dów niż prze­jaw cham­stwa. W tym wypadku, taka pre­wen­cja, mogła uchro­nić mnie przed tra­fie­niem do nie­woli. Solen­nie przy­sią­głem sobie że jeśli tylko uda mi się wydo­stać z tej kabały, spra­wie Sibli taką śmierć na jaką ze bez­wąt­pie­nia zasłu­gi­wała.

– Jedziemy! – Roz­kaz padł z ust Wiły na koniu.

Ruszyły bez zwłoki. Przy­twier­dziły noszę do sio­dła. Odcią­ża­jąc ranną Olrun i Sibli, zwięk­szyły swoją mobil­ność i poten­cjalną zdol­ność bojową. Nie były głu­pie, wie­działy że w razie draki, nawet Stara może oka­zać się przy­datna. Nie­stety, ja byłem naj­więk­szym dowo­dem tych domnie­mań. Z czego, jak nie trudno się domy­ślić, nie byłem dumny. Tym razem masze­ro­wały bez ustanku, przez długi czas. For­su­jąc tępo, jakby w oba­wie przed pości­giem. To nie był dobry znak. Sam wąt­pi­łem bowiem by dwaj przy­dzie­leni mi goryle, mieli na tyle oleju w gło­wie by spraw­dzić czy ze mną aku­rat wszystko w porządku. Trudno też było wyklu­czyć sce­na­riusz w któ­rym to Wiły, roz­trop­nie, pozbyły się mojej eskorty. Nie mia­łem bowiem poję­cia co działo się od momentu w któ­rym utra­ci­łem przy­tom­ność, aż po nie­zbyt przy­jemną pobudkę w nie­woli.

Trakt, ście­żynka czy Bóg wie przez co się prze­dzie­ra­li­śmy, zaczęła nagle opa­dać. Podłoże z leśnego mięk­kiego pod­szy­cia, prze­ro­dziło się w twardy żwi­rowy szlak. Moja leżanka, pod­ska­ki­wała na wybo­jach, do tego stop­nia, że paro­krot­nie mało z niej nie spa­dłem. Skrę­ca­li­śmy czę­sto i nie­rzadko, przy akom­paniamencie soczy­stych prze­kleństw Dowód­czyni. Reszta kobiet musiała paro­krot­nie nadrzu­cić mój ste­laż, by zmie­ścił się w cia­snych prze­smy­kach. Czer­pa­łem z tego tytułu, nie­małą satys­fak­cję, w końcu w jakimś stop­niu, udało mi się uprzy­krzyć życie tym podłym dzie­wu­chom! Może i nie zna­łem zbyt dobrze oko­lic Mag­de­nor ale coraz gło­śniej­szy szum fal i zmiana oto­cze­nia, wska­zy­wała na to iż znaj­do­wa­li­śmy się gdzieś w oko­licy, kli­fów. Oka­la­ją­cych mia­sto szczel­nym pierście­niem. Nie­stety, z tego co zdą­ży­łem zauwa­żyć, tereny tego rodzaju były dosyć roz­le­głe i bar­dzo zdra­dliwe, a to mogło oka­zać się klu­czowe, w pla­no­wa­niu ucieczki.

Zatrzy­ma­li­śmy się w kilka godzin po wyj­ściu z lasu. Bez słowa czy­jaś fili­gra­nowa dłoń zdjęła mi z oczu opa­skę. Nasta­wał wie­czór a ja mru­ży­łem powieki, sta­ra­jąc się doj­rzeć cze­goś wię­cej poza roz­ma­za­nymi pla­mami świa­tła. Soczy­sty kop­niak zwa­lił mnie z leżanki i nie mogąc się rato­wać, spa­dłem twa­rzą, wprost na kamie­ni­ste podłoże. Poczu­łem jak z roz­bi­tego nosa, bucha fon­tanna gęstej krwi. Sibil zachi­cho­tała podle, lecz reszta jej kom­panek nie podzie­lała jej entu­zja­zmu. Z tru­dem ode­rwa­łem twarz od kamieni, lecz gdy tylko prze­krę­ci­łem głowę w miej­sce w któ­rym spo­dzie­wa­łem się postaci swo­ich pory­wa­czek. Czyjś obcas przy­ci­snął mnie z powro­tem do ziemi. Usły­sza­łem świst wyj­mo­wa­nego ostrza, a następ­nie jego chłód w oko­li­cach nad­garst­ków. Sznur któ­rym mnie spę­tano, ustą­pił po zaled­wie jed­nym cię­ciu. Nacisk obcasa zelżał, powoli ale zastą­piła ją stal, kująca w miej­sce mię­dzy łopat­kami.

– Wsta­waj. – Usły­sza­łem wyraźny roz­kaz, wyszep­tany wprost do ucha. Oddech tej kobiety był przy­jemny i świe­rzy. Musiała żuć miętę.

Nie ocią­ga­łem się, choć moje ręce i nogi bar­dziej przy­po­mi­nały teraz kołki wbite w mie­dzę niż czę­ści ciała nie­do­szłego akro­baty. Z tru­dem zmu­si­łem się do podźwi­gnię­cia na nogi a rów­no­wagę zacho­wa­łem tylko dla­tego że kur­czowo ucze­pi­łem się koń­skiej grzywy.

– To prawda? – Miękki kobiecy głos Olrun przedarł się przez łoskot jaki zapa­no­wał pod moją czaszką. Widać upa­dek, miał poważ­niejsze kon­se­kwen­cje niż tylko roz­trza­skany nos. Chcia­łem już zapy­tać, co ma na myśli mówiąc prawda, lecz zorien­to­wa­łem się że pyta­nie nie było skie­ro­wa­nie do mnie. Otóż mym oczom uka­zała się trójka innych kobiet. Sta­rej Sibil, ni­gdzie nie mogłem doj­rzeć. Naj­wy­raź­niej odłą­czyła się od reszty, nim udało mi się dojść do sie­bie.

Wszyst­kie Wiły, ubrane były w zie­lone kubraki, na dłu­gich zgrab­nych nogach nosiły raj­tuzy w bru­nat­nym kolo­rze. Wetk­nięte do lek­kich skó­rza­nych trze­wicz­ków. Każda z nich miała włosy spięte w kok. Z twa­rzy nie były już jed­nak tak zja­wi­skowe. Ot, pro­ste chłopki jakich pełno we wsiach Cesar­stwa. Jed­nak ich wysmu­kłe figury, nie jed­nego ama­tora kobie­cych wdzię­ków przy­pra­wi­łyby o pal­pi­ta­cję. Wszyst­kie miały krót­kie łuki, wetknięte do spryt­nego pokrowca. Uwie­szo­nego na ple­cach wraz z koł­cza­nem oraz szty­lety zwi­sa­jące u sze­ro­kich pasów. Coś mi jed­nak wyraź­nie nie paso­wało. Kobiety, nie licząc Sibil, wyda­wały mi się bowiem zbyt młode. Najm­łod­sza, ta którą cią­łem szty­le­tem. Na oko mogła mieć osiem­na­ście lat a i to wyda­wało mi się nieco za wiele. Z kolei jej kom­panki wyglą­dały na kobiety zdrowo przed trzy­dziestką. Nie­wielka więc była szansa, by któ­raś z nich mogła być kobietą, odpo­wie­dzialną za wyda­rze­nia z przed pięt­na­stu laty. Nie wie­dzia­łem jed­nak czy to dla mnie lepiej czy może gorzej że nie uczest­ni­czyły czyn­nie w tych wyda­rze­niach. Przez lata bez wąt­pie­nia wpa­jano im nie­na­wiść do męskiej nacji i taki fana­tyzm, połą­czony z bra­kiem obe­zna­nia i wła­snych doświad­czeń w kon­tak­tach z przed­sta­wi­cie­lami odmien­nej płci mógł oka­zać się dla mnie zgubny. Pozosta­wało mi mieć nadzieje że wro­dzona kobieca cie­ka­wość i chęć choćby zbli­że­nia się do zaka­za­nego owocu, umoż­liwi mi wydosta­nie się z pułapki.

Wiła z szarą prze­pa­ską, prze­wią­zaną na udzie, z pew­no­ścią była Olrun. Rana na­dal krwa­wiła, nasą­cza­jąc, pry­mi­tywny ban­daż, bru­natno czer­wo­nym odcie­niem. Tego się jed­nak spo­dzie­wa­łem. Moje szty­lety, były spe­cjal­nie nasą­czane środ­kiem utrud­nia­ją­cym goje­nie. Nie zawsze, ofiary padały po pierw­szym uką­sze­niu, a nie­jed­no­krot­nie uda­wało im się nawet uciec. Dla­tego każda sztuczka mogąca im tę ucieczkę utrud­nić, a mi uła­twić robotę, była w moim arse­nale mile widziana. Jedna z pozo­stałej dwójki wyja­śniała coś na prędce Olrun. Ona też trzy­mała w dło­niach, moje peł­no­moc­nic­twa i glejty. Twarz miała surową a oczy zimne i nie­do­stępne.

– Panie wyba­czą. – Prze­rwałem im, nim zro­zumia­łem jak dalece, było to nie­roz­tropne.

Wszyst­kie trzy zwró­ciły się w moim kie­runku i zmie­rzyły mnie z nie­kry­tym obrzy­dze­niem.

– Milcz! – Wark­nęła ta o lodo­wym spoj­rze­niu. Po karku, mimo­wol­nie, prze­biegł mi nieprzy­jemny dreszcz. – Bo wytnę Ci język.

Mil­cza­łem, tak wypo­wie­dzianej groźby nie nale­żało lek­ce­wa­żyć, w dodatku mia­łem jesz­cze świeżo w pamięci, opo­wie­ści Kapi­tana Cedricka, na temat gościn­no­ści Wił. Pozby­wa­nie się języka, mogło bowiem bar­dzo szybko prze­ro­dzić się w obci­na­nie kolej­nych, bar­dziej mi dro­gich czę­ści ciała. Kobiety na­dal dys­ku­to­wały, tym razem jed­nak już nie cesar­ską mową a jakimś lokal­nym dia­lek­tem z któ­rego udało mi się wychwy­cić zaled­wie kilka słów. Poje­dyn­czo nie mają­cych jed­nak więk­szego sensu. Sta­łem więc przy koniu i ze wszyst­kich sił pró­bo­wałem zmu­sić zbun­to­wane ciało do utrzy­ma­nia rów­no­wagi. Rozwa­ża­łem oczy­wi­ście por­wa­nie konia i szybką ucieczkę lecz w obec­nym sta­nie. Nie potra­fiłbym nawet samo­dziel­nie wdra­pać się na jego grzbiet a co dopiero utrzy­mać w sio­dle. Sta­łem grzecz­nie, tylko od czasu do czasu rzu­ca­jąc okiem w stronę kobiet, by ich bez potrzeby nie stro­fo­wać. W mię­dzycza­sie, roz­glą­da­łem się po oko­licy, sta­ra­jąc się w jakimś stop­niu okre­ślić swoje poło­że­nie.

Co do jed­nego mia­łem rację. Znaj­do­wa­li­śmy się na ska­li­stym wybrzeżu. W oddali maja­czyła gra­na­towa tafla Morza Mię­dzy­frak­cyj­nego a w około mnie aż roiło się od suro­wych, ostrych jak brzy­twa skał. Tu i ówdzie upstro­ka­co­nych pobla­dłą zie­le­nią skar­ło­wa­cia­łej koso­drze­winy i kępek trawy. Bez wąt­pie­nia był to wyja­ło­wiony teren, pełen szcze­lin, roz­pa­dlin i śle­pych zauł­ków. Ide­alne miej­sce na kry­jówkę a także, jeśli posia­dało się zmysł tak­tyczny i potra­fiło go wyko­rzy­stać, wyśmie­nite miej­sce do odpar­cia nawet prze­wa­rza­ją­cej liczby wroga.

Nim do cał­kiem zdrę­twia­łych człon­ków wró­ciła mi wła­dza i byłem w sta­nie zro­bić krok.

Nie mar­twiąc się o to że zaraz zwale się na zie­mie jak długi, poja­wiła się Sibil. Wylę­gła się zza skał jak zjawa, nio­sąc przed sobą pochod­nie. Cie­pły blask ognia wydłu­żył cie­nie Wił i nadał im tajem­ni­czego wyglądu. Dosłow­nie jak Driady, pomyśla­łem przy­glą­da­jąc się tej trójce. Nie­stety pew­nie i one cał­kiem nie­źle szyły z łuku, bo o tym że przy­naj­mniej jedna z nich potrafi wal­czyć na szty­lety, mia­łem oka­zję prze­ko­nać się jakiś czas temu.

Za Sibil na któ­rej ustach poja­wił się obśli­zgły uśmie­szek, poja­wiły się jesz­cze trzy postaci. Były to kam­ratki, moich pory­wa­czek. Ubrane tak samo jak one i w podobny spo­sób, obrzu­ca­jące mnie spoj­rze­niami prze­peł­nio­nymi pogardą.

Wymie­niły mię­dzy sobą kilka zdań a gdy doszyły do poro­zu­mie­nia. Dwie Wiły, wzięły mnie pod ramiona i po pro­wa­dziły, do miej­sca z któ­rego wychy­nęły. Na karku poczu­łem, nie­przy­jemne ukłu­cie. Naj­wy­raź­niej trze­cia, stała za mną i celo­wała szty­le­tem, tak bym choć przy naj­mniej­szym prze­ja­wie nie­sub­or­dy­na­cji, poże­gnał się z życiem. Był to oczy­wi­ście zby­tek ostroż­no­ści. Nie mia­łem zamiaru teraz ucie­kać. Byłem w zbyt złym sta­nie fizycz­nym, w dodatku pozba­wiony broni, na nie­zna­nym mi tere­nie i oto­czony całą grupą, nie­wiast cze­kających tylko na to by mnie zabić.

Pro­wa­dziły mnie wąskim przej­ściem, mię­dzy ska­łami. Przej­ście to roz­wi­dlało się, nie­jed­no­krot­nie i tylko one wie­działy w którą stronę należy obec­nie skrę­cić by się nie zgu­bić. Na początku, pomyśla­łem że nie zawa­dzi­łoby zapa­mię­tać kolej­ność w jakiej prze­dzie­rały się przez kolejne roz­wi­dle­nia, lecz zanie­cha­łem po nastej z rzędu serii roz­wi­dleń. Wyda­wało mi się nie­moż­liwe, by doj­ście do ich kry­jówki wyma­gało aż tak dłu­go­trwa­łego klu­cze­nia i że z prze­zor­no­ści, spe­cjal­nie wodzą mnie po tych kory­ta­rzach, bym w razie ucieczki, sam nie zna­lazł wyj­ścia. Z resztą i tak bym tych wszyst­kich zakrę­tów nie zapa­mię­tał. Może gdy­bym miał kłę­bek nici poda­ro­wa­nych przez Ariadnę, dziel­nemu Teze­uszowi, uda­łoby mi się jakoś po nich zna­leźć drogę powrotną. Bez pomocy, wydało mi sie to kom­plet­nie nie­moż­liwe. Jesz­cze dobrych kilka chwil zajęło nam wyj­ście z tego labi­ryntu. Na jego końcu nie cze­kał na nas Mino­taur, dzier­żący w gar­ści ogromny, wojenny topór a nie­wielka wio­ska. W prze­ci­wień­stwie do Mag­de­nor. Posęp­nego i spra­wia­ją­cego wra­że­nie nie­malże cał­ko­wi­cie wylud­nio­nego. Osada zda­wała się tęt­nić życiem. W oddali doj­rza­łem małe dziew­czynki, wesoło traj­ko­czące i obkła­da­jące się drew­nia­nymi mie­czykami, gdzie indziej sta­ruszki zaj­mo­wały się sprzą­ta­niem czy wywie­sza­niem świeżo upra­nych kubra­ków i raj­tuz. Młode dziew­czyn i kobiety, cha­dzały w zwiew­nych kiec­kach ubar­wio­nych na róż­no­ra­kie kolory. Od posęp­nych sza­ro­ści po wesołe czer­wie­nie i błę­kity. Wszyst­kie zaś miały na ustach wyraz tak bez­tro­skiego zado­wo­le­nia że przez chwilę mia­łem wąt­pli­wo­ści czy aby skrę­ciliśmy w dobrą stronę, prze­dzie­ra­jąc się przez labi­rynt.

Czar pierw­szego wra­że­nia miną jed­nak bar­dzo szybko, zaled­wie chwilę póź­niej doj­rza­łem pierw­sze tru­chło zamknięte w klatce. Podej­rze­wa­łem że był to męż­czy­zna po reszt­kach ubioru jakie pozo­stało po uczcie jaką wypra­wiły sobie na nim kruki. Zaraz za pierw­szą, były następne a w nich kolejne trupy. Niek­tóre jesz­cze cał­kiem świeże. Szczę­śli­wie, nie czu­łem biją­cego od nich fetoru. Nie mały wpływ na to miały wonne zioła i kwiaty spo­rymi wią­zami skła­dane wokół wię­zień tych nie­szczę­śni­ków.

Co oka­zało się rajem dla kobiet, było pie­kłem dla face­tów. Już nie mia­łem wąt­pli­wo­ści gdzie tra­fi­łem. Zaska­ki­wało mnie na­dal jed­nak z jaką obo­jęt­no­ścią miesz­kanki tego miej­sca przy­jęły moją obec­ność. Wyobra­ża­łem sobie raczej, że będą mi się cie­ka­wie przy­glądać, wyty­kać pal­cem, ciskać pogróżki czy w końcu obrzucą jakimś świń­stwem. One jed­nak dalej robiły to czym zaj­mo­wały się przed naszym przy­by­ciem i ani myślały choćby zer­k­nąć w stronę znie­na­wi­dzo­nego męż­czyzny. Zadr­ża­łem na myśl, że spro­wa­dza­nie i zabi­ja­nie face­tów było w tym miej­scu, pro­ce­de­rem tak powszech­nym że prze­jadł się już on wszyst­kim!

Bezli­to­śnie szar­pany i popy­chany przez opraw­czy­nie, prze­mie­rzy­łem nie­mal połowę gro­te­sko­wej wio­ski. Wepch­nięto mnie do roz­le­głego namiotu, podob­nego to tych które widzia­łem na ryci­nach, w pew­niej księ­dze, trak­tu­ją­cej o dzi­kich zamor­skich ple­mio­nach i tam pozo­sta­wiono na jakiś czas z dwiema straż­nicz­kami do „towa­rzy­stwa”. Po środku namiotu paliło się nie­wiel­kie ogni­sko, z tru­dem roz­pra­sza­jące mroczne zakątki wnę­trza. Wszę­dzie wokół roiło się od poroz­rzu­ca­nych futer. Pozna­łem wśród nich kilka wil­czych i rysich, jedno nale­żało nawet do niedź­wie­dzia i to wcale nie małego. Prócz skór, nie­wiele było w namio­cie rze­czy mogą­cych choć na chwilę przy­kuć uwagę. Kilka nie­zbęd­nych przedmio­tów codzien­nego użytku, trzy drew­niane kubki i leżanka, byle jak skle­cona z kilku grub­szych gałęzi, także okryta futrami.

Przez dobrych kilka minut sie­dzia­łem grzecz­nie w wyzna­czo­nym miej­scu a z naj­dal­szych zakąt­ków namiotu w moją stronę ruszyły stronę wszy. Były ich setki. Zwa­bione zapa­chem potu i krwi, pod­ska­ki­wały rado­śnie. Te małe plu­ga­stwa powoli zaczy­nały obła­zić mnie ze wszyst­kich stron. Na razie kąsały nie­śmiało, na próbę ale ja wie­dzia­łem że to tylko cza­sowe. Nie­ba­wem oszo­łomi jej smak krwi i zaczną kąsać nie zwa­ża­jąc na nic. Nim jed­nak insekty roz­ocho­ciły się na dobre do namiotu weszła Olrun. Burk­nęła coś do swo­ich kole­ża­nek a te choć nie­chęt­nie wyszły na zewnątrz.

Dziew­czyna miała na sobie w zwiewną suk­nię w kolo­rze pło­mie­ni­stej czer­wieni, ide­al­nie dopa­so­waną do smu­kłej figury. Burza jasnych wło­sów tań­czyła wokół deli­kat­nej szyi, bla­dej jak kość sło­niowa. Zaparło mi dech, przy­po­mi­nała teraz bar­dziej dwórkę jakiejś szlach­cianki niż wyjętą spod prawa bojow­niczkę. Nie­stety w cha­bro­wych oczach na­dal znaj­do­wało się miej­sce jedy­nie dla pogardy.

– Pani kazała Cię obmyć. – Wyszep­tała tonem tak nie­chęt­nym że nie­mal się wzdry­gnąłem. Pode­szła powoli a ja doj­rza­łem jak mocno kuleje. Rana którą zada­łem, na­dal sro­dze dawała się Wiłe we znaki. Kilka chwil póź­niej, cztery inne Wiły wnio­sły do namiotu drew­nianą balię a dwie które przy­dzie­lono by mnie strze­gły nio­sły ze sobą wia­dra. Po brzegi wypeł­nione paru­jącą wodą. Zdzi­wiony spoj­rzałem na młodą Wiłe.

– To roz­kaz. – Wyja­śniła.

Nie zamie­rza­łem się sprze­czać. W kilka chwil zzu­łem z sie­bie brudne ubra­nie i po dłuż­szym zasta­no­wie­niu także bie­li­znę. Przy­znam że z początku wydało mi się wielce nie­zręczne. Rozbie­rać się do rosołu przy tak licz­nej widowni lecz gdy zorien­to­wa­łem się jak cała gro­madka przy­gląda mi się cie­kaw­sko, zro­biło się to nawet zabawne. Niech sobie pooglą­dają jak wygląda męż­czy­zna, kto wie może byłem pierw­szym który się przy nich roz­bie­rał? Myśl ta przy­wo­łała mimo­wolny uśmiech. Przy kąpieli asy­sto­wała mi Olrun. Reszta tylko się przy­glądała. Dziew­czyna naj­pierw nie­chęt­nie doty­kała mojego ciała. Jakby kro­czyły po nim setki jado­wi­tych skor­pio­nów. Póź­niej prze­ko­nała się że nie taki dia­beł straszny i poczy­nała sobie nieco odważ­niej. Nadal była szorstka i nie­czuła. Niczym matrona szo­ru­jąca podłogi, ale nie wzdry­gała się przy­naj­mniej za każ­dym razem gdy jej maleń­kie dło­nie sty­kały się z moją nagą skórą. Pozo­stałe Wiły znu­dziły się wido­wi­skiem szyb­ciej niż mogłem przy­pusz­czać. Odwró­ciły się ple­cami od naszej dwójki i rzu­cały mię­dzy sobą jakieś zło­śliwe komen­ta­rze okra­sza­jąc je co jakiś czas sal­wami gło­śnego śmie­chu. Za każ­dym razem gdy tak chi­cho­tały, czu­łem jak mię­śnie dłoni Olrun zaci­skają się mimo­wol­nie a z jej cien­kich uste­czek odbiega krew. Najwidocz­niej szy­dziły z mło­dej a cały obrząd mycia jeńca musiał być uwa­żany za ujmę. Nie spodo­bało mi się to.

Po kąpieli kazano mi przy­wdziać lniany habit, podobny to tego w któ­rym zwy­kli cha­dzać mnisi, pozba­wiony kap­tura i sznura który mógł­bym zapleść wokół pasa, oka­zał się odzie­niem wielce nie­wdzięcz­nym. Strasz­nie prze­wiewny, utrud­nia­jący poru­sza­nie a przez swoją biel, nada­jący mi wygląd pry­mi­tyw­nej zjawy z chłop­skich bajań. Westch­ną­łem z żalem gdy Olrun kazała zabrać moje wła­sne odzie­nie. Zostaw­cie chodź buty, pomyśla­łem tęsk­nie odpro­wa­dza­jąc wzro­kiem parę wyso­kich koza­ków z przed­niej cie­lę­cej skóry. Wyda­łem na nie mają­tek, a teraz przy­szło się z nimi poże­gnać. Kto wie, może i na zawsze? Chwilę póź­niej znów popro­wa­dziły mnie przez osadę. Tym razem jed­nak dło­nie zwią­zały mi postron­kiem. Tym samym spryt­nym węzłem co poprzed­nio i popro­wa­dziły w stronę spo­rych roz­mia­rów chaty.

Dwo­rek, bo tak bar­dziej wła­ści­wie nale­żało nazwać tą budowlę, oka­zał się zadbany. Nie był to może prze­błysk archi­tek­to­nicz­nego geniu­szu, ale solidna budowla utrzy­mana w czy­sto­ści i wzo­ro­wej kon­dy­cji. Belki choć stare, nie nosiły na sobie zna­mion próchna czy zgni­li­zny a okien­nice i drzwi zamon­to­wano na solidne naoli­wio­nych zawia­sach. Przy wej­ściu stały dwie straż­niczki. Uzbro­jone w dłu­gie włócz­nie i szty­lety. Wyglą­dały dum­nie, choć nosiły za duże kol­czugi a hełmy, nie­mal nie prze­sła­niały im oczu. Jak się spo­dzie­wa­łem, obie nawet nie drgnęły gdy je mija­li­śmy.

W środku dwo­rek oka­zał się schludny i jakże mogłoby być ina­czej, bar­dzo czy­sty. Dywany pokry­wa­jące drew­nianą podłogę nie­mal pochła­niały w cało­ści moje nagie stopy a pokaźne żyran­dole i bogato zdo­bione świecz­niki, roz­świe­tlały wnę­trze, do tego stop­nia, że na samym początku musia­łem zmru­żyć oczy. Zaś na ścia­nach aż roiło się od malo­wi­deł. W więk­szo­ści przed­sta­wia­ją­cych kobiety w ich codzien­nych zaję­ciach ale także odziane w pełne zbroje i wal­czące z męskimi hor­dami. W wąskim przed­sionku, roz­wią­zano mi dło­nie co przy­ją­łem z ulgą. Nad­garstki pie­kły mnie bowiem strasz­li­wie a roz­ognione rany zro­siła świeża krew. Pro­wa­dząca orszak Olrun zastu­kała w drzwi. Mocno i dono­śnie jed­nak zara­zem nie nachal­nie.

– Wejść! – Mocny kobiecy głos zabrzmiał uro­czy­ście.

Drzwi roz­warły się uka­zu­jąc kuli­stą sale. Na jej środku paliło się ogromne ogni­sko. Wokół ognia usta­wiono figury. Dwa­dzie­ścia kamien­nych kobiet, obró­co­nych ple­cami do ognia. Wszyst­kie odziane w zbroje, o suro­wych twa­rzach, wytraw­nych dowód­ców, wio­dą­cych swych pod­ko­mend­nych ku Vic­to­rii a zara­zem znie­wa­la­jąco pięk­nych, jak obli­cza księż­ni­czek z pała­co­wych malo­wi­deł.

Popro­wa­dzono mnie dalej aż po sam koniec pomiesz­cze­nia. Gdzie na pro­stym, drew­nia­nym tro­nie sie­działa kobieta.

Wład­czyni była nie­brzydka i smu­kła jak jej pod­władne, może czter­dzie­sto­let­nia.

O wło­sach ciem­nych jak pióra kruka, cien­kich bla­dych ustach i zie­lo­nych oczach przy­wo­dzą­cych na myśl dwa błysz­czące szma­ragdy. Prawy poli­czek szpe­ciła różowa szrama, wędru­jąca zyg­za­kiem od oka po kącik ust. Miała na sobie pro­stą lnianą suk­nię w kolo­rze mor­skiej toni. Przy­ozdo­bioną jedy­nie nie­wielką mie­dzianą broszką w kształ­cie del­fina, powy­żej pra­wej piersi. Obrazu przy­wód­czyni Wił, dopeł­niał ciężki pół­to­ra­roczny miecz, teraz, leni­wie spo­czy­wa­jący na udach. Byłem gotów zało­żyć się że słu­żył on jedy­nie za insy­gnia wła­dzy, coś jak berło czy korona. Trudno było bowiem wyobra­zić sobie by tak zbu­do­wana kobieta była w sta­nie wyma­chi­wać czymś tak cięż­kim i nie­po­ręcz­nym. Sam mia­łem oka­zję trzy­mać w dło­niach podobną broń i muszę przy­znać że jeśli przy­szłoby mi nim wyma­chi­wać to mój prze­ciw­nik mógłby spo­koj­nie cze­kać aż padnę ze zmę­cze­nia.

– Widzę że spodo­bał Ci się mój miecz. – Głos przy­wód­czyni wyrwał mnie z zamy­śle­nia.

– Wspa­niałe ostrze. – Wyrze­kłem pokor­nie, spusz­cza­jąc wzrok. Roze­śmiała się gło­śno i rado­śnie.

– Może dla Bar­ba­rzyńcy zza Gór ale nie dla mnie! To pamiątka, po pew­nym…hym… zna­jo­mym z prze­szło­ści. Oso­bi­ście przed­kła­dam włócz­nie ponad wszelki oręż.– Powie­działa odkła­da­jąc broń na bok.– Nie bój się, wiem że w Cesar­stwie miewa się za złą wróżbę, gdy gospo­darz wita gościa z bro­nią na podo­rę­dziu.

Przy­tak­ną­łem, choć szcze­rze wąt­pi­łem bym był gościem w tej wio­sce. Raczej nie ocze­ki­wa­nym jeń­cem któ­rego kosz­tem można się jesz­cze zaba­wić nim pozbawi się go życia.

– Ale gdzie moja uprzej­mość! Nazy­wam się Sigrun Kara. – Słowa te wypo­wia­dała z uśmie­chem, uka­zu­jąc w całej oka­załości, koronkę śnież­no­bia­łych zębów. Nieźle jak na liderkę wyzwo­lo­nych kobiet pomyśla­łem i z żalem stwier­dzi­łem że moje nie są tak piękne.

– Richard Sorge. – Odpar­łem domy­śla­jąc się że ocze­kuje się ode mnie odpo­wied­niego responsu.

– Sorge. – Pow­tó­rzyła za mną sma­ku­jąc każą literkę jakby okry­wała ją war­stwa słod­kiego kar­melu. – Dziwne nazwi­sko jak na czło­wieka pocho­dzą­cego z Cesar­stwa.

– Ojciec był ofi­ce­rem w Wyspiar­skiej armii. Miał sto­sowne przy­wi­le­je…

– W tym moż­li­wość pozo­sta­nia przy rodo­wym nazwi­sku?

Przy­tak­ną­łem.

– Musiał być nie byle kim. Powiedz mi Richar­dzie. Ty też cie­szysz się podob­nymi przy­wi­le­jami?

Spoj­rzałem na nią. Wyraz jej twa­rzy zmie­nił się nieznacz­nie. Nadal spra­wiała wra­że­nie roz­ra­do­wa­nej ale w jej oczach poja­wił się wyraźny błysk. Ot, jak szybko nasza zwy­kła roz­mowa prze­mie­niła się w prze­słu­cha­nie.

– Nie narze­kam na ich brak, jeśli o to pytasz Pani. – Odpar­łem na co Sigrun mach­nęła ręką jakby wła­śnie przed chwilą poja­wiła się przed jej nosem, wyjąt­kowo natrętna mucha.

– Nie wódź mnie po manow­cach nie­do­mó­wień Sorge! I zapa­mię­taj! Kiedy o coś pytam, to odpo­wia­dasz, jasno i zwięźle. – Trzeba przy­znać że wyśmie­ni­cie ukry­wała emo­cje. Głos ani na chwile jej nie zadrżał, nie zabrzmiała w nim żadna fał­szywa nuta która mogłaby wska­zy­wać na to że coś się jej nie podoba. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że oso­bie która przy­glą­da­łaby się nam w tej chwili, z boku. Mia­łaby Kare za kobietę pogodną, nie­chętną do wybu­chów zło­ści czy nie daj Bóg, despo­tyczną i wład­czą. Ja jed­nak potra­fi­łem dostrzec w niej cechy cha­rak­teru, które tak skrzęt­nie masko­wała. Moja skłon­ność do zdaw­ko­wych wypo­wie­dzi, dziw­nym tra­fem obja­wia­jąca się w chwi­lach takich jak ta, dopro­wa­dzała ją nie­mal do pasji. I choć wymie­ni­li­śmy zaled­wie parę zdań, moja roz­mów­czyni już miała ich dość tak samo jak i mnie. Posta­no­wi­łem nieco ostroż­niej pokie­ro­wać naszą poga­wędką. Per­spek­tywa spę­dze­nia reszty życia w klatce obok nie­szczę­śni­ków, mija­nych po dro­dze do dworu, nie napa­wała bowiem zbyt wiel­kim entu­zja­zmem.

– Trudno odpo­wia­dać na pyta­nia na które znasz odpo­wie­dzi Pani. – Wyrze­kłem uni­że­nie.

– Więc przy­znajesz że jesteś z Sza­rych Kru­ków?

– Tak.

– Czego Cesar­scy Posłańcy Śmierci szu­kają w Mag­de­nor?

Nie lubi­łem tego okre­śle­nia. Choć w czę­ści było praw­dziwe. W końcu zsy­ła­li­śmy śmierć na wro­gów naszych zle­ce­nio­daw­ców. Ja wola­łem jed­nak okre­śle­nie Spra­wiedliwi. W końcu więk­szość zle­ceń doty­czyła prze­stęp­ców z pra­wo­moc­nym wyro­kiem któ­rzy jakimś spo­so­bem umy­kali z rąk odpo­wied­nich insty­tu­cji. Nie patycz­ko­wa­li­śmy się. To szczera prawda i nie raz droga do celu pro­wa­dziła przez aleje tru­pów. Nigdy jed­nak moim celem nie było bez­myślne dostar­cza­nie świe­żej klien­teli Cha­ro­nowi. Nad Styks, wysy­ła­łem tylko mają­cych za nic pój­ście na współ­pracę. Przez co czę­sto tra­ci­łem sporo złota. Tak to już bowiem się utarło w Cesar­stwie i Zjed­no­czo­nych Repu­blikach że lepiej płaci się za żywego niż mar­twego.

– Nie jestem tu z Waszego powodu Pani! W mych listach dokład­nie wyłusz­czono cel mojej wędrówki. – Odpowie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Jest nim, nie jaki Sanorga, szlach­cic. Wypu­ście mnie a odejdę z Mag­de­nor gdy tylko wyko­nam zada­nie.

– Mam w to uwie­rzyć? – Kara spoj­rzała na mnie z poli­to­wa­niem. – Szary Kruk w dodatku pew­nie szpieg. Jaką mam mieć pew­ność że nie wyja­wisz komu trzeba, że pod nosem Cesa­rza działa orga­ni­za­cja sprze­ci­wia­jąca się wła­dzy. W Two­jej obec­no­ści jej człon­ki­nie pozba­wiają życia, urzęd­nika pań­stwo­wego a Cie­bie samego pory­wają. Łamiąc tym samym wszel­kie prawa! Masz mnie za głu­pią?

Nie odpowie­dzia­łem. Oczy­wi­ście miała rację. Bra­łem pod uwagę podobny sce­na­riusz. Szpie­dzy nie­źle pła­cili za podobne rewe­la­cje a mnie zawsze przyda się nieco gro­sza. Co zaś z infor­ma­cjami zro­bią szpie­dzy nie było moim pro­ble­mem. Dał­bym jed­nak mie­szek zło­tych duka­tów za żołę­dzie, że zechcą bli­żej przyj­rzeć się tej oso­bli­wej spo­łecz­no­ści. Nie wyklu­czone że uznają ją za szko­dliwą dla Cesar­stwa i zetrą z kart histo­rii ten oso­bliwy zbiór lud­no­ści.

– Powiedz mi tylko dla­czego mia­ła­bym Cię teraz nie zabić? Prze­cież żywy spra­wiasz nam wię­cej pro­blemów niż mar­twy! – Westch­nęła bezsil­nie, trąc pię­ścią bli­znę na twa­rzy.

– Gdy­byś tego chcia­ła… już dawno gry­zł­bym piach. Nie wiem czego ocze­kujesz! Ale skom­leć o życie, nie zamie­rzam! – Sigrun przy­gryzła wargę a w jej źre­ni­cach zapłoną nie­bez­pieczny żar. Czyżby moja bez­czel­ność, dopro­wa­dziła ją do pasji?

– Wyjść! – Naka­zała wład­czym tonem, na któ­rego dźwięk aż sam drgną­łem. Musia­łem przy­znać, że było coś w tej kobie­cie. Coś spra­wia­ją­cego że nie miało się ochoty z nią zadzie­rać.

Po chwili nie trwa­ją­cej dłu­żej niż dwa odde­chy, zosta­li­śmy sami. Oczy­wi­ście przy­pusz­cza­łem że za drzwiami, cze­kają Wiły. Uzbro­jone po zęby i gotowe w każ­dej chwili ruszyć na ratu­nek swo­jej Pani.

– Słu­chaj Richard! Czy jak Ci tam– Nied­bale mach­nęła ręką. – Nie wiem czy mogę Ci ufać. Rozu­miesz?

Przy­tak­ną­łem.

– Sły­sza­łam o Sza­rych Kru­kach. Wiem kim jeste­ście i czym się zaj­mu­je­cie. Wiem że… poma­ga­cie.

– Co masz na myśli Pani?

– Daj spo­kój z tą Panią! Bo Cię każe zamknąć w klat­ce… Czas na wyga­dy­wa­nie głu­pot miną.

– Kiedy ja…– Zdzi­wi­łem się nie na żarty

– Oh! Co Ty myślisz że jak miesz­kamy w tej dziu­rze to nie wiemy co dzieje się w Cesar­stwie? Dobrze wiem że nasz los Cię nie inte­re­suje. Gdyby było ina­czej, moje Dziew­czyny nie przy­wle­kły by Cię tu zwią­zanego jak pro­sie! Więc gadaj. Poma­gasz?

– Zależy w czym. – Rze­kłem ostroż­nie. Nie mia­łem naj­mniej­szej ochoty wpa­ko­wać się w miej­scowe utarczki. Rów­nie jed­nak jak mocno chcia­łem dowie­dzieć się jak sprawa wyglą­dała z punktu widze­nia Wił.

– Nie jesteś głupi! To lubię. – Zau­wa­żyła szel­mow­sko się uśmie­cha­jąc. – Nie obie­casz niczego póki nie oce­nisz czy Ci się to opłaca?

– Dokład­nie. – Przyzna­łem, choć wie­dzia­łem że Karze nie zależy na potwier­dze­niu jej domy­słów.

– A co, jeśli powiem Ci, że wiem gdzie jest Sanorga?

– W tedy zamie­nię się w słuch. Tylko że nie wystar­czy mi jedy­nie pusta dekla­ra­cja…

Sigrun uśmiech­nęła się, odsła­nia­jąc rów­niut­kie białe zęby.

– Nie ufasz mi?

– Ani tro­chę. – Odpar­łem szcze­rze, uda­jąc że umknęła mi drwina z jaką zada­wała to pyta­nie.

– Dobrze… zagramy po Two­jemu. – Kara podnio­sła się z tronu i postą­piła kilka kro­ków w moją stronę. Poru­szała się przy tym z nie­by­wałą gra­cją. Nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nała w tym polu­jącą lwicę. Sta­nęła jakiej sześć kro­ków przede mną, nachy­liła się lekko i wyjęła z obfi­tego dekoltu meda­lion.

– Znasz ten znak?

Dwa kruki na tle półksię­życa. Oczy­wi­ście że wie­dzia­łem do kogo nale­żał ten meda­lion. Pyta­nie jak zna­lazł się w rękach Wił?

– Skąd go masz? – Wypa­li­łem.

– Zabra­łam pew­nemu pyszał­kowi, myślą­cemu że może bez­kar­nie rąbać ludzi w Moim lesie. Jak widzisz, nie moż­na… Chło­piec który z nim był, padł na miej­scu wraz z kobietą, ale Jego mamy. Sie­dzi w loszku i zapewne roz­my­śla nad wła­sną głu­potą.

– Pozwo­lisz mi go zoba­czyć?

– Phi! I co jesz­cze? Może wypu­ścić Was i dać buziaka na dowi­dze­nia? Zado­wól się meda­lio­nem i Moim sło­wem, bo wię­cej nie dosta­niesz!

– Skoro wyja­śni­li­śmy sobie waż­niej­sze kwe­stie… Mogła­byś łaska­wie mnie roz­wią­zać? – Zapy­ta­łem. Więzy zaczy­nały naprawdę mnie iry­to­wać. Nim weszli­śmy do sali, Olrun posta­no­wiła doci­snąć je jesz­cze moc­niej, jakby już wcze­śniej nie były dia­bel­nie silno docią­gnięte. Utra­pie­nie z tymi kobie­tami!

– Posta­rały się, co? – Zachi­cho­tała, widząc moją bez­sil­ność. – Sama uczy­łam ich tych węzłów! Wcze­śniej różne, co spryt­niej­sze skur­czy­byki im ucie­kały. Zosta­wia­jąc po sobie kawa­łek sznura i wspo­mnie­nie gów­nia­nie wyko­na­nej roboty! Ale teraz… nawet Szary Kruk musi pro­sić, by go oswo­bo­dzić!

Przełkną­łem tą upo­ka­rza­jącą docinkę i pozwo­li­łem by Kara, z ogromną dozą namasz­cze­nia roz­wią­zała mi obo­lałe ręce. Pie­kący ból zelżał zaraz po znik­nię­ciu szorst­kiego rze­mie­nia. Rozma­so­wa­łem obo­lałe nad­garstki i wstęp­nie oce­ni­łem że nie jest z nimi wcale tak naj­go­rzej. Skóra prze­tarła się tu i tam ale nie na tyle głę­boko by prze­szka­dzała w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu.

Zach­wia­łem się lekko gdy wsta­wa­łem z klę­czek. Najwidocz­niej tru­ci­zna, jaką potrak­to­wała mnie Sibil, na­dal tkwiła w orga­nizmie. Stara wiedźma musiała mi jej nie żało­wać.

– Co to za kobiety? – Zapy­ta­łem, widząc jak Kara klu­czy wokół posą­gów, deli­kat­nie muska­jąc każdą, kamienną twarz, opusz­kami pal­ców.

– Wal­ki­rie. Ostre z nich były wojow­niczki! Ta. – Sigrun wska­zała na wojow­niczkę w peł­nej zbroi pły­to­wej o twa­rzy anie­licy i ciele jakiego nie powsty­dziłby się cyr­kowy siłacz. – To moja ulu­bie­nica.

– Sigrun. – Zga­dłem pod­cho­dząc do posągu.

– Tak! Bar­dzo dobrze. – Uśmiech­nęła się. Miała bar­dzo ładny uśmiech. – Moja imien­niczka, wiesz co się z nią stało?

– Wiem. Umarła z roz­pa­czy po śmierci męża…– Odpowie­dzia­łem.

– Ale odro­dziła się!

– Jako Kara. – Odrze­kłem– Ty i kilka Two­ich pod­ko­mend­nych nosi­cie imiona Wal­ki­rii. Czemu więc nazy­wają Was Wiłami?

Kara wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem. Może dla­tego że więk­szość obec­nych miesz­kań­ców przy­była zza morza środ­ko­wego? Tam mają innych Bogów i inne legendy. Naj­wy­raź­niej Wiły naj­moc­niej im się z nami koja­rzyły.

– Zacze­kaj. Twier­dzisz że nie­mal nie ma już rdzen­nych Mag­de­norczyków?

Spoj­rzała na mnie z mie­szanką roz­ba­wie­nia i zdzi­wie­nia.

– Jaki to z Cie­bie Kruk skoro nie wiesz nic o miej­scu do któ­rego przy­pły­ną­łeś?

– Nie naj­lep­szy, jak sądzę…– Wyjąt­kowo szybko przy­szło mi żało­wać za leni­stwo i godny poża­ło­wa­nia brak pro­fe­sjo­na­li­zmu.

– Bo o tym co działo się w Mag­de­nor, przed pięt­na­stoma laty to chyba wiesz?

– Nie­wiele. – Skła­ma­łem gładko.

– To słu­chaj uważ­nie. W tedy pięt­na­ście lat temu. Mag­de­nor było cał­ko­wi­cie innym miej­scem. Może i nie było bogate ale w ubó­stwie też nikt nie żył. No nie patrz się tak! Nawet na końcu Cesar­stwa są miej­sca w któ­rych ludzie żyją na cał­kiem przy­zwo­itym pozio­mie! Tak czy ina­czej koś posta­no­wił to zmie­nić. – Kara wyraź­nie spo­chmur­niała, wbiła pusty wzrok w próż­nie, jakby miała przed oczyma nie gładką, pobie­loną ścianę a obrazy z prze­szło­ści. Wyraź­nie rysu­jące się obrazy. Tak żywe, jakby działy się wła­śnie w tej chwili a nie przed pół­to­rej dekady temu.

– Mój mąż. Hen­rik. Jako jeden z pierw­szych widział nad­pły­wa­jące okręty! Wiel­kie bojowe gale­ony, na jakie nie stać było żad­nego zna­nego nam moż­no­władcy czy pirata. Kto wie, może dla­tego nasz opór wyglą­dał tak mizer­nie?

– Pod jaką pły­nęli flagą? Mieli jakieś barwy?

– Żad­nych. Jedy­nie mlecz­no­białe żagle, jakich jesz­cze w życiu nie widzia­łam. Wiesz, one zawsze są pożół­kłe. Od słońca i wia­tru albo mają nama­lo­wane znaki czy inne malunki. Te jed­nak były cał­kiem białe, jak świe­rzy gru­dniowy śnieg.

– Może były nowe? – Sam aż zdzi­wi­łem się jak mogłem wypo­wie­dzieć tak infan­tylną myśl.

– Też mi coś! Masz mnie za głu­pią? Wiele lat spę­dzi­łam na szy­ciu żagli i wiem że nawet mate­riał na Cesar­skie Kara­wele się do nich nie umy­wał! Nie drogi Richar­dzie. One były nie­zwy­kłe… Przy­wie­dzieni głów­nie cie­ka­wo­ścią, wyszli­śmy do przy­stani. Przy­wi­tać tych nie­zwy­kłych podróż­ni­ków. Jak się póź­niej oka­zało cie­mię­ży­cieli i mor­der­ców! Sły­sza­łeś może o syre­nach? Jak kuszą stru­dzo­nych mary­na­rzy swo­imi pięk­nymi gło­sami i cia­łami god­nymi Bogini Ateny?

Przy­tak­ną­łem. Zna­łem wiele opo­wie­ści, tych bliż­szych i dal­szych od prawdy. Nie obca była mi także mito­lo­gia więk­szo­ści nacji zamiesz­ku­ją­cych bez­miar Cesar­stwa. Cóż, trzeba było się orien­to­wać w takich spra­wach dla dobra wła­snego i sprawy.

– Tak i oni niczym syreny, wywie­dli nas na manowce! Sku­sili pięk­nem okrę­tów, ich nie­na­gan­nymi manie­rami. Jak dziś pamię­tam gdy scho­dzili z tych dzieł sztuki nasze dzieci wrę­czały im wianki z polnych kwia­tów. Dumni, pięk­nie odziani jak repre­zen­ta­cyjna eska­dra samego Cesa­rza Hora­cego!

Świę­tej pamięci Horacy był niezwy­kłym este­ty­kiem. Jego wyszu­kany smak i zami­ło­wa­nie sztuki, prze­jawiało się nawet w czymś tak zda­wałoby się try­wial­nym jak ubiór okrę­to­wej załogi. Mnie jed­nak zacie­ka­wiła inna sprawa, mia­no­wi­cie coraz więk­sza róż­nica mię­dzy sło­wami Kapi­tana a Kary. Coś miało się na rze­czy! Nie­stety wie­dzia­łem jesz­cze za mało by domnie­mać które z nich bar­dziej mijało się z prawdą.

– Dowo­dził nimi nie jaki Major Fran­ce­sco Del la Silva! Poważny jego­mość w sile wieku i o wyglą­dzie połu­dniowca. Taki amant i despota w jed­nym. Drań potra­fił sobie zjed­ny­wać ludzi, nie ma co!

– Wyja­wili kim byli?

– Tak. Podali nawet nazwę jakiejś Zjed­no­czo­nej Repu­bliki. Wel­den, Del­wen czy jakoś tak… z resztą to nie istotne, bo jak się oka­zało po fak­cie, żaden taki kraj nie ist­nieje!

– Skąd ta pew­ność?

– I my mamy wła­sne metody by dowia­dy­wać się takich rze­czy! Myślisz że przez pięt­na­ście lat nie szu­ka­ły­śmy spraw­ców naszej tra­ge­dii? Doprawdy albo uda­jesz albo jesteś najbar­dziej naiw­nym Kru­kiem z jakim przy­szło mi roz­ma­wiać.

Prze­zor­nie ugry­złem się w język. To nie był czas ani miej­sce na daremne sprzeczki, w dodatku te w któ­rych nawet mimo roz­ko­szy chwi­lo­wej wygra­nej w kon­se­kwen­cji i tak bym prze­grał.

– Waż­niej­sze jest to że owy Del la Silva tak okrę­cił sobie wokół palca naszego Rajce że już po tygo­dniu jadł mu z ręki.

– Tego któ­rego zabi­ły­ście nie­dawno. – Zga­dłem.

– Tak jego! Dra­nia i zdrajcę! Ale o tym za chwile Richar­dzie… cier­pli­wo­ści a może doj­dziemy do tego rado­snego momentu. Del la Silva poka­zy­wał naszym mistrzom okręty. Ba! Dał nawet popa­trzeć na pro­jekty i sprze­dał kilka paten­tów za wcale nie wygó­ro­waną cenę.

– Chcesz przez to powie­dzieć że kupił sobie popar­cie co waż­niej­szych miesz­kań­ców Mag­de­nor?

– Dokład­nie! W tym cza­sie wszy­scy mieli ich za wybaw­ców! Dobro­dziei łaska­wie dzie­lą­cych się wie­dzą i malu­ją­cych przed oczyma wizję wiel­kiej przy­szło­ści! W taki oto wła­śnie spo­sób, mary­na­rze zamiast odpły­nąć zaraz po uzu­peł­nie­niu zapa­sów, zostali na zimę. Oczy­wi­ście, nakło­nieni przez szczere prośby miesz­kań­ców. Nie będę się wybie­lać, sama byłam prze­ko­nana że to wyśmie­nity pomysł. Mary­na­rze wiele wie­dzieli o świe­cie. Poma­gali w roz­bu­do­wie mia­sta i obie­cy­wali kon­trak­ty… W mię­dzycza­sie wyszło na jaw że wszy­scy od majtka aż po samego Majora, byli bar­dzo reli­gijni! Nie wie­rzyli jed­nak w Boga jedy­nego i słusz­nego z Trójcy Świę­tej a pogań­skiego Boga Morza! Nie­ja­kiego Farola! Na początku to było nawet zabawne jak ran­kiem klę­kali zwró­ceni twa­rzami do morza i bili mu pokłony, szep­cząc coś w dzi­wacz­nym gar­dło­wym języku. Przy­po­mi­nali tro­chę wyznaw­ców Alla­cha tylko zamiast dywa­nów uży­wali w tym celu mor­skich alg. Ot, dzi­wac­two przy­jezd­nych, nic innego. Tak przy­naj­mniej myśle­li­śmy. Nim jed­nak na dobre spa­dły śniegi a morze środ­kowe skuła war­stwa lodu zaczęli opo­wia­dać o tym swoim dzi­wacz­nym Bogu, coraz czę­ściej i śmie­lej. Skoń­czyło się na tym że w dzień Bożego Naro­dze­nia pod przy­krywką kolędy, kap­to­wali nowych wyznaw­ców! – Sigrun prze­rwała a bli­zna na jej twa­rzy wyraź­nie poczer­wieniała. Potarła ją deli­kat­nie i wykrzy­wiła się w brzyd­kim gry­ma­sie.

– Uda­wali cie­ka­wych, że niby ni­gdy nie sły­szeli o Świę­tej Trójcy. Bar­dzo cie­ka­wiły ich nasze obrzędy. Dog­maty i samo poję­cie Boga w trzech oso­bach! Wyobraź sobie że za nic nie mogli pojąć jakim cudem jeden Bóg może być zara­zem trzema posta­ciami i odwrot­nie! Prze­cież to nie­do­rzecz­ność! – Obru­szyła się i ponow­nie potarła po bliź­nie. Tym razem jed­nak szybko i dys­kret­nie.

Nie mogłem się z nią zgo­dzić co do Trójcy. Wielu ludzi sły­szą­cych po raz pierw­szy o Bogu miała podobne odczu­cia. Z resztą nie raz sły­sza­łem zarzuty wobec Chrze­ści­jań­stwa, mówiące że wcale nie jest ona wiarą mono­te­istyczną a poli­te­istyczną. Bowiem samo poję­cie jaźni roz­dzie­la­ją­cej się na trzy oddzielne byty, będące za razem czę­ściami jak i cało­ścią Jedy­nego Boga nie mie­ściła się tym bied­nym ludziom w gło­wach. Dla nich jeden zna­czyło jeden. Nie dało się prze­cież trzech ludzi złą­czyć w jed­nego, a jakby podzie­lić czło­wieka na trzy czę­ści to prze­cież nie byłby już czło­wie­kiem! Docho­dziły do tego jesz­cze bar­dziej try­wialne zarzuty. Jakim bowiem cudem ktoś mógł być zara­zem swoim Ojcem i Synem? Poję­cie Bosko­ści i jej bez­kresu, wykra­cza­ją­cego poza ramy ludz­kiego poj­mo­wa­nia było im w tym wypadku cał­ko­wi­cie obce i tylko dla Chrze­ści­jan, sprawa ta wyda­wała się jasna. Ja nato­miast nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że duże grono, nawet nie zasta­na­wiało się nad tym fak­tem. Bóg był jeden i tyle! A że zara­zem ten Bóg był swoim wła­snym Synem i Duchem Świę­tym to już jakoś nie miało zna­cze­nia.

– Słu­chali długo i uważ­nie – Cią­gnęła dalej Kara. – Zada­wali pyta­nia a my odpo­wia­da­li­śmy, na tyle na ile byli­śmy w sta­nie. Paru nawet zechciało wybrać się na msze! Jak twier­dzili z „dla posze­rza­nia hory­zon­tów”.

– Zga­duje że odpo­wia­da­li­ście z ochotą?

– Oczy­wi­ście… w Mag­de­nor nikt nie wsty­dził się wiary! Mie­li­śmy wielki drew­niany kościół zbu­do­wany przez Jezu­itów jesz­cze za życia Cedricka III Wiel­kiego i kil­ka­dzie­siąt kaplic.

– Nie widzia­łem kościo­ła…

– Bo już go nie ma…– W sło­wach Kary wyczu­łem gorycz. – Ale my nie o tym… przy­naj­mniej nie teraz. Nie zaschło Ci cza­sem w gar­dle Kruku? Strasz­nie nie lubię opo­wia­dać gdy nie ma czym zwil­żyć języka! – Pani kla­snęła w dło­nie a w mgnie­niu oka zza zamknię­tych drzwi wypa­dły uzbro­jone kobiety! Z obna­żoną bro­nią. Gotowe rzu­cić się na mnie, choćby zaraz.

Kara zare­cho­tała wesoło i mach­nęła uspo­ka­ja­jąco na swoje pod­władne. Te roz­luź­niły się i nawet nieco opu­ściły oręż. Rzecz jasna nie za bar­dzo.

– Popatrz jakie bojowo nasta­wione! – Zaświer­go­tała żar­to­bli­wie. – Jak nic, by Cię tu zakuły, gdyby tylko im pozwo­lić! No nie patrz tak na mnie! Prze­cież wiesz że nic Ci tu nie zagraża.

Uśmiech­ną­łem się pół­gęb­kiem, gorzko. Tego aku­rat nie wie­dzia­łem.

– Dziew­czyny daj­cie spo­kój! Olrun do mnie! Reszta wyjść! No na co liczy­cie? Już Was nie ma! A Ty się tak nie krzyw, tylko chodź jak mówię!

Dziew­czyna pode­szła. Nadal kur­czowo zaci­skała dło­nie na ręko­je­ści mie­cza. Przez ten cały czas ani razu nie spoj­rzała w moją stronę, a ja musia­łem znów przy­znać że była bar­dzo piękna!

– Na co Ci to żela­stwo? – Zga­niła ją Kara, nady­ma­jąc usta. – Boisz się że ten tu, żuci się na Cie­bie i odbie­rze Ci cnotę? – Dziew­czyna w mig poczer­wieniała i choć szybko ukryła twarz za kotarą blond wło­sów, nie umknęło to mojej uwa­dze, ani uwa­dze Sigrun.

– Cze­kaj, zaraz… To Ty go kąpa­łaś prawda? I jak? Podo­bało się, Ci to, co ma mię­dzy nogami? Przy­znaj się, chcia­łaś Go dotknąć?! – Naga­by­wała Pani Wił, szcze­rząc zęby i lubież­nie obli­zu­jąc wargi.

– Kara! Pro­szę… daj jej spo­kój. – Nie wytrzy­ma­łem.

– A co z Cie­bie nagle taki rycerz się zro­bił co? Mało jej nie zaszlach­to­wa­łeś u Rajcy a teraz bro­nisz?! A może wpa­dła Ci w oko nasza mała Olrun i nabra­łeś ochoty by z nią poba­rasz­ko­wać?

– Kara… bła­gam.

– No dobra, już dobra! A Ty nie stój tak! Odłóż to i przy­nieś nam tu dzba­nek wina i coś na czym można wygod­nie usiąść! – Olrun ukło­niła się szybko i wybie­gła z sali. Z twa­rzą ukrytą za zło­ci­stą kotarą wło­sów.

– Tyłek boli mnie od tego cho­ler­nego tronu! – Zau­wa­żyła bez cie­nia żenady.

– Wła­dza ma swoje ciemne stro­ny…– Wtrą­ci­łem pozwa­la­jąc sobie na odro­binę poufa­ło­ści.

– A żebyś wie­dział że ma! – Przy­znała cał­kiem poważ­nie.

Olrun wró­ciła cał­kiem szybko. Naj­pierw przy­nio­sła wino. Czer­wone, wytrawne i bardo aro­ma­tyczne. Chwilę póź­niej kilka futer które roz­ście­liła na podło­dze. Usie­dli­śmy oboje a Olrun sta­nęła w kącie. Na pole­ce­nie Kary, tak by była pod ręką, na wypa­dek gdyby skoń­czył się nam napi­tek.

– Na czym to ja sta­nęłam?

– Na tym że w Mag­de­nor miesz­kali bar­dzo reli­gijni ludzie. Nie wsty­dzący się swo­jej wiary. – Podpowie­dzia­łem, odbie­ra­jąc z wdzięcz­no­ścią podane mi naczy­nie.

– Wła­śnie. Bo i czego się tu wsty­dzić? Nasi goście nie zamie­rzali jed­nak poprze­stać na wypy­ty­wa­niu. Tak spryt­nie kie­ro­wali roz­mową że nie­jako zmu­szali nas do zapyta­nia o ich wiarę. A gdy już ktoś zapy­tał, to opo­wie­ściom nie było końca! Trzeba im przy­znać że co jak co ale opo­wia­dać to oni aku­rat potra­fili! I robili to z taką pasją, z takim prze­ko­na­niem…

– Że nim się obej­rze­li­ście już wzno­si­li­ście modły do nowego Boga. – Dopo­wie­dzia­łem za nią.

– Zga­dza się. Teraz jak na to spoj­rzę, to wydaje mi się że nie róż­ni­li­śmy się niczym od ludzi wie­dzionych przez Moj­że­sza do Ziemi Obie­ca­nej. Z tą róż­nicą że nam nie miał kto otwo­rzyć oczu… Nie mniej, ludzie zaczęli w domach modlić się do Farola. Naj­pierw gdzieś w zaci­szach sypialni, skryci przed wzro­kiem sąsia­dów. Póź­niej już otwar­cie, dumni jakby wła­śnie odkryli sedno mate­rii! Boże! Mam nadzieje że kie­dyś wyba­czysz mi tą głu­potę. W rok po przy­je­ździe wyznaw­ców Farola nikt już nie zacho­dził do świą­tyni. Nawet nasz ksiądz prze­szedł na wiarę w Boga Mórz! W tedy też uzna­li­śmy że nie potrze­bu­jemy kościo­ła… De la Silva twier­dził że naj­le­piej będzie jak zło­żymy go w ofie­rze Faro­lowi! Miało nam to przy­spo­rzyć łask i uka­zać nowemu Bogu naszą bez­gra­niczną wier­ność.

– I zgo­dzi­li­ście się bez waha­nia? Prze­cież nie moż­liwe byście wszy­scy uwie­rzyli w to baja­nie! Ktoś musiał się prze­ciw­sta­wić takiemu obro­towi sytu­acji!

Kara upiła łyk wina i wes­tchnęła, głę­boko i ciężko jakby na jej kształt­nych pier­siach zale­gał ogromny głaz.

– Nie bra­ko­wało i taki­ch…– Zaczęła z gory­czą. – Ale jak wspo­mi­na­łam wcze­śniej Major oka­zał się despotą i gdy tylko doszły do jego uszu wyrazy sprze­ci­wu… Nasłał na śmiał­ków swo­ich ludzi. Oczy­wi­ście nikt nie został publicz­nie oskar­żony czy zlin­czo­wany ale nie bra­ko­wało w tym okre­sie tajem­ni­czych zatruć, zagi­nięć czy samo­bój­stw… Kościół spłoną mie­siąc po decy­zji De la Silvy a zaraz po nim zbu­rzono kaplice. Jedną po dru­giej.

Pokrę­ciłem głową z nie­do­wie­rza­niem. Przy­pa­dek Mag­de­norczyków wyda­wał mi się bowiem bez­pre­ce­den­sowy. Rzecz jasna bywały w histo­rii Cesar­stwa i Wol­nych Repu­blik przy­padki zmiany wyzna­nia przez więk­szość oby­wa­teli. Tyczyły się one najczę­ściej jakiejś miej­sco­wo­ści, wio­ski czy małego mia­steczka ale ni­gdy nie nastę­po­wały w tak zawrot­nym tem­pie. To co wyda­rzyło się w Mag­de­nor przy­po­mi­nało w pew­nym sen­sie las ogar­nięty poża­rem. Pow­stały najczę­ściej w spo­sób try­wialny lecz nio­sący ze sobą nagłe i gwał­towne zagro­że­nie. Ludzie któ­rych fun­da­ment ist­nie­nia został tak nagle wyrwany i zastą­piony przez nowy. Wci­śnięty na siłę. Nie mógł być niczym innym jak słabo wyko­naną pro­tezą. Nie zapew­niał sta­bil­no­ści i w kon­se­kwen­cji pro­wa­dził do upadku. Żadne spo­łe­czeń­stwo nawet naj­sil­niej­sze nie mogło prze­trwać takiego pożaru struk­tur i rów­nie moc­nego zde­rze­nia z grun­tem zmian. Nie ina­czej było zapewne z Mag­de­norczykami.

– Na miej­scu kościoła posta­wiono barak. W tedy też Major ogło­sił że wszyst­kie kobiety bez wyjątku mają w nim zamiesz­kać i poku­to­wać za winy swoje i mężów.

– Nie­do­rzecz­ność!

– Pew­nie i tak. – Zamy­śliła się Kara. – Jakie ma to jed­nak zna­cze­nie teraz? W tedy nie brzmiało to tak try­wial­nie i nie­do­rzecz­nie! Wiara w Boga Mórz stała się naszą wła­sną i byli­śmy gotowi pła­cić za nasz wybór!

I zapła­ciliście, dopowie­dzia­łem w myślach. Zapła­ciliście cenę któ­rej nie byli­ście gotowi pła­cić. Bo tak to wła­śnie bywało z kul­tami i nie ważne czy wychwa­lano Boga Morza, Ziemi, Słońca czy może opacz­nie inter­pre­to­wano Pisma by wypa­czyć Boskie prze­sła­nie. Wszyst­kie bowiem z cza­sem dopro­wa­dzały do tra­gicz­nych w skut­kach zda­rzeń. Wiele mówiono na dwo­rze o pogań­skich sek­tach. Roz­prze­strze­nia­ją­cych się na dale­kich zakąt­kach Cesar­stwa, gdzie oczy wła­dzy i patriar­chów kościel­nych spo­glą­dały bar­dzo rzadko lub wcale.

Sekty nisz­czyły struk­tury spo­łeczne, wywra­cały do góry nogami hie­rar­chię war­to­ści i wpro­wa­dzały wła­sny „porzą­dek”. Zwy­kle gdy koń­czyły swoje wie­ko­pomne dzieła, po wsiach i mia­steczkach nie zosta­wał kamień na kamie­niu. Były jak żar wci­śnięty w śro­dek mro­wi­ska jak mala­ria i cho­lera tło­czące jad cho­roby w żebra­czych dziel­ni­cach. A wybu­chały wszyst­kie, bez zna­cze­nia jakich bogów kapłani wyno­sili na ołta­rze i jakie dogmaty prze­ka­zy­wali wyznaw­com. Czym więc mia­łoby być Mag­de­nor? Jak nie jedną z nie­szczę­snych mie­ścin. Oszu­ka­nych, wyko­rzy­sta­nych do cna i z zimną krwią, wdep­ta­nych w spa­loną zie­mię?!

– I zamiesz­ka­ły­śmy w tym baraku. Wnio­słyśmy do środka nasze łóżka i kilka skrom­nych mebli. Nic wiel­kiego, po pro­stu pod­sta­wowe sprzęty. Jadło przy­go­to­wy­wa­ły­śmy w spe­cjal­nym pomiesz­cze­niu. Tam też spę­dza­ły­śmy więk­szość czasu. Goto­wa­ły­śmy dla mężów i naszych gości. Obie­cano nam że jeśli nasza skru­cha okaże się szczera i sumien­nie przy­ło­żymy się do odpra­wia­nia pokuty, dwie z nas co dwa tygo­dnie powrócą do rodzin. Wyobraź sobie twa­rze tych wszyst­kich bied­nych kobiet! Tak, Rober­cie moją też! I zro­zum że nie obie­cali nam tylko wol­no­ści ale na­dali cel! Od tego momentu każda robiła co mogła i jak potra­fiła naj­le­piej, by wró­cić do ojców, uko­chanych, dzieci. Wszyst­kiego co było dla nas naj­cen­niej­sze i czego nas pozba­wiono. Po jadło przy­cho­dzili mary­na­rze, wynie­sieni do rangi ako­li­tów. Dostar­czali listy od najbliż­szych.

– A Wy mogły­ście wysy­łać listy? – Zapy­ta­łem dole­wa­jąc jej wina.

– My? Nie, nie wolno nam było pisać… Łamało to warunki pokuty i ścią­gnę­łoby na nasze głowy jesz­cze więk­szy grzech!

Przy­tak­ną­łem. Wie­działem czego mogę się spo­dzie­wać w dal­szej czę­ści opo­wie­ści.

Nie­stety.

– Pierw­sze wyszły dwie córki mojej sąsiadki, Ali­cji. Wero­nika i Cha­riet. Obie świeżo po wia­no­wa­niu, led­wie stały się kobie­tami. Dzień póź­niej dosta­ły­śmy od nich list. Bar­dzo krótki. Pisały w nim że są teraz szczę­śliw­sze niż kie­dy­kol­wiek i cze­kają na nas! Ali­cja aż popła­kała się ze szczę­ścia! Wszyst­kie pra­co­wa­ły­śmy dalej, jesz­cze cię­żej i jesz­cze lepiej. Jeśli tym dwóm się udało to czemu nie mi! Myślała każda z nas. Dwa tygo­dnie póź­niej zabrali Ali­cję i jesz­cze młodą dziew­czynę, imie­nia nie pamię­tam. Obie pła­kały ze szczę­ścia, a my wysta­wi­ły­śmy im poże­gnalne przy­ję­cie! Od nich także dosta­ły­śmy list. Tak samo krótki i opty­mi­styczny! Tygod­nie mijały nam w co dwu­ty­go­dnio­wym cyklu. Żyły­śmy tak nie­mal trzy mie­siące. Pora jesienna już na dobre ustą­piła miej­sca zimie. Nad Mag­de­nor ścią­gnęły siar­czy­ste mrozy i śniegi jakich nie było tu od dzie­siąt­ków lat. Myśla­łam w tedy o swoim mężu, wra­ca­ją­cym z corocz­nej myśliw­skiej wyprawy. Cie­ka­wi­łam się czy wróci cały, jak wiele futer udało mu się zdo­być i czy w końcu tęsk­nił za mną tak jak ja za nim. Nie dziw się tak! Mówi­łam prze­cież że mia­łam męża! Nigdy nie byłam i nie będę tak głu­pia by winić wszyst­kich męż­czyzn za nasze krzywdy!

– Prawo ogółu czę­sto bywa krzyw­dzące. – Zau­wa­ży­łem. Kątem oka spoj­rzałem na Olrun. Jej śliczna buźka, pozosta­wała bez wyrazu, jed­nak w cha­bro­wych oczach płoną ogień. Widać była nieco innego zda­nia.

– I ja tak sądzę Richar­dzie. – Przy­znała. – Nie mniej. Bywają momenty w któ­rych nie ma czasu na kal­ku­lo­wa­nie, kto jest kim. Wiesz prze­cież? Nie muszę Ci tego tłu­ma­czyć…– Dodała po chwili poważ­nie.

Nie musiała.

– Wkrótce spo­tka­łam męża… Jedna nie w oko­licz­no­ściach w jakich się spo­dzie­wa­łam. Było to wie­czo­rem, za oknami sza­lała zamieć. Zimno nie pozwa­lało nor­mal­nie pra­co­wać. Cho­dziłyśmy ubrane we wszystko co mia­ły­śmy ze sobą a kilka młod­szych dziew­cząt stale dokła­dało do ognia. Mimo tego w baraku pano­wał przej­mu­jący chłód. Sku­lone i zmar­z­nięte skro­ba­ły­śmy resztki ryb z ostat­niego w roku połowu. Modląc się do Boga Mórz o jak naj­szyb­sze uspo­ko­je­nie sza­le­ją­cego żywiołu. W tedy wła­śnie usły­sza­ły­śmy gło­śne dud­nie­nie. Docho­dziło zza drzwi. Nie wie­działyśmy co robić! Dzień wyj­ścia miał nastą­pić dopiero za dwa dni a jedze­nie i ubra­nia zabrali kilka godzin wcze­śniej! Mimo to otwo­rzy­ły­śmy. W progu baraku stał mój mąż…– Kara pobla­dła, jej oczy zaszkliły się jakby pokryła je świeża rosa.

– Był cały we krwi… z ple­ców ster­czała mu strzała a lewy bok zamie­nił się w czarną pustkę, bro­czącą, sza­ro­burą posoką. Krew… mia­łam ją wszę­dzie, na dło­niach, sukni, twa­rzy, wszę­dzie! Wcią­gnę­ły­śmy go do środka. Sibil kazała zary­glo­wać wej­ście i poga­sić lampy. Mnie zabrała na bok, podała wino i kazała pić. Sama zajęła się moim mężem. Dziew­czyny uwiały się jak w uko­pie, poga­niane komen­dami Sta­rej. Wla­łam w sie­bie, dwie butelki naj­moc­niejszego wina ale na­dal nie mogłam uspo­koić drżą­cych rąk. Bałam się jak cho­lera! Nim doszło do mnie co wła­śnie się dzieje. Poczu­łam jak ktoś szar­pie mnie za ramię. To była Sibil. Cała uma­zana we krwi i z twa­rzą tak poważną że mogło wiesz­czyć jedy­nie tra­ge­die. Zapro­wa­dziła mnie do Męża. Henry leżał na sien­niku. Był blady jak trup ale jesz­cze żyw.

– Zga­duje że powie­dział Ci coś co zmu­siło Was do ucieczki?

– Tak wła­śnie było. Zajęło mu to tro­chę, ale powie­dział nam całą praw­dę… Całą… nie wie­rzy­łam mu! Wyobraź sobie że tak zawró­cili mi w gło­wie, tak pod­stęp­nie wtło­czyli do głowy jad kłam­li­wych sen­ten­cji, że nawet kona­jący uko­chany nie był w sta­nie zachwiać mojej wiary w Boga Mórz! Szczę­śli­wie dla mnie i reszty Sibil oka­zała się roz­sąd­niej­sza! Kazała dziew­czynom ubrać się naj­cie­plej jak tylko mogły, zabrać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i jedze­nie. Na początku nie rozumia­łam po co to wszystko. Sibil wytłu­ma­czyła mi w tedy że lepiej będzie jak prze­cze­kamy parę dni w Sta­rym Mag­de­nor. Póki wszystko się nie wyja­śni. Do dziś jestem jej wdzięczna. Ura­to­wała życie nam wszyst­kim! – Sigrun wes­tchnęła jakby wła­śnie prze­biegła mara­ton w peł­nej zbroi. – Zosta­ły­śmy zdra­dzone nie tylko przez naszego nowego Boga ale także współ­wy­znaw­ców, mężów, synów, braci, kochan­ków. Nie każ­dej udało się z tym pogo­dzić… a tym któ­rym ta sztuka się udała, pozo­stał uraz. Zako­rze­niony głę­boko i odzy­wa­jący się tępym bólem za każ­dym razem gdy tylko o tym myślały. Mój mąż oka­zał się dla nas posłań­cem prawdy! Była to nie­stety, prawda zbyt okrutna i odra­ża­jąca by mogła zmie­ścić się w gło­wach pro­stych kobiet.

– Rozu­miem że stało się tam coś strasz­nego. – Prze­rwałem widząc że opo­wia­da­nie idzie Karze coraz trud­niej.

– Coś strasz­nego! – Wybu­chła nagle, gło­sem tak potęż­nymi i prze­peł­nio­nym nie­na­wi­ścią że aż się wzdry­gnąłem. – Te Skur­wy­syny! Te Chuje na któ­rych groby nie warto naszczać gwał­ciły każdą jaką zabrali! Urzą­dzali sobie orgie a gdy już zaspo­ko­ili swoją chuć palili nie­bo­żątka na sto­sie! Jak wiedźmy! Jak Sza­tań­skie Kurwy bez czci i wiary! A wiesz co było w Ty naj­gor­sze? Wiesz? Że robili to ich ojco­wie, bra­cia, uko­chani! Dla­tego zabi­ły­śmy każ­dego z tych Psów! Zarz­nę­ły­śmy tak jak na to zasłu­gi­wali! Ale został nam jesz­cze jeden Kun­del! Ten od któ­rego wszystko się zaczęło!

– De la Silva…

– Tak! Choć teraz jego imię brzmi ina­czej! Mówią na niego Cedrick Wal­dorff! Znasz go prawda? Nie kłam! Widzę po oczach że wiesz kto to! Ten syn kurwy i kula­wego psa zapłaci za swoje występki! A Ty! Pomo­żesz mi go zła­pać!

Spoj­rzałem na nią drwiąco. Twarz cał­kiem poczer­wieniała jej ze zło­ści a łzy na dobre, roz­lały się po kształt­nych policz­kach. Cien­kie usta, teraz blade, zaci­snęły się z mocą. Wła­śnie tak wygląda skrzyw­dzona kobieta, naj­strasz­niej­sza istota na świe­cie.

– Niczego nie obie­ca­łem Sigrun. Pamię­tasz począ­tek naszej roz­mowy? Mówi­łem że sam zade­cy­duje co posta­nowię zro­bić, a jak na razie dosta­łem jedy­nie ckliwą histo­ryj­kę… Dowody Moja Droga. Masz jakieś, czy jedy­nie mio­tasz fał­szywe oskar­że­nia i prze­ina­czasz fakty dla wła­snej korzy­ści? Nie wiem skąd dowie­działaś się że „poma­gamy” ale najwidocz­niej zapo­mnia­łaś zapy­tać na jakich zasa­dach się to odbywa! – Puchar prze­le­ciał zaraz obok mojego lewego ucha, kro­ple czer­wonego wina skro­pliły mi poli­czek.

– Dowody? – Wysa­pała sta­ra­jąc się zła­pać dech. – Chcesz dowo­dów? To choć ze mną nie­wierny Toma­szu a poka­rzę Ci takie dowody że pój­dzie Ci w pięty! – Wstała bły­ska­wicz­nie i nim zdą­ży­łem zabrać głos kla­snęła w dło­nie. Wiły ponow­nie, zalały całą falą pomiesz­cze­nie. Wszyst­kie z zim­nymi minami, wyra­cho­wa­nych zabój­ców. Gotowe roze­rwać mnie na strzępy.

– Nasz gość chce dowo­dów! To je dosta­nie! Dziew­czyny przy­pro­wa­dzić mi tu Avirę i Medee!

– Ależ Pani…– Ode­zwała się któ­raś z tłumu, bły­ska­wicz­nie jed­nak zamil­kła gdy tylko Kara unio­sła dłoń.

– Bez dys­ku­sji! I żebym nie musiała cze­kać! – Kobiety jak rażone pio­ru­nem, sku­liły się i w mig wyco­fały do kory­ta­rza. Żadna nie śmiała cho­ciażby szep­nąć.

Avira i Medee. Miały może trzy­dzie­ści kilka lat. Ciężko stwier­dzić bo ich twa­rze, pokry­wały siwe bli­zny a po oczach pozo­stały przy­pa­lone oczo­doły. Stra­szące śli­ma­czą­cymi się stru­pami. Nic nie mówiły, ich języki bowiem już dawno wyrwano z roz­trzę­sio­nych ust, razem z zębami i reszt­kami god­no­ści. Chyba Medee, nie mia­łem pew­no­ści gdyż kobiety oka­zały się bliź­niacz­kami, odjęto obie nogi. Tuż ponad kola­nami. Ciało dru­giej sio­stry pokry­wały setki pręg. Najpew­niej od bata. Obu, jak tłu­ma­czyła Kara w bar­dzo bru­talny spo­sób usu­nięto wszyst­kie kobiece organy. Wcze­śniej nie omiesz­kano ich wie­lo­krot­nie zgwał­cić. Ponoć zna­lazły je przy­pad­kiem. Gdy wyco­fały się do Sta­rego Mag­de­nor. Leżały w śniegu. Wyrzu­cone na gno­jówkę. Sio­stry łączyło jed­nak jesz­cze coś, wypa­lone zna­mię, tuż nad lewą pier­sią. Zagry­złem wargi, aż w ustach poczu­łem meta­liczny smak krwi.

– Traszka. – Wypowie­dzia­łem głu­cho.

– Tak. – Usły­sza­łem w odpo­wie­dzi głos Kary.

Z Sta­rego Mag­de­nor wypro­wa­dziły mnie Hirst i Olrun. Obie nie­zmien­nie mil­czące i oschłe. Nie wiem dla­czego ale mia­łem nadzieje że gdy zgo­dzę się im pomóc ich sto­su­nek do mnie zmieni się choć tro­chę. Nie­stety. Widocz­nie nie wystar­czało, zło­żyć dekla­ra­cji wspar­cia by uzy­skać przy­chyl­ność tych istot. Wypro­wa­dziły mnie tak jak poprzed­nio z prze­pa­ską na oczach. To jedy­nie utrwa­liło mnie w prze­ko­na­niu, że na­dal mi nie ufają. Szczę­śli­wie oddały mi moje rze­czy, łącz­nie z worecz­kiem Fiz­zów, szty­le­tami, wszyst­kimi glej­tami jakie przywio­złem ze sobą do Mag­de­nor i co naj­dziw­niej­sze sakiewką. Na dobrą sprawę mogłem więc wiać! Słowo dane w nie­woli, nie miało żad­nej mocy. Nie mniej jeśli Sigrun nie kła­mała, wie­działa gdzie mogę zna­leźć Sanorge a to nie­sa­mo­wi­cie uła­twi­łoby mi życie.

Wypro­wa­dziły mnie z lasu wprost przed bramę Mag­de­nor. Wyco­fały się po cichu jak lisice. Nie upew­niały się czy dobrze zro­zumia­łem plan. Nie ostrze­gały przed kon­se­kwen­cjami zdrady. Dla nich nie mia­łem innego wyj­ścia, jeśli chcia­łem żyć… a chcia­łem.

W mie­ście pano­wał gorącz­kowy gwar. We wszyst­kich domach pło­nęły lampy a na podwó­rzu roiło się od ludzi z pochod­niami. W więk­szo­ści byli to męż­czyźni posępni i bro­daci ale także kobiety. Jakże inne od Wił. Zbyt grube, brudne i w zno­szonych łach­ma­nach. Wyglą­dał jak kary­ka­tury kobie­cego rodu, nie udane i prze­śmiew­cze. Z tłumu wyło­niła się w moją stronę potężna postać Czer­wo­no­bro­dego Kapi­tana. W jed­nej dłoni dzier­żył miecz. Bliź­nia­czo podobny to tego jaki Sigrun miała w Sali tro­no­wej. W dru­giej zaś gorała pochod­nia, zale­wa­jąc jego okrą­głą twarz dodat­kową por­cją czer­wieni.

– Pan Henry? – Wypowie­dział jakby nie­do­wie­rza­jąc w to co widzi.

– To ja. – Odpar­łem, błą­dząc oczyma po roz­go­rącz­ko­wa­nym towa­rzy­stwie. – Zamie­rza­li­ście mnie rato­wać?

– No… egh… Taa. – Odparł po chwili, jakby nie mogąc zde­cy­do­wać się, czy to wła­śnie zamie­rzał zro­bić.

– No jak widać nic mi nie jest. – Rze­kłem roz­kła­da­jąc sze­roko ręce. – Możesz scho­wać broń.

Cedrick wpa­try­wał się we mnie osłu­piały.

– Broń? Aaa… no tak, broń. – Wielki miecz, gładko wsuną się do pochwy. – Bior­gen i Jur­gen nie wró­ci­li… Myśle­li­śmy że ty… no wie­sz… zosta­łeś por­wany!

– Por­wany? – Uda­łem zdzi­wie­nie. – Też mi coś! Tych dwóch osił­ków wysła­łem do Rajcy po plany dzia­łek. Nie wró­cili to prawda ale sam prze­cież mówi­łeś Kapi­ta­nie, bym bez zwłoki zała­twił swoje sprawy w Mag­de­nor. Cóż, wzią­łem sobie Twoje słowa do ser­ca…

– Rajca zmarł. Zawał serca czy coś takiego! – Rzu­cił ktoś z tłumu za ple­cami Cedricka.

– Tych dwóch nikt nie widział ale z ratu­sza znik­nęły kosz­tow­no­ści i alko­hol. – Dodał ktoś inny, nie zada­jąc sobie trudu, by wychy­lić się z sza­rej ludz­kiej masy. Tło­czą­cej się za ple­cami Kapi­tana.

– To już chyba wiemy co się z nimi stało! – Westch­ną­łem teatral­nie.

Z Mag­de­norczyków zebra­nych na dzie­dzińcu jakby zeszło powie­trze. Napię­cie powoli ustę­po­wało miej­sca zło­ści. Kie­ro­wa­nej w stronę pod­że­ga­cza jakim oka­zał się Wal­dorff.

W dodatku jego ludzie tar­gnęli się na doby­tek ich Rajcy! A to już nie tak łatwo dało się wyba­czyć. Tu i ówdzie dało się usły­szeć, nie­wy­bredne okre­śle­nia i epi­tety. Pre­lu­dium to przed­sta­wie­nia pod tytu­łem „Publiczny Lincz”. Nie zamie­rza­łem do tego dopu­ścić. Wal­dorff był mi potrzebny żywy. Póki co.

Szarp­ną­łem go za koszulę i gestem naka­za­łem iść za sobą. Wal­dorff na szczę­ście oka­zał się na tyle roz­sądny by nie dys­ku­to­wać. Wpa­dli­śmy mię­dzy chaty nim kto­kol­wiek w tłu­mie zorien­to­wał się co wła­śnie się wyda­rzyło. Pro­wa­dzi­łem nas przez ską­pane w mroku alejki. Dla bez­pie­czeń­stwa nale­żało jak najszyb­ciej odda­lić się od zbi­tego tłumu. Ludzie pokrzy­czą może ktoś dosta­nie w zęby ale nikt nie zgi­nie.

– Dzię­kuje panie Henry. – Wysa­pał mnie Cedrick gdy mija­li­śmy chle­wek w któ­rym wesoło taplały się dwa nie­praw­do­po­dob­nie brudne pro­siaki.

– Mówi­łem! – Odrze­kłem prze­ska­ku­jąc nad czymś co wyglą­dało mi na pla­cek łajna. – Jako urzęd­nik muszę dawać sobie radę w takich sytu­acjach.

– No tak, ale Ci. – Cedrick, nieznacz­nie odchy­lił głowę w stronę resz­tek tłumu. – Zatłu­kliby jak nic!

Pew­nie tak wła­śnie by było, pomyśla­łem.

– Ja znam tych ludzi Panie Henry! Bojowa to nacja, bar­dzo poryw­cza…

– Nie roz­trzą­sajmy tego. – Rze­kłem pojed­naw­czym tonem i klep­ną­łem go w sze­ro­kie bary gdy tylko zrów­na­li­śmy krok. – Nie­wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie i tyle! Ja jed­nak chcia­łem poroz­ma­wiać o czymś innym. Jak dobrze zna Pan oko­lice Mag­de­nor.

– Cał­kiem nie­źle. – Odparł po chwili zasta­no­wie­nia. – Tak przy­naj­mniej było to póty to póki można było bez­piecz­nie przecha­dzać się po oko­licy. A po co to panu wie­dzieć?

– O tym za chwilę. Znajdźmy naj­pierw jakieś porządne miej­sce, bo od tego błą­dze­nia po lasach zaschło mi w gar­dle! – Po minie Cedricka pozna­łem że i on jest podob­nego zda­nia.

Roz­sie­dli­śmy się w przy­do­mo­wej karcz­mie. Nie­wielka szopa z kil­koma zydlami i sto­łami przy­wo­dzą­cymi na myśl odwró­cone świń­skie koryta była podła ale przy­naj­mniej bez­pieczna. Wina w niej nie mieli. W ogóle nie­wiele można było w niej dostać ale za kilka mie­dzia­ków udało mi się wytar­go­wać anta­łek miodu z pry­wat­nych zapa­sów gospo­darza. Nie było mocne za to bar­dzo słod­kie ale zawsze lep­sze to niż cie­pły szczyn któ­rym raczyła się skromna kil­ku­oso­bowa reszta klien­teli.

– Pod­czas wycieczki, natkną­łem się na coś bar­dzo inte­resującego. – Ude­rzy­łem pro­sto z mostu zaraz jak roz­la­łem nam po kie­li­chu.

– Mia­no­wi­cie? – Odbił Wal­dorff pochła­nia­jąc zawar­tość kubka niczym spra­gniony mara­toń­czyk.

– Na początku wydało mi się że to nic takie­go… Zwy­kły głaz ale gdy się mu przyj­rza­łem zoba­czy­łem runy. – rze­kłem nachy­la­jąc się w jego stronę i ści­sza­jąc głos.

– Runy?

– Tak, runy. Nary­so­wa­łem je na kartce. Mam je przy sobie, o tutaj. – Wyją­łem z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza, zwi­tek per­ga­minu dany mi przez Sigrun. Rozło­ży­łem go z namasz­cze­niem i poda­łem Kapi­ta­nowi. Jego źre­nice na moment się roz­sze­rzyły, ale nie dał po sobie poznać by był zasko­czony.

– Nie wiem, może gdzieś je widzia­łem. – Odparł zamy­ślony. – Gdzie dokład­nie je pan zna­lazł?

Wspa­niale. Rybka połknęła haczyk.

– Kilka metrów przed par­celą mojego klienta. – Rze­kłem nie­dbale. – Nie spo­dzie­wa­łem się podob­nego zna­le­zi­ska i pomyśla­łem że skoro wie pan tak dużo na temat Mag­de­nor to może, będzie mógł mi pomóc w roz­wią­za­niu tej zagadki.

– Może będę, może nie. Pły­wam na łaj­bach! Nie jestem detek­ty­wem czy uczo­nym. Jakby pan pytał jak węzeł zro­bić, albo jak wedle gwiazd nawi­go­wać, to tak. Opo­wia­dał­bym całymi godzi­nami, bo się na tym znam ale Runy? Nie, to nie moja branża!

– To nie pomoże mi pan?

– Tego nie powie­dzia­łem. Po pro­stu nie chcę roz­bu­dzać zbyt wiel­kich nadziei.

– Wspa­niale. – Z entu­zja­zmem kla­sną­łem w ręce. – W takim razie jutro zabie­rzemy się tam razem z kil­koma człon­kami Pań­skiej załogi!

– Z tym może być pro­blem. – Wzrok Kapi­tana uciekł gdzieś w głąb pomiesz­cze­nia. – Żaden z nich nie zej­dzie na pokład. Nie od kąt znik­nęli Ci dwaj. – Dodał, nie bez gory­czy po czym wychy­lił kolejny kubek.

– To kogo Ty wozisz na tym pokła­dzie? – Wydą­łem usta w wyra­zie niezado­wo­le­nia. – Same panienki czy face­tów? Cho­lerni tchó­rze… żeby bać się kilku bab!

– Nie w tym rzecz. – Wtrą­cił Cedrick, dłu­biąc paznok­ciem w stole. – Oni boją się Pana! Oni uwa­żają że przy­no­sisz nieszczę­ście!

– Zabo­bonna zgraja! – Wrza­sną­łem, bijąc kub­kiem w blat. Na podło­dze z chlu­po­tem roz­lała się więk­sza por­cja napoju. Mój roz­mówca, przy­glądał się z żalem to na napój wsią­ka­jący w spróch­niałe deski podłogi to na mnie. W końcu pokrę­cił bezsil­nie głową, godząc się osta­tecz­nie ze stratą i dolał sobie miodu.

– Mamy swoje zasady. Poma­gają nam prze­trwać na morzu histo­rie, które dla wielu koń­czyły się gorzej niż tylko obsra­nymi gaciami. Więc pro­szę panie Henry, tro­chę sza­cunku dla ludzi któ­rzy przy­wieźli tu pana, nara­ża­jąc na szwank wła­sne życia!

– Dobrze już dobrze. – Spu­ści­łem z tonu. – Z kim więc wyru­szymy?

– Sami. – Odburk­nął. – Pan tam był cały dzień i jak widać żyje…

Gło­śno nabra­łem powie­trze i wypu­ści­łem je ze świ­stem.

– Nie wiem czy ode­zwała się w Tobie nagle głę­boko skry­wana odwaga panie Cedrick czy to tylko głu­pota! Każde dziecko wie że raz to i głu­piemu się uda!

– Widzia­łem jak pan wal­czy na pokła­dzie Traszki. Nie musi się pan bać jak to nazwał „kilku bab” a i ja potra­fię się bro­nić. Z resztą jeśli zwa­li­li­by­śmy się całą paką na ich teren, zaraz spa­dłyby nam na głowy.

– Dobra. – Zgo­dzi­łem się. – Jutro z samego rana, tylko bądź trzeźwy – Doda­łem widząc jak łypie spod oka na karcz­ma­rza.

– Jasne, jasne. – Odburk­nął w odpo­wie­dzi.

Skła­da­łem koszulę i zamie­rza­łem w końcu się prze­spać, kiedy do okna zapu­kała Olrun. Ledwie ją pozna­łem w tym czar­nym stroju i twa­rzą uma­zaną sadzą. Jedyne jej cha­browe oczy pozo­stały tak samo zimne i nie­czułe. Otwo­rzy­łem bez pośpie­chu. Nie weszła od razu, rozej­rzała się czuj­nie i pyta­jąco spoj­rzała na mnie.

– Nie obu­dzi się. – Wyszep­ta­łem, zga­du­jąc że cho­dzi jej o dziew­czynę, smacz­nie śpiącą na moim sien­niku. Jej różowe pośladki wypi­nały się lubież­nie w naszą stronę. Westch­ną­łem w myślach, na wspo­mnie­nie figli jakie wypra­wia­li­śmy kilka minut temu.

– Co to ma być? – Syk­nęła wściele i wsko­czyła do środka, lądu­jąc nie­mal bez­gło­śnie na deskach podłogi. Musia­łem przy­znać że mi zaim­po­no­wała. Ja przy każ­dym nawet ostroż­nym ruchu spra­wia­łem że deski skrzy­piały nie­mi­ło­sier­nie, nie mówiąc już o ska­ka­niu z para­petu.

– Nie Twój inte­res. – Odbi­łem szel­mow­sko szcze­rząc zęby. Olrun prych­nęła.

– Przyj­dzie. – Bar­dziej stwier­dziła niż zapy­tała, zdej­mu­jąc z głowy kap­tur. Jej dłu­gie blond włos, skrzył się w świe­tle księ­życa.

– Tak. – Odpar­łem. – Ale uwa­żaj­cie! W lesie mogą kryć się człon­ko­wie jego załogi. Nikt ich nie widział od kiedy przy­bili do brzegu. Ponoć boją się scho­dzić na ląd ale mnie nie chce się w to wie­rzyć.

Olrun kiw­nęła głową na znak że się zga­dza.

– Widzisz to. – Poka­załem dziew­czynie fiolkę, którą trzy­ma­łem mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. – Dwie kro­ple tego środku a na drugi dzień led­wie sta­niesz z łóżka! Cedric­kowi poda­łem trzy takie…

– Pani zaka­zała. – Odburk­nęła a w jej dłoni zabły­snęło ostrze. – O niej też nie było mowy.

Nim postą­piła krok, sta­ną­łem jej na dro­dze.

– Nie myślisz chyba, że Ci na to pozwolę? – Wark­ną­łem i chwy­ci­łem ją za nad­gar­stek. Olrun aż jęk­nęła z bólu. Szty­let z brzdę­kiem upadł na podłogę. – Pamię­taj kim jestem Pan­nico! – Doda­łem.

Wykrzy­wiła się nieład­nie, czę­ściowo pew­nie przez ból a czę­ściowo przez to że sprawy nie miały się po jej myśli. W końcu gdy upew­ni­łem się że, nie rzuci się ani na mnie ani na moją towa­rzyszkę, roz­luź­ni­łem uścisk. Wyr­wała rękę i sycząc jak żmija cof­nęła się do para­petu.

Nim cał­kiem znik­nęła za oknem, rzu­ciła w moją stronę jado­wite spoj­rze­nie. Będę musiał na nią uwa­żać, prze­szło mi przez myśl, gdy wra­ca­łem do łóżka. Klep­ną­łem jesz­cze dziew­czynę w różowy zadek, na co odpowie­działo mi głu­che jęk­nie­cie, wydy­szane w poduszkę. Uśmiech­ną­łem się do sie­bie i chwilę póź­niej zato­ną­łem w obję­ciach Mor­fe­usza.

Pora­nek był szary. Rzadka mgła powoli wyco­fy­wała się w stronę morza a na nie­bie zapa­no­wał bury całun, desz­czo­wych chmur. Nie­wiel­kie kro­ple desz­czu inten­syw­nie zra­szały ponure Mag­de­nor. Nada­jąc temu prze­klę­temu miej­scu jesz­cze bar­dziej odpy­cha­jący wyraz.

Cedrick sie­dział na zydlu obok wej­ścia do karczmy. Gębę miał czer­woną jakby wła­śnie wyją ją z pieca. W ręku trzy­mał ogromny drew­niany kufel, z pew­no­ścią nie wypeł­niony kozim mle­kiem.

– Mia­łeś być trzeźwy! – Zau­wa­ży­łem znie­sma­czony.

– Bolał mnie łeb! – Odburk­nął patrząc na mnie z pode łba. Miał prze­krwione źre­nice a zmarsz­czone czoło, gęsto zale­wał pot. Elik­sir dzia­łał tak jak należy.

– Dobra, mniej­sza o to! Będziesz w sta­nie iść? – Zapy­ta­łem bo zaczy­na­łem mieć prze­czu­cie że może jed­nak trzy kro­ple to za wiele. Nawet na tak rosłego chłopa jak Kapi­tan.

– Taaaaa…– Odparł a ja nie mia­łem pew­no­ści czy mówi do mnie czy może zachwala tru­nek, który przed chwilą, zło­tym wodo­spa­dem wlał do gar­dła. – Idziemy.

Zach­wiał się wyraź­nie i przez naj­bliż­sze kil­ka­na­ście metrów poru­szał się jakby był wła­śnie na okrę­cie tar­ga­nym mor­der­czymi falami a nie na suchym lądzie. Zga­nia­łem się w myślach za to że znów posta­no­wi­łem pójść na łatwi­znę. Co zro­bię jak ten kolos pad­nie gdzieś po dro­dze? Prze­cież nie zawlekę go na ple­cach!

Cedrick na całe szczę­ście ani myślał się prze­wra­cać i już dzie­sięć minut póź­niej, parł w stronę Mag­de­norskiego muru z god­nym pochwały zacię­ciem. Oczy­wi­ście plą­tały mu się przy tym nogi ale jakoś uda­wało mu się nie poty­kać. Widać pro­cen­to­wało doświad­cze­nie wynie­sione z czę­stych wizyt na morzu!

Zza Mur wyszli­śmy nie­wielką boczną bramą. Główna została zamknięta a War­tow­nicy odpo­wie­dzieli głup­ko­wa­tym recho­tem na pro­po­zy­cję uchy­le­nia jej dla naszej dwójki.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów nie mogłem użyć odpo­wied­nich dla takich sytu­acji środ­ków per­swa­zji. Więc odpu­ści­łem główne wej­ście i prze­ku­pi­łem innych War­tow­ni­ków. Tym jak widać nie zale­żało za bar­dzo na tym czy ktoś opusz­cza mia­sto. Grunt by do niego nie wlazł. Bied­niej­szy o kilka Srebr­nych, poczła­pa­łem przo­dem. Za moimi ple­cami sapiąc jak raniony mors, poru­szał się Wal­dorff. Nie cze­ka­łem na niego. Teraz wie­dząc że jest tak twardy jak wyda­wało mi się na początku, nieco pod­krę­ci­łem tempo. Niech się zma­cha, niech moc, wypa­ruje z tych jego gigan­tycz­nych mię­śni. Zasa­pany i pozba­wiony sił, będzie łatwiej­szym łupem, dla Wił.

Nie wie­dzia­łem na co stać te kobiety. Niby zła­pały mnie w swoje sidła ale szczę­ście wręcz wyjąt­kowo im w tedy dopi­sało. Dziś los mógł już nie być dla nich tak łaskawy.

Moje zanie­po­ko­je­nie potę­go­wały dwa, spo­rych roz­mia­rów tasaki. Jakie Cedrick uznał za sto­sowne, zabrać na naszą małą wyprawę. W życiu tylko kilka razy widzia­łem, w akcji te broń. Ludzi zwy­kle nale­żało póź­niej zbie­rać do kupy po całym polu walki. Nigdy nie zda­rzyło się jed­nak by ktoś wal­czył dwoma. Wola­łem sobie nie wyobra­żać jak mor­der­czy mógłby być Wal­dorff w pełni sił. Bo co do tego że potra­fił wal­czyć, nie mia­łem wąt­pli­wo­ści. Bar­dziej jed­nak niż stan zdro­wia Cedricka Wal­dorffa inte­re­so­wało mnie to co działo się w naszym oto­cze­niu.

A nie działo się nic. Dosłow­nie żywej duszy. Nie ocze­ki­wa­łem że będzie łatwo doj­rzeć śle­dzące nas Wiły i poten­cjalną załogę kapi­tana, ale bym nie był w sta­nie doj­rzeć żad­nych oznak śle­dze­nia? Wycho­dziło na to że albo oni byli tak dobrzy albo ja tak słabo wyszko­lony. W jedno ani w dru­gie nie chciało mi się wie­rzyć więc, uzna­łem że nikogo prócz nas dwóch nie ma w pobliżu.

Kapi­tan nie mówił nic przez całą drogę. Kil­ku­krot­nie gdy o coś go pyta­łem, odpo­wia­dał jedy­nie sapa­niem. Co przy­ją­łem z opty­mi­zmem. Może i jego stan się polep­szał ale nie tak szybko by można było się oba­wiać. Z tru­ci­znami bowiem bywało róż­nie. Cza­sami wystar­czyła kro­pla by zwa­lić z nóg potęż­nego męż­czyznę a innym razem ten sam spe­cy­fik nawet po czte­rech kro­plach nie był w sta­nie osła­bić drob­nej nie­wiasty. Na nic zda­wały się lek­sy­kony i spe­cjal­nie roz­pi­sane prze­licz­niki, jeśli nie miało się nie­zbędnego w tym fachu wyczu­cia. Ludzie bowiem dzie­lili się na tych odpor­nych bar­dziej i tych mniej. Bujdą były baja­nia na temat ludzi odpor­nych na wybrane dekokty lub tru­ci­zny. Ten błąd w postrze­ga­niu wyni­kał bowiem zwy­kle ze źle dobra­nej dawki lub co też było czę­ste, nie­od­po­wied­nio poda­nej tru­ci­zny. Najczę­ściej jed­nak, począt­ku­jący tru­ci­ciele mieli pro­blemy z daw­ko­wa­niem. Jedni poda­wali jej zbyt mało inni, któ­rych zde­cy­do­wa­nie było wię­cej, zbyt dużo. Co także nie było dobre. Gdyż orga­nizm otru­tego, zwy­kle reago­wał zbyt gwał­tow­nie. W takich wypad­kach tru­chło nie pozo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści z jakiego powodu jego wła­ści­ciel opu­ścił ten padół nieszczę­ścia. To z kolei krzy­żo­wało plany tru­ci­cieli. Prze­sławna Elle­nora z Czar­nych Brze­gów. Najw­spa­nial­sza tru­ci­cielka i badaczka, mawiała w swych księ­gach że „Co nie zmarło po jed­nej, umrze po dwóch” czym nama­wiała do roz­trop­no­ści w dzia­ła­niu i roz­waż­nym obdzie­la­niu tru­ci­zną. O tym że wie­działa co mówi świad­czyły sta­ty­styki a w nich Elle­nora bez­sprzecz­nie kró­lo­wała. Idąc za przy­kła­dem mądrzej­szych od sie­bie, także i Ja, sto­so­wa­łem ostroż­nie ten rodzaj pomocy.

Do miej­sca spo­tka­nia dotar­li­śmy dokład­nie w momen­cie w któ­rym z sza­rych spłasz­czo­nych chmur, puściła się fala rzę­si­stego desz­czu. Rzadki drze­wo­stan nie dawał odpo­wied­niej osłony, dla­tego też w kilka chwili cał­ko­wi­cie prze­mo­kło mi ubra­nie. Nie po raz pierw­szy żało­wa­łem że nie zabra­łem ze sobą płasz­cza. Jak się póź­niej oka­zało żało­wać mia­łem nie tylko tego.

Pierw­sza Wiła wysko­czyła zza moich ple­ców. Dziwne, bo nawet jej się tam nie spo­dzie­wa­łem! W prze­ci­wień­stwie do mnie, zasko­czonym nie wyda­wał się Wal­dorff. W jego dło­niach w mgnie­niu oka poja­wiły się tasaki a zaraz póź­niej zalała mnie fala gorą­cego kar­ma­zynu. Młoda Wiła która naj­wy­raź­niej źle oce­niła swoje szanse leżała zaraz przede mną, roz­pła­tana na pół. Na twa­rzy zastygł jej wyraz zdzi­wie­nia. Nim unio­słem głowę kolejne dwie wypa­dły zza drzew. Bez zasta­no­wie­nia rzu­ciły się na Kapi­tana. Ten wyko­nał mły­nek, unik­nął obu włóczni i bez­li­to­śnie ciął po ple­cach. Wiły nie zdą­żyły nawet krzyk­nąć.

Kolejne nie były już tak poryw­cze. Powoli wyło­niły się zza osłon. Kilka mie­rzyło z łuków ale więk­szość dzier­żyła włócz­nie. Najwidocz­niej pla­no­wały wziąć go żyw­cem.

Cedrick spoj­rzał na mnie wiel­kimi prze­krwio­nymi oczami. Był wście­kły i cho­lernie nabu­zo­wany.

– Tyyy…– Warkną przez zaci­śnięte zęby. – Tyyy… Idioto!

Nie mie­li­śmy czasu na dłuż­szą roz­mowę. Wiły znów zaata­ko­wały. Tym razem mądrze, ze wszyst­kich stron. Wal­dorff był jed­nak, jak się tego spo­dzie­wa­łem, wpraw­nym zabi­jaką. Bły­ska­wicz­nie wywi­nął się spod drzew­ców włóczni, odbił ostrzem nad­la­tu­jącą strzałę i nim kobiety zdą­żyły się prze­gru­po­wać zaata­ko­wał. Wpadł mię­dzy nie jak wilk mię­dzy bez­bronne owieczki. Ciął i rąbał z zim­nym wyra­cho­wa­niem. Wiły nie krzy­czały. Umie­rał w mil­cze­niu, jak ryby wyrwane na brzeg. Kolejne kobiety parły do przodu a mor­der­czy Wal­dorff tań­czył mię­dzy nimi nio­sąc śmierć. Widząc co wyczy­nia zaczy­na­łem żało­wać że nie poda­łem mu jed­nak czte­rech kro­pel dekoktu i zara­zem dzię­ko­wa­łem Bogu że w ogóle coś mu poda­łem. Wola­łem nie wie­dzieć jak zabój­czy musiał być ten czło­wiek gdy był w pełni sił.

W chwili gdy ostat­nia z ata­ku­ją­cych upa­dła twa­rzą na omszałą ściółkę zza ple­ców swo­ich towa­rzy­szek wyło­niła się Kara. Miała na sobie żela­zny napier­śnik i kol­czugę. Głowę chro­nił wysoki hełm z pió­rami. W dło­niach ści­skała ogromny miecz. Ten sam który spo­czy­wał na jej kola­nach prze­szło kil­ka­na­ście godzin temu, w kry­jówce Wił.

– Pozna­jesz?! – Sigrun unio­sła ostrze nad głowę. – Skur­wy­synu!

Cedrick splu­nął i prze­tarł spo­cone czoło.

– Nie pie­prz…– Wysa­pał. – Tylko sta­waj! Jeśli masz jesz­cze resztki honoru! A Ty! – Zwró­cił się do mnie tonem, który nie miał prawa mi się spodo­bać. – Kim­kol­wiek jesteś, szy­kuj się bo zdech­niesz następny!

Sigrun skrzy­wiła się brzydko i cisnęła miecz przed sie­bie. Stal z brzę­kiem upa­dła na kamie­nie.

– Bierz to – Syk­nęła. – Jeśli potra­fisz!

Nie wiem kiedy w jej dło­niach poja­wiła się włócz­nia ale nim Cedrick wyko­nał krok, wbiła się tuż przed nim. Kapi­tan nie zwa­ża­jąc na zabój­czą szyb­kość prze­ciw­niczki, zaled­wie dwoma susami zna­lazł się przy orężu. Gdy się nachy­lił, kolejna włócz­nia prze­cięła mu drogę. Tym razem staną jak wryty. Wbił w Kare jado­wite spoj­rze­nie i przy­jął postawę obronną.

– Chodź Suko! – Zawar­czał groź­nie. Przy­po­mi­nał w tym tygrysa, zapę­dzo­nego w róg przez myśli­wych.

Kara wystrze­liła w jego stronę jak bełt z gigan­tycz­nej kuszy. Bez waha­nia wyko­nała serię pchnięć. Śmier­tel­nych dla nie­wpraw­nego prze­ciw­nika, którą o dziwo. Wal­dorff odparł z dzie­cinną łatwo­ścią. Po mimo swo­ich gigan­tycz­nych roz­mia­rów. Kapi­tan oka­zał się czło­wie­kiem niezwy­kle zwin­nym a jego bojowe umie­jęt­no­ści, dla każ­dego kto choć raz miał miecz w ręce, wyda­wały się być mistrzow­skie. Kara na prze­mian ata­ko­wała i odska­ki­wała. Niczym kocica, tań­cząca w około tłu­stego szczura. Nie była jed­nak w sta­nie choć dra­snąć Kapi­tana. Barczy­sty męż­czy­zna odpie­rał jej ataki za każ­dym razem, co raz pró­bu­jąc dosię­gnąć prze­ciw­niczkę, zdra­dli­wymi cię­ciami od spodu. Sapał przy tym jak kowal­ski miech a na jego czoło co raz wyle­wały się strugi potu.

Cedrick może i był nadzwy­czaj odporny i bie­gły w sztuce fech­tunku, nie mógł jed­nak nic pora­dzić na tru­ci­znę, coraz moc­niej odci­ska­ją­cej piętno na jego orga­nizmie.

Sigrun za to zda­wała się być nie­zmor­do­wana. Z upo­rem god­nym podziwu, pona­wiała swoje ataki. Kołu­jąc i plą­sa­jąc jak fretka, uni­kała cięż­kich ostrzy tasa­ków. Dziu­ra­wiąc coraz mniej szczelną gardę opo­nenta. Nim wytrawny mnich, zdą­żyłby zmó­wić „Ojcze nasz” wąskie ostrze włóczni zna­lazło w końcu drogę do ciała Cedricka. Z miej­sca pod prawą pachą, buch­nęła krew. Kapi­tan zawył i z impe­tem mach­nął na odlew z lewej. Jedy­nie swo­jej szyb­ko­ści Sigrun zawdzię­czała to że nie stra­ciła głowy. Nie bacząc na ryzyko, ponow­nie dosko­czyła do Wal­dorffa. Tym razem jed­nak gład­kim zwo­dem unik­nęła tasaka, pchnęła od spodu wprost w odsło­nięty pod­bró­dek. Spod czer­wonej brody try­snęła posoka. Kapi­tan znie­ru­cho­miał z oczyma wbi­tymi w dal, by w kon­se­kwen­cji zwa­lić się z impe­tem na zie­mie. Wiła cof­nęła się o krok. Jej twarz i zbroję pokry­wała war­stwa krwi i błota a na twa­rzy na moment poja­wił się nie­po­kojący wyraz obłędu. Nie wiem kim wcze­śniej była ta kobieta ale teraz na pewno stała się tą któ­rej imię nosiła. Wal­ki­rią.

– Kła­ma­łam. – Odpowie­działa jakby to miało mi wystar­czyć za wszystko. – Czego się spo­dzie­wa­łeś Kruku?

– A nasza umowa? – Zapy­ta­łem naiw­nie. – Słowa Wił, nie wiele zna­czą…

– Czy słowo dane więź­niowi mogło coś zna­czyć? – Odpowie­działa pyta­niem i upiła łyk wina.

– Zaska­ku­jąco gładko przecho­dzi się w tych pro­gach z maje­statu Gościa do nie­doli Więź­nia!

– Prawo władcy! – Rze­kła już mniej przy­chyl­niej. – I lepiej dla Cie­bie byś nie pró­bo­wał okre­ślić, jak mocne miej­sce, ma wśród tych praw, prawo łaski!

Ugry­złem się w język, dosłow­nie w ostat­niej chwili. Draż­niło mnie to poczu­cie bez­kar­no­ści jakim epa­to­wała Sigrun. Obrzy­dliwa oszustka i krę­taczka jak się oka­zało! No, ale czego wła­ści­wie się spo­dzie­wa­łem? Czy tego, że pato­lo­giczny kłamca raz w życiu powie prawdę?

Że dotrzyma danego słowa? Sam byłem sobie winien i może dla­tego złość doskwie­rała mi bar­dziej niż powinna.

Sie­dzieliśmy w tej samej sali z posą­gami w któ­rej po raz pierw­szy spo­tkałem Sigrun. Ona, jak poprzed­nio miała na sobie lekką suk­nię. Ja, jak poprzed­nio mia­łem zwią­zane ręce. Towa­rzy­szyły nam dwie Wiły. Stara Sibil i Olrun. Obie, celo­wały do mnie gro­tami włóczni.

– Mogłaś powie­dzieć od razu…– Wydu­si­łem z sie­bie kolejną naiwną myśl.

– Mogłam. – Przy­znała Sigrun. – Pyta­nie brzmi, czy w tedy byś mi pomógł?

Pew­nie że nie! Pomyśla­łem.

– Widzisz! – Odpowie­działa sobie sama, cel­nie odczy­tu­jąc moje mil­cze­nie. – Nie dziw się więc już dłu­żej! Dobry władca zrobi wszystko by uchro­nić swój lud przed zagładą! Nawet jeśli w tym celu będzie musiał kogoś wyko­rzy­stać! A Ty… sam wpa­dłeś nam w ręce! Przy­znaj że nie wykorzysta­nie takiej szansy, nie byłoby niczym innym jak nie­go­spo­dar­no­ścią! Stratą drze­mią­cego w Tobie poten­cjału i zwy­kłą głu­potą!

Mil­cza­łem. Sytu­acja w jakiej się zna­la­złem nie pozwa­lała mi na wygła­sza­nie szcze­rych opi­nii. Na uda­wa­nie że nic się nie stało też było już za późno a przy­zna­wać słusz­ność tym bred­niom nie mia­łem najnor­mal­niej w świe­cie ochoty. Tak więc mil­cze­nie wyda­wało mi się na tą chwilę naj­słusz­niej­szym roz­wią­za­niem.

– No, nie mogę! – Zaśmiała się nagle. Śmie­chem tak szcze­rym i rado­snym że nie­mal nie pasu­ją­cym do czasu i miej­sca. – Czy Ty wła­śnie nie zacho­wu­jesz się jak Baba? Olrun powiedz mi, jak go kąpa­łaś tra­fi­łaś na korzeń? Czy może nasz wspa­niały Kruk ma tyle wspól­nego z męż­czyzną co ryba z oran­gu­ta­nem?

Śmiała się tylko stara Sibil.

– No dobra. – Powie­działa po chwili widząc że nie­wiele zdzia­łała tymi pro­stac­kimi wywo­dami. – Nie chcesz gadać, nie musisz ale posłu­chaj co mam Ci do powie­dze­nia! Oszu­ka­łam cie, to prawda! Nie myśl jed­nak że gdzieś mam Twoje zasługi! Pomo­głeś nam, to i masz naszą wdzięcz­ność. – Prych­ną­łem ale ona zdała nie zwró­cić na to uwagi, co innego Stara. Ta wymie­rzyła mi nie­przy­jem­nego kuk­sańca w żebra, drzew­cem włóczni. Dziko przy tym recho­cząc.

– A my potra­fimy być wdzięczne! – Sibil się­gnęła dło­nią do dekoltu. Dwoma zgrab­nymi pal­cami, zanur­ko­wała w sowi­cie wyeks­po­no­wa­nej szcze­li­nie, mię­dzy kształt­nymi pier­siami i wyjęła z niej zawi­niątko. Nie­wielki kawa­łek papieru, sta­ran­nie zło­żony i szczel­nie otu­lony skraw­kiem jedwa­biu. Kara poma­chała mi nim przed nosem, by następ­nie odło­żyć go na sto­lik.

– Co to ma być? – Zapy­ta­łem nie spusz­cza­jąc wzroku z tajem­ni­czego przedmiotu.

– To? – Sibil udała zdzi­wie­nie, cmo­ka­jąc gło­śno. – Zna­lazłam to w por­t­kach tego Two­jego Sanorgi. Uprze­dza­jąc pyta­nie, powiem że nie mam poję­cia co znaj­duje się w środku.

– Aku­rat! – Rzu­ci­łem opry­skliwe i jak się spo­dzie­wa­łem kolejne dwa kuk­sańce obiły moje już mocno posi­nia­czone żebra.

– Nie wie­rzysz mi? Ale to nic. Wiedz jed­nak że Sanorga, bar­dzo mocno sta­rał się mnie prze­ko­nać bym poparła jego spra­wę… ale jak mia­łeś oka­zję się prze­ko­nać. Mnie inte­re­suje tylko los moich pod­opiecz­nych. A Wy face­ci… cóż… od czasu do czasu przy­daje się Wasza pomoc… pod pie­rzyną! Nic wię­cej. On też to zro­zumiał. Nie­stety był mniej pokorny niż Ty i nim znik­nął w odwe­cie zarżną kilka dziew­czyn.

– To Zabój­ca… czego się spo­dzie­wa­łaś? Że jak mu odmó­wisz, to zostawi poże­gnalny liścik i odej­dzie o brza­sku? – Kara unio­sła dłoń, nie jed­nak by mi prze­rwać ale by powstrzy­mać Starą przed wymie­rze­niem mi kolej­nego ciosu.

– Dość już! Wyno­sić się! – Roz­kazała tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Obie Wiły bez mruk­nię­cia wyko­nały pole­ce­nie.

– Wiem kim był i co ryzy­ko­wa­łam. – Zaczęła zaraz gdy Olrun zamknęła z sobą drzwi. – Musia­łam się jed­nak jakoś dowie­dzieć co pla­nuje i jaki miałby być w tym udział Wił. I choć z początku jego pro­po­zy­cje wydały mi się kuszące, to jed­nak szybko prze­ko­nałam się kim jest! A nie był nikim innym jak wil­kiem w owczej skó­rze. Łak­ną­cym krwi. Tak czy ina­czej chcę byś zła­pał tego dra­nia rów­nie mocno co Ty! Ciesz się, gdyby nie jego wystę­pek pew­nie leżał­byś teraz mar­twy obok Wal­dorffa a tak nie dość że ura­to­wa­łeś skórę to jesz­cze dam Ci moż­li­wość wyko­na­nia zle­ce­nia!

– Ciężko jest ufać Twoim zapew­nieniom. W końcu jestem więź­niem a jak sama powie­działaś „Czy słowo dane więź­niowi mogło coś zna­czyć?”

Mach­nęła ręką jakby odpę­dzała od sie­bie rój tłu­stych much.

– Nie łap za słówka bo nie jesteś poli­ty­kiem a Ja dur­nym wyborcą! Co powie­działam to powie­działam, a co mówię to mówię! Dosta­niesz wol­ność i to zawi­niątko. Sama nie mam poję­cia gdzie ten Drań! Mógł się zaszyć ale przy odro­bi­nie szczę­ścia znaj­dziesz pod­po­wiedź w tym liści­ku… a my… ni­gdy wię­cej się nie spo­tkamy! – Kla­snęła i jak za każ­dym poprzed­nim razem zza drzwi wyło­niła się Wiła. Tej nie zna­łem ale to i tak nie miało zna­cze­nia. Wiła chwy­ciła mnie za nad­garstki i naka­zała wstać. Gdy byli­śmy już przed drzwiami. Odwró­ciłem się jesz­cze w stronę Sigrun. Stała z rękami zło­żo­nymi na piersi i chyba na to cze­kała.

– Kim był Wal­dorff?

– Sza­leń­cem, Psy­cho­patą, Boskim Poma­zań­cem… kto to wie.

Kusze Vil­liań­skie były nie­wiel­kie. Bez trudu można było scho­wać je pod płaszcz i nie wzbu­dzić podej­rzeń nawet naj­czuj­niej­szych straż­ni­ków. Prze­mkną­łem więc nie­po­strze­że­nie obok rewi­du­ją­cego patrolu. Mia­łem na sobie długą szatę i wielki płó­cienny tur­ban. Zwy­czajowe ubra­nie tutej­szych kup­ców. Moja skó­rzana kurtka i wyso­kie buty z cho­lewą spo­koj­nie spo­czy­wały w wikli­no­wym koszu. Tutej­szym zwy­cza­jem, prze­wie­szo­nym rze­mie­niami na ple­cach. Dar­łem się jak cała reszta, bez ładu i składu. W końcu kamu­flaż to pod­stawa uda­nego polo­wa­nia.

Z kar­teczki którą otrzy­ma­łem od Kary wywnio­sko­wa­łem że Sanorga spo­tka się na Targu w Faelos z nie­ja­kim Ygril­lem. Nie­stety nie wie­dzia­łem kiedy. Dla­tego, posta­no­wi­łem prze­nik­nąć do kupiec­kich struk­tur. Dzięki temu mogłem całymi dniami prze­sia­dy­wać na Targu.

Nie wzbu­dza­jąc podej­rzeń straż­ni­ków i cie­kaw­skich. Jak zwy­kle do nie­mal trzech tygo­dni roz­ło­ży­łem się na niewiel­kim pla­cyku, tuż obok świą­tyni lokal­nego Bóstwa Słońca. Pie­czo­ło­wi­cie roz­ło­ży­łem stertę drew­nianych figu­rek. Pro­stej lecz solid­nej, per­so­ni­fi­ka­cji Boga Ra. Półczło­wieka – pół­so­koła. Usia­dłem na wysłu­żo­nym zydelku i wachlu­jąc się liściem pal­mowca, cze­ka­łem. Goście targu nie­chęt­nie odwie­dzali mój pla­cyk i nic dziw­nego. Spe­cjal­nie zawy­ży­łem ceny pro­duk­tów i manie­rami, wprost z rynsz­toka. Sku­tecz­nie odstra­sza­łem poten­cjalną klien­tele. Nie chcia­łem by bandy poten­cjal­nych nabyw­ców, zło­dziei i wszel­kiej maści nacią­ga­czy jakich tu nie bra­ko­wało, nie­po­trzeb­nie utrud­niały mi obser­wa­cję.

Zła kon­dy­cja maleń­kiego inte­resiku, nie­wiele mnie jed­nak obcho­dziła. Najważ­niej­sze było zlo­ka­li­zo­wa­nie Sanorgi. Zapłata za jego głowę była tak wysoka że z nawiązką zre­kom­pen­suje mi ponie­sione dotąd straty. Oczy­wi­ście przy­szło mi do głowy że Sigrun, mogła najnor­mal­niej w świe­cie sama podro­bić liścik i śmiać się teraz z mojej naiw­no­ści ale czy mia­łem inne wyj­ście?

Wszel­kie tropy ucięły się w tym nie­szczę­snym Mag­de­nor. Jedyne na co mogłem liczyć, to łut szczę­ścia. Westch­ną­łem głę­boko i pola­łem sobie wody do niewiel­kiej cza­reczki. Było pie­kiel­nie gorąco a woda, choć śmier­dząca, roz­da­wana była za darmo. Dla mnie, uda­jącego, skne­ro­wa­tego kupca, sta­no­wiła najlep­sze i zra­zem jedyne źró­dło orzeź­wie­nia.

Nim przy­chy­li­łem naczy­nie do ust za stra­ga­nem z kar­me­li­zo­wa­nymi dak­ty­lami zama­ja­czyła mi zna­joma postać. To był On! Naresz­cie się poja­wił. Jak przy­pusz­cza­łem nie był sam. Towa­rzy­szyli mu dwaj Skan­dyń­czycy. Niscy blon­dyni o prze­ni­kli­wych błę­kit­nych oczach, zde­cy­do­wa­nie wyróż­niali się z tłumu. Jeden z wielką szramą na pra­wym policzku wyda­wał się star­szy. Kto wie, być może był nawet ojcem kro­czą­cego obok mło­dziana? To by nie było wcale takie dziwne. Wielu Skan­dyń­czyków za naj­bliż­szego kom­pana w wypra­wach bojo­wych wybie­rało członka rodziny.

Ich sze­ro­kie mie­cze budziły respekt wśród bywal­ców targu a twarde obli­cza, najem­nych woja­ków znie­chę­cały nawet miej­scową straż. Nie było w tym nic dziw­nego. Nawet do tego rejonu Cesar­stwa docho­dziły wie­ści o ponu­rej sła­wie tej nacji. Sam widzia­łem ich w akcji kilka lat temu. Brudne typki, o lep­kim spoj­rze­niu i strasz­li­wie szyb­kich rękach. Ide­al­nie nada­wali się do ochrony osób i zwy­kle tym się trud­nili. Sanorga widać nie lubił ryzyka.

Z wikli­no­wego kosza wyją­łem kuszę. Broń sta­ran­nie zawi­nięta w płótno mogła ucho­dzić za cokol­wiek. Nie wzbu­dzała podej­rzeń, swoją znie­kształ­coną bryłą. O to wła­śnie mi cho­dziło. Dzię­ko­wa­łem w duchu za roz­trop­ność jaką wyka­za­łem, loku­jąc się wła­śnie w tym miej­scu.

Z dala od zgiełku i wzroku straży, mogłem spo­koj­nie przy­go­to­wać się do strzału. Bełty ukry­łem w wydrą­żo­nych kadłu­bach Ra. Wyją­łem trzy. Na wię­cej wystrza­łów nie miał­bym ani czasu ani szans. Rozło­ży­łem dywa­nik tak by przy­jąć wygodną pozy­cje. Osa­dzi­łem pierw­szy grot w rowku. Skan­dyń­czycy oka­zali się pro­fe­sjo­na­li­stami. Obstą­pili swo­jego klienta tak by mak­sy­mal­nie utrud­nić zada­nie poten­cjal­nemu strzel­cowi. Bie­dacy. Nie mogli wie­dzieć że jestem tak cho­lernie dobrym strzel­cem. Przy­mkną­łem lewe oko i wstrzy­ma­łem oddech. Powiał lekki wiatr od lewej, szybko wzią­łem poprawkę na wiatr. Jesz­cze chwila, jeden krok w bok blond zabi­jaki i…

Sanorga upadł. Z pra­wego oczo­dołu ster­czała mu strzała o śnież­no­bia­łej brze­ch­wie. Skan­dyń­czycy w mgnie­niu oka dosko­czyli do swo­jego chle­bo­dawcy. W ich dło­niach zabły­snęły ostrza mie­czy. Czujne błę­kitne źre­nice, dokład­nie lustro­wały oko­lice. Dla Sanorgi było już jed­nak za późno. Taki strzał nie pozo­sta­wia żad­nych nadziei. Nie od razu doj­rza­łem strzelca. Ukrył się za stra­ga­nami, kil­ka­na­ście metrów ode mnie. W ruchach nie­spo­dzie­wa­nego Anioła Śmierci było coś nie­po­kojąco zna­jo­mego. Nie mia­łem się jed­nak czasu by nad tym zasta­na­wiać. Skan­dyń­czycy prze­dzie­rali się bowiem w moją stronę. Roz­da­jąc na prawo i lewo solidne razy, każ­demu kto stał im na dro­dze. Na Targu o dziwo nie zapa­no­wał chaos. Widać bywalcy Wiel­kiego Targu w Faelos przy­wy­kli do roz­rób. Jedy­nie kilku młod­szych stra­ga­nia­rzy uznało że na dziś koniec z bizne­sem. Reszta roz­stą­piła się pod napo­rem zabi­ja­ków, lecz na­dal przy­glądała się roz­wo­jowi sytu­acji. Nie cze­kając, nacisną­łem na spust. Bełt ze świ­stem roz­ciął gorące powie­trze i z obrzy­dliwym chrup­nię­ciem roz­kru­szył ramię star­szego z napast­ni­ków. Skan­dyń­czyk zachwiał się i upadł. Został jeden. Nie było już czasu nie prze­ła­do­wy­wa­nie, odrzu­ci­łem kuszę i się­gną­łem pod tur­ban. Wyją­łem zeń dwa szty­lety. Jed­nym od razu cisną­łem w stronę młod­szego. Wyraź­nie zasko­czo­nego takim roz­wo­jem spraw. Muszę przy­znać że nie doce­ni­łem jego zwin­no­ści. Nie­mal bez trudu uchy­lił się przed nad­la­tu­ją­cym szty­le­tem. Rzu­cił coś w twar­dym gar­dło­wym języku do star­szego i ruszył w moją stronę. Jego miecz dawał mu prze­wagę. Szty­le­tem nie dało się blo­ko­wać tak potęż­nego ostrza a jego dłu­gość pozwa­lała na bez­pieczne trzy­ma­nie mnie na dystans. W ułamku sekundy pod­ją­łem decy­zję o ucieczce. Nie mia­łem szans na wygraną. Nie z roz­wście­czo­nym Skan­dyń­czykiem dzier­żącym ostrze nie­mal tak dłu­gie jak on sam. Prze­sko­czy­łem nad stra­ga­nem z mie­dzia­nymi bran­so­le­tami, bar­dzo popu­lar­nymi wśród miej­sco­wych kobiet i zanur­ko­wa­łem pod sto­iskiem rzeź­nika. Po dro­dze stra­ci­łem tur­ban i nie­mi­ło­sier­nie uta­pla­łem krwią nowe spodnie. Z wrza­sków za moimi ple­cami wywnio­sko­wa­łem że Młod­szy z ochro­nia­rzy Sanorgi nie zamie­rzał odpu­ścić. Ruszy­łem więc w stronę zabu­do­wań. Tam w cia­snych ulicz­kach mia­łem jakieś szanse. Bie­głem ile sił w zdrę­twia­łych nogach. W myślach prze­kli­na­jąc swoją głu­potę. Mogłem dać dyla od razu jak zoba­czy­łem co się święci ale nie! Ja musia­łem popa­trzeć, spraw­dzić kto tak naprawdę sprzątną mój cel. Teraz mia­łem na karku rząd­nego zemsty mor­dercę i ani jed­nego argu­mentu po mojej stro­nie. Chwilę zasta­na­wia­łem się czy aby nie spró­bo­wać rzu­cić dru­gim szty­le­tem. Ponie­cha­łem jed­nak, mając świeżo w pamięci nie­ludzką zwin­ność Skan­dyń­czyka. Z resztą pozby­cie się od tak, ostat­niego oręża jakie mi pozo­stało osta­tecz­nie przy­pie­czę­to­wa­łoby mój los. Prze­biegłem dobre kil­ka­set metrów, klu­cząc i co raz zmie­nia­jąc kie­ru­nek. Byłem w Faelos dobrych kilka tygo­dni i w tym cza­sie dość nie­źle przy­swo­iłem plan pobli­skich ale­jek. Sta­no­wią­cych dla nie­uważ­nego podróż­nika praw­dziwy labi­rynt. Poczu­łem się tro­chę jak Teze­usz. Z tą róż­nicą że mnie nie chciał zaszlach­to­wać Mino­taur a bli­żej nie okre­ślony mło­dzie­niec. W dodatku Teze­uszowi z pomocą przy­szła Ariadna a ja mogłem liczyć jedy­nie na sie­bie. Scho­wa­łem się w jed­nym z zauł­ków. Wrza­ski straż­ni­ków, któ­rzy naj­wy­raź­niej uznali że najwyż­szy czas wziąć się za wpro­wa­dza­nie porządku, zostały gdzieś z tyłu. Zosta­łem tylko ja i On. Sły­sza­łem jego kroki. Śpie­szył się ale nie był an tyle głupi by na ślepo brnąć przed sie­bie. W dodatku sku­ba­niec nie­mal nie wyda­wał dźwię­ków. Nie sapał ze zmę­cze­nia ani nie wydzie­rał się na całe gar­dło jak mie­wają w zwy­czaju najem­nicy. Był cichy i czujny jak pan­tera. Cho­lerny Skan­dyń­ski zabójca!

Powoli zakra­dłem się za róg. Wyj­rza­łem, ale poza kil­koma tykwami z wodą i mie­dzia­nym ron­dlem, pew­nie słu­żą­cym za noc­nik, nie doj­rza­łem niczego. Westch­ną­łem głę­boko i gdy już mia­łem ruszyć wzdłuż alei poczu­łem na karku chłód. To była Stal. Co do tego nie mia­łem wąt­pli­wo­ści. Powoli odwró­ciłem głowę by po raz ostatni spoj­rzeć w oczy mojego neme­zis.

Młody Skan­dyń­czyk patrzył na mnie obo­jęt­nie. Jego błę­kitne źre­nice nie wyra­żały niczego.

Dla niego byłem tylko kolej­nym tru­pem. Śmie­ciem nie war­tym choćby odro­biny nie­na­wi­ści. Może i wyda się to dziwne ale poczu­łem się tym ura­żony. Wie­działem że zginę ale śmierć zadana przez osobę która jest zdolna do odczu­wa­nia wyda­wała mi się bar­dziej w porządku niż… Nie dokoń­czy­łem myśli. Ostrze zawę­dro­wało ku górze. To koniec. Par­szywy i jakże godny poża­ło­wa­nia. Zamkną­łem oczy. To potrwa chwilę. Rozłu­pie mi czaszkę i nawet nie poczuję że umie­ram.

Cios jed­nak nie padł. Za to coś z mla­śnię­ciem opa­dło na zie­mię. Powoli roz­war­łem powieki. Młody Skan­dyń­czyk leżał naprze­ciw mnie. Z jego pra­wego oczo­dołu ster­czała biała brze­chwa. Nie żył. Nie mógł żyć. Rozej­rza­łem się gorącz­kowo. Czy to ta sama osoba która zabiła Sanorge ura­to­wała mi życie? Doj­rza­łem ją w głębi alei. Tej samej w któ­rej zamie­rza­łem się ukryć. Na głowę miała nasu­nięty kap­tur, jed­nak nie na tyle bym nie poznał kim była!

– Olrun. – wyszep­tałem z nie­do­wie­rza­niem. Młoda Wiła stała przede mną, jej cha­browe oczy nie wypeł­niała już nie­na­wiść, było w nich coś innego, coś czego źró­dła nie spo­dzie­wa­łem się w tej zahar­to­wa­nej w boju wojow­niczce. Chcia­łem do niej podejść ale ona cof­nęła się o krok i gestem wska­zała na dach sąsied­niego budynku. No tak. Nie była sama. Wiły celu­jącej do mnie z góry nie zna­łem. Wie­działem jed­nak że w razie koniecz­no­ści nie chybi.

– Pani prze­ka­zuje pozdro­wie­nia! – Usły­sza­łem zza ple­ców. Mój Boże! Zaczy­nało mnie iry­to­wać to z jaką łatwo­ścią zacho­dzą mnie od tyłu.

– Czemu mnie ura­to­wałyście? – Zary­zy­ko­wa­łem pyta­nie.

– Olrun. To jej krew prze­la­łeś i to do niej należy Twoje życie. – Usły­sza­łem w odpo­wie­dzi.

Chwilę póź­niej już ich nie było. Znik­nęły. Z nie­wia­do­mych mi przy­czyn Młoda Wiła posta­no­wiła mnie oszczę­dzić. Gdzieś w gło­wie koła­tała mi myśl że może jed­nak to jedy­nie odwle­cze­nie wyroku.

Koniec.

Wiły

W mig prze­wi­dzia­łem zamiary infor­ma­tora. Jego podłe inten­cje, wręcz malo­wały się na okrą­głej, pokry­tej kro­stami twa­rzy. Doprawdy, nędzny był z niego skry­to­bójca i jesz­cze gor­szy intry­gant! Czy mogłoby obejść się bez uży­cia siły? Czy gdyby wcze­śniej pocią­gnął za inne sznurki, w deli­kat­nym poje­dynku na słowa, wyja­wiłby mi tajem­nice po dobroci? Czy jed­nak zasto­so­wane wobec niego środki, nazwijmy to „pre­wen­cyjne”, były w tym bez­na­dziej­nym przy­padku nie­zbędne? Tego nie mogłem wie­dzieć. Nie przej­mo­wa­łem się tym jed­nak zbyt­nio. Prze­lotna i nie­pro­szona myśl po pro­stu wpa­dła i wypa­dła mi z głowy nie­mal od razu. Dokład­nie w chwili kiedy to ten nadęty dupek, skom­lał u moich stóp. Kur­czowo zaci­skając dłoń, na odrą­ba­nym nad­garstku. Druga odcięta dłoń, na­dal sil­nie zaci­skała klingę szty­letu.

Krew na szczę­ście, nie try­skała obfi­cie. Przy­naj­mniej nie tak jak można było się tego spo­dzie­wać. Swoje zro­biło strasz­liwe zimno i sam oka­le­czony. Sku­pia­jący całą swą uwagę na tamo­wa­niu krwa­wie­nia.

– A teraz poroz­ma­wiamy o szlach­cicu. – Ton mojego głosu zabrzmiał ostro.

– Widzia­łem go raz… cho­lera… boli. – Wysy­czał przez zaci­śnięte szczęki, nawet nie pró­bu­jąc podnieść wzroku.

– Dość już o Tobie! – Rzu­ci­łem tonem na tyle jed­no­znacz­nym, że nawet taka pokraka jak Gun­ter, powinna zro­zu­mieć, że za nic miał jego cier­pie­nia.

– Opo­wiedz mi lepiej o Sanor­dze! Co robił w tej podłej dziu­rze? Gdzie go szu­kać? Chyba że wolisz dra­pać się po tyłku łok­ciami!

Widok ogrom­nych, prze­ra­żo­nych oczu, tego pół­czło­wieka, napa­wał mnie zado­wo­le­niem.

Tak powi­nien wyglą­dać każdy, to miał czel­ność odma­wiać, współ­pracy z Sza­rym Kru­kiem. Gdy ten ład­nie prosi.

Gun­ter pró­bo­wał się podnieść z klę­czek ale jeden solidny kop­niak, sku­tecz­nie oba­lił go z powro­tem na chłodny gra­fit alejki. Zre­zy­gno­wany, oparł się ple­cami o ścianę karczmy. Dokład­nie tam gdzie zdo­bił ją wie­lo­barwny liszaj, zaschnię­tych wymio­cin. Splu­nął w bok, gęstą mie­szanką śliny i krwi. Rzu­cił w moją stronę spło­szone spoj­rze­nie. W końcu doszło do jego pustego łba że nie miał żad­nych szans, że w tym poje­dynku, został doszczęt­nie zdru­zgo­tany.

– Był sam. – Zaczął celu­jąc wzro­kiem w roz­gwież­dżone niebo. – Sam jak palec! Wyobra­żasz to sobie? Ubrany jak dwor­ski paź, paso­wał do tego miej­sca jak wszy do kró­lew­skiego dworu.

Uśmiech­ną­łem się pod nosem, widać było że Gun­ter nie­wiele wie­dział o higie­nicz­nych zwy­czajach panu­ją­cych na dwo­rach.

– Wzbu­dził nie lada zain­te­re­so­wa­nie pod Zde­ch­łym Osłem. Bóg mi świad­kiem że każdy z bywal­ców palił się do roboty, na widok jego wypcha­nej kiesy. On jed­nak nic sobie z tego nie robił. Dosiadł się do kilku opry­chów i zamó­wił piwo. Tylko sobie! Masz poję­cie? Nie mogło się rzecz jasna coś takiego obejść bez roz­róby. Jeden dry­bla­sów zamach­nął się nawet nachajką. Sęk w tym że ten Wasz szlach­cic, to nie z pierw­szej łapanki Drań! Ugo­dził olbrzyma rapie­rem! Nim ten zdo­łał na dobre wstać i nie cze­kając zała­twił jego kum­pli dwoma szty­chami!

Kiw­ną­łem z uzna­niem. To potwier­dzało że Gun­ter mówi o face­cie któ­rego tro­pem podą­ża­łem od dwóch mie­sięcy.

– Reszta klien­teli znie­ru­cho­miała, w jed­nej chwili wszyst­kim ode­chciało się zacze­piać tego dziw­nego gościa. Sie­dział jakiś czas samot­nie. Sączył piwo za piwem. Pewien byłem że jesz­cze chwila i urżnie się do nie­przy­tom­no­ści, ale nie! Miał się świet­nie. Jakby zamiast piwa, lano mu czy­stą wodę. Póź­nym wie­czo­rem, do karczmy wpadł pewien mło­kos. Na oko pięt­na­sto­letni może młod­szy. Ubrany gustow­nie ale nie tak jak szlach­cic. Zacie­ka­wił mnie. Bo widok krwi i ciał nie zro­bił na nim naj­mniej­szego wra­że­nia. Z karczmy wyszli obaj.

– Co dalej. – Naci­sną­łem moc­niej. Te rewe­la­cje nie­wiele wno­siły, potrze­bo­wa­łem cze­goś wię­cej.

– Natu­ral­nie ruszy­łem za nimi. Sam wiesz, dwóch takich nie zja­wia się w tej dziel­nicy czę­sto. Tym bar­dziej jed­nego dnia! Nie ukry­wali się nawet. Po pro­stu prze­cha­dzali się środ­kiem alei, jakby to był park. Weszli do budynku sta­rej far­biarni, ale nie pobyli tam długo. Przy­był im za to dodat­kowy kom­pan. W dodatku Dziwka!

– Skąd ta pew­ność? – Nie lubi­łem ludzi zbyt pochop­nie feru­ją­cych wyroki i nie cho­dziło mi tu o cnotę dziew­czyny lecz rze­telny opis zda­rzeń. Bez zbęd­nych prze­kłamań, wyni­ka­ją­cych z czy­ichś subiek­tyw­nych pre­fe­ren­cji do kato­lo­gi­zo­wa­nia wedle ste­reo­ty­pów.

– Znam ją… sam wie­sz…– Odpa­ro­wał. – Niem­niej byłem zasko­czony widząc ich razem. Dalej poszło jak z płatka. Skrę­cili może raz, w boczną alejkę i dalej pro­sto jak strze­lił do portu.

Włosy zje­żyły mi się na gło­wie. Ostat­nie czego potrze­bo­wa­łem to ucieczki Sanorgi na wody mię­dzynarodowe albo nie daj Bóg. Do jed­nej ze Zjed­no­czo­nych Repu­blik!

– Wsiadł na jakiś okręt? – Zapy­ta­łem bez cere­gieli.

Gun­ter spoj­rzał na mnie z ukosa. Nie spodo­bało mi się to.

– Boisz się, że Ci nawieje?

– Odpo­wia­daj. – Odpar­łem zde­cy­do­wa­nie i pokle­pa­łem się wymow­nie po scho­wa­nym w pochwie mie­czu. Jak się spo­dzie­wa­łem, to sku­tecz­nie stłu­miło zapędy Gun­tera.

– Długo ich szu­ka­łem. Tak zgu­bi­łem ich! Ale to nie do końca moja wina. Natk­ną­łem się przy­pad­kiem na kilku zna­jo­my­ch… wiesz jak się tu sprawy maja! Na szczę­ście o tej porze nikt nie pro­wa­dził odpraw.

Wręcz fizycz­nie zaczą­łem odczu­wać jak strach ści­ska mi gar­dło.

– Pta­szyny nie miały zamiar odle­cieć daleko. Wsia­dły na Sta­lo­wego Ryce­rza a to mogło ozna­czać tylko jedno! Pły­nął do Mag­de­nor.

Odetch­ną­łem z ulgą. Mag­de­nor było ostat­nim por­to­wym mia­stem, na gra­ni­cach Cesar­stwa i Zjed­no­czo­nych Repu­blik.

– Kiedy odpły­nęli?

– Wczo­raj.

– Ile czasu zaj­mie im dotar­cie na miej­sce?

– Tydzień, może kilka dni wię­cej. – Odparł a na jego brzyd­kiej twa­rzy, poja­wił się wyraźny gry­mas wysiłku. Szybka utrata dużej ilo­ści krwi dawała o sobie znać. – To sta­tek han­dlowy. Pew­nie jest zała­do­wany po brzegi a co za tym idzie raczej powolny.

– Dobra, Gun­ter. – Rze­kłem się­ga­jąc do uwie­szo­nej przy pasku sakiewki. – Masz tu swoją zapłatę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia jakiś kon­sy­liarz, połata cie i nie zdech­niesz od gan­greny.

Dwie srebrne monety zabrzę­czały o gra­nit z wywo­łu­ją­cym ból zębów brzdę­kiem.

Zna­le­zie­nie odpo­wied­niego kapi­tana, który zgo­dzi się zawieść mnie do Mag­de­nor oka­zało się trud­niejsze niż myśla­łem. Co prawda nie bra­ko­wało ochlap­tu­sów i rze­zi­miesz­ków pro­po­nu­ją­cych swoje usługi ale żaden z nich nie wzbu­dził mojego zaufa­nia.

Odpo­wied­nią osobę odna­la­złem w momen­cie w któ­rym na poważ­nie zaczą­łem roz­wa­żać, zakup jakiejś łupiny. Osobą tą oka­zał się rosły gru­bas o bro­dzie tak rudej że już nie­mal czer­wonej. Spo­glą­dał na mnie spod opuch­nię­tych powiek, gło­śno sior­biąc resztki męt­nego piwa.

– Mag­de­nor, co? – Raczej stwier­dził niż zapy­tał. Wymow­nym gestem, dał mi znać, że to pora bym zadbał o kolejny kufel pie­ni­stego nek­taru. Gdy posta­wi­łem przed nim pełen dzba­nek, polał sobie do pełna.

– Wie­cie że to będzie kosz­to­wać? – Wybeł­ko­tał pocią­ga­jąc impo­nu­jący łyk.

– Pie­nią­dze nie są pro­ble­mem. – Rzu­ci­łem nie mając pew­no­ści czy Kapi­tan ma na myśli piwo czy może podróż? Kto wie, może jedno i dru­gie?

Sam także nie szczę­dzi­łem sobie napitku. Cóż w końcu wyda­łem na niego nie­mal ćwierć srebr­nego denara. Za taką cenę w sto­licy miał­bym anta­łek pysz­nego, Bru­deń­skiego wina. Na samą myśl powra­cały wspo­mnie­nia. Ten aksa­mit­nie słodki smak świe­żych gron, dora­sta­ją­cych w łagod­nym Fran­koń­skim słońcu. Do tego ser feta i zie­lone oliwki. Podane w wio­sen­nej pomi­do­ro­wej sałatce. Z zadumy wyrwał mnie obrzy­dliwy, mula­sty posmak, cie­płego jak mocz bro­waru. Boże co za obrzy­dli­stwo! pomyśla­łem i odsta­wi­łem kufel, jak naj­da­lej.

– To dobrze. – Odparł na moje zapew­nienie. – Powiedz­cie mi jed­nak panie Henry. Po co pły­nie­cie do tej dziury? Tam prze­cież nie ma niczego poza kil­koma walą­cymi się cha­łu­pami i spa­lo­nym dokiem?

– Już wspo­mi­na­łem panie Cedrick. – Zaczą­łem uda­jąc znu­że­nie. – Mój klient ma tam parę nie­ru­cho­mo­ści, któ­rych chce się pozbyć. Do mnie należy obo­wią­zek, ich wyceny i jeśli nada­rzy się oka­zja, sprze­daży.

– No tak, zapo­mnia­łem. – Odburk­nął. Prze­tarł brud­nym ręka­wem, brodę mokrą od trunku i zagryzł kawał­kiem sło­niny.

– Wie­cie jak to jest, z ludźmi ze zbyt wie­loma krzy­ży­kami na grzbie­cie? Co do joty mogą opi­sać któ­rym pal­cem grze­bali sobie w zębach trzy­dzie­ści lat temu a nie będą pamię­tać czy do sra­nia zdjęli spodnie! – Po jego minie uzna­łem że uważa tą aneg­dotę za śmieszną. Mnie ona jed­nak nie roz­ba­wiła.

– Co może­cie mi powie­dzieć o Mag­de­nor? To dobre miej­sce?

Czer­wo­no­brody uniósł, napuch­niętą powiekę, uka­zu­jąc prze­krwione oczy o źre­ni­cach koloru mor­skich wodo­ro­stów. Westch­nął jakby sama świa­do­mość że ma opo­wia­dać o tak niecie­kawym i jało­wym zakątku ziemi, była dla niego nużąca.

– Mia­sto jak mia­sto. Mury, stare i w więk­szo­ści łatane pali­sadą. Nieu­dol­nie jak na mój gust. Ludzi jak gada­łem, tam Ci nie­wielu. To głów­nie drwale i rybacy. Pro­ści ludzie, nie­wy­ści­bia­jący nosa poza swoje wło­ści. Było tak kie­dyś kilku zdol­nych szkut­ni­ków ale jak padła kopal­nia to wystru­gali sobie łódki i odpły­nęli w cho­lerę! Szu­kać szczę­ścia w Zjed­no­czo­nych Repu­blikach. Jedno jest pewne, baby to sobie tam nie znaj­dzie­cie. – Cedrick nagle spo­chmur­niał.

O ho ho, czyżby coś cie­kawego miało mieć miej­sce w Mag­de­nor? pomyśla­łem i spoj­rzałem na niego z zacie­ka­wieniem Najwidocz­niej to zauwa­żył, bo zaraz zamilkł i pocią­gnął solidny łyk.

– To nie wie­cie co tam sie wypra­wiało?

Przy­mkną­łem oczy w wyra­zie bez­sil­no­ści. Czy ten kom­pletny kre­tyn, śmier­dzący wędzo­nym dor­szem. Miał już do tego stop­nia mózg prze­tra­wiony gro­giem że nie potra­fił wywnio­sko­wać że nie mam bla­dego poję­cia o tym co dzieje się w miej­scu do któ­rego się wybie­ram? Cóż, była to też ponie­kąd moja wina. Mogłem prze­cież, udać się do naj­bliż­szej Skar­bówki. Dać kilka srebr­nych łapówki i dokład­nie spraw­dzić, co w prze­ciągu stu lat działo sie w tym mie­ście. Tak się jed­nak stało że nie mia­łem ochoty, jechać konno ponad trzy­dzie­ści mil do naj­bliż­szego oddziału ani czasu który nie­chyb­nie bym stra­cił, grze­biąc w sta­rych wolu­mi­nach. Z resztą nawet tak dokładne prze­świe­tle­nie kro­nik, mogło oka­zać się bez­u­ży­teczne. Mia­sta na gra­ni­cach kró­lestw miały to do sie­bie że czę­sto nastę­po­wały w nich, nie­prze­wi­dziane zmiany. A to jakiś kró­le­wicz nagle ska­piał, zosta­wia­jąc po sobie pusty skar­biec, a to najemna banda wybiła połowę miesz­kań­ców. Tak, byłem prze­ko­nany o tym że naj­rze­tel­niej­sze i w miarę cie­kawe infor­ma­cję mogą posia­dać nie zaku­rzone rocz­niki a rela­cje czło­wieka który, choć trzeba przy­znać, nie­zbyt lotny w umy­śle, to jed­nak bywał tu i tam w i miał ze sprawą bez­po­śred­nią stycz­ność. Przy­tak­ną­łem i nie­jako gestem przy­zwo­le­nia, zachę­ci­łem do mówie­nia.

– To było chyba z pięt­na­ście lat temu. Wie­cie jak jest, jak się woj­sko wyco­fuje z mia­sta, hę? – Przy­tak­ną­łem. Widzia­łem nie raz co ta banda potrafi robić, gdy nie ma nad głową porząd­nego bata. Pie­przone Trepy! Potra­fili być gorsi niż zaraza.

– A no i w tym przy­padku nie było ina­czej. – Rzekł zafra­so­wany. – Rabo­wali i gwał­cili co popad­nie. Ehhh… Ile to dobrych ludzi potra­ciło w tedy ducha.

– Byli­ście tam?

– Jako żywo! – Przy­znał, bijąc się w grubą pierś. – Aku­rat po skóry żeśmy przy­je­chali.

W Mag­de­nor nie bra­ko­wało zdol­nych Myśli­wych! Mówię Ci panie Henry, jak oni skórę wypra­wiali. To noża nie było znać, jakoby zwierz sam futro zdjął i oddał za bez­cen, tym zuchom! Istna maj­ster­ty­fi­ka­cja! No ale Tre­py…– Cedrick prze­rwał i splu­nął w bok gęstą flegmą. Poka­zu­jąc tym samym co myślał o żoł­nier­zach. – Panie Henry, dla nikogo lito­ści nie mieli a że za wil­cze skóry zawsze można było wziąć nie­zły grosz, to i na myśli­wych ruszyli. Jak Ci chłopcy się pięk­nie bro­nili! – Kapi­tan uśmiechną się do wspo­mnień. – Wielu z tych drani padło tru­pem nim dostali to co chcieli… No ale pan nie o myśli­wych a o nie­wiastach chciał słu­chać! Tak więc i nie lepiej niż z myśli­wymi rzecz się miała z kobie­tami. Te skur­wy­syny… Gwał­cili wszystko co mogło roz­chy­lić nogi. Prze­klęte łotry! Każdy wart stryczka i przy­pa­la­nia jajec!

Czer­wo­no­brody prze­rwał opo­wieść, a ja zauwa­żyłem że mocno zaci­sną pięść na cera­micz­nym kuflu. Mógł­bym przy­siąc że naczy­nie znaj­dy­wało się bez­po­śred­nio na gra­nicy swo­jej wytrzy­ma­ło­ści.

– Spo­koj­nie panie Cedrick. – wypowie­dzia­łem deli­kat­nie. – Spo­koj­nie. Niech pan się nie śpie­szy.

Spoj­rzał na mnie z mie­szanką zdzi­wie­nia i wdzięcz­no­ści. Widać nie spo­dzie­wał się po mnie tak spon­ta­nicz­nego prze­jawu empa­tii.

– Pan rozu­mie, ja byłem w tym cza­sie jedy­nie pro­sty maj­tek! Gówno mia­łem do powie­dze­nia a co za tym idzie i gówno mogłem zro­bić. Kapi­tan… Stary Par­ker, zabro­nił nam scho­dzić na ląd, pod groźbą sądu mor­skiego i natychmia­stowej egze­ku­cji. Sta­li­śmy więc przy bur­cie i zło­rze­cząc na tych drani, ze łzami w oczach przy­glądaliśmy się masa­krze. Ech… gdyby nie tchó­rzo­stwo Kapi­tana!

Westch­ną­łem, ten Par­ker nie był idiotą. Wie­dział że jego załoga nie ma naj­mniej­szych szans w potyczce z wyszko­lonymi żoł­nie­rzami. Musiał więc wybie­rać albo zgi­nąć w bez­sen­sow­nej pró­bie rato­wa­nia tych co zostali przy życiu, albo pozo­stać na statku i oca­lić sie­bie i swoją załogę. I choć wielu ide­ali­stów z pew­no­ścią potę­pi­łoby wybór kapi­tana Par­kera. Tak jak mój kom­pan, to ja wie­dzia­łem że swoją postawą ura­to­wał tam­tego dnia mak­sy­malną liczbę dusz.

– Tak czy ina­czej każdą dzie­wu­chę czy to starą czy to młodą dorwali w swe łap­ska! Zaba­wiali się calu­sieńką noc a gdy już zaspo­ko­ili chuć, Psy zasra­ne…

Nie musiał mówić co działo się dalej.

– Zesz­li­ście na ląd ran­kiem. – Stwier­dzi­łem, widząc jak bled­nie mu brudna twarz.

– Taaaak. Pozwo­li­cie że nie podzielę się z Wami tym co tam zasta­li­śmy? O takich rze­czach nie powinno się opo­wia­dać… Z oca­la­łych to została może z pięć­dzie­siątka mężów i jak dobrze pamię­tam tuzin kobiet. Wiesz panie Henry, że tam ponad trzy­sta głów było!

– A dzieci?

– Dzieci? – Pow­tó­rzył w zamy­śle­niu. – Zna­leźliśmy w Doku… Przy­wią­zali je rze­mie­niami do burty remon­to­wa­nego okrętu. Cały ten czas były w wodzie. Jedno obok dru­giego, chcieli je wyto­pić jak kocięta i niech to dia­bli! Nie­mal im się udało. Z trzy­dziestki ura­to­wa­li­śmy led­wie dzie­sięć i to jedy­nie dzięki opacz­no­ści Pań­skiej. Bo zda­wało się że i one zaraz pomrą. Takie były wyzię­bione i bez życia… ale jakoś się tam u nich uło­żyło. – Dodał, choć sam chyba nie był prze­ko­nany co do swo­ich słów. – Od tam­tego czasu w Mag­de­nor kobiety tylko za swo­ich wycho­dziły i nosa daleko za cha­łupy nie wyści­biały. Z resztą mężo­wie tak zacie­kle ich pil­nują, że nawet jeśli tam która by chcia­ła… to nie ma na to szans. Zbyt mało ich tam zostało, by mogli je roz­da­wać na prawo i lewo a nowe kobiety jakoś nie rwały się do osie­dla­nia w tym prze­klę­tym miej­scu.

– A teraz? Czego mogę ocze­ki­wać? – Nie rezy­gno­wa­łem

– Ja wiem? Nie dalej jak kwar­tał temu, wio­złem tam psze­nice i nie widzia­łem by wiele się w tym mie­ście zmie­niło. Ludzie są tam tak samo ostrożni jak przed pięt­na­stoma laty. Kto wie czy nawet nie bar­dziej? Kobiet na­dal nie poka­zują, ani dzieci nie widać, by latały po podwó­rzu. Jest w tym miej­scu coś takie­go… w powie­trzu aż czuć…– Czer­wo­no­brody wzdry­gnął się jakby prze­szedł go lodo­waty dreszcz a prze­cież w karcz­mie pano­wał taki zaduch że w duchu myśla­łem że nie pomo­głoby nawet roze­bra­nie się do naga.

– Chłop­com muszę dorzu­cać coś eks­tra by chcieli z pokładu zejść a i sam muszę przy­znać że gdyby nie wzgląd na pamięć dla ofiar i dawna z nimi ser­deczna zaży­łość. Sam brał­bym nogi za pas i ni­gdy wię­cej nie cumo­wał okrętu w tym miej­scu. Mag­de­nor nie jest dobrym miej­scem na inte­resy panie Henry. Wspo­mi­nam o tym ze szcze­rego serca i radzę zała­twiaj­cie co tam macie zała­twić i ucie­kaj­cie!

Ostrze­że­nie przy­ją­łem, uprzej­mie kiwa­jąc głową. Gdyby ten czło­wiek wie­dział w jak nie­bez­piecz­nych miej­scach, bywa­łem i z jakich opre­sji wycho­dziłem cało. Wie­działby że nie prze­stra­szą mnie takie histo­rię. Mag­de­nor powoli prze­sta­wało być zagadką. Teraz dobrze wie­dzia­łem dla­czego Sanorga wybrał wła­śnie je. Dale­kie i wylud­nione, wręcz ide­alne do wypa­dów na tereny Zjed­no­czo­nych Repu­blik i prze­rzu­ca­nia poplecz­ni­ków na teren Cesar­stwa. Bowiem kto o zdro­wych zmy­słach, szu­kałby jed­nego z najniebez­piecz­niejszych ludzi w cesar­stwie, w dziu­rze pokroju Mag­de­nor? Wie­działem już wystar­cza­jąco. Grzecz­nie poże­gna­łem Kapi­tana, nim dno dzbanka, na dobre zaświe­ciło pustką i uda­łem się na spo­czy­nek.

Na statku pano­wał gwar. Kolo­rowa zbie­ra­nina, wszel­kiej maści indy­wi­duów krzą­tała się jak w ukro­pie. Pod batutą poczer­wieniałego ze zło­ści Cedricka. Brudni i poskrę­cani paso­wali do tego okrętu jak kara­lu­chy do lor­dow­skiego stołu. W duszy musia­łem przy­znać że cała twarz Wal­dorffa zle­wała się w jedno z ogni­sto­czer­woną brodą. Dosłow­nie jakby ktoś pod­pa­lił mu głowę, pomyśla­łem. Kiedy kapi­tan mnie dostrzegł, wyszep­tał coś na ucho Bosma­nowi i ten w mgnie­niu oka prze­jął po nim pałeczkę.

– Witam, witam w skrom­nych pro­gach! – Wykrzy­czał zbli­ża­jąc się do mnie z sze­roko roz­ło­żo­nymi rękoma.

– Nie takich skrom­nych. – Odpar­łem, z uzna­niem roz­glą­da­jąc się po pokła­dzie. Doprawdy ciężko było nazwać tę jed­nostkę skromną. Ocze­ki­wa­łem że przyj­dzie mi podró­żo­wać jakąś maleńką łupinką a tu, pro­szę, pro­szę. – Fre­gata? – Dopyta­łem przy­glą­da­jąc się cie­ka­wie ban­de­rze. Przed­sta­wiała ona czarną jasz­czurkę o spłasz­czo­nym ogo­nie i niewiel­kiej gło­wie.

– No, no, no coś tam jed­nak wie­cie! – Rzu­cił Cedrick po tym jak ser­decz­nie mnie uści­skał.

Nie byłem entu­zja­stą, podob­nej męsko męskiej zaży­ło­ści ale dla dobra sprawy, posta­no­wi­łem jakoś to prze­trzy­mać.

– A dokład­nie Kli­per! Naj­szyb­sza łajba na tych wodach. – Nie omiesz­kał się dodać, dum­nie roz­kła­da­jąc ręce, jakby chciał, ojcow­skim uści­skiem objąć całą łódź łącz­nie z roz­wrzesz­czaną załogą.

– Z pew­no­ścią! Pań­skie wcze­śniejsze słowa nie były próżną prze­chwałką! – Odro­bina lukru jesz­cze nikomu nie zaszko­dziła.

– Z del­finami się Traszce ści­gać! A nie z stat­kami!

Więc zwie­rzę­ciem na ban­de­rze był płaz a nie gad! Przy­ją­łem jego słowa z uśmie­chem. Tak to już było z ludźmi morza, lubili się prze­chwa­lać a w sztuce tej ustę­po­wali pola jedy­nie arty­stom i poli­ty­kom.

– Oby­ście mieli racje, Panie Cedrick. – Powie­dzia­łem żar­to­bli­wie gro­żąc pal­cem.

Nie­stety jeśli cho­dzi o pomiesz­cze­nia prze­zna­czone dla załogi, kli­per Cedricka Wal­dorffa nie speł­niał najwyż­szych stan­dar­dów. Moja kajuta oka­zała się małą, surową klitką o ścia­nach z cien­kiej buko­wej deski. Wypo­sa­żo­nym jedy­nie w solidny sto­lik. Na stałe przy­twier­dzony gwo­ździami do desek i pro­ste łóżko, wypchane mocno już prze­le­ża­łym sia­nem. Nie wiem dla­czego ale spo­dzie­wa­łem się że będzie na mnie cze­kać hamak. Z gęsto ple­cio­nej siatki, roz­wie­szony, mię­dzy dwoma ohe­blo­wa­nymi słu­pami. Cóż może to i lepiej, że się myli­łem?

Nie zaba­wi­łem długo w swo­jej kaju­cie. Kapi­tan Cedrick Wal­dorff zapro­sił mnie bowiem do sie­bie.

Naszych kwa­ter, nawet nie było sensu porów­ny­wać. Gołym okiem widać było że orna­menty i pła­sko­rzeźby z lakie­ro­wa­nego drewna, pokry­wa­jące nie­mal wszyst­kie ściany, stwo­rzone zostały z nie­by­wałą pre­cy­zją. Ściana za ple­cami Kapi­tana była w zasa­dzie pokryta samym szkłem, kry­sta­licz­nie przej­rzy­stym, zamknię­tym, w drew­niane ramy, sty­li­zo­wane na pędy wino­ro­śli. Wszystko to zwień­czał impo­nu­jących roz­mia­rów żyran­dol z naj­praw­dziw­szych krysz­ta­łów, błysz­czący sre­brzy­stymi reflek­sami jak polarna gwiazda.

Usia­dłem na wygod­nym skó­rza­nym fotelu. Ciężki stół, był już sowi­cie zasta­wiony, a ja cóż. Na sam widok tego wszyst­kiego zro­biłem się głodny.

– Jak? Podoba się? – Zapy­tał nakła­da­jąc sobie spory kawa­łek pie­czeni.

– Wspa­niały okręt. – Odpar­łem zgod­nie z prawdą. Mar­twiło mnie tylko jedno. Ta jed­nostka była zbyt wyszu­kana jak na okręt kupiecki czy towa­rową łajbę. Może i nie byłem wiel­kim znawcą, ale i ja potra­fi­łem zauwa­żyć że właz do ładowni jest wąski i raczej wiel­kie skrzy­nie nie dałby rady przez niego przejść. W dodatku same gaba­ryty statku wyklu­czały moż­li­wość zabie­ra­nia na pokład dużej ilo­ści towa­rów. Z resztą, okręt tej klasy, osią­gał na rynku zawrotne ceny i z całym sza­cun­kiem bar­dziej paso­wał do jakie­goś zamoż­nego szlach­cica niż pro­stego jak cumowa lina Wal­dorffa.

– Bogo­bojny człek ni­gdy, w podróż nie jedzie głodny! Bo to w duszy głod­nego jedy­nie czarne myśli się kłę­bią i zgry­zota gor­sza od szkor­butu! – Cedrick prze­rwał moje roz­my­ślania.

Widzia­łem że polewa wina, więc podło­ży­łem mu swój puchar. Trzeba przy­znać że nie żało­wał napitku. Może wino nie nale­żało do naj­lep­szych jakie piłem, ale ide­al­nie współ­grało z wra­że­niem jakie spra­wiała kwa­tera kapi­tana.

– Słod­kie. – Stwier­dzi­łem prze­cie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni.

– Aaaaa słod­kie, słod­kie. Od wytraw­nego bolą mnie kiszki, a do bólu kiszek do sraczki droga krótka. – Wyja­śnił kapi­tan, kle­piąc się demon­stra­cyj­nie po wydat­nym brzu­chu.

Kiw­ną­łem ze zro­zu­mie­niem.

– Nie ma co! Dba­cie o gości Panie Cedrick! – Zagad­ną­łem by roz­wiać coraz moc­niej zapa­da­jącą ciszę.

– Bo widzi­cie, u nas to taki zwy­czaj panuje, że jak kto pierw­szy raz na Traszkę włazi! To musi dobrze pojeść.

A z tych o sła­bych żołąd­kach mieć uży­wa­nie! Wypowie­dzia­łem w myślach i nabra­łem sobie solidny kawa­łek wędzo­nego boczku. Nie bałem się cho­roby mor­skiej. Wiele prze­szedłem w prze­szło­ści i nie jeden sztorm mia­łem już za sobą. W dodatku warto było ujrzeć gębę Cedricka. Roz­dzia­wioną ze zdzi­wie­nia. Niech sobie tam myśli co chce, ja zamie­rza­łem wyko­rzy­stać oka­zję i solid­nie sobie pojeść.

– Wiele musiał Was ten sta­tek kosz­to­wać. – Zagad­ną­łem nie mogąc zde­cy­do­wać po mię­dzy laską suchej kieł­basy a kawał­kiem łoso­sia.

– Eeee tam. – Mach­nął ręką jakby odga­niał upo­rczywą muchę. – Pra­wem mor­skim go zdo­by­łem!

Kiw­ną­łem głową ze zro­zu­mie­niem. Fakt iż mój gospo­darz trud­nił się kor­sar­stwem doszedł moich uszu zanim posta­no­wi­łem popro­sić go o pomoc.

– A gdzie wcze­śniejszy sta­tek?

– Ropuszka? Na wyka­łaczki poszła. Stara to już była krypa. Dobrze że ta tutaj, nie miała, solid­nej armaty! Bo bym dziś już śnia­dał z ryb­kami a nie z Panem.

Zadzi­wia­jące jak wielką ten skromny czło­wiek żywił zaży­łość do pła­zów. Nie zdzi­wił­bym się wcale jakby oka­zało się że na sza­lupy ratun­kowe kazał mówić kijanki! Trudno jed­nak odmó­wić mu roz­sądku. Widząc nie­mal bez­bronną jed­nostkę, sko­rzy­stał z oka­zji. Tak to sie już sprawy miały na wodzie że sil­niejszy zja­dał słab­szego i nikogo to spe­cjal­nie nie dzi­wiło.

– Ale ja nie Pana po to by się łajbą chwa­lić…– Spoj­rzał na mnie i ner­wowo przy­gryzł wargę.

– Zamie­niam się w słuch. – Odpar­łem, roz­sia­da­jąc się wygod­nie w fotelu.

Muszę przy­znać że cze­ka­łem na ten moment. Trudno by Cedrick powie­dział mi wszystko co wie na temat Mag­de­nor od razu. W szcze­gól­no­ści jeśli były to infor­ma­cje mogące do reszty znie­chę­cić pospo­li­tego urzęd­nika za jakiego sie poda­wa­łem. Takie infor­ma­cje, zwa­rzyw­szy na wysoką nie­straw­ność. Dla pro­stego umy­słu. Mogły oka­zać się, kąskiem zbyt wiel­kim na jeden raz. Rozwa­rzyny kucharz ina­czej dyplo­mata, musiał więc tak je przy­go­to­wać, by nie zaśmier­dły, ale także mieć bacze­nie na to, by kon­su­mu­jący oka­zał się syty i zado­wo­lony. Wśród mi podob­nych, zabiegi takie były normą a zna­jo­mo­ścią i bie­gło­ścią w owej sztuce nie byli nam w sta­nie spro­stać nawet poli­tycy. Tak prze­cież dumni ze swych umie­jęt­no­ści i mają­cych się nie­mal za rów­nych antycz­nym pro­to­pla­stom dyplo­ma­cji i socjo­lo­gii. Co do Czer­wo­no­bro­dego, co tu wiele rzec. Nie wyglą­dał ani nie poczy­nał sobie jak wielki kucharz. Był raczej czymś na wzór ślepca, krzą­ta­ją­cego się bez ładu i składu po kuchni, dla któ­rego w zasa­dzie bez róż­nicy było czy podaje zgniłe jaja czy sor­bet.

– Bo wie­cie, z tymi kobie­tami, to nie do końca tak jak gada­łem. – Wybur­czał, wle­wa­jąc w sie­bie nie­mal cały puchar wina, widać albo strasz­li­wie doskwie­rało mu pra­gnie­nie albo zamie­rzał się ze mną podzie­lić czymś bar­dzo waż­nym.

– A jak?

– No bo jak, na ląd zleź­li­śmy, to się oka­zało że ich tam wię­cej było. – Odparł pokor­nie.

Nie mogłem oprzeć się wra­że­niu, że podobny ton i zacho­wa­nie nie paso­wały do czło­wieka jego postury i funk­cji. Nawet jeśli poda­wa­łem się za urzęd­nika i mia­łem odpo­wied­nie pisma, nie było powodu by się przede mną korzyć. Cóż, posta­no­wi­łem zrzu­cić to na karb dłu­gów, jakie kapi­tan zacią­gnął w por­cie a na któ­rych to spłatę, bra­ko­wało mu fun­du­szy. Moż­liwe więc że moje przy­by­cie nie było niczym innym jak rato­wa­niem toną­cego, przy pomocy, moc­nego postronka. Gdy inni mają do zaofe­ro­wa­nia jedy­nie brzy­twy. Czy mogłem się dzi­wić że drżał na myśl iż się roz­my­ślę i wycią­gnę sznur z wody szyb­ciej niż go do niej wrzu­ci­łem? Tylko dla­czego sam. Nie przy­mu­szony, wyja­wiał mi tajem­nicę, budzące w nim tak ogromny lęk o wła­sne inte­resy? Bo nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że prze­ka­zy­wał mi je w tro­sce o dobro bliź­niego. Na zada­nie tego pyta­nia, posta­no­wi­łem jesz­cze tro­chę pocze­kać.

Wal­dorff naj­wy­raź­niej spo­strzegł moje zamy­śle­nie, bo w sekun­dzie jego poczer­wieniała od moc­nego wina twarz, zbla­dła niczym świ­stek świeżo czer­pa­nego per­ga­minu.

– Jake­śmy się spo­strze­gli że tak leżą, bez ducha nie­mal. – Cią­gną dalej, gdy tylko popę­dzi­łem go ruchem ręki. – To raz dwa skrzyk­nę­li­śmy dru­żynę! I jak tylko mogli, pomocy zaczę­li­śmy udzie­lać. Od juchy cały uma­zany byłem. Po pas, bez mała! Ale nic to… jakby pan widział te dziewki! Wszyst­kie, zhań­bione i nie­mal zarżnię­te… i w oczach miały takie coś, że aż czło­wiek wzrok odwra­cał. Jakby samym spoj­rze­niem żyw­cem chciały serce z piersi wyrwać!

– I co?

– Nie zra­ziło nas to! A gdzie tam! Wszy­scy uzna­li­śmy że nie­wiasty słuszną mają do nas pre­ten­sje. My wszy­scy Chrze­ści­janie! To potrze­bu­ją­cych na zatra­ce­nie zosta­wić nie mogli­śmy! Jakby to było przed Tro­nem Pana z podob­nych grze­chów się tłu­ma­czyć? Ale nie o nas chcia­łem mówić. Kobitki twarde w Mag­de­nor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha pozba­wić jak się tym Tre­pom zacięż­nym wyda­wało. By ich wszy i kiła zżarły! Wra­cały więc nie­bo­żęta do zdro­wia cał­kiem szybko. W naszy­ko­wa­nym przez nas laza­re­cie. Tygod­nie mijały a one nic nie gadały. Jedy­nie patrzyły dalej tymi śle­piami, że aż po ciele dreszcz prze­cho­dził. Medyk co na naszym okrę­cie ter­mi­no­wał, gadał że to szok i że parę lat może nawet zle­cieć nim cokol­wiek wyrzekną! A chłopa to mogą już ni­gdy do sie­bie nie dopu­ścić! Na te słowa jeden z mężul­ków tak się obru­szył że nie­mal nam Cyru­lika uka­tru­pił! Z kością wołową się na niego rzu­cił! Jak zwierz albo bar­ba­rzyńca! Zamknę­li­śmy więc krew­kiego kocha­sia w sto­dole By otrzeź­wiał i Bóg mi świad­kiem, gor­szego błędu nie mogli­śmy popeł­nić…

– Wyzwo­lił się? – pozwo­li­łem sobie zgad­nąć, się­ga­jąc po kolejne pęto kieł­basy.

– Acha. – Przy­tak­nął Czer­wo­no­brody dole­wa­jąc wina. – Mało tego! Chuć posta­no­wił zaspo­koić i po dobroci czy siłą mał­żonkę zmu­sić do powin­no­ści. Panie Hen­ry… co one z tym czło­wie­kiem zro­biły! – Pokrę­cił głową, jakby na­dal nie dawał wiary temu czego był świad­kiem.

– Zbie­rać nie było czego! Tak go poszar­pały! Głowę jedy­nie całą zosta­wiły, nie licząc oczu wydra­pa­ny­ch… zapewne paznok­ciami. W usta tego Gwał­tow­nika i Idioty, jego wła­sne przy­ro­dze­nie wepchnęły!

– Co zro­bi­li­ście?

– Winną albo winne chcie­li­śmy odna­leźć. Tylko że…

– Nikogo już tam nie było. – Dopo­wie­dzia­łem za niego.

– Zga­dza się. Laza­ret był pusty. A po dzie­wusz­kach ani śladu…

– Nie szu­ka­li­ście ich?

– A jakże! Co z tego skoro żad­nego tropu nie pozo­sta­wiły. Mogli­by­śmy i mie­siąc przez lasy i ska­li­ste brzegi się prze­dzie­rać a i tak byśmy ich nie zna­leźli!

– Skąd ta pew­ność?

– Wiele tam z nich to wdowy po myśli­wych były. W lesie ukry­wać się umiały i za nic miały nasze nędzne poszu­ki­wa­nia! – Twarz Cedricka wyglą­dała jakby zebrały się nad nią burzowe chmury w każ­dej chwili gotowe roz­łu­pać jego rudą czaszkę na dwoje, świe­tli­stą lancą gromu.

– Przez pierw­sze mie­siące nic się nie działo. – Powie­dział jakby sam do sie­bie. – Do Mag­de­nor dobi­ja­li­śmy, czę­sto i ludzi­ska jakoś sobie radziły. Kto tam się ucho­wał, przez te pierw­sze tygo­dnie to i żył cał­kiem, nie zgo­rzej. Chaty odbu­do­wali a oko­lice uprząt­nęli, tak że jakby ktoś tam zaje­chał i nie wie­dział jak sprawy się miały parę mie­sięcy temu, nie uwie­rzyłby że taka tra­ge­dia w tym miej­scu się odbyła! Ale licho nie śpi i szybko dało o sobie znać! Pierw­szy nasz maj­tek zagi­nął, świec Boże nad jego duszą. Myśle­li­śmy że zapił jak reszta i śpi gdzie w sto­dole na sia­nie, ale jak dna czwar­tego, do wie­czora sie nie wró­cił zaczę­li­śmy się zasta­na­wiać co się mogło stać. Pytać zaczę­li­śmy i szu­kać. Bo jakby nie było człon­kiem załogi był…– Cedrick zro­bił kolejną pauzę. Wypił dusz­kiem zawar­tość kie­li­cha i wes­tchnął ciężko. – Jak go zna­leźliśmy to mało na serce nie zsze­dłem! Przy leśnej gro­cie, nie­opo­dal mia­sta leżał, roz­wle­czony jak przez dzi­kie psy! Bez ducha i głowy którą w gro­cie zna­leźliśmy z człon­kiem wepchnię­tym w gar­dło! Groza spa­dła na nas i popę­dzani trwogą do mia­sta wró­ciliśmy. Tam nam starsi mia­sta obja­śnili że takie sprawki, już wcze­śniej miały miej­sce ale bali się nam gadać. Byśmy nie odmó­wili przy­jaz­dów jak kilka innych załóg, daw­niej czę­sto kur­su­ją­cych do Mag­de­nor. Nie powiem że i my nie mie­li­śmy podob­nego zamiaru. Zaraz jed­nak wspo­mnie­li­śmy ten felerny dzień i że to po czę­ści nasza wina. Dla­tego też na­dal dobi­jamy do Mag­de­nor. Przez te pięt­na­ście lat z dwu­dzie­stu okrę­tów jedy­nie my i Sta­lowy Rycerz na­dal kur­su­jemy na tej tra­sie.

– A co z miesz­kań­cami mia­sta? Nadal nie­po­koją ich te tajem­ni­cze mor­der­stwa? – Zapy­ta­łem z zacie­ka­wieniem, uzna­jąc przed samym sobą że finał histo­rii oka­zy­wał się wielce intry­gu­jący.

– Jakie one tam tajem­ni­cze! To te baby co do lasu zwiały, mają krew na rękach! Wiłami kazały się nazy­wać i coraz bez­czel­niej zaczęły sobie poczy­nać. Wyobraź sobie panie Henry że okrzyk­nęły się Paniami na tych zie­miach i poprzy­się­gły wszyst­kim męż­czyznom pomstę za swe szkody! Żaden Ci tam teraz chłop nosa poza obwa­ro­wa­nia nie wyści­bia! A o tym by który samo­pas cho­dził to już cał­kiem wyklu­czone! Kwar­tał minie jak ostatni raz dobi­ja­li­śmy do Mag­de­nor… a już w tedy sytu­acja była nie­cie­kawa. Kto wie co nas spo­tka na miej­scu. Dla­tego z miej­sca Pana ostrze­gam i ostat­nią szansę daje na zmianę decy­zji. Choćby pań­ska rezy­gna­cja miała mnie okręt, załogę i dumę kapi­tań­ską kosz­to­wać! – Wal­dorff zakoń­czył, zry­wa­jąc się z miej­sca i z hukiem ude­rza­jąc się w tłu­stą pierś.

– Dobrze żeście mi sprawę wcze­śniej naświe­tlili. Uspo­koję pana jed­nak. Nie zamie­rzam rezy­gno­wać z wyprawy. Ja też wiem co to honor! Choć pia­stuje urząd który może na to nie wska­zy­wać, to potra­fię się także bro­nić. Kapi­ta­nie życie ludzi trud­nią­cych się moją pro­fe­sją nie jest usłane różami. Nie sie­dzimy całymi dniami, przed zaku­rzo­nymi wolu­mi­nami, gdzie naj­więk­szym zagro­że­niem, może oka­zać się zbyt gorąca her­bata. Nasz wydział opiera się głów­nie o dzia­ła­nia w tere­nie, a one wyma­gają od nas rów­nie lot­nego umy­słu co spraw­nego ciała! Wierz­cie mi na słowo że nie mało w cesar­stwie, wsze­la­kich uzur­pa­to­rów, pomi­nię­tych w spadku krew­nych czy pro­stych band, siłą chcą­cych prze­jąć majątki naszych klien­tów! Jest ich na pęczki panie Cedrick! I choć chwa­lić się nie lubię, to muszę przy­znać że nie raz zmu­szono mnie do walki o wła­sne życie! To że zwy­cię­sko z owych poje­dyn­ków wycho­dziłem widać, bo jakby było ina­czej… to by mnie tu po pro­stu nie było. – Skwi­to­wa­łem pro­stym lecz wymow­nym stwier­dze­niem i nało­ży­łem sobie na okrą­gły, mie­dziany talerz, sporą por­cje kre­we­tek umo­czo­nych w sosie śmie­ta­no­wym. Kuszą­cych mnie swym aro­ma­tycz­nym zapa­chem od dobrych kilku chwil.

– Mało tego! Z racji, jak kapi­tan twier­dzi, rejsu podwyż­szo­nego ryzyka jestem gotów doło­żyć nawet kilka zło­tych dena­rów. – Oczy Wal­dorffa zabły­sły chci­wym bla­skiem, a ja z rado­ścią stwier­dzi­łem że kre­wetki, były nie tylko pięk­nie podane ale także i smaczne.

Resztę wizyty w kwa­terach kapi­tań­skich spę­dzi­łem na zaja­da­niu się spe­cja­łami, które jak udało mi się dowie­dzieć mój gospo­darz spe­cjal­nie zamó­wił w lokal­nej karcz­mie. O wdzięcz­nej nazwie Łabę­dzi Świer­got. Posta­no­wi­łem zapa­mię­tać nazwę i przy naj­bliż­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji odwie­dzić ten przy­by­tek. Z Kapi­tanem poże­gna­łem się póź­nym wie­czo­rem. Kilka razy będąc zmu­szony do hamo­wa­nia zbyt szcze­rze oka­zy­wa­nej życz­li­wo­ści. Te wszyst­kie uści­ski i pokle­py­wa­nia mocno mnie iry­to­wały.

Przy­bi­cie do portu w Mag­de­nor, nie zajęło nam pię­ciu dni. Jak chwa­lił się kapi­tan. Nie udało nam się osią­gnąć celu także po upły­wie tygo­dnia! Dotar­li­śmy na miej­sce dokład­nie w dzie­sięć dni! Prze­klęte dzie­sięć dni, w któ­rych to cza­sie paro­krot­nie nie stra­ci­łem życia, zmyty przez ogromne fale z pokładu Traszki i w któ­rych to wal­nie przy­czyniłem się do stłu­mienia buntu, załogi!

Nie­stety z tego powodu konieczne było zabi­cie kilku krew­kich majt­ków ale cel uświę­cał środki. Bo choć byłem w sta­nie zro­zu­mieć strach tych pro­stych istot przed dzia­ła­niami natury. Wię­cej! byłem w sta­nie nawet jakoś uspra­wiedliwić to że z nie­zna­nych mi przy­czyn ową nie­szczę­sną aurę zrzu­cają na garb kobiet z Mag­de­nor. Twier­dząc że to one modląc się do Bogów mórz spro­wa­dziły na nas nieszczę­ście. Lecz nie mogłem pozwo­lić by ich pro­stolinijność sta­nęła na dro­dze moich inte­re­sów.

Tak czy ina­czej mogłem zapo­mnieć iż uda mi się wyprze­dzić Sta­lo­wego Ryce­rza w wyścigu do portu. W dzień naszego przy­by­cia, jak na potwier­dze­nie moich obaw galeon na któ­rym płyną Sanorga, odbi­jał od brzegu. Widać załoga Sta­lo­wego Ryce­rza miała wię­cej szczę­ścia, bo na ich statku, w prze­ci­wień­stwie do Traszki, nie było widać śla­dów, wska­zu­ją­cych na mor­der­czą walkę z żywio­łem. Traszka bowiem, pozba­wiona została jed­nego masztu, który znik­nął na dobre w roz­sza­la­łej mor­skiej toni. Znisz­cze­nia objęły także lewą burtę a fale zabrały ze sobą dwóch człon­ków załogi. Dumny Kli­per kapi­tana Cedricka, wyglą­dał teraz jak po sal­wie z armat Cesar­skiej Mary­narki. Reszt­kami sił czoł­gał się do celu.

Kapi­tan od czasu buntu, rzadko wycho­dził na pokład. Zamknięty za cięż­kimi wro­tami, pił na umór w swo­jej kaju­cie. Od czasu do czasu jęczał bole­śnie jak raniony har­pu­nem mors. Oka­zja by z nim poroz­ma­wiać nada­rzyła się dopiero ostat­niego dnia. W tedy też posta­no­wi­łem ure­gu­lo­wać należ­no­ści. Wypła­ci­łem połowę umó­wio­nej kwoty i upew­ni­łem się że nie odpły­nął nim nie zała­twię swo­ich spraw w mie­ście. Cedrick nie był zbyt roz­mowny i nawet widok, mieszka wypcha­nego zło­tymi dena­rami nie popra­wił mu humoru. Po mimo tego przy­dzie­lił mi dwóch osił­ków, z zdzie­siąt­ko­wa­nej załogi i kazał mi mnie strzec. Mia­łem poważne podej­rze­nie że mi nie ufa i boi się że nawieje nie wypła­ca­jąc reszty. Nie powiem, prze­szła mi przez głowę taka myśl, ale zaraz po tym gdy zoba­czy­łem jakim naprawdę miej­scem jest Mag­de­nor. Odrzu­ci­łem ją.

Mia­sto znaj­do­wało się na pół­wy­spie. Wyso­kie, ostre klify ota­czały Mag­de­nor niczym pier­ścień. Zie­loną cyko­rią, zwień­czał go gęsty, bukowy las. Ten wąski prze­smyk, mię­dzy ska­łami a lasem. Oddzie­lał kamienny mur. Zapewne ten o któ­rym wspo­mi­nał Cedrick. Jego stanu nie byłem w sta­nie dokład­nie okre­ślić ale nawet z daleka widać było że nie znaj­duje się w zbyt dobrej kon­dy­cji. Mia­sto sta­no­wiły nie­wiel­kie par­te­rowe chatki, zbu­do­wane z cięż­kich buko­wych bali. Skon­cen­tro­wane wokół kamien­nego ratu­sza. Wyso­kiego na dwa pię­tra i co dziwne posia­da­ją­cego solidne prze­szklone okna. Rzad­kie nawet w więk­szych mia­stach cesar­stwa. Zwy­kle w miej­scach tego pokroju, gdzieś bli­sko ratu­sza znaj­do­wał się budy­nek kościoła. Najczę­ściej ze strze­li­stą wie­rzą na któ­rej leni­wie dyn­dał dzwon, lecz tutaj kościoła naj­praw­do­po­dob­niej nie było a przy­naj­mniej nie przy­po­mi­nał on żad­nej świą­tyni do któ­rych widoku zdą­ży­łem nawyk­nąć w Cesar­stwie.

W asy­ście nowych Goryli uda­łem się wprost do ratu­sza. Mia­łem przy sobie kilka lewych pism z mini­ster­stwa wewnętrz­nego i posta­no­wi­łem je wyko­rzy­stać. Stra­ci­łem prze­wagę jaką dałoby mi przy­by­cie przed Sanorgą, więc dzia­łałem szybko. Po dro­dze nie napo­tka­łem zbyt wielu tubyl­ców. Na pal­cach jed­nej ręki mógł­bym wyli­czyć tych, krzą­ta­ją­cych się po dzie­dzińcu albo pil­nujących stra­ga­nów. Cóż, mia­łem nadzieje że na co dzień panuje tu nieco żyw­sza atmos­fera. W końcu, nie wie­dzia­łem czy nie przyj­dzie mi tu spę­dzić nawet kilku tygo­dni.

Ratusz z bli­ska nie robił tak wiel­kiego wra­że­nia. Był stary. Ele­wa­cja tu i tam odpa­dała pła­tami a okna, które tak mnie zadzi­wiły, w więk­szo­ści pokry­wała cen­ty­me­trowa war­stwa brudu.

– Zacze­kajcie przed wej­ściem. – Pole­ci­łem dwóm osił­kom. Ich tępe twa­rze, przy­brał wyraz cze­goś co z odro­biną chęci mógł­bym nazwać niezado­wo­le­niem. Oczy­wi­ście, domyśla­łem się że roz­kazy jakie otrzy­mali wcze­śniej, zabra­niały im odstę­po­wać mnie choćby na krok. Mia­łem jed­nak nadzieje że uda mi się ich prze­ko­nać.

– Ale Kapi­tan…– Zaczął ten wyż­szy ale mu prze­rwałem.

– Zacze­ka­cie tutaj! – Powie­dzia­łem z naci­skiem i wcisną­łem mu do ręki kilka srebr­nych. Na szczę­ście zadzia­łało. Osi­łek wepchnął monety do kie­szeni i kiw­nął na swo­jego kum­pla. Odetch­ną­łem z ulgą. Szcze­rze mówiąc, spo­dzie­wa­łem się że będzie się tar­go­wał a moja kiesa zaczy­nała powoli poka­zy­wać dno. Byczki roz­sia­dły się na sta­rej ławce przy wej­ściu i zapew­nili że będą tu cze­kać póki nie wrócę. Grzeczne pie­ski, pomyśla­łem i ruszy­łem po scho­dach.

Wnę­trze ratu­sza oka­zało się ciem­nie i raczej skrom­nie wypo­sa­żone. Jaśniej­sze pro­sto­kąty na sza­rej ścia­nie wska­zy­wały na to, że kie­dyś wisiało tu cał­kiem sporo obra­zów. Z lat świet­no­ści pozo­stały wytarte dywany, kie­dyś zapewne grube i puszy­ste, dziś, nie róż­niące się wiele od koń­skiej derki. Śmier­działo też nie­mi­ło­sier­nie, mie­szanką stę­chli­zny i sta­rego potu. Boże jak Ci ludzie mogą tu pra­co­wać, prze­szło mi przez myśl, gdy mija­łem kupę sta­rych szmat. Minęła dobra chwila nim zna­la­złem kogo­kol­wiek kogo można by zapy­tać o Wójta, Rajce czy innego Bur­mi­strza zarzą­dza­ją­cego mia­stem. Stara kobie­cina ubrana w zno­szony strój służby spoj­rzała na mnie nie ufnie i widocz­nie się jej nie spodo­ba­łem bo aż prych­nęła gdy się pokło­ni­łem.

– Pan se w rzyć wsadź uprzej­mo­ści! Czego tu! – Wark­nęła nie­za­do­wo­lona.

No tego to się nie spo­dzie­wa­łem.

– Zaw­rzyj gębę Babo! Pro­wadź mnie do bur­mi­strza, bo kijem pogo­nie! – Puściły mi nerwy, mia­łem aler­gie na bez­czel­ność, szcze­gól­nie wyra­żaną przez służbę. Kobieta zda­wała się jed­nak nic sobie nie robić z moich pokrzy­ki­wań. Wzięła się pod boki i splu­nęła demon­stra­cyj­nie. Flegmą tak gęstą i zie­loną że nie powsty­dziłby się jej co gor­szy klo­szard. Wzdry­gnąłem się z obrzy­dze­niem gdy zorien­to­wa­łem się że ściany zdobi cała feeria podob­nych zacie­ków.

– Stra­szyć to se możesz dziewkę w zamtu­zie! – żach­nęła się Sta­ru­cha, celu­jąc we mnie pal­cem. Zakoń­czo­nym krzy­wym, czar­nym jak gro­bowa zie­mia, paznok­ciem.

– Jak chce Rajcą się widzieć to było od progu gadać! – Nadal bre­dząc coś pod nosem, obró­ciła się na pię­cie i ruszyła przed sie­bie. Podą­ży­łem za nią, z naj­więk­szym tru­dem, powstrzy­mu­jąc się przed pal­nię­ciem jej w ten siwy cze­rep. Ponad kwa­drans błą­ka­li­śmy się bez celu po zagra­co­nych kory­ta­rzach na któ­rych brud i resztki ume­blo­wa­nia zro­sły się w jedno. Smród stę­ch­łego powie­trza nabie­rał na sile, przy­ło­ży­łem do ust, chu­stę nasą­czoną wycią­giem z kon­wa­lii. Na nie­wiele się to jed­nak zdało. Były w świe­cie zapa­chy z któ­rych wonią wprost nie dało się wygrać. Nie­stety były to najczę­ściej te, któ­rych czuć bym aku­rat nie chciał. Stara zgu­biła się chyba, bo zaczęła się roz­glą­dać gdy tra­fi­li­śmy do kolej­nego pustego kory­ta­rza. Jej zmysł orien­ta­cji naj­wy­raź­niej poważ­nie szwan­ko­wał albo cier­piała na początki demen­cji czy innego dzia­do­stwa, powoli wyże­ra­ją­cego resztki infor­ma­cji z pomarsz­czo­nego cze­repu.

Wyka­za­łem się wiel­ko­dusz­no­ścią i nie kop­ną­łem jej od razu. Naj­pierw grzecz­nie pona­gli­łem a gdy ta posta­no­wiła zri­po­sto­wać, moją prośbę, w spo­sób wielce nie­sto­sowny. Wypła­ci­łem soczy­stego kop­niaka pro­sto w pomarsz­czony zadek. Stara zawyła z bólu. Zawar­czała coś pod nosem ale nie miała na tyle odwagi by podnieść wzrok i dobrze. Lewa pode­szwa zazdro­ściła roz­rywki pra­wej i z nie małą chę­cią przy­łą­czyła by się do zabawy.

– Pro­wadź do celu! – Naka­za­łem uno­sząc lekko lewą nogę na znak że nie żar­tuje. Stara sku­liła się jesz­cze ale grzecz­nie naka­zała podą­żać za sobą.

Naj­pierw zdzi­wi­łem się gdy minę­li­śmy pośpiesz­nie kilka pomiesz­czeń. Z pozoru tak samo pustych i głu­chych jak cała reszta. Gdy jed­nak wyda­rzyło się to po raz kolejny, wie­dziony cie­ka­wo­ścią zaj­rza­łem do jed­nego z nich. Zapewne gdy­bym nie były obyty z wido­kiem ciał zmar­łych, nie zdą­żyłbym się tak szybko otrzą­snąć, a co za tym idzie. Nie unik­nąłbym pod­stęp­nego ataku w plecy. Stara nie zwle­kała. Zaraz gdy zorien­to­wała się w czym rzecz, wyjęła ukryty szpi­ku­lec i zaata­ko­wała odsło­nięte miej­sce nad nerką. Wie­dziony instynk­tem, bły­ska­wicz­nie wywi­nąłem młynka i zaled­wie o cal miną­łem się ze śmier­cią. Szty­lety już błysz­czały w mych dło­niach ale nie zamie­rza­łem ich użyć. Zasko­czona Stara bowiem nie sta­no­wiła dla mnie więk­szego zagro­że­nia. Soczy­stym kop­nię­ciem z pra­wej nogi, oba­li­łem ją z łosko­tem na zie­mie. Stara jęczała bole­śnie ale na­dal kur­czowo zaci­skała dłoń na szpi­kulcu. Dopiero teraz zauwa­żyłem że ściela z niego jakiś płyn. Kto wie? Może jakaś tru­ci­zna… By cał­ko­wi­cie ode­brać krew­kiej sta­ruszce chęć do walki, wymie­rzy­łem jej jesz­cze kilka soczy­stych kop­nięć. Szpi­ku­lec wyrwa­łem jej z ręki odpo­wied­nio wcze­śniej, by unik­nąć nie­po­trzeb­nej rany.

– Co to ma zna­czyć! – Wark­ną­łem i szarp­ną­łem Starą za włosy i wska­zu­jąc na dwa zaszlach­to­wane ciała męż­czyzn. Odchy­liła się wyjąc jak zarzy­nana. – Gadaj albo roz­łu­pię Ci czaszkę!

Stara pró­bo­wała splu­nąć ale jedy­nie uma­zała sobie brodę. Wymie­rzy­łem jej siar­czy­sty poli­czek.

– Nie żar­tuje! Gdzie jest reszta!

Sta­ru­cha widocz­nie stra­ciła bojowy zapał, jęczała i kuliła się mru­żąc oczy. Po kilku kolej­nych sztur­chań­cach w końcu wska­zała mi zej­ście, do pogrą­żo­nej w mroku, wil­got­nej piw­nicy. Szarp­ną­łem ją za włosy, mało nie pozba­wiając resz­tek siwi­zny i cisną­łem o par­kiet.

– Jeśli ruszysz się choćby o cal…– Syk­ną­łem zim­nym jak stal gło­sem.

Poch­wy­ci­łem łojową lampę. Tlącą się przy wej­ściu i ostroż­nie postą­pi­łem kilka kro­ków w dół. Schody oka­zały się strome i śli­skie. Wyją­łem szty­let i nasłu­chu­jąc, ruszy­łem przed sie­bie. Zaled­wie cztery metry dalej poja­wiły się cięż­kie okute stalą drzwi. Rozwar­łem je ostroż­nie i cof­ną­łem o krok. Nic się jed­nak nie stało.

Zapu­ści­łem się głę­biej. Choć głos w gło­wie pod­po­wia­dał bym wró­cił po wspar­cie.

W końcu mia­łem ze sobą dwóch osił­ków ide­al­nych do takiej roboty. Ponie­cha­łem jed­nak. Nie było na to czasu.

Za drzwiami znaj­do­wał kory­tarz. Niski i cia­sny jak więk­szość piw­nicz­nych przejść. Pro­wa­dził zaled­wie do jed­nych drzwi. Zde­cy­do­wa­nie, ktoś się za nimi znaj­do­wał, bo doszedł mnie ści­szony szept kilku gło­sów i migo­tliwy błysk przy­ga­szo­nej lampy. Przy­gry­złem mocno wargi, nie­stety nie mia­łem poję­cia jak roze­grać tę par­tie. Rozwią­za­nie przy­szło do mnie jed­nak samo. Świa­tło wewnątrz pomiesz­cze­nia zga­sło a mecha­niczny stu­kot zamka zako­mu­ni­ko­wał że nie­ba­wem uchylą się drzwi.

Odło­ży­łem lampę tak by jej blask skie­ro­wał się na drzwi. Z kie­szeni pasa wyją­łem Fizz. Nie­wiel­kie kuleczki przy­jem­nie zatań­czyły mię­dzy pal­cami. Niech tylko spró­bują zachi­cho­ta­łem w myślach a dowie­dzą się jak nie­bez­pieczną bro­nią jest Fizz. Gry­zący dym prze­słoni im wzrok i zabie­rze dech a huk wybu­chu, tych małych cude­niek, ogłu­szy na dobrych kilka chwil. Tyle w zupeł­no­ści mi wystar­czy by zro­bić porzą­dek.

Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami drzwi uchy­liły się bar­dzo powoli a w powsta­łej szcze­li­nie, poja­wiła się łysa jak kolano głowa starca. W jego ciem­nych jak heban oczach kryło się prze­ra­że­nie. Zau­wa­żył mnie od razu.

– Panie… ratuj­cie! – Wymam­ro­tał łysy i nim zdą­ży­łem zabrać głos, upadł na zie­mie jakby rażony pio­ru­nem. W mgnie­niu oka odsko­czy­łem w tył, ciska­jąc przed sie­bie gar­ścią Fiz­zów.

Wybuch nastą­pił nie­mal od razu. Wyuczo­nym ruchem nacią­gną­łem kap­tur i się­gną­łem po drugi szty­let. Nim na dobre mlecz­no­biały dym zato­pił wnę­trze kory­ta­rza, ruszy­łem do przodu. Mieli prze­wagę, nie wie­dzia­łem ilu ich jest i jak dobrze są wyszko­leni. Nie mogłem jed­nak pozwo­lić by ucie­kli. Szko­li­łem się do walki w takich cia­snych miej­scach. W nich nie miało zna­cze­nia czy rywali jest wię­cej albo czy są nad­na­tu­ral­nie silni. Pod­stęp i szyb­kość, to dwie pod­stawy walki w zwar­ciu a w nich nie mia­łem sobie rów­nych w całym okręgu! Wpa­dłem do roz­le­głego pomiesz­cze­nia, dając susa nad cia­łem łysego. Dwa cie­nie poru­szyły się w ciem­no­ści. Jeden był w moim zasięgu. Wyko­rzy­stu­jąc impet z jakim wylą­do­wa­łem odbi­łem się od posadzki i wypro­wa­dzi­łem sztych w miej­sce w któ­rym spo­dzie­wa­łem się uda. Ostrze z mla­skiem przedarło ciało a moich uszu dobiegł piskliwy jęk. Drugi cień wyco­fał się w głąb pomiesz­cze­nia. Zareago­wałem natychmia­stowo, porzu­ci­łem unie­ru­cho­mio­nego napast­nika i ruszy­łem na dru­giego. Cisną­łem jeden szty­let wprost w miej­sce w któ­rym stał. Brzdęk metalu odbi­ja­ją­cego się od posadzki potwier­dził moje obawy. Zała­twi­łem tego słab­szego! Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami mój cios został zblo­ko­wany. Odsko­czy­łem by unik­nąć kon­try i ponow­nie zaata­ko­wa­łem. Tym razem celu­jąc w klatkę pier­siową ale i ten cios został zblo­ko­wany. Mało tego, cudem udało mi się unik­nąć, pod­stęp­nego cię­cia wymie­rzo­nego w żebra. Kim­kol­wiek był mój opo­nent znał się na rze­czy. Chcia­łem jesz­cze raz dopaść do rywala ale wtedy poczu­łem ukłu­cie. Deli­katne, w oko­li­cach karku. Nim zda­łem sobie sprawę ze swo­jego błędu, osu­ną­łem się bez­wład­nie na kolana. Świat zatań­czył mi przed oczami i nim skoń­czyłem prze­kleń­stwo, stra­ci­łem przy­tom­ność.

– Zabijmy tego psa! – Usły­sza­łem roz­ża­lony głos Sta­rej aż wibru­jący od prze­peł­nia­ją­cej ją zło­ści. – Mało mi kudłów do reszty nie wyrwał!

Ude­rze­nie w nerkę pozba­wiło mnie tchu.

– Miar­kuj się Sibil! – Drugi głos także nale­żał do kobiety, ten był jed­nak miękki i gdyby nie moje poło­że­nie powie­działbym że nawet przy­jemny. – To Cesar­ski Pomiot! Pani będzie chciała go dla sie­bie!

– Pani, pani! A ja! Gdzie należne mi prawo zemsty! popatrz no na mnie jak mnie zała­twił! – Uśmiech­ną­łem się w duchu i zara­zem żało­wa­łem że nie wbi­łem jej szty­letu w serce gdy była na to oka­zja.

– Zamknij się stara wywłoko! – Trzeci głos także nale­żał do kobiety. Wład­czy ton nawy­kły do wyda­wa­nia roz­ka­zów nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści kto w tej kom­pani jest naj­waż­niej­szy.

– Coś powie­działa Hrist! – Stara najwidocz­niej na­dal nie zda­wała sobie sprawy z tego że jej wiek nie upo­waż­nia jej do niczego. Głu­che ude­rze­nie i zdu­szone jęk­nię­cie, zda­wało sie potwier­dzać moje domy­sły.

– Jesz­cze słowo Sibil…– Wark­nęła dowód­czyni. – Zamiast jazgo­tać pomo­gła­byś Olrun. Z roz­wa­loną nogą nie ucią­gnie tego łaj­daka daleko!

Sibil usłu­chała. Poczu­łem że moje nosze posu­wały się znacz­nie żwa­wiej. Cho­lera gdy­bym tylko nie miał zwią­za­nych rąk. Widać kobitki znały się na rze­czy bo węzły które zasto­so­wały sku­tecz­nie unie­moż­li­wiały mi samo­dzielne wyzwo­le­nie. Mogłem jedy­nie liczyć że jed­nak się nie roz­my­ślą i dopro­wa­dzą mnie przed obli­czę swo­jej Pani.

Nie­stety nie­wiele mogłem zoba­czyć. Opa­ska którą zaplo­tły mi oczy, doszczęt­nie wyklu­czała doj­rze­nie cze­go­kol­wiek. Mogłem pole­gać jedy­nie na zmy­śle słu­chu, a oprócz tego że wła­śnie prze­dzie­ramy się przez las, co udało mi się wywnio­sko­wać po sze­le­ście wyschnię­tej ściółki i łama­nych gałęzi, nie wie­dzia­łem nic. Nie szar­pa­łem się. Nic by to nie dało a mogłoby skut­ko­wać wyjąt­kowo bole­snymi kon­se­kwen­cjami. Przy­znam że nie tak wyobra­ża­łem sobie mojego spo­tka­nia z Wiłami. Wię­cej liczy­łem że to ja znajdę się w uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji ale życie posta­no­wiło zasko­czyć mnie po raz kolejny. Ledwie posta­wi­łem nogę na Mag­de­norskiej ziemi i już zna­la­złem się w rękach istot przed któ­rymi tak gorącz­kowo mnie ostrze­gano.

Moż­li­wo­ści ucieczki nie mia­łem żad­nej. Posta­no­wi­łem więc cier­pli­wie zacze­kać aż zdra­dliwe koło for­tuny, obróci kapry­śny los w przy­chyl­niej­szą stronę. Wędrówka trwała dobrych parę godzin. Kobiety zatrzy­mały się na popas zaled­wie raz i to tylko dla­tego że nie mogły dłu­żej wytrzy­mać jęcze­nia zmę­czo­nej Sibil.

Nie wiem jak długo trwała dal­sza podróż, cóż kilka razy ucią­łem sobie drzemkę. Nie­wiele mia­łem do roboty, zwią­zany jak świą­teczna szynka i ciśnięty o noszę, więc posta­no­wi­łem wyko­rzy­stać ten czas na zba­wienną rege­ne­ra­cje. Sen wzmac­niał i pozwa­lał odbu­do­wać siły ale także zba­wien­nie dzia­łał na pro­cesy myślowe! A ja ostat­nie dwa dni podróży na Traszce spę­dzi­łem na cią­głej walce a to z krewką załogą a to z sza­le­ją­cym żywio­łem.

Z pew­no­ścią wła­śnie zmę­cze­nie, do któ­rego sam przed sobą nie chcia­łem się przy­znać, pośred­nio dopro­wa­dziło mnie do miej­sca w któ­rym obec­nie się znaj­duje. Nie mogłem więc pozwo­lić na powtó­rze­nie tak tra­gicz­nego w skut­kach błędu. Przy­po­mniała mi się nawet histo­ria pew­nego szpiega który będąc w nie­woli, prze­spał każdą wolną chwilę, by pew­nego wie­czora. Wła­śnie pod­czas snu, wpaść na wyjąt­kowo bły­sko­tliwy plan ucieczki. Swoją drogą cał­kiem przy­zwo­ity. Nie­stety oku­piony życiem, gdyż może i owy szpieg mie­wał prze­błyski geniu­szu to jed­nak lata cią­głego opil­stwa i obżar­stwa odci­snęły piętno na jego ciele. Szczę­śli­wie zawsze utrzy­my­wa­łem ciało w dobrej kon­dy­cji a moje akro­batyczne zdol­no­ści znane były we wszyst­kich zakąt­kach cesar­stwa! Kto wie, gdyby moja kariera poto­czyła się nieco ina­czej, mógł­bym dziś prze­ska­ki­wać przez pło­nące obrę­cze w jakiejś jar­marcz­nej tru­pie?

Smród koń­skiego potu, poja­wił się nagle. Naj­pierw myśla­łem że może to stara Sibil, nosiła na sobie koń­ską derkę. Co w sumie paso­wa­łoby do jej nie­praw­do­po­dob­nie podłej per­sony. Zaraz jed­nak, do mych uszu doszło ści­szone rże­nie i odgłos kopyt, roz­grze­bu­ją­cych zeschniętą ściółkę.

Zaraz jed­nak dobiegł mnie kolejny kobiecy głos.

– Co to za Ścierwo! – Widać mowa była o mnie.

– Cesar­ski! Zasko­czył nas u Rajcy! – Rzu­ciła w odpo­wie­dzi Hirst, z nie­pa­su­ją­cym do jej głosu uni­że­niem. Najwidocz­niej napo­tka­li­śmy na swej dro­dze kolejną Wiłe wyż­szej rangi. Doprawdy zaczy­na­łem robić się cie­kawy ile jesz­cze tego typu kasto­wych szcze­bli, mie­li­śmy do prze­brnię­cia nim w końcu tra­fię przed obli­czę „Pani”. O ile, rzecz jasna, któ­raś z waż­niej­szych Wił nie uzna, że tak naprawdę nie ma czym zawra­cać głowy ich przy­wód­czyni i nie posta­nowi mnie eks­pre­sowo stra­cić.

Dal­szej czę­ści roz­mowy po mię­dzy tajem­ni­czą Wiłą na koniu a Hirst, nie sły­sza­łem. Roz­sąd­nie ode­szły wystar­cza­jąco daleko by nie zdra­dzić cze­goś waż­nego przy cie­kaw­skim jeńcu. Czas ocze­ki­wa­nia na to co przy­nie­sie mi dys­kurs, po mię­dzy Wiłami, umi­lała mi Sibli. Recho­tli­wym, roz­dy­go­ta­nym z od podnie­ce­nia szep­tem, trą­cą­cym zgni­łym mię­sem i cebulą. Opo­wia­dała mi co zrobi ze mną gdy tylko Pani w swej wiel­kiej łasce odda mnie jej. Bo prze­cież „Prawo Zem­sty” musiało się dopeł­nić a ona, co do czego aku­rat nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, będzie gło­śno dopo­mi­nać się swo­ich racji. Przy­znam uczci­wie że choć przez kilka lat spę­dzo­nych w Cesar­stwie i Zjed­no­czo­nych Repu­blikach nasłu­cha­łem się tego i owego od naj­róż­niej­szej maści katów i opraw­ców, to fan­ta­zję Sibil nale­żało okre­ślić jako nie­ogra­ni­czoną. Wiele tor­tur w jej wyko­na­niu zakra­wała bowiem o sady­styczny artyzm i pew­nie nie jeden zna­jący się na swym fachu rze­mieśl­nik, miałby pro­blem z ich zre­ali­zo­wa­niem. Każde kolejne słowo sta­rej, utwier­dzało mnie w prze­ko­na­niu iż popeł­ni­łem strasz­liwy błąd nie zabi­ja­jąc jej na samym początku zna­jo­mo­ści. Z jakiej strony bowiem by nie spoj­rzeć, zabi­ja­łem już z bar­dziej try­wial­nych powo­dów niż prze­jaw cham­stwa. W tym wypadku, taka pre­wen­cja, mogła uchro­nić mnie przed tra­fie­niem do nie­woli. Solen­nie przy­sią­głem sobie że jeśli tylko uda mi się wydo­stać z tej kabały, spra­wie Sibli taką śmierć na jaką ze bez­wąt­pie­nia zasłu­gi­wała.

– Jedziemy! – Roz­kaz padł z ust Wiły na koniu.

Ruszyły bez zwłoki. Przy­twier­dziły noszę do sio­dła. Odcią­ża­jąc ranną Olrun i Sibli, zwięk­szyły swoją mobil­ność i poten­cjalną zdol­ność bojową. Nie były głu­pie, wie­działy że w razie draki, nawet Stara może oka­zać się przy­datna. Nie­stety, ja byłem naj­więk­szym dowo­dem tych domnie­mań. Z czego, jak nie trudno się domy­ślić, nie byłem dumny. Tym razem masze­ro­wały bez ustanku, przez długi czas. For­su­jąc tępo, jakby w oba­wie przed pości­giem. To nie był dobry znak. Sam wąt­pi­łem bowiem by dwaj przy­dzie­leni mi goryle, mieli na tyle oleju w gło­wie by spraw­dzić czy ze mną aku­rat wszystko w porządku. Trudno też było wyklu­czyć sce­na­riusz w któ­rym to Wiły, roz­trop­nie, pozbyły się mojej eskorty. Nie mia­łem bowiem poję­cia co działo się od momentu w któ­rym utra­ci­łem przy­tom­ność, aż po nie­zbyt przy­jemną pobudkę w nie­woli.

Trakt, ście­żynka czy Bóg wie przez co się prze­dzie­ra­li­śmy, zaczęła nagle opa­dać. Podłoże z leśnego mięk­kiego pod­szy­cia, prze­ro­dziło się w twardy żwi­rowy szlak. Moja leżanka, pod­ska­ki­wała na wybo­jach, do tego stop­nia, że paro­krot­nie mało z niej nie spa­dłem. Skrę­ca­li­śmy czę­sto i nie­rzadko, przy akom­paniamencie soczy­stych prze­kleństw Dowód­czyni. Reszta kobiet musiała paro­krot­nie nadrzu­cić mój ste­laż, by zmie­ścił się w cia­snych prze­smy­kach. Czer­pa­łem z tego tytułu, nie­małą satys­fak­cję, w końcu w jakimś stop­niu, udało mi się uprzy­krzyć życie tym podłym dzie­wu­chom! Może i nie zna­łem zbyt dobrze oko­lic Mag­de­nor ale coraz gło­śniej­szy szum fal i zmiana oto­cze­nia, wska­zy­wała na to iż znaj­do­wa­li­śmy się gdzieś w oko­licy, kli­fów. Oka­la­ją­cych mia­sto szczel­nym pierście­niem. Nie­stety, z tego co zdą­ży­łem zauwa­żyć, tereny tego rodzaju były dosyć roz­le­głe i bar­dzo zdra­dliwe, a to mogło oka­zać się klu­czowe, w pla­no­wa­niu ucieczki.

Zatrzy­ma­li­śmy się w kilka godzin po wyj­ściu z lasu. Bez słowa czy­jaś fili­gra­nowa dłoń zdjęła mi z oczu opa­skę. Nasta­wał wie­czór a ja mru­ży­łem powieki, sta­ra­jąc się doj­rzeć cze­goś wię­cej poza roz­ma­za­nymi pla­mami świa­tła. Soczy­sty kop­niak zwa­lił mnie z leżanki i nie mogąc się rato­wać, spa­dłem twa­rzą, wprost na kamie­ni­ste podłoże. Poczu­łem jak z roz­bi­tego nosa, bucha fon­tanna gęstej krwi. Sibil zachi­cho­tała podle, lecz reszta jej kom­panek nie podzie­lała jej entu­zja­zmu. Z tru­dem ode­rwa­łem twarz od kamieni, lecz gdy tylko prze­krę­ci­łem głowę w miej­sce w któ­rym spo­dzie­wa­łem się postaci swo­ich pory­wa­czek. Czyjś obcas przy­ci­snął mnie z powro­tem do ziemi. Usły­sza­łem świst wyj­mo­wa­nego ostrza, a następ­nie jego chłód w oko­li­cach nad­garst­ków. Sznur któ­rym mnie spę­tano, ustą­pił po zaled­wie jed­nym cię­ciu. Nacisk obcasa zelżał, powoli ale zastą­piła ją stal, kująca w miej­sce mię­dzy łopat­kami.

– Wsta­waj. – Usły­sza­łem wyraźny roz­kaz, wyszep­tany wprost do ucha. Oddech tej kobiety był przy­jemny i świe­rzy. Musiała żuć miętę.

Nie ocią­ga­łem się, choć moje ręce i nogi bar­dziej przy­po­mi­nały teraz kołki wbite w mie­dzę niż czę­ści ciała nie­do­szłego akro­baty. Z tru­dem zmu­si­łem się do podźwi­gnię­cia na nogi a rów­no­wagę zacho­wa­łem tylko dla­tego że kur­czowo ucze­pi­łem się koń­skiej grzywy.

– To prawda? – Miękki kobiecy głos Olrun przedarł się przez łoskot jaki zapa­no­wał pod moją czaszką. Widać upa­dek, miał poważ­niejsze kon­se­kwen­cje niż tylko roz­trza­skany nos. Chcia­łem już zapy­tać, co ma na myśli mówiąc prawda, lecz zorien­to­wa­łem się że pyta­nie nie było skie­ro­wa­nie do mnie. Otóż mym oczom uka­zała się trójka innych kobiet. Sta­rej Sibil, ni­gdzie nie mogłem doj­rzeć. Naj­wy­raź­niej odłą­czyła się od reszty, nim udało mi się dojść do sie­bie.

Wszyst­kie Wiły, ubrane były w zie­lone kubraki, na dłu­gich zgrab­nych nogach nosiły raj­tuzy w bru­nat­nym kolo­rze. Wetk­nięte do lek­kich skó­rza­nych trze­wicz­ków. Każda z nich miała włosy spięte w kok. Z twa­rzy nie były już jed­nak tak zja­wi­skowe. Ot, pro­ste chłopki jakich pełno we wsiach Cesar­stwa. Jed­nak ich wysmu­kłe figury, nie jed­nego ama­tora kobie­cych wdzię­ków przy­pra­wi­łyby o pal­pi­ta­cję. Wszyst­kie miały krót­kie łuki, wetknięte do spryt­nego pokrowca. Uwie­szo­nego na ple­cach wraz z koł­cza­nem oraz szty­lety zwi­sa­jące u sze­ro­kich pasów. Coś mi jed­nak wyraź­nie nie paso­wało. Kobiety, nie licząc Sibil, wyda­wały mi się bowiem zbyt młode. Najm­łod­sza, ta którą cią­łem szty­le­tem. Na oko mogła mieć osiem­na­ście lat a i to wyda­wało mi się nieco za wiele. Z kolei jej kom­panki wyglą­dały na kobiety zdrowo przed trzy­dziestką. Nie­wielka więc była szansa, by któ­raś z nich mogła być kobietą, odpo­wie­dzialną za wyda­rze­nia z przed pięt­na­stu laty. Nie wie­dzia­łem jed­nak czy to dla mnie lepiej czy może gorzej że nie uczest­ni­czyły czyn­nie w tych wyda­rze­niach. Przez lata bez wąt­pie­nia wpa­jano im nie­na­wiść do męskiej nacji i taki fana­tyzm, połą­czony z bra­kiem obe­zna­nia i wła­snych doświad­czeń w kon­tak­tach z przed­sta­wi­cie­lami odmien­nej płci mógł oka­zać się dla mnie zgubny. Pozosta­wało mi mieć nadzieje że wro­dzona kobieca cie­ka­wość i chęć choćby zbli­że­nia się do zaka­za­nego owocu, umoż­liwi mi wydosta­nie się z pułapki.

Wiła z szarą prze­pa­ską, prze­wią­zaną na udzie, z pew­no­ścią była Olrun. Rana na­dal krwa­wiła, nasą­cza­jąc, pry­mi­tywny ban­daż, bru­natno czer­wo­nym odcie­niem. Tego się jed­nak spo­dzie­wa­łem. Moje szty­lety, były spe­cjal­nie nasą­czane środ­kiem utrud­nia­ją­cym goje­nie. Nie zawsze, ofiary padały po pierw­szym uką­sze­niu, a nie­jed­no­krot­nie uda­wało im się nawet uciec. Dla­tego każda sztuczka mogąca im tę ucieczkę utrud­nić, a mi uła­twić robotę, była w moim arse­nale mile widziana. Jedna z pozo­stałej dwójki wyja­śniała coś na prędce Olrun. Ona też trzy­mała w dło­niach, moje peł­no­moc­nic­twa i glejty. Twarz miała surową a oczy zimne i nie­do­stępne.

– Panie wyba­czą. – Prze­rwałem im, nim zro­zumia­łem jak dalece, było to nie­roz­tropne.

Wszyst­kie trzy zwró­ciły się w moim kie­runku i zmie­rzyły mnie z nie­kry­tym obrzy­dze­niem.

– Milcz! – Wark­nęła ta o lodo­wym spoj­rze­niu. Po karku, mimo­wol­nie, prze­biegł mi nieprzy­jemny dreszcz. – Bo wytnę Ci język.

Mil­cza­łem, tak wypo­wie­dzianej groźby nie nale­żało lek­ce­wa­żyć, w dodatku mia­łem jesz­cze świeżo w pamięci, opo­wie­ści Kapi­tana Cedricka, na temat gościn­no­ści Wił. Pozby­wa­nie się języka, mogło bowiem bar­dzo szybko prze­ro­dzić się w obci­na­nie kolej­nych, bar­dziej mi dro­gich czę­ści ciała. Kobiety na­dal dys­ku­to­wały, tym razem jed­nak już nie cesar­ską mową a jakimś lokal­nym dia­lek­tem z któ­rego udało mi się wychwy­cić zaled­wie kilka słów. Poje­dyn­czo nie mają­cych jed­nak więk­szego sensu. Sta­łem więc przy koniu i ze wszyst­kich sił pró­bo­wałem zmu­sić zbun­to­wane ciało do utrzy­ma­nia rów­no­wagi. Rozwa­ża­łem oczy­wi­ście por­wa­nie konia i szybką ucieczkę lecz w obec­nym sta­nie. Nie potra­fiłbym nawet samo­dziel­nie wdra­pać się na jego grzbiet a co dopiero utrzy­mać w sio­dle. Sta­łem grzecz­nie, tylko od czasu do czasu rzu­ca­jąc okiem w stronę kobiet, by ich bez potrzeby nie stro­fo­wać. W mię­dzycza­sie, roz­glą­da­łem się po oko­licy, sta­ra­jąc się w jakimś stop­niu okre­ślić swoje poło­że­nie.

Co do jed­nego mia­łem rację. Znaj­do­wa­li­śmy się na ska­li­stym wybrzeżu. W oddali maja­czyła gra­na­towa tafla Morza Mię­dzy­frak­cyj­nego a w około mnie aż roiło się od suro­wych, ostrych jak brzy­twa skał. Tu i ówdzie upstro­ka­co­nych pobla­dłą zie­le­nią skar­ło­wa­cia­łej koso­drze­winy i kępek trawy. Bez wąt­pie­nia był to wyja­ło­wiony teren, pełen szcze­lin, roz­pa­dlin i śle­pych zauł­ków. Ide­alne miej­sce na kry­jówkę a także, jeśli posia­dało się zmysł tak­tyczny i potra­fiło go wyko­rzy­stać, wyśmie­nite miej­sce do odpar­cia nawet prze­wa­rza­ją­cej liczby wroga.

Nim do cał­kiem zdrę­twia­łych człon­ków wró­ciła mi wła­dza i byłem w sta­nie zro­bić krok.

Nie mar­twiąc się o to że zaraz zwale się na zie­mie jak długi, poja­wiła się Sibil. Wylę­gła się zza skał jak zjawa, nio­sąc przed sobą pochod­nie. Cie­pły blask ognia wydłu­żył cie­nie Wił i nadał im tajem­ni­czego wyglądu. Dosłow­nie jak Driady, pomyśla­łem przy­glą­da­jąc się tej trójce. Nie­stety pew­nie i one cał­kiem nie­źle szyły z łuku, bo o tym że przy­naj­mniej jedna z nich potrafi wal­czyć na szty­lety, mia­łem oka­zję prze­ko­nać się jakiś czas temu.

Za Sibil na któ­rej ustach poja­wił się obśli­zgły uśmie­szek, poja­wiły się jesz­cze trzy postaci. Były to kam­ratki, moich pory­wa­czek. Ubrane tak samo jak one i w podobny spo­sób, obrzu­ca­jące mnie spoj­rze­niami prze­peł­nio­nymi pogardą.

Wymie­niły mię­dzy sobą kilka zdań a gdy doszyły do poro­zu­mie­nia. Dwie Wiły, wzięły mnie pod ramiona i po pro­wa­dziły, do miej­sca z któ­rego wychy­nęły. Na karku poczu­łem, nie­przy­jemne ukłu­cie. Naj­wy­raź­niej trze­cia, stała za mną i celo­wała szty­le­tem, tak bym choć przy naj­mniej­szym prze­ja­wie nie­sub­or­dy­na­cji, poże­gnał się z życiem. Był to oczy­wi­ście zby­tek ostroż­no­ści. Nie mia­łem zamiaru teraz ucie­kać. Byłem w zbyt złym sta­nie fizycz­nym, w dodatku pozba­wiony broni, na nie­zna­nym mi tere­nie i oto­czony całą grupą, nie­wiast cze­kających tylko na to by mnie zabić.

Pro­wa­dziły mnie wąskim przej­ściem, mię­dzy ska­łami. Przej­ście to roz­wi­dlało się, nie­jed­no­krot­nie i tylko one wie­działy w którą stronę należy obec­nie skrę­cić by się nie zgu­bić. Na początku, pomyśla­łem że nie zawa­dzi­łoby zapa­mię­tać kolej­ność w jakiej prze­dzie­rały się przez kolejne roz­wi­dle­nia, lecz zanie­cha­łem po nastej z rzędu serii roz­wi­dleń. Wyda­wało mi się nie­moż­liwe, by doj­ście do ich kry­jówki wyma­gało aż tak dłu­go­trwa­łego klu­cze­nia i że z prze­zor­no­ści, spe­cjal­nie wodzą mnie po tych kory­ta­rzach, bym w razie ucieczki, sam nie zna­lazł wyj­ścia. Z resztą i tak bym tych wszyst­kich zakrę­tów nie zapa­mię­tał. Może gdy­bym miał kłę­bek nici poda­ro­wa­nych przez Ariadnę, dziel­nemu Teze­uszowi, uda­łoby mi się jakoś po nich zna­leźć drogę powrotną. Bez pomocy, wydało mi sie to kom­plet­nie nie­moż­liwe. Jesz­cze dobrych kilka chwil zajęło nam wyj­ście z tego labi­ryntu. Na jego końcu nie cze­kał na nas Mino­taur, dzier­żący w gar­ści ogromny, wojenny topór a nie­wielka wio­ska. W prze­ci­wień­stwie do Mag­de­nor. Posęp­nego i spra­wia­ją­cego wra­że­nie nie­malże cał­ko­wi­cie wylud­nio­nego. Osada zda­wała się tęt­nić życiem. W oddali doj­rza­łem małe dziew­czynki, wesoło traj­ko­czące i obkła­da­jące się drew­nia­nymi mie­czykami, gdzie indziej sta­ruszki zaj­mo­wały się sprzą­ta­niem czy wywie­sza­niem świeżo upra­nych kubra­ków i raj­tuz. Młode dziew­czyn i kobiety, cha­dzały w zwiew­nych kiec­kach ubar­wio­nych na róż­no­ra­kie kolory. Od posęp­nych sza­ro­ści po wesołe czer­wie­nie i błę­kity. Wszyst­kie zaś miały na ustach wyraz tak bez­tro­skiego zado­wo­le­nia że przez chwilę mia­łem wąt­pli­wo­ści czy aby skrę­ciliśmy w dobrą stronę, prze­dzie­ra­jąc się przez labi­rynt.

Czar pierw­szego wra­że­nia miną jed­nak bar­dzo szybko, zaled­wie chwilę póź­niej doj­rza­łem pierw­sze tru­chło zamknięte w klatce. Podej­rze­wa­łem że był to męż­czy­zna po reszt­kach ubioru jakie pozo­stało po uczcie jaką wypra­wiły sobie na nim kruki. Zaraz za pierw­szą, były następne a w nich kolejne trupy. Niek­tóre jesz­cze cał­kiem świeże. Szczę­śli­wie, nie czu­łem biją­cego od nich fetoru. Nie mały wpływ na to miały wonne zioła i kwiaty spo­rymi wią­zami skła­dane wokół wię­zień tych nie­szczę­śni­ków.

Co oka­zało się rajem dla kobiet, było pie­kłem dla face­tów. Już nie mia­łem wąt­pli­wo­ści gdzie tra­fi­łem. Zaska­ki­wało mnie na­dal jed­nak z jaką obo­jęt­no­ścią miesz­kanki tego miej­sca przy­jęły moją obec­ność. Wyobra­ża­łem sobie raczej, że będą mi się cie­ka­wie przy­glądać, wyty­kać pal­cem, ciskać pogróżki czy w końcu obrzucą jakimś świń­stwem. One jed­nak dalej robiły to czym zaj­mo­wały się przed naszym przy­by­ciem i ani myślały choćby zer­k­nąć w stronę znie­na­wi­dzo­nego męż­czyzny. Zadr­ża­łem na myśl, że spro­wa­dza­nie i zabi­ja­nie face­tów było w tym miej­scu, pro­ce­de­rem tak powszech­nym że prze­jadł się już on wszyst­kim!

Bezli­to­śnie szar­pany i popy­chany przez opraw­czy­nie, prze­mie­rzy­łem nie­mal połowę gro­te­sko­wej wio­ski. Wepch­nięto mnie do roz­le­głego namiotu, podob­nego to tych które widzia­łem na ryci­nach, w pew­niej księ­dze, trak­tu­ją­cej o dzi­kich zamor­skich ple­mio­nach i tam pozo­sta­wiono na jakiś czas z dwiema straż­nicz­kami do „towa­rzy­stwa”. Po środku namiotu paliło się nie­wiel­kie ogni­sko, z tru­dem roz­pra­sza­jące mroczne zakątki wnę­trza. Wszę­dzie wokół roiło się od poroz­rzu­ca­nych futer. Pozna­łem wśród nich kilka wil­czych i rysich, jedno nale­żało nawet do niedź­wie­dzia i to wcale nie małego. Prócz skór, nie­wiele było w namio­cie rze­czy mogą­cych choć na chwilę przy­kuć uwagę. Kilka nie­zbęd­nych przedmio­tów codzien­nego użytku, trzy drew­niane kubki i leżanka, byle jak skle­cona z kilku grub­szych gałęzi, także okryta futrami.

Przez dobrych kilka minut sie­dzia­łem grzecz­nie w wyzna­czo­nym miej­scu a z naj­dal­szych zakąt­ków namiotu w moją stronę ruszyły stronę wszy. Były ich setki. Zwa­bione zapa­chem potu i krwi, pod­ska­ki­wały rado­śnie. Te małe plu­ga­stwa powoli zaczy­nały obła­zić mnie ze wszyst­kich stron. Na razie kąsały nie­śmiało, na próbę ale ja wie­dzia­łem że to tylko cza­sowe. Nie­ba­wem oszo­łomi jej smak krwi i zaczną kąsać nie zwa­ża­jąc na nic. Nim jed­nak insekty roz­ocho­ciły się na dobre do namiotu weszła Olrun. Burk­nęła coś do swo­ich kole­ża­nek a te choć nie­chęt­nie wyszły na zewnątrz.

Dziew­czyna miała na sobie w zwiewną suk­nię w kolo­rze pło­mie­ni­stej czer­wieni, ide­al­nie dopa­so­waną do smu­kłej figury. Burza jasnych wło­sów tań­czyła wokół deli­kat­nej szyi, bla­dej jak kość sło­niowa. Zaparło mi dech, przy­po­mi­nała teraz bar­dziej dwórkę jakiejś szlach­cianki niż wyjętą spod prawa bojow­niczkę. Nie­stety w cha­bro­wych oczach na­dal znaj­do­wało się miej­sce jedy­nie dla pogardy.

– Pani kazała Cię obmyć. – Wyszep­tała tonem tak nie­chęt­nym że nie­mal się wzdry­gnąłem. Pode­szła powoli a ja doj­rza­łem jak mocno kuleje. Rana którą zada­łem, na­dal sro­dze dawała się Wiłe we znaki. Kilka chwil póź­niej, cztery inne Wiły wnio­sły do namiotu drew­nianą balię a dwie które przy­dzie­lono by mnie strze­gły nio­sły ze sobą wia­dra. Po brzegi wypeł­nione paru­jącą wodą. Zdzi­wiony spoj­rzałem na młodą Wiłe.

– To roz­kaz. – Wyja­śniła.

Nie zamie­rza­łem się sprze­czać. W kilka chwil zzu­łem z sie­bie brudne ubra­nie i po dłuż­szym zasta­no­wie­niu także bie­li­znę. Przy­znam że z początku wydało mi się wielce nie­zręczne. Rozbie­rać się do rosołu przy tak licz­nej widowni lecz gdy zorien­to­wa­łem się jak cała gro­madka przy­gląda mi się cie­kaw­sko, zro­biło się to nawet zabawne. Niech sobie pooglą­dają jak wygląda męż­czy­zna, kto wie może byłem pierw­szym który się przy nich roz­bie­rał? Myśl ta przy­wo­łała mimo­wolny uśmiech. Przy kąpieli asy­sto­wała mi Olrun. Reszta tylko się przy­glądała. Dziew­czyna naj­pierw nie­chęt­nie doty­kała mojego ciała. Jakby kro­czyły po nim setki jado­wi­tych skor­pio­nów. Póź­niej prze­ko­nała się że nie taki dia­beł straszny i poczy­nała sobie nieco odważ­niej. Nadal była szorstka i nie­czuła. Niczym matrona szo­ru­jąca podłogi, ale nie wzdry­gała się przy­naj­mniej za każ­dym razem gdy jej maleń­kie dło­nie sty­kały się z moją nagą skórą. Pozo­stałe Wiły znu­dziły się wido­wi­skiem szyb­ciej niż mogłem przy­pusz­czać. Odwró­ciły się ple­cami od naszej dwójki i rzu­cały mię­dzy sobą jakieś zło­śliwe komen­ta­rze okra­sza­jąc je co jakiś czas sal­wami gło­śnego śmie­chu. Za każ­dym razem gdy tak chi­cho­tały, czu­łem jak mię­śnie dłoni Olrun zaci­skają się mimo­wol­nie a z jej cien­kich uste­czek odbiega krew. Najwidocz­niej szy­dziły z mło­dej a cały obrząd mycia jeńca musiał być uwa­żany za ujmę. Nie spodo­bało mi się to.

Po kąpieli kazano mi przy­wdziać lniany habit, podobny to tego w któ­rym zwy­kli cha­dzać mnisi, pozba­wiony kap­tura i sznura który mógł­bym zapleść wokół pasa, oka­zał się odzie­niem wielce nie­wdzięcz­nym. Strasz­nie prze­wiewny, utrud­nia­jący poru­sza­nie a przez swoją biel, nada­jący mi wygląd pry­mi­tyw­nej zjawy z chłop­skich bajań. Westch­ną­łem z żalem gdy Olrun kazała zabrać moje wła­sne odzie­nie. Zostaw­cie chodź buty, pomyśla­łem tęsk­nie odpro­wa­dza­jąc wzro­kiem parę wyso­kich koza­ków z przed­niej cie­lę­cej skóry. Wyda­łem na nie mają­tek, a teraz przy­szło się z nimi poże­gnać. Kto wie, może i na zawsze? Chwilę póź­niej znów popro­wa­dziły mnie przez osadę. Tym razem jed­nak dło­nie zwią­zały mi postron­kiem. Tym samym spryt­nym węzłem co poprzed­nio i popro­wa­dziły w stronę spo­rych roz­mia­rów chaty.

Dwo­rek, bo tak bar­dziej wła­ści­wie nale­żało nazwać tą budowlę, oka­zał się zadbany. Nie był to może prze­błysk archi­tek­to­nicz­nego geniu­szu, ale solidna budowla utrzy­mana w czy­sto­ści i wzo­ro­wej kon­dy­cji. Belki choć stare, nie nosiły na sobie zna­mion próchna czy zgni­li­zny a okien­nice i drzwi zamon­to­wano na solidne naoli­wio­nych zawia­sach. Przy wej­ściu stały dwie straż­niczki. Uzbro­jone w dłu­gie włócz­nie i szty­lety. Wyglą­dały dum­nie, choć nosiły za duże kol­czugi a hełmy, nie­mal nie prze­sła­niały im oczu. Jak się spo­dzie­wa­łem, obie nawet nie drgnęły gdy je mija­li­śmy.

W środku dwo­rek oka­zał się schludny i jakże mogłoby być ina­czej, bar­dzo czy­sty. Dywany pokry­wa­jące drew­nianą podłogę nie­mal pochła­niały w cało­ści moje nagie stopy a pokaźne żyran­dole i bogato zdo­bione świecz­niki, roz­świe­tlały wnę­trze, do tego stop­nia, że na samym początku musia­łem zmru­żyć oczy. Zaś na ścia­nach aż roiło się od malo­wi­deł. W więk­szo­ści przed­sta­wia­ją­cych kobiety w ich codzien­nych zaję­ciach ale także odziane w pełne zbroje i wal­czące z męskimi hor­dami. W wąskim przed­sionku, roz­wią­zano mi dło­nie co przy­ją­łem z ulgą. Nad­garstki pie­kły mnie bowiem strasz­li­wie a roz­ognione rany zro­siła świeża krew. Pro­wa­dząca orszak Olrun zastu­kała w drzwi. Mocno i dono­śnie jed­nak zara­zem nie nachal­nie.

– Wejść! – Mocny kobiecy głos zabrzmiał uro­czy­ście.

Drzwi roz­warły się uka­zu­jąc kuli­stą sale. Na jej środku paliło się ogromne ogni­sko. Wokół ognia usta­wiono figury. Dwa­dzie­ścia kamien­nych kobiet, obró­co­nych ple­cami do ognia. Wszyst­kie odziane w zbroje, o suro­wych twa­rzach, wytraw­nych dowód­ców, wio­dą­cych swych pod­ko­mend­nych ku Vic­to­rii a zara­zem znie­wa­la­jąco pięk­nych, jak obli­cza księż­ni­czek z pała­co­wych malo­wi­deł.

Popro­wa­dzono mnie dalej aż po sam koniec pomiesz­cze­nia. Gdzie na pro­stym, drew­nia­nym tro­nie sie­działa kobieta.

Wład­czyni była nie­brzydka i smu­kła jak jej pod­władne, może czter­dzie­sto­let­nia.

O wło­sach ciem­nych jak pióra kruka, cien­kich bla­dych ustach i zie­lo­nych oczach przy­wo­dzą­cych na myśl dwa błysz­czące szma­ragdy. Prawy poli­czek szpe­ciła różowa szrama, wędru­jąca zyg­za­kiem od oka po kącik ust. Miała na sobie pro­stą lnianą suk­nię w kolo­rze mor­skiej toni. Przy­ozdo­bioną jedy­nie nie­wielką mie­dzianą broszką w kształ­cie del­fina, powy­żej pra­wej piersi. Obrazu przy­wód­czyni Wił, dopeł­niał ciężki pół­to­ra­roczny miecz, teraz, leni­wie spo­czy­wa­jący na udach. Byłem gotów zało­żyć się że słu­żył on jedy­nie za insy­gnia wła­dzy, coś jak berło czy korona. Trudno było bowiem wyobra­zić sobie by tak zbu­do­wana kobieta była w sta­nie wyma­chi­wać czymś tak cięż­kim i nie­po­ręcz­nym. Sam mia­łem oka­zję trzy­mać w dło­niach podobną broń i muszę przy­znać że jeśli przy­szłoby mi nim wyma­chi­wać to mój prze­ciw­nik mógłby spo­koj­nie cze­kać aż padnę ze zmę­cze­nia.

– Widzę że spodo­bał Ci się mój miecz. – Głos przy­wód­czyni wyrwał mnie z zamy­śle­nia.

– Wspa­niałe ostrze. – Wyrze­kłem pokor­nie, spusz­cza­jąc wzrok. Roze­śmiała się gło­śno i rado­śnie.

– Może dla Bar­ba­rzyńcy zza Gór ale nie dla mnie! To pamiątka, po pew­nym…hym… zna­jo­mym z prze­szło­ści. Oso­bi­ście przed­kła­dam włócz­nie ponad wszelki oręż.– Powie­działa odkła­da­jąc broń na bok.– Nie bój się, wiem że w Cesar­stwie miewa się za złą wróżbę, gdy gospo­darz wita gościa z bro­nią na podo­rę­dziu.

Przy­tak­ną­łem, choć szcze­rze wąt­pi­łem bym był gościem w tej wio­sce. Raczej nie ocze­ki­wa­nym jeń­cem któ­rego kosz­tem można się jesz­cze zaba­wić nim pozbawi się go życia.

– Ale gdzie moja uprzej­mość! Nazy­wam się Sigrun Kara. – Słowa te wypo­wia­dała z uśmie­chem, uka­zu­jąc w całej oka­załości, koronkę śnież­no­bia­łych zębów. Nieźle jak na liderkę wyzwo­lo­nych kobiet pomyśla­łem i z żalem stwier­dzi­łem że moje nie są tak piękne.

– Richard Sorge. – Odpar­łem domy­śla­jąc się że ocze­kuje się ode mnie odpo­wied­niego responsu.

– Sorge. – Pow­tó­rzyła za mną sma­ku­jąc każą literkę jakby okry­wała ją war­stwa słod­kiego kar­melu. – Dziwne nazwi­sko jak na czło­wieka pocho­dzą­cego z Cesar­stwa.

– Ojciec był ofi­ce­rem w Wyspiar­skiej armii. Miał sto­sowne przy­wi­le­je…

– W tym moż­li­wość pozo­sta­nia przy rodo­wym nazwi­sku?

Przy­tak­ną­łem.

– Musiał być nie byle kim. Powiedz mi Richar­dzie. Ty też cie­szysz się podob­nymi przy­wi­le­jami?

Spoj­rzałem na nią. Wyraz jej twa­rzy zmie­nił się nieznacz­nie. Nadal spra­wiała wra­że­nie roz­ra­do­wa­nej ale w jej oczach poja­wił się wyraźny błysk. Ot, jak szybko nasza zwy­kła roz­mowa prze­mie­niła się w prze­słu­cha­nie.

– Nie narze­kam na ich brak, jeśli o to pytasz Pani. – Odpar­łem na co Sigrun mach­nęła ręką jakby wła­śnie przed chwilą poja­wiła się przed jej nosem, wyjąt­kowo natrętna mucha.

– Nie wódź mnie po manow­cach nie­do­mó­wień Sorge! I zapa­mię­taj! Kiedy o coś pytam, to odpo­wia­dasz, jasno i zwięźle. – Trzeba przy­znać że wyśmie­ni­cie ukry­wała emo­cje. Głos ani na chwile jej nie zadrżał, nie zabrzmiała w nim żadna fał­szywa nuta która mogłaby wska­zy­wać na to że coś się jej nie podoba. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że oso­bie która przy­glą­da­łaby się nam w tej chwili, z boku. Mia­łaby Kare za kobietę pogodną, nie­chętną do wybu­chów zło­ści czy nie daj Bóg, despo­tyczną i wład­czą. Ja jed­nak potra­fi­łem dostrzec w niej cechy cha­rak­teru, które tak skrzęt­nie masko­wała. Moja skłon­ność do zdaw­ko­wych wypo­wie­dzi, dziw­nym tra­fem obja­wia­jąca się w chwi­lach takich jak ta, dopro­wa­dzała ją nie­mal do pasji. I choć wymie­ni­li­śmy zaled­wie parę zdań, moja roz­mów­czyni już miała ich dość tak samo jak i mnie. Posta­no­wi­łem nieco ostroż­niej pokie­ro­wać naszą poga­wędką. Per­spek­tywa spę­dze­nia reszty życia w klatce obok nie­szczę­śni­ków, mija­nych po dro­dze do dworu, nie napa­wała bowiem zbyt wiel­kim entu­zja­zmem.

– Trudno odpo­wia­dać na pyta­nia na które znasz odpo­wie­dzi Pani. – Wyrze­kłem uni­że­nie.

– Więc przy­znajesz że jesteś z Sza­rych Kru­ków?

– Tak.

– Czego Cesar­scy Posłańcy Śmierci szu­kają w Mag­de­nor?

Nie lubi­łem tego okre­śle­nia. Choć w czę­ści było praw­dziwe. W końcu zsy­ła­li­śmy śmierć na wro­gów naszych zle­ce­nio­daw­ców. Ja wola­łem jed­nak okre­śle­nie Spra­wiedliwi. W końcu więk­szość zle­ceń doty­czyła prze­stęp­ców z pra­wo­moc­nym wyro­kiem któ­rzy jakimś spo­so­bem umy­kali z rąk odpo­wied­nich insty­tu­cji. Nie patycz­ko­wa­li­śmy się. To szczera prawda i nie raz droga do celu pro­wa­dziła przez aleje tru­pów. Nigdy jed­nak moim celem nie było bez­myślne dostar­cza­nie świe­żej klien­teli Cha­ro­nowi. Nad Styks, wysy­ła­łem tylko mają­cych za nic pój­ście na współ­pracę. Przez co czę­sto tra­ci­łem sporo złota. Tak to już bowiem się utarło w Cesar­stwie i Zjed­no­czo­nych Repu­blikach że lepiej płaci się za żywego niż mar­twego.

– Nie jestem tu z Waszego powodu Pani! W mych listach dokład­nie wyłusz­czono cel mojej wędrówki. – Odpowie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Jest nim, nie jaki Sanorga, szlach­cic. Wypu­ście mnie a odejdę z Mag­de­nor gdy tylko wyko­nam zada­nie.

– Mam w to uwie­rzyć? – Kara spoj­rzała na mnie z poli­to­wa­niem. – Szary Kruk w dodatku pew­nie szpieg. Jaką mam mieć pew­ność że nie wyja­wisz komu trzeba, że pod nosem Cesa­rza działa orga­ni­za­cja sprze­ci­wia­jąca się wła­dzy. W Two­jej obec­no­ści jej człon­ki­nie pozba­wiają życia, urzęd­nika pań­stwo­wego a Cie­bie samego pory­wają. Łamiąc tym samym wszel­kie prawa! Masz mnie za głu­pią?

Nie odpowie­dzia­łem. Oczy­wi­ście miała rację. Bra­łem pod uwagę podobny sce­na­riusz. Szpie­dzy nie­źle pła­cili za podobne rewe­la­cje a mnie zawsze przyda się nieco gro­sza. Co zaś z infor­ma­cjami zro­bią szpie­dzy nie było moim pro­ble­mem. Dał­bym jed­nak mie­szek zło­tych duka­tów za żołę­dzie, że zechcą bli­żej przyj­rzeć się tej oso­bli­wej spo­łecz­no­ści. Nie wyklu­czone że uznają ją za szko­dliwą dla Cesar­stwa i zetrą z kart histo­rii ten oso­bliwy zbiór lud­no­ści.

– Powiedz mi tylko dla­czego mia­ła­bym Cię teraz nie zabić? Prze­cież żywy spra­wiasz nam wię­cej pro­blemów niż mar­twy! – Westch­nęła bezsil­nie, trąc pię­ścią bli­znę na twa­rzy.

– Gdy­byś tego chcia­ła… już dawno gry­zł­bym piach. Nie wiem czego ocze­kujesz! Ale skom­leć o życie, nie zamie­rzam! – Sigrun przy­gryzła wargę a w jej źre­ni­cach zapłoną nie­bez­pieczny żar. Czyżby moja bez­czel­ność, dopro­wa­dziła ją do pasji?

– Wyjść! – Naka­zała wład­czym tonem, na któ­rego dźwięk aż sam drgną­łem. Musia­łem przy­znać, że było coś w tej kobie­cie. Coś spra­wia­ją­cego że nie miało się ochoty z nią zadzie­rać.

Po chwili nie trwa­ją­cej dłu­żej niż dwa odde­chy, zosta­li­śmy sami. Oczy­wi­ście przy­pusz­cza­łem że za drzwiami, cze­kają Wiły. Uzbro­jone po zęby i gotowe w każ­dej chwili ruszyć na ratu­nek swo­jej Pani.

– Słu­chaj Richard! Czy jak Ci tam– Nied­bale mach­nęła ręką. – Nie wiem czy mogę Ci ufać. Rozu­miesz?

Przy­tak­ną­łem.

– Sły­sza­łam o Sza­rych Kru­kach. Wiem kim jeste­ście i czym się zaj­mu­je­cie. Wiem że… poma­ga­cie.

– Co masz na myśli Pani?

– Daj spo­kój z tą Panią! Bo Cię każe zamknąć w klat­ce… Czas na wyga­dy­wa­nie głu­pot miną.

– Kiedy ja…– Zdzi­wi­łem się nie na żarty

– Oh! Co Ty myślisz że jak miesz­kamy w tej dziu­rze to nie wiemy co dzieje się w Cesar­stwie? Dobrze wiem że nasz los Cię nie inte­re­suje. Gdyby było ina­czej, moje Dziew­czyny nie przy­wle­kły by Cię tu zwią­zanego jak pro­sie! Więc gadaj. Poma­gasz?

– Zależy w czym. – Rze­kłem ostroż­nie. Nie mia­łem naj­mniej­szej ochoty wpa­ko­wać się w miej­scowe utarczki. Rów­nie jed­nak jak mocno chcia­łem dowie­dzieć się jak sprawa wyglą­dała z punktu widze­nia Wił.

– Nie jesteś głupi! To lubię. – Zau­wa­żyła szel­mow­sko się uśmie­cha­jąc. – Nie obie­casz niczego póki nie oce­nisz czy Ci się to opłaca?

– Dokład­nie. – Przyzna­łem, choć wie­dzia­łem że Karze nie zależy na potwier­dze­niu jej domy­słów.

– A co, jeśli powiem Ci, że wiem gdzie jest Sanorga?

– W tedy zamie­nię się w słuch. Tylko że nie wystar­czy mi jedy­nie pusta dekla­ra­cja…

Sigrun uśmiech­nęła się, odsła­nia­jąc rów­niut­kie białe zęby.

– Nie ufasz mi?

– Ani tro­chę. – Odpar­łem szcze­rze, uda­jąc że umknęła mi drwina z jaką zada­wała to pyta­nie.

– Dobrze… zagramy po Two­jemu. – Kara podnio­sła się z tronu i postą­piła kilka kro­ków w moją stronę. Poru­szała się przy tym z nie­by­wałą gra­cją. Nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nała w tym polu­jącą lwicę. Sta­nęła jakiej sześć kro­ków przede mną, nachy­liła się lekko i wyjęła z obfi­tego dekoltu meda­lion.

– Znasz ten znak?

Dwa kruki na tle półksię­życa. Oczy­wi­ście że wie­dzia­łem do kogo nale­żał ten meda­lion. Pyta­nie jak zna­lazł się w rękach Wił?

– Skąd go masz? – Wypa­li­łem.

– Zabra­łam pew­nemu pyszał­kowi, myślą­cemu że może bez­kar­nie rąbać ludzi w Moim lesie. Jak widzisz, nie moż­na… Chło­piec który z nim był, padł na miej­scu wraz z kobietą, ale Jego mamy. Sie­dzi w loszku i zapewne roz­my­śla nad wła­sną głu­potą.

– Pozwo­lisz mi go zoba­czyć?

– Phi! I co jesz­cze? Może wypu­ścić Was i dać buziaka na dowi­dze­nia? Zado­wól się meda­lio­nem i Moim sło­wem, bo wię­cej nie dosta­niesz!

– Skoro wyja­śni­li­śmy sobie waż­niej­sze kwe­stie… Mogła­byś łaska­wie mnie roz­wią­zać? – Zapy­ta­łem. Więzy zaczy­nały naprawdę mnie iry­to­wać. Nim weszli­śmy do sali, Olrun posta­no­wiła doci­snąć je jesz­cze moc­niej, jakby już wcze­śniej nie były dia­bel­nie silno docią­gnięte. Utra­pie­nie z tymi kobie­tami!

– Posta­rały się, co? – Zachi­cho­tała, widząc moją bez­sil­ność. – Sama uczy­łam ich tych węzłów! Wcze­śniej różne, co spryt­niej­sze skur­czy­byki im ucie­kały. Zosta­wia­jąc po sobie kawa­łek sznura i wspo­mnie­nie gów­nia­nie wyko­na­nej roboty! Ale teraz… nawet Szary Kruk musi pro­sić, by go oswo­bo­dzić!

Przełkną­łem tą upo­ka­rza­jącą docinkę i pozwo­li­łem by Kara, z ogromną dozą namasz­cze­nia roz­wią­zała mi obo­lałe ręce. Pie­kący ból zelżał zaraz po znik­nię­ciu szorst­kiego rze­mie­nia. Rozma­so­wa­łem obo­lałe nad­garstki i wstęp­nie oce­ni­łem że nie jest z nimi wcale tak naj­go­rzej. Skóra prze­tarła się tu i tam ale nie na tyle głę­boko by prze­szka­dzała w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu.

Zach­wia­łem się lekko gdy wsta­wa­łem z klę­czek. Najwidocz­niej tru­ci­zna, jaką potrak­to­wała mnie Sibil, na­dal tkwiła w orga­nizmie. Stara wiedźma musiała mi jej nie żało­wać.

– Co to za kobiety? – Zapy­ta­łem, widząc jak Kara klu­czy wokół posą­gów, deli­kat­nie muska­jąc każdą, kamienną twarz, opusz­kami pal­ców.

– Wal­ki­rie. Ostre z nich były wojow­niczki! Ta. – Sigrun wska­zała na wojow­niczkę w peł­nej zbroi pły­to­wej o twa­rzy anie­licy i ciele jakiego nie powsty­dziłby się cyr­kowy siłacz. – To moja ulu­bie­nica.

– Sigrun. – Zga­dłem pod­cho­dząc do posągu.

– Tak! Bar­dzo dobrze. – Uśmiech­nęła się. Miała bar­dzo ładny uśmiech. – Moja imien­niczka, wiesz co się z nią stało?

– Wiem. Umarła z roz­pa­czy po śmierci męża…– Odpowie­dzia­łem.

– Ale odro­dziła się!

– Jako Kara. – Odrze­kłem– Ty i kilka Two­ich pod­ko­mend­nych nosi­cie imiona Wal­ki­rii. Czemu więc nazy­wają Was Wiłami?

Kara wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem. Może dla­tego że więk­szość obec­nych miesz­kań­ców przy­była zza morza środ­ko­wego? Tam mają innych Bogów i inne legendy. Naj­wy­raź­niej Wiły naj­moc­niej im się z nami koja­rzyły.

– Zacze­kaj. Twier­dzisz że nie­mal nie ma już rdzen­nych Mag­de­norczyków?

Spoj­rzała na mnie z mie­szanką roz­ba­wie­nia i zdzi­wie­nia.

– Jaki to z Cie­bie Kruk skoro nie wiesz nic o miej­scu do któ­rego przy­pły­ną­łeś?

– Nie naj­lep­szy, jak sądzę…– Wyjąt­kowo szybko przy­szło mi żało­wać za leni­stwo i godny poża­ło­wa­nia brak pro­fe­sjo­na­li­zmu.

– Bo o tym co działo się w Mag­de­nor, przed pięt­na­stoma laty to chyba wiesz?

– Nie­wiele. – Skła­ma­łem gładko.

– To słu­chaj uważ­nie. W tedy pięt­na­ście lat temu. Mag­de­nor było cał­ko­wi­cie innym miej­scem. Może i nie było bogate ale w ubó­stwie też nikt nie żył. No nie patrz się tak! Nawet na końcu Cesar­stwa są miej­sca w któ­rych ludzie żyją na cał­kiem przy­zwo­itym pozio­mie! Tak czy ina­czej koś posta­no­wił to zmie­nić. – Kara wyraź­nie spo­chmur­niała, wbiła pusty wzrok w próż­nie, jakby miała przed oczyma nie gładką, pobie­loną ścianę a obrazy z prze­szło­ści. Wyraź­nie rysu­jące się obrazy. Tak żywe, jakby działy się wła­śnie w tej chwili a nie przed pół­to­rej dekady temu.

– Mój mąż. Hen­rik. Jako jeden z pierw­szych widział nad­pły­wa­jące okręty! Wiel­kie bojowe gale­ony, na jakie nie stać było żad­nego zna­nego nam moż­no­władcy czy pirata. Kto wie, może dla­tego nasz opór wyglą­dał tak mizer­nie?

– Pod jaką pły­nęli flagą? Mieli jakieś barwy?

– Żad­nych. Jedy­nie mlecz­no­białe żagle, jakich jesz­cze w życiu nie widzia­łam. Wiesz, one zawsze są pożół­kłe. Od słońca i wia­tru albo mają nama­lo­wane znaki czy inne malunki. Te jed­nak były cał­kiem białe, jak świe­rzy gru­dniowy śnieg.

– Może były nowe? – Sam aż zdzi­wi­łem się jak mogłem wypo­wie­dzieć tak infan­tylną myśl.

– Też mi coś! Masz mnie za głu­pią? Wiele lat spę­dzi­łam na szy­ciu żagli i wiem że nawet mate­riał na Cesar­skie Kara­wele się do nich nie umy­wał! Nie drogi Richar­dzie. One były nie­zwy­kłe… Przy­wie­dzieni głów­nie cie­ka­wo­ścią, wyszli­śmy do przy­stani. Przy­wi­tać tych nie­zwy­kłych podróż­ni­ków. Jak się póź­niej oka­zało cie­mię­ży­cieli i mor­der­ców! Sły­sza­łeś może o syre­nach? Jak kuszą stru­dzo­nych mary­na­rzy swo­imi pięk­nymi gło­sami i cia­łami god­nymi Bogini Ateny?

Przy­tak­ną­łem. Zna­łem wiele opo­wie­ści, tych bliż­szych i dal­szych od prawdy. Nie obca była mi także mito­lo­gia więk­szo­ści nacji zamiesz­ku­ją­cych bez­miar Cesar­stwa. Cóż, trzeba było się orien­to­wać w takich spra­wach dla dobra wła­snego i sprawy.

– Tak i oni niczym syreny, wywie­dli nas na manowce! Sku­sili pięk­nem okrę­tów, ich nie­na­gan­nymi manie­rami. Jak dziś pamię­tam gdy scho­dzili z tych dzieł sztuki nasze dzieci wrę­czały im wianki z polnych kwia­tów. Dumni, pięk­nie odziani jak repre­zen­ta­cyjna eska­dra samego Cesa­rza Hora­cego!

Świę­tej pamięci Horacy był niezwy­kłym este­ty­kiem. Jego wyszu­kany smak i zami­ło­wa­nie sztuki, prze­jawiało się nawet w czymś tak zda­wałoby się try­wial­nym jak ubiór okrę­to­wej załogi. Mnie jed­nak zacie­ka­wiła inna sprawa, mia­no­wi­cie coraz więk­sza róż­nica mię­dzy sło­wami Kapi­tana a Kary. Coś miało się na rze­czy! Nie­stety wie­dzia­łem jesz­cze za mało by domnie­mać które z nich bar­dziej mijało się z prawdą.

– Dowo­dził nimi nie jaki Major Fran­ce­sco Del la Silva! Poważny jego­mość w sile wieku i o wyglą­dzie połu­dniowca. Taki amant i despota w jed­nym. Drań potra­fił sobie zjed­ny­wać ludzi, nie ma co!

– Wyja­wili kim byli?

– Tak. Podali nawet nazwę jakiejś Zjed­no­czo­nej Repu­bliki. Wel­den, Del­wen czy jakoś tak… z resztą to nie istotne, bo jak się oka­zało po fak­cie, żaden taki kraj nie ist­nieje!

– Skąd ta pew­ność?

– I my mamy wła­sne metody by dowia­dy­wać się takich rze­czy! Myślisz że przez pięt­na­ście lat nie szu­ka­ły­śmy spraw­ców naszej tra­ge­dii? Doprawdy albo uda­jesz albo jesteś najbar­dziej naiw­nym Kru­kiem z jakim przy­szło mi roz­ma­wiać.

Prze­zor­nie ugry­złem się w język. To nie był czas ani miej­sce na daremne sprzeczki, w dodatku te w któ­rych nawet mimo roz­ko­szy chwi­lo­wej wygra­nej w kon­se­kwen­cji i tak bym prze­grał.

– Waż­niej­sze jest to że owy Del la Silva tak okrę­cił sobie wokół palca naszego Rajce że już po tygo­dniu jadł mu z ręki.

– Tego któ­rego zabi­ły­ście nie­dawno. – Zga­dłem.

– Tak jego! Dra­nia i zdrajcę! Ale o tym za chwile Richar­dzie… cier­pli­wo­ści a może doj­dziemy do tego rado­snego momentu. Del la Silva poka­zy­wał naszym mistrzom okręty. Ba! Dał nawet popa­trzeć na pro­jekty i sprze­dał kilka paten­tów za wcale nie wygó­ro­waną cenę.

– Chcesz przez to powie­dzieć że kupił sobie popar­cie co waż­niej­szych miesz­kań­ców Mag­de­nor?

– Dokład­nie! W tym cza­sie wszy­scy mieli ich za wybaw­ców! Dobro­dziei łaska­wie dzie­lą­cych się wie­dzą i malu­ją­cych przed oczyma wizję wiel­kiej przy­szło­ści! W taki oto wła­śnie spo­sób, mary­na­rze zamiast odpły­nąć zaraz po uzu­peł­nie­niu zapa­sów, zostali na zimę. Oczy­wi­ście, nakło­nieni przez szczere prośby miesz­kań­ców. Nie będę się wybie­lać, sama byłam prze­ko­nana że to wyśmie­nity pomysł. Mary­na­rze wiele wie­dzieli o świe­cie. Poma­gali w roz­bu­do­wie mia­sta i obie­cy­wali kon­trak­ty… W mię­dzycza­sie wyszło na jaw że wszy­scy od majtka aż po samego Majora, byli bar­dzo reli­gijni! Nie wie­rzyli jed­nak w Boga jedy­nego i słusz­nego z Trójcy Świę­tej a pogań­skiego Boga Morza! Nie­ja­kiego Farola! Na początku to było nawet zabawne jak ran­kiem klę­kali zwró­ceni twa­rzami do morza i bili mu pokłony, szep­cząc coś w dzi­wacz­nym gar­dło­wym języku. Przy­po­mi­nali tro­chę wyznaw­ców Alla­cha tylko zamiast dywa­nów uży­wali w tym celu mor­skich alg. Ot, dzi­wac­two przy­jezd­nych, nic innego. Tak przy­naj­mniej myśle­li­śmy. Nim jed­nak na dobre spa­dły śniegi a morze środ­kowe skuła war­stwa lodu zaczęli opo­wia­dać o tym swoim dzi­wacz­nym Bogu, coraz czę­ściej i śmie­lej. Skoń­czyło się na tym że w dzień Bożego Naro­dze­nia pod przy­krywką kolędy, kap­to­wali nowych wyznaw­ców! – Sigrun prze­rwała a bli­zna na jej twa­rzy wyraź­nie poczer­wieniała. Potarła ją deli­kat­nie i wykrzy­wiła się w brzyd­kim gry­ma­sie.

– Uda­wali cie­ka­wych, że niby ni­gdy nie sły­szeli o Świę­tej Trójcy. Bar­dzo cie­ka­wiły ich nasze obrzędy. Dog­maty i samo poję­cie Boga w trzech oso­bach! Wyobraź sobie że za nic nie mogli pojąć jakim cudem jeden Bóg może być zara­zem trzema posta­ciami i odwrot­nie! Prze­cież to nie­do­rzecz­ność! – Obru­szyła się i ponow­nie potarła po bliź­nie. Tym razem jed­nak szybko i dys­kret­nie.

Nie mogłem się z nią zgo­dzić co do Trójcy. Wielu ludzi sły­szą­cych po raz pierw­szy o Bogu miała podobne odczu­cia. Z resztą nie raz sły­sza­łem zarzuty wobec Chrze­ści­jań­stwa, mówiące że wcale nie jest ona wiarą mono­te­istyczną a poli­te­istyczną. Bowiem samo poję­cie jaźni roz­dzie­la­ją­cej się na trzy oddzielne byty, będące za razem czę­ściami jak i cało­ścią Jedy­nego Boga nie mie­ściła się tym bied­nym ludziom w gło­wach. Dla nich jeden zna­czyło jeden. Nie dało się prze­cież trzech ludzi złą­czyć w jed­nego, a jakby podzie­lić czło­wieka na trzy czę­ści to prze­cież nie byłby już czło­wie­kiem! Docho­dziły do tego jesz­cze bar­dziej try­wialne zarzuty. Jakim bowiem cudem ktoś mógł być zara­zem swoim Ojcem i Synem? Poję­cie Bosko­ści i jej bez­kresu, wykra­cza­ją­cego poza ramy ludz­kiego poj­mo­wa­nia było im w tym wypadku cał­ko­wi­cie obce i tylko dla Chrze­ści­jan, sprawa ta wyda­wała się jasna. Ja nato­miast nie mia­łem wąt­pli­wo­ści że duże grono, nawet nie zasta­na­wiało się nad tym fak­tem. Bóg był jeden i tyle! A że zara­zem ten Bóg był swoim wła­snym Synem i Duchem Świę­tym to już jakoś nie miało zna­cze­nia.

– Słu­chali długo i uważ­nie – Cią­gnęła dalej Kara. – Zada­wali pyta­nia a my odpo­wia­da­li­śmy, na tyle na ile byli­śmy w sta­nie. Paru nawet zechciało wybrać się na msze! Jak twier­dzili z „dla posze­rza­nia hory­zon­tów”.

– Zga­duje że odpo­wia­da­li­ście z ochotą?

– Oczy­wi­ście… w Mag­de­nor nikt nie wsty­dził się wiary! Mie­li­śmy wielki drew­niany kościół zbu­do­wany przez Jezu­itów jesz­cze za życia Cedricka III Wiel­kiego i kil­ka­dzie­siąt kaplic.

– Nie widzia­łem kościo­ła…

– Bo już go nie ma…– W sło­wach Kary wyczu­łem gorycz. – Ale my nie o tym… przy­naj­mniej nie teraz. Nie zaschło Ci cza­sem w gar­dle Kruku? Strasz­nie nie lubię opo­wia­dać gdy nie ma czym zwil­żyć języka! – Pani kla­snęła w dło­nie a w mgnie­niu oka zza zamknię­tych drzwi wypa­dły uzbro­jone kobiety! Z obna­żoną bro­nią. Gotowe rzu­cić się na mnie, choćby zaraz.

Kara zare­cho­tała wesoło i mach­nęła uspo­ka­ja­jąco na swoje pod­władne. Te roz­luź­niły się i nawet nieco opu­ściły oręż. Rzecz jasna nie za bar­dzo.

– Popatrz jakie bojowo nasta­wione! – Zaświer­go­tała żar­to­bli­wie. – Jak nic, by Cię tu zakuły, gdyby tylko im pozwo­lić! No nie patrz tak na mnie! Prze­cież wiesz że nic Ci tu nie zagraża.

Uśmiech­ną­łem się pół­gęb­kiem, gorzko. Tego aku­rat nie wie­dzia­łem.

– Dziew­czyny daj­cie spo­kój! Olrun do mnie! Reszta wyjść! No na co liczy­cie? Już Was nie ma! A Ty się tak nie krzyw, tylko chodź jak mówię!

Dziew­czyna pode­szła. Nadal kur­czowo zaci­skała dło­nie na ręko­je­ści mie­cza. Przez ten cały czas ani razu nie spoj­rzała w moją stronę, a ja musia­łem znów przy­znać że była bar­dzo piękna!

– Na co Ci to żela­stwo? – Zga­niła ją Kara, nady­ma­jąc usta. – Boisz się że ten tu, żuci się na Cie­bie i odbie­rze Ci cnotę? – Dziew­czyna w mig poczer­wieniała i choć szybko ukryła twarz za kotarą blond wło­sów, nie umknęło to mojej uwa­dze, ani uwa­dze Sigrun.

– Cze­kaj, zaraz… To Ty go kąpa­łaś prawda? I jak? Podo­bało się, Ci to, co ma mię­dzy nogami? Przy­znaj się, chcia­łaś Go dotknąć?! – Naga­by­wała Pani Wił, szcze­rząc zęby i lubież­nie obli­zu­jąc wargi.

– Kara! Pro­szę… daj jej spo­kój. – Nie wytrzy­ma­łem.

– A co z Cie­bie nagle taki rycerz się zro­bił co? Mało jej nie zaszlach­to­wa­łeś u Rajcy a teraz bro­nisz?! A może wpa­dła Ci w oko nasza mała Olrun i nabra­łeś ochoty by z nią poba­rasz­ko­wać?

– Kara… bła­gam.

– No dobra, już dobra! A Ty nie stój tak! Odłóż to i przy­nieś nam tu dzba­nek wina i coś na czym można wygod­nie usiąść! – Olrun ukło­niła się szybko i wybie­gła z sali. Z twa­rzą ukrytą za zło­ci­stą kotarą wło­sów.

– Tyłek boli mnie od tego cho­ler­nego tronu! – Zau­wa­żyła bez cie­nia żenady.

– Wła­dza ma swoje ciemne stro­ny…– Wtrą­ci­łem pozwa­la­jąc sobie na odro­binę poufa­ło­ści.

– A żebyś wie­dział że ma! – Przy­znała cał­kiem poważ­nie.

Olrun wró­ciła cał­kiem szybko. Naj­pierw przy­nio­sła wino. Czer­wone, wytrawne i bardo aro­ma­tyczne. Chwilę póź­niej kilka futer które roz­ście­liła na podło­dze. Usie­dli­śmy oboje a Olrun sta­nęła w kącie. Na pole­ce­nie Kary, tak by była pod ręką, na wypa­dek gdyby skoń­czył się nam napi­tek.

– Na czym to ja sta­nęłam?

– Na tym że w Mag­de­nor miesz­kali bar­dzo reli­gijni ludzie. Nie wsty­dzący się swo­jej wiary. – Podpowie­dzia­łem, odbie­ra­jąc z wdzięcz­no­ścią podane mi naczy­nie.

– Wła­śnie. Bo i czego się tu wsty­dzić? Nasi goście nie zamie­rzali jed­nak poprze­stać na wypy­ty­wa­niu. Tak spryt­nie kie­ro­wali roz­mową że nie­jako zmu­szali nas do zapyta­nia o ich wiarę. A gdy już ktoś zapy­tał, to opo­wie­ściom nie było końca! Trzeba im przy­znać że co jak co ale opo­wia­dać to oni aku­rat potra­fili! I robili to z taką pasją, z takim prze­ko­na­niem…

– Że nim się obej­rze­li­ście już wzno­si­li­ście modły do nowego Boga. – Dopo­wie­dzia­łem za nią.

– Zga­dza się. Teraz jak na to spoj­rzę, to wydaje mi się że nie róż­ni­li­śmy się niczym od ludzi wie­dzionych przez Moj­że­sza do Ziemi Obie­ca­nej. Z tą róż­nicą że nam nie miał kto otwo­rzyć oczu… Nie mniej, ludzie zaczęli w domach modlić się do Farola. Naj­pierw gdzieś w zaci­szach sypialni, skryci przed wzro­kiem sąsia­dów. Póź­niej już otwar­cie, dumni jakby wła­śnie odkryli sedno mate­rii! Boże! Mam nadzieje że kie­dyś wyba­czysz mi tą głu­potę. W rok po przy­je­ździe wyznaw­ców Farola nikt już nie zacho­dził do świą­tyni. Nawet nasz ksiądz prze­szedł na wiarę w Boga Mórz! W tedy też uzna­li­śmy że nie potrze­bu­jemy kościo­ła… De la Silva twier­dził że naj­le­piej będzie jak zło­żymy go w ofie­rze Faro­lowi! Miało nam to przy­spo­rzyć łask i uka­zać nowemu Bogu naszą bez­gra­niczną wier­ność.

– I zgo­dzi­li­ście się bez waha­nia? Prze­cież nie moż­liwe byście wszy­scy uwie­rzyli w to baja­nie! Ktoś musiał się prze­ciw­sta­wić takiemu obro­towi sytu­acji!

Kara upiła łyk wina i wes­tchnęła, głę­boko i ciężko jakby na jej kształt­nych pier­siach zale­gał ogromny głaz.

– Nie bra­ko­wało i taki­ch…– Zaczęła z gory­czą. – Ale jak wspo­mi­na­łam wcze­śniej Major oka­zał się despotą i gdy tylko doszły do jego uszu wyrazy sprze­ci­wu… Nasłał na śmiał­ków swo­ich ludzi. Oczy­wi­ście nikt nie został publicz­nie oskar­żony czy zlin­czo­wany ale nie bra­ko­wało w tym okre­sie tajem­ni­czych zatruć, zagi­nięć czy samo­bój­stw… Kościół spłoną mie­siąc po decy­zji De la Silvy a zaraz po nim zbu­rzono kaplice. Jedną po dru­giej.

Pokrę­ciłem głową z nie­do­wie­rza­niem. Przy­pa­dek Mag­de­norczyków wyda­wał mi się bowiem bez­pre­ce­den­sowy. Rzecz jasna bywały w histo­rii Cesar­stwa i Wol­nych Repu­blik przy­padki zmiany wyzna­nia przez więk­szość oby­wa­teli. Tyczyły się one najczę­ściej jakiejś miej­sco­wo­ści, wio­ski czy małego mia­steczka ale ni­gdy nie nastę­po­wały w tak zawrot­nym tem­pie. To co wyda­rzyło się w Mag­de­nor przy­po­mi­nało w pew­nym sen­sie las ogar­nięty poża­rem. Pow­stały najczę­ściej w spo­sób try­wialny lecz nio­sący ze sobą nagłe i gwał­towne zagro­że­nie. Ludzie któ­rych fun­da­ment ist­nie­nia został tak nagle wyrwany i zastą­piony przez nowy. Wci­śnięty na siłę. Nie mógł być niczym innym jak słabo wyko­naną pro­tezą. Nie zapew­niał sta­bil­no­ści i w kon­se­kwen­cji pro­wa­dził do upadku. Żadne spo­łe­czeń­stwo nawet naj­sil­niej­sze nie mogło prze­trwać takiego pożaru struk­tur i rów­nie moc­nego zde­rze­nia z grun­tem zmian. Nie ina­czej było zapewne z Mag­de­norczykami.

– Na miej­scu kościoła posta­wiono barak. W tedy też Major ogło­sił że wszyst­kie kobiety bez wyjątku mają w nim zamiesz­kać i poku­to­wać za winy swoje i mężów.

– Nie­do­rzecz­ność!

– Pew­nie i tak. – Zamy­śliła się Kara. – Jakie ma to jed­nak zna­cze­nie teraz? W tedy nie brzmiało to tak try­wial­nie i nie­do­rzecz­nie! Wiara w Boga Mórz stała się naszą wła­sną i byli­śmy gotowi pła­cić za nasz wybór!

I zapła­ciliście, dopowie­dzia­łem w myślach. Zapła­ciliście cenę któ­rej nie byli­ście gotowi pła­cić. Bo tak to wła­śnie bywało z kul­tami i nie ważne czy wychwa­lano Boga Morza, Ziemi, Słońca czy może opacz­nie inter­pre­to­wano Pisma by wypa­czyć Boskie prze­sła­nie. Wszyst­kie bowiem z cza­sem dopro­wa­dzały do tra­gicz­nych w skut­kach zda­rzeń. Wiele mówiono na dwo­rze o pogań­skich sek­tach. Roz­prze­strze­nia­ją­cych się na dale­kich zakąt­kach Cesar­stwa, gdzie oczy wła­dzy i patriar­chów kościel­nych spo­glą­dały bar­dzo rzadko lub wcale.

Sekty nisz­czyły struk­tury spo­łeczne, wywra­cały do góry nogami hie­rar­chię war­to­ści i wpro­wa­dzały wła­sny „porzą­dek”. Zwy­kle gdy koń­czyły swoje wie­ko­pomne dzieła, po wsiach i mia­steczkach nie zosta­wał kamień na kamie­niu. Były jak żar wci­śnięty w śro­dek mro­wi­ska jak mala­ria i cho­lera tło­czące jad cho­roby w żebra­czych dziel­ni­cach. A wybu­chały wszyst­kie, bez zna­cze­nia jakich bogów kapłani wyno­sili na ołta­rze i jakie dogmaty prze­ka­zy­wali wyznaw­com. Czym więc mia­łoby być Mag­de­nor? Jak nie jedną z nie­szczę­snych mie­ścin. Oszu­ka­nych, wyko­rzy­sta­nych do cna i z zimną krwią, wdep­ta­nych w spa­loną zie­mię?!

– I zamiesz­ka­ły­śmy w tym baraku. Wnio­słyśmy do środka nasze łóżka i kilka skrom­nych mebli. Nic wiel­kiego, po pro­stu pod­sta­wowe sprzęty. Jadło przy­go­to­wy­wa­ły­śmy w spe­cjal­nym pomiesz­cze­niu. Tam też spę­dza­ły­śmy więk­szość czasu. Goto­wa­ły­śmy dla mężów i naszych gości. Obie­cano nam że jeśli nasza skru­cha okaże się szczera i sumien­nie przy­ło­żymy się do odpra­wia­nia pokuty, dwie z nas co dwa tygo­dnie powrócą do rodzin. Wyobraź sobie twa­rze tych wszyst­kich bied­nych kobiet! Tak, Rober­cie moją też! I zro­zum że nie obie­cali nam tylko wol­no­ści ale na­dali cel! Od tego momentu każda robiła co mogła i jak potra­fiła naj­le­piej, by wró­cić do ojców, uko­chanych, dzieci. Wszyst­kiego co było dla nas naj­cen­niej­sze i czego nas pozba­wiono. Po jadło przy­cho­dzili mary­na­rze, wynie­sieni do rangi ako­li­tów. Dostar­czali listy od najbliż­szych.

– A Wy mogły­ście wysy­łać listy? – Zapy­ta­łem dole­wa­jąc jej wina.

– My? Nie, nie wolno nam było pisać… Łamało to warunki pokuty i ścią­gnę­łoby na nasze głowy jesz­cze więk­szy grzech!

Przy­tak­ną­łem. Wie­działem czego mogę się spo­dzie­wać w dal­szej czę­ści opo­wie­ści.

Nie­stety.

– Pierw­sze wyszły dwie córki mojej sąsiadki, Ali­cji. Wero­nika i Cha­riet. Obie świeżo po wia­no­wa­niu, led­wie stały się kobie­tami. Dzień póź­niej dosta­ły­śmy od nich list. Bar­dzo krótki. Pisały w nim że są teraz szczę­śliw­sze niż kie­dy­kol­wiek i cze­kają na nas! Ali­cja aż popła­kała się ze szczę­ścia! Wszyst­kie pra­co­wa­ły­śmy dalej, jesz­cze cię­żej i jesz­cze lepiej. Jeśli tym dwóm się udało to czemu nie mi! Myślała każda z nas. Dwa tygo­dnie póź­niej zabrali Ali­cję i jesz­cze młodą dziew­czynę, imie­nia nie pamię­tam. Obie pła­kały ze szczę­ścia, a my wysta­wi­ły­śmy im poże­gnalne przy­ję­cie! Od nich także dosta­ły­śmy list. Tak samo krótki i opty­mi­styczny! Tygod­nie mijały nam w co dwu­ty­go­dnio­wym cyklu. Żyły­śmy tak nie­mal trzy mie­siące. Pora jesienna już na dobre ustą­piła miej­sca zimie. Nad Mag­de­nor ścią­gnęły siar­czy­ste mrozy i śniegi jakich nie było tu od dzie­siąt­ków lat. Myśla­łam w tedy o swoim mężu, wra­ca­ją­cym z corocz­nej myśliw­skiej wyprawy. Cie­ka­wi­łam się czy wróci cały, jak wiele futer udało mu się zdo­być i czy w końcu tęsk­nił za mną tak jak ja za nim. Nie dziw się tak! Mówi­łam prze­cież że mia­łam męża! Nigdy nie byłam i nie będę tak głu­pia by winić wszyst­kich męż­czyzn za nasze krzywdy!

– Prawo ogółu czę­sto bywa krzyw­dzące. – Zau­wa­ży­łem. Kątem oka spoj­rzałem na Olrun. Jej śliczna buźka, pozosta­wała bez wyrazu, jed­nak w cha­bro­wych oczach płoną ogień. Widać była nieco innego zda­nia.

– I ja tak sądzę Richar­dzie. – Przy­znała. – Nie mniej. Bywają momenty w któ­rych nie ma czasu na kal­ku­lo­wa­nie, kto jest kim. Wiesz prze­cież? Nie muszę Ci tego tłu­ma­czyć…– Dodała po chwili poważ­nie.

Nie musiała.

– Wkrótce spo­tka­łam męża… Jedna nie w oko­licz­no­ściach w jakich się spo­dzie­wa­łam. Było to wie­czo­rem, za oknami sza­lała zamieć. Zimno nie pozwa­lało nor­mal­nie pra­co­wać. Cho­dziłyśmy ubrane we wszystko co mia­ły­śmy ze sobą a kilka młod­szych dziew­cząt stale dokła­dało do ognia. Mimo tego w baraku pano­wał przej­mu­jący chłód. Sku­lone i zmar­z­nięte skro­ba­ły­śmy resztki ryb z ostat­niego w roku połowu. Modląc się do Boga Mórz o jak naj­szyb­sze uspo­ko­je­nie sza­le­ją­cego żywiołu. W tedy wła­śnie usły­sza­ły­śmy gło­śne dud­nie­nie. Docho­dziło zza drzwi. Nie wie­działyśmy co robić! Dzień wyj­ścia miał nastą­pić dopiero za dwa dni a jedze­nie i ubra­nia zabrali kilka godzin wcze­śniej! Mimo to otwo­rzy­ły­śmy. W progu baraku stał mój mąż…– Kara pobla­dła, jej oczy zaszkliły się jakby pokryła je świeża rosa.

– Był cały we krwi… z ple­ców ster­czała mu strzała a lewy bok zamie­nił się w czarną pustkę, bro­czącą, sza­ro­burą posoką. Krew… mia­łam ją wszę­dzie, na dło­niach, sukni, twa­rzy, wszę­dzie! Wcią­gnę­ły­śmy go do środka. Sibil kazała zary­glo­wać wej­ście i poga­sić lampy. Mnie zabrała na bok, podała wino i kazała pić. Sama zajęła się moim mężem. Dziew­czyny uwiały się jak w uko­pie, poga­niane komen­dami Sta­rej. Wla­łam w sie­bie, dwie butelki naj­moc­niejszego wina ale na­dal nie mogłam uspo­koić drżą­cych rąk. Bałam się jak cho­lera! Nim doszło do mnie co wła­śnie się dzieje. Poczu­łam jak ktoś szar­pie mnie za ramię. To była Sibil. Cała uma­zana we krwi i z twa­rzą tak poważną że mogło wiesz­czyć jedy­nie tra­ge­die. Zapro­wa­dziła mnie do Męża. Henry leżał na sien­niku. Był blady jak trup ale jesz­cze żyw.

– Zga­duje że powie­dział Ci coś co zmu­siło Was do ucieczki?

– Tak wła­śnie było. Zajęło mu to tro­chę, ale powie­dział nam całą praw­dę… Całą… nie wie­rzy­łam mu! Wyobraź sobie że tak zawró­cili mi w gło­wie, tak pod­stęp­nie wtło­czyli do głowy jad kłam­li­wych sen­ten­cji, że nawet kona­jący uko­chany nie był w sta­nie zachwiać mojej wiary w Boga Mórz! Szczę­śli­wie dla mnie i reszty Sibil oka­zała się roz­sąd­niej­sza! Kazała dziew­czynom ubrać się naj­cie­plej jak tylko mogły, zabrać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i jedze­nie. Na początku nie rozumia­łam po co to wszystko. Sibil wytłu­ma­czyła mi w tedy że lepiej będzie jak prze­cze­kamy parę dni w Sta­rym Mag­de­nor. Póki wszystko się nie wyja­śni. Do dziś jestem jej wdzięczna. Ura­to­wała życie nam wszyst­kim! – Sigrun wes­tchnęła jakby wła­śnie prze­biegła mara­ton w peł­nej zbroi. – Zosta­ły­śmy zdra­dzone nie tylko przez naszego nowego Boga ale także współ­wy­znaw­ców, mężów, synów, braci, kochan­ków. Nie każ­dej udało się z tym pogo­dzić… a tym któ­rym ta sztuka się udała, pozo­stał uraz. Zako­rze­niony głę­boko i odzy­wa­jący się tępym bólem za każ­dym razem gdy tylko o tym myślały. Mój mąż oka­zał się dla nas posłań­cem prawdy! Była to nie­stety, prawda zbyt okrutna i odra­ża­jąca by mogła zmie­ścić się w gło­wach pro­stych kobiet.

– Rozu­miem że stało się tam coś strasz­nego. – Prze­rwałem widząc że opo­wia­da­nie idzie Karze coraz trud­niej.

– Coś strasz­nego! – Wybu­chła nagle, gło­sem tak potęż­nymi i prze­peł­nio­nym nie­na­wi­ścią że aż się wzdry­gnąłem. – Te Skur­wy­syny! Te Chuje na któ­rych groby nie warto naszczać gwał­ciły każdą jaką zabrali! Urzą­dzali sobie orgie a gdy już zaspo­ko­ili swoją chuć palili nie­bo­żątka na sto­sie! Jak wiedźmy! Jak Sza­tań­skie Kurwy bez czci i wiary! A wiesz co było w Ty naj­gor­sze? Wiesz? Że robili to ich ojco­wie, bra­cia, uko­chani! Dla­tego zabi­ły­śmy każ­dego z tych Psów! Zarz­nę­ły­śmy tak jak na to zasłu­gi­wali! Ale został nam jesz­cze jeden Kun­del! Ten od któ­rego wszystko się zaczęło!

– De la Silva…

– Tak! Choć teraz jego imię brzmi ina­czej! Mówią na niego Cedrick Wal­dorff! Znasz go prawda? Nie kłam! Widzę po oczach że wiesz kto to! Ten syn kurwy i kula­wego psa zapłaci za swoje występki! A Ty! Pomo­żesz mi go zła­pać!

Spoj­rzałem na nią drwiąco. Twarz cał­kiem poczer­wieniała jej ze zło­ści a łzy na dobre, roz­lały się po kształt­nych policz­kach. Cien­kie usta, teraz blade, zaci­snęły się z mocą. Wła­śnie tak wygląda skrzyw­dzona kobieta, naj­strasz­niej­sza istota na świe­cie.

– Niczego nie obie­ca­łem Sigrun. Pamię­tasz począ­tek naszej roz­mowy? Mówi­łem że sam zade­cy­duje co posta­nowię zro­bić, a jak na razie dosta­łem jedy­nie ckliwą histo­ryj­kę… Dowody Moja Droga. Masz jakieś, czy jedy­nie mio­tasz fał­szywe oskar­że­nia i prze­ina­czasz fakty dla wła­snej korzy­ści? Nie wiem skąd dowie­działaś się że „poma­gamy” ale najwidocz­niej zapo­mnia­łaś zapy­tać na jakich zasa­dach się to odbywa! – Puchar prze­le­ciał zaraz obok mojego lewego ucha, kro­ple czer­wonego wina skro­pliły mi poli­czek.

– Dowody? – Wysa­pała sta­ra­jąc się zła­pać dech. – Chcesz dowo­dów? To choć ze mną nie­wierny Toma­szu a poka­rzę Ci takie dowody że pój­dzie Ci w pięty! – Wstała bły­ska­wicz­nie i nim zdą­ży­łem zabrać głos kla­snęła w dło­nie. Wiły ponow­nie, zalały całą falą pomiesz­cze­nie. Wszyst­kie z zim­nymi minami, wyra­cho­wa­nych zabój­ców. Gotowe roze­rwać mnie na strzępy.

– Nasz gość chce dowo­dów! To je dosta­nie! Dziew­czyny przy­pro­wa­dzić mi tu Avirę i Medee!

– Ależ Pani…– Ode­zwała się któ­raś z tłumu, bły­ska­wicz­nie jed­nak zamil­kła gdy tylko Kara unio­sła dłoń.

– Bez dys­ku­sji! I żebym nie musiała cze­kać! – Kobiety jak rażone pio­ru­nem, sku­liły się i w mig wyco­fały do kory­ta­rza. Żadna nie śmiała cho­ciażby szep­nąć.

Avira i Medee. Miały może trzy­dzie­ści kilka lat. Ciężko stwier­dzić bo ich twa­rze, pokry­wały siwe bli­zny a po oczach pozo­stały przy­pa­lone oczo­doły. Stra­szące śli­ma­czą­cymi się stru­pami. Nic nie mówiły, ich języki bowiem już dawno wyrwano z roz­trzę­sio­nych ust, razem z zębami i reszt­kami god­no­ści. Chyba Medee, nie mia­łem pew­no­ści gdyż kobiety oka­zały się bliź­niacz­kami, odjęto obie nogi. Tuż ponad kola­nami. Ciało dru­giej sio­stry pokry­wały setki pręg. Najpew­niej od bata. Obu, jak tłu­ma­czyła Kara w bar­dzo bru­talny spo­sób usu­nięto wszyst­kie kobiece organy. Wcze­śniej nie omiesz­kano ich wie­lo­krot­nie zgwał­cić. Ponoć zna­lazły je przy­pad­kiem. Gdy wyco­fały się do Sta­rego Mag­de­nor. Leżały w śniegu. Wyrzu­cone na gno­jówkę. Sio­stry łączyło jed­nak jesz­cze coś, wypa­lone zna­mię, tuż nad lewą pier­sią. Zagry­złem wargi, aż w ustach poczu­łem meta­liczny smak krwi.

– Traszka. – Wypowie­dzia­łem głu­cho.

– Tak. – Usły­sza­łem w odpo­wie­dzi głos Kary.

Z Sta­rego Mag­de­nor wypro­wa­dziły mnie Hirst i Olrun. Obie nie­zmien­nie mil­czące i oschłe. Nie wiem dla­czego ale mia­łem nadzieje że gdy zgo­dzę się im pomóc ich sto­su­nek do mnie zmieni się choć tro­chę. Nie­stety. Widocz­nie nie wystar­czało, zło­żyć dekla­ra­cji wspar­cia by uzy­skać przy­chyl­ność tych istot. Wypro­wa­dziły mnie tak jak poprzed­nio z prze­pa­ską na oczach. To jedy­nie utrwa­liło mnie w prze­ko­na­niu, że na­dal mi nie ufają. Szczę­śli­wie oddały mi moje rze­czy, łącz­nie z worecz­kiem Fiz­zów, szty­le­tami, wszyst­kimi glej­tami jakie przywio­złem ze sobą do Mag­de­nor i co naj­dziw­niej­sze sakiewką. Na dobrą sprawę mogłem więc wiać! Słowo dane w nie­woli, nie miało żad­nej mocy. Nie mniej jeśli Sigrun nie kła­mała, wie­działa gdzie mogę zna­leźć Sanorge a to nie­sa­mo­wi­cie uła­twi­łoby mi życie.

Wypro­wa­dziły mnie z lasu wprost przed bramę Mag­de­nor. Wyco­fały się po cichu jak lisice. Nie upew­niały się czy dobrze zro­zumia­łem plan. Nie ostrze­gały przed kon­se­kwen­cjami zdrady. Dla nich nie mia­łem innego wyj­ścia, jeśli chcia­łem żyć… a chcia­łem.

W mie­ście pano­wał gorącz­kowy gwar. We wszyst­kich domach pło­nęły lampy a na podwó­rzu roiło się od ludzi z pochod­niami. W więk­szo­ści byli to męż­czyźni posępni i bro­daci ale także kobiety. Jakże inne od Wił. Zbyt grube, brudne i w zno­szonych łach­ma­nach. Wyglą­dał jak kary­ka­tury kobie­cego rodu, nie udane i prze­śmiew­cze. Z tłumu wyło­niła się w moją stronę potężna postać Czer­wo­no­bro­dego Kapi­tana. W jed­nej dłoni dzier­żył miecz. Bliź­nia­czo podobny to tego jaki Sigrun miała w Sali tro­no­wej. W dru­giej zaś gorała pochod­nia, zale­wa­jąc jego okrą­głą twarz dodat­kową por­cją czer­wieni.

– Pan Henry? – Wypowie­dział jakby nie­do­wie­rza­jąc w to co widzi.

– To ja. – Odpar­łem, błą­dząc oczyma po roz­go­rącz­ko­wa­nym towa­rzy­stwie. – Zamie­rza­li­ście mnie rato­wać?

– No… egh… Taa. – Odparł po chwili, jakby nie mogąc zde­cy­do­wać się, czy to wła­śnie zamie­rzał zro­bić.

– No jak widać nic mi nie jest. – Rze­kłem roz­kła­da­jąc sze­roko ręce. – Możesz scho­wać broń.

Cedrick wpa­try­wał się we mnie osłu­piały.

– Broń? Aaa… no tak, broń. – Wielki miecz, gładko wsuną się do pochwy. – Bior­gen i Jur­gen nie wró­ci­li… Myśle­li­śmy że ty… no wie­sz… zosta­łeś por­wany!

– Por­wany? – Uda­łem zdzi­wie­nie. – Też mi coś! Tych dwóch osił­ków wysła­łem do Rajcy po plany dzia­łek. Nie wró­cili to prawda ale sam prze­cież mówi­łeś Kapi­ta­nie, bym bez zwłoki zała­twił swoje sprawy w Mag­de­nor. Cóż, wzią­łem sobie Twoje słowa do ser­ca…

– Rajca zmarł. Zawał serca czy coś takiego! – Rzu­cił ktoś z tłumu za ple­cami Cedricka.

– Tych dwóch nikt nie widział ale z ratu­sza znik­nęły kosz­tow­no­ści i alko­hol. – Dodał ktoś inny, nie zada­jąc sobie trudu, by wychy­lić się z sza­rej ludz­kiej masy. Tło­czą­cej się za ple­cami Kapi­tana.

– To już chyba wiemy co się z nimi stało! – Westch­ną­łem teatral­nie.

Z Mag­de­norczyków zebra­nych na dzie­dzińcu jakby zeszło powie­trze. Napię­cie powoli ustę­po­wało miej­sca zło­ści. Kie­ro­wa­nej w stronę pod­że­ga­cza jakim oka­zał się Wal­dorff.

W dodatku jego ludzie tar­gnęli się na doby­tek ich Rajcy! A to już nie tak łatwo dało się wyba­czyć. Tu i ówdzie dało się usły­szeć, nie­wy­bredne okre­śle­nia i epi­tety. Pre­lu­dium to przed­sta­wie­nia pod tytu­łem „Publiczny Lincz”. Nie zamie­rza­łem do tego dopu­ścić. Wal­dorff był mi potrzebny żywy. Póki co.

Szarp­ną­łem go za koszulę i gestem naka­za­łem iść za sobą. Wal­dorff na szczę­ście oka­zał się na tyle roz­sądny by nie dys­ku­to­wać. Wpa­dli­śmy mię­dzy chaty nim kto­kol­wiek w tłu­mie zorien­to­wał się co wła­śnie się wyda­rzyło. Pro­wa­dzi­łem nas przez ską­pane w mroku alejki. Dla bez­pie­czeń­stwa nale­żało jak najszyb­ciej odda­lić się od zbi­tego tłumu. Ludzie pokrzy­czą może ktoś dosta­nie w zęby ale nikt nie zgi­nie.

– Dzię­kuje panie Henry. – Wysa­pał mnie Cedrick gdy mija­li­śmy chle­wek w któ­rym wesoło taplały się dwa nie­praw­do­po­dob­nie brudne pro­siaki.

– Mówi­łem! – Odrze­kłem prze­ska­ku­jąc nad czymś co wyglą­dało mi na pla­cek łajna. – Jako urzęd­nik muszę dawać sobie radę w takich sytu­acjach.

– No tak, ale Ci. – Cedrick, nieznacz­nie odchy­lił głowę w stronę resz­tek tłumu. – Zatłu­kliby jak nic!

Pew­nie tak wła­śnie by było, pomyśla­łem.

– Ja znam tych ludzi Panie Henry! Bojowa to nacja, bar­dzo poryw­cza…

– Nie roz­trzą­sajmy tego. – Rze­kłem pojed­naw­czym tonem i klep­ną­łem go w sze­ro­kie bary gdy tylko zrów­na­li­śmy krok. – Nie­wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie i tyle! Ja jed­nak chcia­łem poroz­ma­wiać o czymś innym. Jak dobrze zna Pan oko­lice Mag­de­nor.

– Cał­kiem nie­źle. – Odparł po chwili zasta­no­wie­nia. – Tak przy­naj­mniej było to póty to póki można było bez­piecz­nie przecha­dzać się po oko­licy. A po co to panu wie­dzieć?

– O tym za chwilę. Znajdźmy naj­pierw jakieś porządne miej­sce, bo od tego błą­dze­nia po lasach zaschło mi w gar­dle! – Po minie Cedricka pozna­łem że i on jest podob­nego zda­nia.

Roz­sie­dli­śmy się w przy­do­mo­wej karcz­mie. Nie­wielka szopa z kil­koma zydlami i sto­łami przy­wo­dzą­cymi na myśl odwró­cone świń­skie koryta była podła ale przy­naj­mniej bez­pieczna. Wina w niej nie mieli. W ogóle nie­wiele można było w niej dostać ale za kilka mie­dzia­ków udało mi się wytar­go­wać anta­łek miodu z pry­wat­nych zapa­sów gospo­darza. Nie było mocne za to bar­dzo słod­kie ale zawsze lep­sze to niż cie­pły szczyn któ­rym raczyła się skromna kil­ku­oso­bowa reszta klien­teli.

– Pod­czas wycieczki, natkną­łem się na coś bar­dzo inte­resującego. – Ude­rzy­łem pro­sto z mostu zaraz jak roz­la­łem nam po kie­li­chu.

– Mia­no­wi­cie? – Odbił Wal­dorff pochła­nia­jąc zawar­tość kubka niczym spra­gniony mara­toń­czyk.

– Na początku wydało mi się że to nic takie­go… Zwy­kły głaz ale gdy się mu przyj­rza­łem zoba­czy­łem runy. – rze­kłem nachy­la­jąc się w jego stronę i ści­sza­jąc głos.

– Runy?

– Tak, runy. Nary­so­wa­łem je na kartce. Mam je przy sobie, o tutaj. – Wyją­łem z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza, zwi­tek per­ga­minu dany mi przez Sigrun. Rozło­ży­łem go z namasz­cze­niem i poda­łem Kapi­ta­nowi. Jego źre­nice na moment się roz­sze­rzyły, ale nie dał po sobie poznać by był zasko­czony.

– Nie wiem, może gdzieś je widzia­łem. – Odparł zamy­ślony. – Gdzie dokład­nie je pan zna­lazł?

Wspa­niale. Rybka połknęła haczyk.

– Kilka metrów przed par­celą mojego klienta. – Rze­kłem nie­dbale. – Nie spo­dzie­wa­łem się podob­nego zna­le­zi­ska i pomyśla­łem że skoro wie pan tak dużo na temat Mag­de­nor to może, będzie mógł mi pomóc w roz­wią­za­niu tej zagadki.

– Może będę, może nie. Pły­wam na łaj­bach! Nie jestem detek­ty­wem czy uczo­nym. Jakby pan pytał jak węzeł zro­bić, albo jak wedle gwiazd nawi­go­wać, to tak. Opo­wia­dał­bym całymi godzi­nami, bo się na tym znam ale Runy? Nie, to nie moja branża!

– To nie pomoże mi pan?

– Tego nie powie­dzia­łem. Po pro­stu nie chcę roz­bu­dzać zbyt wiel­kich nadziei.

– Wspa­niale. – Z entu­zja­zmem kla­sną­łem w ręce. – W takim razie jutro zabie­rzemy się tam razem z kil­koma człon­kami Pań­skiej załogi!

– Z tym może być pro­blem. – Wzrok Kapi­tana uciekł gdzieś w głąb pomiesz­cze­nia. – Żaden z nich nie zej­dzie na pokład. Nie od kąt znik­nęli Ci dwaj. – Dodał, nie bez gory­czy po czym wychy­lił kolejny kubek.

– To kogo Ty wozisz na tym pokła­dzie? – Wydą­łem usta w wyra­zie niezado­wo­le­nia. – Same panienki czy face­tów? Cho­lerni tchó­rze… żeby bać się kilku bab!

– Nie w tym rzecz. – Wtrą­cił Cedrick, dłu­biąc paznok­ciem w stole. – Oni boją się Pana! Oni uwa­żają że przy­no­sisz nieszczę­ście!

– Zabo­bonna zgraja! – Wrza­sną­łem, bijąc kub­kiem w blat. Na podło­dze z chlu­po­tem roz­lała się więk­sza por­cja napoju. Mój roz­mówca, przy­glądał się z żalem to na napój wsią­ka­jący w spróch­niałe deski podłogi to na mnie. W końcu pokrę­cił bezsil­nie głową, godząc się osta­tecz­nie ze stratą i dolał sobie miodu.

– Mamy swoje zasady. Poma­gają nam prze­trwać na morzu histo­rie, które dla wielu koń­czyły się gorzej niż tylko obsra­nymi gaciami. Więc pro­szę panie Henry, tro­chę sza­cunku dla ludzi któ­rzy przy­wieźli tu pana, nara­ża­jąc na szwank wła­sne życia!

– Dobrze już dobrze. – Spu­ści­łem z tonu. – Z kim więc wyru­szymy?

– Sami. – Odburk­nął. – Pan tam był cały dzień i jak widać żyje…

Gło­śno nabra­łem powie­trze i wypu­ści­łem je ze świ­stem.

– Nie wiem czy ode­zwała się w Tobie nagle głę­boko skry­wana odwaga panie Cedrick czy to tylko głu­pota! Każde dziecko wie że raz to i głu­piemu się uda!

– Widzia­łem jak pan wal­czy na pokła­dzie Traszki. Nie musi się pan bać jak to nazwał „kilku bab” a i ja potra­fię się bro­nić. Z resztą jeśli zwa­li­li­by­śmy się całą paką na ich teren, zaraz spa­dłyby nam na głowy.

– Dobra. – Zgo­dzi­łem się. – Jutro z samego rana, tylko bądź trzeźwy – Doda­łem widząc jak łypie spod oka na karcz­ma­rza.

– Jasne, jasne. – Odburk­nął w odpo­wie­dzi.

Skła­da­łem koszulę i zamie­rza­łem w końcu się prze­spać, kiedy do okna zapu­kała Olrun. Ledwie ją pozna­łem w tym czar­nym stroju i twa­rzą uma­zaną sadzą. Jedyne jej cha­browe oczy pozo­stały tak samo zimne i nie­czułe. Otwo­rzy­łem bez pośpie­chu. Nie weszła od razu, rozej­rzała się czuj­nie i pyta­jąco spoj­rzała na mnie.

– Nie obu­dzi się. – Wyszep­ta­łem, zga­du­jąc że cho­dzi jej o dziew­czynę, smacz­nie śpiącą na moim sien­niku. Jej różowe pośladki wypi­nały się lubież­nie w naszą stronę. Westch­ną­łem w myślach, na wspo­mnie­nie figli jakie wypra­wia­li­śmy kilka minut temu.

– Co to ma być? – Syk­nęła wściele i wsko­czyła do środka, lądu­jąc nie­mal bez­gło­śnie na deskach podłogi. Musia­łem przy­znać że mi zaim­po­no­wała. Ja przy każ­dym nawet ostroż­nym ruchu spra­wia­łem że deski skrzy­piały nie­mi­ło­sier­nie, nie mówiąc już o ska­ka­niu z para­petu.

– Nie Twój inte­res. – Odbi­łem szel­mow­sko szcze­rząc zęby. Olrun prych­nęła.

– Przyj­dzie. – Bar­dziej stwier­dziła niż zapy­tała, zdej­mu­jąc z głowy kap­tur. Jej dłu­gie blond włos, skrzył się w świe­tle księ­życa.

– Tak. – Odpar­łem. – Ale uwa­żaj­cie! W lesie mogą kryć się człon­ko­wie jego załogi. Nikt ich nie widział od kiedy przy­bili do brzegu. Ponoć boją się scho­dzić na ląd ale mnie nie chce się w to wie­rzyć.

Olrun kiw­nęła głową na znak że się zga­dza.

– Widzisz to. – Poka­załem dziew­czynie fiolkę, którą trzy­ma­łem mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. – Dwie kro­ple tego środku a na drugi dzień led­wie sta­niesz z łóżka! Cedric­kowi poda­łem trzy takie…

– Pani zaka­zała. – Odburk­nęła a w jej dłoni zabły­snęło ostrze. – O niej też nie było mowy.

Nim postą­piła krok, sta­ną­łem jej na dro­dze.

– Nie myślisz chyba, że Ci na to pozwolę? – Wark­ną­łem i chwy­ci­łem ją za nad­gar­stek. Olrun aż jęk­nęła z bólu. Szty­let z brzdę­kiem upadł na podłogę. – Pamię­taj kim jestem Pan­nico! – Doda­łem.

Wykrzy­wiła się nieład­nie, czę­ściowo pew­nie przez ból a czę­ściowo przez to że sprawy nie miały się po jej myśli. W końcu gdy upew­ni­łem się że, nie rzuci się ani na mnie ani na moją towa­rzyszkę, roz­luź­ni­łem uścisk. Wyr­wała rękę i sycząc jak żmija cof­nęła się do para­petu.

Nim cał­kiem znik­nęła za oknem, rzu­ciła w moją stronę jado­wite spoj­rze­nie. Będę musiał na nią uwa­żać, prze­szło mi przez myśl, gdy wra­ca­łem do łóżka. Klep­ną­łem jesz­cze dziew­czynę w różowy zadek, na co odpowie­działo mi głu­che jęk­nie­cie, wydy­szane w poduszkę. Uśmiech­ną­łem się do sie­bie i chwilę póź­niej zato­ną­łem w obję­ciach Mor­fe­usza.

Pora­nek był szary. Rzadka mgła powoli wyco­fy­wała się w stronę morza a na nie­bie zapa­no­wał bury całun, desz­czo­wych chmur. Nie­wiel­kie kro­ple desz­czu inten­syw­nie zra­szały ponure Mag­de­nor. Nada­jąc temu prze­klę­temu miej­scu jesz­cze bar­dziej odpy­cha­jący wyraz.

Cedrick sie­dział na zydlu obok wej­ścia do karczmy. Gębę miał czer­woną jakby wła­śnie wyją ją z pieca. W ręku trzy­mał ogromny drew­niany kufel, z pew­no­ścią nie wypeł­niony kozim mle­kiem.

– Mia­łeś być trzeźwy! – Zau­wa­ży­łem znie­sma­czony.

– Bolał mnie łeb! – Odburk­nął patrząc na mnie z pode łba. Miał prze­krwione źre­nice a zmarsz­czone czoło, gęsto zale­wał pot. Elik­sir dzia­łał tak jak należy.

– Dobra, mniej­sza o to! Będziesz w sta­nie iść? – Zapy­ta­łem bo zaczy­na­łem mieć prze­czu­cie że może jed­nak trzy kro­ple to za wiele. Nawet na tak rosłego chłopa jak Kapi­tan.

– Taaaaa…– Odparł a ja nie mia­łem pew­no­ści czy mówi do mnie czy może zachwala tru­nek, który przed chwilą, zło­tym wodo­spa­dem wlał do gar­dła. – Idziemy.

Zach­wiał się wyraź­nie i przez naj­bliż­sze kil­ka­na­ście metrów poru­szał się jakby był wła­śnie na okrę­cie tar­ga­nym mor­der­czymi falami a nie na suchym lądzie. Zga­nia­łem się w myślach za to że znów posta­no­wi­łem pójść na łatwi­znę. Co zro­bię jak ten kolos pad­nie gdzieś po dro­dze? Prze­cież nie zawlekę go na ple­cach!

Cedrick na całe szczę­ście ani myślał się prze­wra­cać i już dzie­sięć minut póź­niej, parł w stronę Mag­de­norskiego muru z god­nym pochwały zacię­ciem. Oczy­wi­ście plą­tały mu się przy tym nogi ale jakoś uda­wało mu się nie poty­kać. Widać pro­cen­to­wało doświad­cze­nie wynie­sione z czę­stych wizyt na morzu!

Zza Mur wyszli­śmy nie­wielką boczną bramą. Główna została zamknięta a War­tow­nicy odpo­wie­dzieli głup­ko­wa­tym recho­tem na pro­po­zy­cję uchy­le­nia jej dla naszej dwójki.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów nie mogłem użyć odpo­wied­nich dla takich sytu­acji środ­ków per­swa­zji. Więc odpu­ści­łem główne wej­ście i prze­ku­pi­łem innych War­tow­ni­ków. Tym jak widać nie zale­żało za bar­dzo na tym czy ktoś opusz­cza mia­sto. Grunt by do niego nie wlazł. Bied­niej­szy o kilka Srebr­nych, poczła­pa­łem przo­dem. Za moimi ple­cami sapiąc jak raniony mors, poru­szał się Wal­dorff. Nie cze­ka­łem na niego. Teraz wie­dząc że jest tak twardy jak wyda­wało mi się na początku, nieco pod­krę­ci­łem tempo. Niech się zma­cha, niech moc, wypa­ruje z tych jego gigan­tycz­nych mię­śni. Zasa­pany i pozba­wiony sił, będzie łatwiej­szym łupem, dla Wił.

Nie wie­dzia­łem na co stać te kobiety. Niby zła­pały mnie w swoje sidła ale szczę­ście wręcz wyjąt­kowo im w tedy dopi­sało. Dziś los mógł już nie być dla nich tak łaskawy.

Moje zanie­po­ko­je­nie potę­go­wały dwa, spo­rych roz­mia­rów tasaki. Jakie Cedrick uznał za sto­sowne, zabrać na naszą małą wyprawę. W życiu tylko kilka razy widzia­łem, w akcji te broń. Ludzi zwy­kle nale­żało póź­niej zbie­rać do kupy po całym polu walki. Nigdy nie zda­rzyło się jed­nak by ktoś wal­czył dwoma. Wola­łem sobie nie wyobra­żać jak mor­der­czy mógłby być Wal­dorff w pełni sił. Bo co do tego że potra­fił wal­czyć, nie mia­łem wąt­pli­wo­ści. Bar­dziej jed­nak niż stan zdro­wia Cedricka Wal­dorffa inte­re­so­wało mnie to co działo się w naszym oto­cze­niu.

A nie działo się nic. Dosłow­nie żywej duszy. Nie ocze­ki­wa­łem że będzie łatwo doj­rzeć śle­dzące nas Wiły i poten­cjalną załogę kapi­tana, ale bym nie był w sta­nie doj­rzeć żad­nych oznak śle­dze­nia? Wycho­dziło na to że albo oni byli tak dobrzy albo ja tak słabo wyszko­lony. W jedno ani w dru­gie nie chciało mi się wie­rzyć więc, uzna­łem że nikogo prócz nas dwóch nie ma w pobliżu.

Kapi­tan nie mówił nic przez całą drogę. Kil­ku­krot­nie gdy o coś go pyta­łem, odpo­wia­dał jedy­nie sapa­niem. Co przy­ją­łem z opty­mi­zmem. Może i jego stan się polep­szał ale nie tak szybko by można było się oba­wiać. Z tru­ci­znami bowiem bywało róż­nie. Cza­sami wystar­czyła kro­pla by zwa­lić z nóg potęż­nego męż­czyznę a innym razem ten sam spe­cy­fik nawet po czte­rech kro­plach nie był w sta­nie osła­bić drob­nej nie­wiasty. Na nic zda­wały się lek­sy­kony i spe­cjal­nie roz­pi­sane prze­licz­niki, jeśli nie miało się nie­zbędnego w tym fachu wyczu­cia. Ludzie bowiem dzie­lili się na tych odpor­nych bar­dziej i tych mniej. Bujdą były baja­nia na temat ludzi odpor­nych na wybrane dekokty lub tru­ci­zny. Ten błąd w postrze­ga­niu wyni­kał bowiem zwy­kle ze źle dobra­nej dawki lub co też było czę­ste, nie­od­po­wied­nio poda­nej tru­ci­zny. Najczę­ściej jed­nak, począt­ku­jący tru­ci­ciele mieli pro­blemy z daw­ko­wa­niem. Jedni poda­wali jej zbyt mało inni, któ­rych zde­cy­do­wa­nie było wię­cej, zbyt dużo. Co także nie było dobre. Gdyż orga­nizm otru­tego, zwy­kle reago­wał zbyt gwał­tow­nie. W takich wypad­kach tru­chło nie pozo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści z jakiego powodu jego wła­ści­ciel opu­ścił ten padół nieszczę­ścia. To z kolei krzy­żo­wało plany tru­ci­cieli. Prze­sławna Elle­nora z Czar­nych Brze­gów. Najw­spa­nial­sza tru­ci­cielka i badaczka, mawiała w swych księ­gach że „Co nie zmarło po jed­nej, umrze po dwóch” czym nama­wiała do roz­trop­no­ści w dzia­ła­niu i roz­waż­nym obdzie­la­niu tru­ci­zną. O tym że wie­działa co mówi świad­czyły sta­ty­styki a w nich Elle­nora bez­sprzecz­nie kró­lo­wała. Idąc za przy­kła­dem mądrzej­szych od sie­bie, także i Ja, sto­so­wa­łem ostroż­nie ten rodzaj pomocy.

Do miej­sca spo­tka­nia dotar­li­śmy dokład­nie w momen­cie w któ­rym z sza­rych spłasz­czo­nych chmur, puściła się fala rzę­si­stego desz­czu. Rzadki drze­wo­stan nie dawał odpo­wied­niej osłony, dla­tego też w kilka chwili cał­ko­wi­cie prze­mo­kło mi ubra­nie. Nie po raz pierw­szy żało­wa­łem że nie zabra­łem ze sobą płasz­cza. Jak się póź­niej oka­zało żało­wać mia­łem nie tylko tego.

Pierw­sza Wiła wysko­czyła zza moich ple­ców. Dziwne, bo nawet jej się tam nie spo­dzie­wa­łem! W prze­ci­wień­stwie do mnie, zasko­czonym nie wyda­wał się Wal­dorff. W jego dło­niach w mgnie­niu oka poja­wiły się tasaki a zaraz póź­niej zalała mnie fala gorą­cego kar­ma­zynu. Młoda Wiła która naj­wy­raź­niej źle oce­niła swoje szanse leżała zaraz przede mną, roz­pła­tana na pół. Na twa­rzy zastygł jej wyraz zdzi­wie­nia. Nim unio­słem głowę kolejne dwie wypa­dły zza drzew. Bez zasta­no­wie­nia rzu­ciły się na Kapi­tana. Ten wyko­nał mły­nek, unik­nął obu włóczni i bez­li­to­śnie ciął po ple­cach. Wiły nie zdą­żyły nawet krzyk­nąć.

Kolejne nie były już tak poryw­cze. Powoli wyło­niły się zza osłon. Kilka mie­rzyło z łuków ale więk­szość dzier­żyła włócz­nie. Najwidocz­niej pla­no­wały wziąć go żyw­cem.

Cedrick spoj­rzał na mnie wiel­kimi prze­krwio­nymi oczami. Był wście­kły i cho­lernie nabu­zo­wany.

– Tyyy…– Warkną przez zaci­śnięte zęby. – Tyyy… Idioto!

Nie mie­li­śmy czasu na dłuż­szą roz­mowę. Wiły znów zaata­ko­wały. Tym razem mądrze, ze wszyst­kich stron. Wal­dorff był jed­nak, jak się tego spo­dzie­wa­łem, wpraw­nym zabi­jaką. Bły­ska­wicz­nie wywi­nął się spod drzew­ców włóczni, odbił ostrzem nad­la­tu­jącą strzałę i nim kobiety zdą­żyły się prze­gru­po­wać zaata­ko­wał. Wpadł mię­dzy nie jak wilk mię­dzy bez­bronne owieczki. Ciął i rąbał z zim­nym wyra­cho­wa­niem. Wiły nie krzy­czały. Umie­rał w mil­cze­niu, jak ryby wyrwane na brzeg. Kolejne kobiety parły do przodu a mor­der­czy Wal­dorff tań­czył mię­dzy nimi nio­sąc śmierć. Widząc co wyczy­nia zaczy­na­łem żało­wać że nie poda­łem mu jed­nak czte­rech kro­pel dekoktu i zara­zem dzię­ko­wa­łem Bogu że w ogóle coś mu poda­łem. Wola­łem nie wie­dzieć jak zabój­czy musiał być ten czło­wiek gdy był w pełni sił.

W chwili gdy ostat­nia z ata­ku­ją­cych upa­dła twa­rzą na omszałą ściółkę zza ple­ców swo­ich towa­rzy­szek wyło­niła się Kara. Miała na sobie żela­zny napier­śnik i kol­czugę. Głowę chro­nił wysoki hełm z pió­rami. W dło­niach ści­skała ogromny miecz. Ten sam który spo­czy­wał na jej kola­nach prze­szło kil­ka­na­ście godzin temu, w kry­jówce Wił.

– Pozna­jesz?! – Sigrun unio­sła ostrze nad głowę. – Skur­wy­synu!

Cedrick splu­nął i prze­tarł spo­cone czoło.

– Nie pie­prz…– Wysa­pał. – Tylko sta­waj! Jeśli masz jesz­cze resztki honoru! A Ty! – Zwró­cił się do mnie tonem, który nie miał prawa mi się spodo­bać. – Kim­kol­wiek jesteś, szy­kuj się bo zdech­niesz następny!

Sigrun skrzy­wiła się brzydko i cisnęła miecz przed sie­bie. Stal z brzę­kiem upa­dła na kamie­nie.

– Bierz to – Syk­nęła. – Jeśli potra­fisz!

Nie wiem kiedy w jej dło­niach poja­wiła się włócz­nia ale nim Cedrick wyko­nał krok, wbiła się tuż przed nim. Kapi­tan nie zwa­ża­jąc na zabój­czą szyb­kość prze­ciw­niczki, zaled­wie dwoma susami zna­lazł się przy orężu. Gdy się nachy­lił, kolejna włócz­nia prze­cięła mu drogę. Tym razem staną jak wryty. Wbił w Kare jado­wite spoj­rze­nie i przy­jął postawę obronną.

– Chodź Suko! – Zawar­czał groź­nie. Przy­po­mi­nał w tym tygrysa, zapę­dzo­nego w róg przez myśli­wych.

Kara wystrze­liła w jego stronę jak bełt z gigan­tycz­nej kuszy. Bez waha­nia wyko­nała serię pchnięć. Śmier­tel­nych dla nie­wpraw­nego prze­ciw­nika, którą o dziwo. Wal­dorff odparł z dzie­cinną łatwo­ścią. Po mimo swo­ich gigan­tycz­nych roz­mia­rów. Kapi­tan oka­zał się czło­wie­kiem niezwy­kle zwin­nym a jego bojowe umie­jęt­no­ści, dla każ­dego kto choć raz miał miecz w ręce, wyda­wały się być mistrzow­skie. Kara na prze­mian ata­ko­wała i odska­ki­wała. Niczym kocica, tań­cząca w około tłu­stego szczura. Nie była jed­nak w sta­nie choć dra­snąć Kapi­tana. Barczy­sty męż­czy­zna odpie­rał jej ataki za każ­dym razem, co raz pró­bu­jąc dosię­gnąć prze­ciw­niczkę, zdra­dli­wymi cię­ciami od spodu. Sapał przy tym jak kowal­ski miech a na jego czoło co raz wyle­wały się strugi potu.

Cedrick może i był nadzwy­czaj odporny i bie­gły w sztuce fech­tunku, nie mógł jed­nak nic pora­dzić na tru­ci­znę, coraz moc­niej odci­ska­ją­cej piętno na jego orga­nizmie.

Sigrun za to zda­wała się być nie­zmor­do­wana. Z upo­rem god­nym podziwu, pona­wiała swoje ataki. Kołu­jąc i plą­sa­jąc jak fretka, uni­kała cięż­kich ostrzy tasa­ków. Dziu­ra­wiąc coraz mniej szczelną gardę opo­nenta. Nim wytrawny mnich, zdą­żyłby zmó­wić „Ojcze nasz” wąskie ostrze włóczni zna­lazło w końcu drogę do ciała Cedricka. Z miej­sca pod prawą pachą, buch­nęła krew. Kapi­tan zawył i z impe­tem mach­nął na odlew z lewej. Jedy­nie swo­jej szyb­ko­ści Sigrun zawdzię­czała to że nie stra­ciła głowy. Nie bacząc na ryzyko, ponow­nie dosko­czyła do Wal­dorffa. Tym razem jed­nak gład­kim zwo­dem unik­nęła tasaka, pchnęła od spodu wprost w odsło­nięty pod­bró­dek. Spod czer­wonej brody try­snęła posoka. Kapi­tan znie­ru­cho­miał z oczyma wbi­tymi w dal, by w kon­se­kwen­cji zwa­lić się z impe­tem na zie­mie. Wiła cof­nęła się o krok. Jej twarz i zbroję pokry­wała war­stwa krwi i błota a na twa­rzy na moment poja­wił się nie­po­kojący wyraz obłędu. Nie wiem kim wcze­śniej była ta kobieta ale teraz na pewno stała się tą któ­rej imię nosiła. Wal­ki­rią.

– Kła­ma­łam. – Odpowie­działa jakby to miało mi wystar­czyć za wszystko. – Czego się spo­dzie­wa­łeś Kruku?

– A nasza umowa? – Zapy­ta­łem naiw­nie. – Słowa Wił, nie wiele zna­czą…

– Czy słowo dane więź­niowi mogło coś zna­czyć? – Odpowie­działa pyta­niem i upiła łyk wina.

– Zaska­ku­jąco gładko przecho­dzi się w tych pro­gach z maje­statu Gościa do nie­doli Więź­nia!

– Prawo władcy! – Rze­kła już mniej przy­chyl­niej. – I lepiej dla Cie­bie byś nie pró­bo­wał okre­ślić, jak mocne miej­sce, ma wśród tych praw, prawo łaski!

Ugry­złem się w język, dosłow­nie w ostat­niej chwili. Draż­niło mnie to poczu­cie bez­kar­no­ści jakim epa­to­wała Sigrun. Obrzy­dliwa oszustka i krę­taczka jak się oka­zało! No, ale czego wła­ści­wie się spo­dzie­wa­łem? Czy tego, że pato­lo­giczny kłamca raz w życiu powie prawdę?

Że dotrzyma danego słowa? Sam byłem sobie winien i może dla­tego złość doskwie­rała mi bar­dziej niż powinna.

Sie­dzieliśmy w tej samej sali z posą­gami w któ­rej po raz pierw­szy spo­tkałem Sigrun. Ona, jak poprzed­nio miała na sobie lekką suk­nię. Ja, jak poprzed­nio mia­łem zwią­zane ręce. Towa­rzy­szyły nam dwie Wiły. Stara Sibil i Olrun. Obie, celo­wały do mnie gro­tami włóczni.

– Mogłaś powie­dzieć od razu…– Wydu­si­łem z sie­bie kolejną naiwną myśl.

– Mogłam. – Przy­znała Sigrun. – Pyta­nie brzmi, czy w tedy byś mi pomógł?

Pew­nie że nie! Pomyśla­łem.

– Widzisz! – Odpowie­działa sobie sama, cel­nie odczy­tu­jąc moje mil­cze­nie. – Nie dziw się więc już dłu­żej! Dobry władca zrobi wszystko by uchro­nić swój lud przed zagładą! Nawet jeśli w tym celu będzie musiał kogoś wyko­rzy­stać! A Ty… sam wpa­dłeś nam w ręce! Przy­znaj że nie wykorzysta­nie takiej szansy, nie byłoby niczym innym jak nie­go­spo­dar­no­ścią! Stratą drze­mią­cego w Tobie poten­cjału i zwy­kłą głu­potą!

Mil­cza­łem. Sytu­acja w jakiej się zna­la­złem nie pozwa­lała mi na wygła­sza­nie szcze­rych opi­nii. Na uda­wa­nie że nic się nie stało też było już za późno a przy­zna­wać słusz­ność tym bred­niom nie mia­łem najnor­mal­niej w świe­cie ochoty. Tak więc mil­cze­nie wyda­wało mi się na tą chwilę naj­słusz­niej­szym roz­wią­za­niem.

– No, nie mogę! – Zaśmiała się nagle. Śmie­chem tak szcze­rym i rado­snym że nie­mal nie pasu­ją­cym do czasu i miej­sca. – Czy Ty wła­śnie nie zacho­wu­jesz się jak Baba? Olrun powiedz mi, jak go kąpa­łaś tra­fi­łaś na korzeń? Czy może nasz wspa­niały Kruk ma tyle wspól­nego z męż­czyzną co ryba z oran­gu­ta­nem?

Śmiała się tylko stara Sibil.

– No dobra. – Powie­działa po chwili widząc że nie­wiele zdzia­łała tymi pro­stac­kimi wywo­dami. – Nie chcesz gadać, nie musisz ale posłu­chaj co mam Ci do powie­dze­nia! Oszu­ka­łam cie, to prawda! Nie myśl jed­nak że gdzieś mam Twoje zasługi! Pomo­głeś nam, to i masz naszą wdzięcz­ność. – Prych­ną­łem ale ona zdała nie zwró­cić na to uwagi, co innego Stara. Ta wymie­rzyła mi nie­przy­jem­nego kuk­sańca w żebra, drzew­cem włóczni. Dziko przy tym recho­cząc.

– A my potra­fimy być wdzięczne! – Sibil się­gnęła dło­nią do dekoltu. Dwoma zgrab­nymi pal­cami, zanur­ko­wała w sowi­cie wyeks­po­no­wa­nej szcze­li­nie, mię­dzy kształt­nymi pier­siami i wyjęła z niej zawi­niątko. Nie­wielki kawa­łek papieru, sta­ran­nie zło­żony i szczel­nie otu­lony skraw­kiem jedwa­biu. Kara poma­chała mi nim przed nosem, by następ­nie odło­żyć go na sto­lik.

– Co to ma być? – Zapy­ta­łem nie spusz­cza­jąc wzroku z tajem­ni­czego przedmiotu.

– To? – Sibil udała zdzi­wie­nie, cmo­ka­jąc gło­śno. – Zna­lazłam to w por­t­kach tego Two­jego Sanorgi. Uprze­dza­jąc pyta­nie, powiem że nie mam poję­cia co znaj­duje się w środku.

– Aku­rat! – Rzu­ci­łem opry­skliwe i jak się spo­dzie­wa­łem kolejne dwa kuk­sańce obiły moje już mocno posi­nia­czone żebra.

– Nie wie­rzysz mi? Ale to nic. Wiedz jed­nak że Sanorga, bar­dzo mocno sta­rał się mnie prze­ko­nać bym poparła jego spra­wę… ale jak mia­łeś oka­zję się prze­ko­nać. Mnie inte­re­suje tylko los moich pod­opiecz­nych. A Wy face­ci… cóż… od czasu do czasu przy­daje się Wasza pomoc… pod pie­rzyną! Nic wię­cej. On też to zro­zumiał. Nie­stety był mniej pokorny niż Ty i nim znik­nął w odwe­cie zarżną kilka dziew­czyn.

– To Zabój­ca… czego się spo­dzie­wa­łaś? Że jak mu odmó­wisz, to zostawi poże­gnalny liścik i odej­dzie o brza­sku? – Kara unio­sła dłoń, nie jed­nak by mi prze­rwać ale by powstrzy­mać Starą przed wymie­rze­niem mi kolej­nego ciosu.

– Dość już! Wyno­sić się! – Roz­kazała tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Obie Wiły bez mruk­nię­cia wyko­nały pole­ce­nie.

– Wiem kim był i co ryzy­ko­wa­łam. – Zaczęła zaraz gdy Olrun zamknęła z sobą drzwi. – Musia­łam się jed­nak jakoś dowie­dzieć co pla­nuje i jaki miałby być w tym udział Wił. I choć z początku jego pro­po­zy­cje wydały mi się kuszące, to jed­nak szybko prze­ko­nałam się kim jest! A nie był nikim innym jak wil­kiem w owczej skó­rze. Łak­ną­cym krwi. Tak czy ina­czej chcę byś zła­pał tego dra­nia rów­nie mocno co Ty! Ciesz się, gdyby nie jego wystę­pek pew­nie leżał­byś teraz mar­twy obok Wal­dorffa a tak nie dość że ura­to­wa­łeś skórę to jesz­cze dam Ci moż­li­wość wyko­na­nia zle­ce­nia!

– Ciężko jest ufać Twoim zapew­nieniom. W końcu jestem więź­niem a jak sama powie­działaś „Czy słowo dane więź­niowi mogło coś zna­czyć?”

Mach­nęła ręką jakby odpę­dzała od sie­bie rój tłu­stych much.

– Nie łap za słówka bo nie jesteś poli­ty­kiem a Ja dur­nym wyborcą! Co powie­działam to powie­działam, a co mówię to mówię! Dosta­niesz wol­ność i to zawi­niątko. Sama nie mam poję­cia gdzie ten Drań! Mógł się zaszyć ale przy odro­bi­nie szczę­ścia znaj­dziesz pod­po­wiedź w tym liści­ku… a my… ni­gdy wię­cej się nie spo­tkamy! – Kla­snęła i jak za każ­dym poprzed­nim razem zza drzwi wyło­niła się Wiła. Tej nie zna­łem ale to i tak nie miało zna­cze­nia. Wiła chwy­ciła mnie za nad­garstki i naka­zała wstać. Gdy byli­śmy już przed drzwiami. Odwró­ciłem się jesz­cze w stronę Sigrun. Stała z rękami zło­żo­nymi na piersi i chyba na to cze­kała.

– Kim był Wal­dorff?

– Sza­leń­cem, Psy­cho­patą, Boskim Poma­zań­cem… kto to wie.

Kusze Vil­liań­skie były nie­wiel­kie. Bez trudu można było scho­wać je pod płaszcz i nie wzbu­dzić podej­rzeń nawet naj­czuj­niej­szych straż­ni­ków. Prze­mkną­łem więc nie­po­strze­że­nie obok rewi­du­ją­cego patrolu. Mia­łem na sobie długą szatę i wielki płó­cienny tur­ban. Zwy­czajowe ubra­nie tutej­szych kup­ców. Moja skó­rzana kurtka i wyso­kie buty z cho­lewą spo­koj­nie spo­czy­wały w wikli­no­wym koszu. Tutej­szym zwy­cza­jem, prze­wie­szo­nym rze­mie­niami na ple­cach. Dar­łem się jak cała reszta, bez ładu i składu. W końcu kamu­flaż to pod­stawa uda­nego polo­wa­nia.

Z kar­teczki którą otrzy­ma­łem od Kary wywnio­sko­wa­łem że Sanorga spo­tka się na Targu w Faelos z nie­ja­kim Ygril­lem. Nie­stety nie wie­dzia­łem kiedy. Dla­tego, posta­no­wi­łem prze­nik­nąć do kupiec­kich struk­tur. Dzięki temu mogłem całymi dniami prze­sia­dy­wać na Targu.

Nie wzbu­dza­jąc podej­rzeń straż­ni­ków i cie­kaw­skich. Jak zwy­kle do nie­mal trzech tygo­dni roz­ło­ży­łem się na niewiel­kim pla­cyku, tuż obok świą­tyni lokal­nego Bóstwa Słońca. Pie­czo­ło­wi­cie roz­ło­ży­łem stertę drew­nianych figu­rek. Pro­stej lecz solid­nej, per­so­ni­fi­ka­cji Boga Ra. Półczło­wieka – pół­so­koła. Usia­dłem na wysłu­żo­nym zydelku i wachlu­jąc się liściem pal­mowca, cze­ka­łem. Goście targu nie­chęt­nie odwie­dzali mój pla­cyk i nic dziw­nego. Spe­cjal­nie zawy­ży­łem ceny pro­duk­tów i manie­rami, wprost z rynsz­toka. Sku­tecz­nie odstra­sza­łem poten­cjalną klien­tele. Nie chcia­łem by bandy poten­cjal­nych nabyw­ców, zło­dziei i wszel­kiej maści nacią­ga­czy jakich tu nie bra­ko­wało, nie­po­trzeb­nie utrud­niały mi obser­wa­cję.

Zła kon­dy­cja maleń­kiego inte­resiku, nie­wiele mnie jed­nak obcho­dziła. Najważ­niej­sze było zlo­ka­li­zo­wa­nie Sanorgi. Zapłata za jego głowę była tak wysoka że z nawiązką zre­kom­pen­suje mi ponie­sione dotąd straty. Oczy­wi­ście przy­szło mi do głowy że Sigrun, mogła najnor­mal­niej w świe­cie sama podro­bić liścik i śmiać się teraz z mojej naiw­no­ści ale czy mia­łem inne wyj­ście?

Wszel­kie tropy ucięły się w tym nie­szczę­snym Mag­de­nor. Jedyne na co mogłem liczyć, to łut szczę­ścia. Westch­ną­łem głę­boko i pola­łem sobie wody do niewiel­kiej cza­reczki. Było pie­kiel­nie gorąco a woda, choć śmier­dząca, roz­da­wana była za darmo. Dla mnie, uda­jącego, skne­ro­wa­tego kupca, sta­no­wiła najlep­sze i zra­zem jedyne źró­dło orzeź­wie­nia.

Nim przy­chy­li­łem naczy­nie do ust za stra­ga­nem z kar­me­li­zo­wa­nymi dak­ty­lami zama­ja­czyła mi zna­joma postać. To był On! Naresz­cie się poja­wił. Jak przy­pusz­cza­łem nie był sam. Towa­rzy­szyli mu dwaj Skan­dyń­czycy. Niscy blon­dyni o prze­ni­kli­wych błę­kit­nych oczach, zde­cy­do­wa­nie wyróż­niali się z tłumu. Jeden z wielką szramą na pra­wym policzku wyda­wał się star­szy. Kto wie, być może był nawet ojcem kro­czą­cego obok mło­dziana? To by nie było wcale takie dziwne. Wielu Skan­dyń­czyków za naj­bliż­szego kom­pana w wypra­wach bojo­wych wybie­rało członka rodziny.

Ich sze­ro­kie mie­cze budziły respekt wśród bywal­ców targu a twarde obli­cza, najem­nych woja­ków znie­chę­cały nawet miej­scową straż. Nie było w tym nic dziw­nego. Nawet do tego rejonu Cesar­stwa docho­dziły wie­ści o ponu­rej sła­wie tej nacji. Sam widzia­łem ich w akcji kilka lat temu. Brudne typki, o lep­kim spoj­rze­niu i strasz­li­wie szyb­kich rękach. Ide­al­nie nada­wali się do ochrony osób i zwy­kle tym się trud­nili. Sanorga widać nie lubił ryzyka.

Z wikli­no­wego kosza wyją­łem kuszę. Broń sta­ran­nie zawi­nięta w płótno mogła ucho­dzić za cokol­wiek. Nie wzbu­dzała podej­rzeń, swoją znie­kształ­coną bryłą. O to wła­śnie mi cho­dziło. Dzię­ko­wa­łem w duchu za roz­trop­ność jaką wyka­za­łem, loku­jąc się wła­śnie w tym miej­scu.

Z dala od zgiełku i wzroku straży, mogłem spo­koj­nie przy­go­to­wać się do strzału. Bełty ukry­łem w wydrą­żo­nych kadłu­bach Ra. Wyją­łem trzy. Na wię­cej wystrza­łów nie miał­bym ani czasu ani szans. Rozło­ży­łem dywa­nik tak by przy­jąć wygodną pozy­cje. Osa­dzi­łem pierw­szy grot w rowku. Skan­dyń­czycy oka­zali się pro­fe­sjo­na­li­stami. Obstą­pili swo­jego klienta tak by mak­sy­mal­nie utrud­nić zada­nie poten­cjal­nemu strzel­cowi. Bie­dacy. Nie mogli wie­dzieć że jestem tak cho­lernie dobrym strzel­cem. Przy­mkną­łem lewe oko i wstrzy­ma­łem oddech. Powiał lekki wiatr od lewej, szybko wzią­łem poprawkę na wiatr. Jesz­cze chwila, jeden krok w bok blond zabi­jaki i…

Sanorga upadł. Z pra­wego oczo­dołu ster­czała mu strzała o śnież­no­bia­łej brze­ch­wie. Skan­dyń­czycy w mgnie­niu oka dosko­czyli do swo­jego chle­bo­dawcy. W ich dło­niach zabły­snęły ostrza mie­czy. Czujne błę­kitne źre­nice, dokład­nie lustro­wały oko­lice. Dla Sanorgi było już jed­nak za późno. Taki strzał nie pozo­sta­wia żad­nych nadziei. Nie od razu doj­rza­łem strzelca. Ukrył się za stra­ga­nami, kil­ka­na­ście metrów ode mnie. W ruchach nie­spo­dzie­wa­nego Anioła Śmierci było coś nie­po­kojąco zna­jo­mego. Nie mia­łem się jed­nak czasu by nad tym zasta­na­wiać. Skan­dyń­czycy prze­dzie­rali się bowiem w moją stronę. Roz­da­jąc na prawo i lewo solidne razy, każ­demu kto stał im na dro­dze. Na Targu o dziwo nie zapa­no­wał chaos. Widać bywalcy Wiel­kiego Targu w Faelos przy­wy­kli do roz­rób. Jedy­nie kilku młod­szych stra­ga­nia­rzy uznało że na dziś koniec z bizne­sem. Reszta roz­stą­piła się pod napo­rem zabi­ja­ków, lecz na­dal przy­glądała się roz­wo­jowi sytu­acji. Nie cze­kając, nacisną­łem na spust. Bełt ze świ­stem roz­ciął gorące powie­trze i z obrzy­dliwym chrup­nię­ciem roz­kru­szył ramię star­szego z napast­ni­ków. Skan­dyń­czyk zachwiał się i upadł. Został jeden. Nie było już czasu nie prze­ła­do­wy­wa­nie, odrzu­ci­łem kuszę i się­gną­łem pod tur­ban. Wyją­łem zeń dwa szty­lety. Jed­nym od razu cisną­łem w stronę młod­szego. Wyraź­nie zasko­czo­nego takim roz­wo­jem spraw. Muszę przy­znać że nie doce­ni­łem jego zwin­no­ści. Nie­mal bez trudu uchy­lił się przed nad­la­tu­ją­cym szty­le­tem. Rzu­cił coś w twar­dym gar­dło­wym języku do star­szego i ruszył w moją stronę. Jego miecz dawał mu prze­wagę. Szty­le­tem nie dało się blo­ko­wać tak potęż­nego ostrza a jego dłu­gość pozwa­lała na bez­pieczne trzy­ma­nie mnie na dystans. W ułamku sekundy pod­ją­łem decy­zję o ucieczce. Nie mia­łem szans na wygraną. Nie z roz­wście­czo­nym Skan­dyń­czykiem dzier­żącym ostrze nie­mal tak dłu­gie jak on sam. Prze­sko­czy­łem nad stra­ga­nem z mie­dzia­nymi bran­so­le­tami, bar­dzo popu­lar­nymi wśród miej­sco­wych kobiet i zanur­ko­wa­łem pod sto­iskiem rzeź­nika. Po dro­dze stra­ci­łem tur­ban i nie­mi­ło­sier­nie uta­pla­łem krwią nowe spodnie. Z wrza­sków za moimi ple­cami wywnio­sko­wa­łem że Młod­szy z ochro­nia­rzy Sanorgi nie zamie­rzał odpu­ścić. Ruszy­łem więc w stronę zabu­do­wań. Tam w cia­snych ulicz­kach mia­łem jakieś szanse. Bie­głem ile sił w zdrę­twia­łych nogach. W myślach prze­kli­na­jąc swoją głu­potę. Mogłem dać dyla od razu jak zoba­czy­łem co się święci ale nie! Ja musia­łem popa­trzeć, spraw­dzić kto tak naprawdę sprzątną mój cel. Teraz mia­łem na karku rząd­nego zemsty mor­dercę i ani jed­nego argu­mentu po mojej stro­nie. Chwilę zasta­na­wia­łem się czy aby nie spró­bo­wać rzu­cić dru­gim szty­le­tem. Ponie­cha­łem jed­nak, mając świeżo w pamięci nie­ludzką zwin­ność Skan­dyń­czyka. Z resztą pozby­cie się od tak, ostat­niego oręża jakie mi pozo­stało osta­tecz­nie przy­pie­czę­to­wa­łoby mój los. Prze­biegłem dobre kil­ka­set metrów, klu­cząc i co raz zmie­nia­jąc kie­ru­nek. Byłem w Faelos dobrych kilka tygo­dni i w tym cza­sie dość nie­źle przy­swo­iłem plan pobli­skich ale­jek. Sta­no­wią­cych dla nie­uważ­nego podróż­nika praw­dziwy labi­rynt. Poczu­łem się tro­chę jak Teze­usz. Z tą róż­nicą że mnie nie chciał zaszlach­to­wać Mino­taur a bli­żej nie okre­ślony mło­dzie­niec. W dodatku Teze­uszowi z pomocą przy­szła Ariadna a ja mogłem liczyć jedy­nie na sie­bie. Scho­wa­łem się w jed­nym z zauł­ków. Wrza­ski straż­ni­ków, któ­rzy naj­wy­raź­niej uznali że najwyż­szy czas wziąć się za wpro­wa­dza­nie porządku, zostały gdzieś z tyłu. Zosta­łem tylko ja i On. Sły­sza­łem jego kroki. Śpie­szył się ale nie był an tyle głupi by na ślepo brnąć przed sie­bie. W dodatku sku­ba­niec nie­mal nie wyda­wał dźwię­ków. Nie sapał ze zmę­cze­nia ani nie wydzie­rał się na całe gar­dło jak mie­wają w zwy­czaju najem­nicy. Był cichy i czujny jak pan­tera. Cho­lerny Skan­dyń­ski zabójca!

Powoli zakra­dłem się za róg. Wyj­rza­łem, ale poza kil­koma tykwami z wodą i mie­dzia­nym ron­dlem, pew­nie słu­żą­cym za noc­nik, nie doj­rza­łem niczego. Westch­ną­łem głę­boko i gdy już mia­łem ruszyć wzdłuż alei poczu­łem na karku chłód. To była Stal. Co do tego nie mia­łem wąt­pli­wo­ści. Powoli odwró­ciłem głowę by po raz ostatni spoj­rzeć w oczy mojego neme­zis.

Młody Skan­dyń­czyk patrzył na mnie obo­jęt­nie. Jego błę­kitne źre­nice nie wyra­żały niczego.

Dla niego byłem tylko kolej­nym tru­pem. Śmie­ciem nie war­tym choćby odro­biny nie­na­wi­ści. Może i wyda się to dziwne ale poczu­łem się tym ura­żony. Wie­działem że zginę ale śmierć zadana przez osobę która jest zdolna do odczu­wa­nia wyda­wała mi się bar­dziej w porządku niż… Nie dokoń­czy­łem myśli. Ostrze zawę­dro­wało ku górze. To koniec. Par­szywy i jakże godny poża­ło­wa­nia. Zamkną­łem oczy. To potrwa chwilę. Rozłu­pie mi czaszkę i nawet nie poczuję że umie­ram.

Cios jed­nak nie padł. Za to coś z mla­śnię­ciem opa­dło na zie­mię. Powoli roz­war­łem powieki. Młody Skan­dyń­czyk leżał naprze­ciw mnie. Z jego pra­wego oczo­dołu ster­czała biała brze­chwa. Nie żył. Nie mógł żyć. Rozej­rza­łem się gorącz­kowo. Czy to ta sama osoba która zabiła Sanorge ura­to­wała mi życie? Doj­rza­łem ją w głębi alei. Tej samej w któ­rej zamie­rza­łem się ukryć. Na głowę miała nasu­nięty kap­tur, jed­nak nie na tyle bym nie poznał kim była!

– Olrun. – wyszep­tałem z nie­do­wie­rza­niem. Młoda Wiła stała przede mną, jej cha­browe oczy nie wypeł­niała już nie­na­wiść, było w nich coś innego, coś czego źró­dła nie spo­dzie­wa­łem się w tej zahar­to­wa­nej w boju wojow­niczce. Chcia­łem do niej podejść ale ona cof­nęła się o krok i gestem wska­zała na dach sąsied­niego budynku. No tak. Nie była sama. Wiły celu­jącej do mnie z góry nie zna­łem. Wie­działem jed­nak że w razie koniecz­no­ści nie chybi.

– Pani prze­ka­zuje pozdro­wie­nia! – Usły­sza­łem zza ple­ców. Mój Boże! Zaczy­nało mnie iry­to­wać to z jaką łatwo­ścią zacho­dzą mnie od tyłu.

– Czemu mnie ura­to­wałyście? – Zary­zy­ko­wa­łem pyta­nie.

– Olrun. To jej krew prze­la­łeś i to do niej należy Twoje życie. – Usły­sza­łem w odpo­wie­dzi.

Chwilę póź­niej już ich nie było. Znik­nęły. Z nie­wia­do­mych mi przy­czyn Młoda Wiła posta­no­wiła mnie oszczę­dzić. Gdzieś w gło­wie koła­tała mi myśl że może jed­nak to jedy­nie odwle­cze­nie wyroku.

Koniec.

Koniec

Komentarze

O ile do fabuły nie mogę się specjalnie przyczepić – jest przygodowo, fantasy, są tajemnice i zwroty akcji, są niezgorsi bohaterowie – o tyle wykonanie psuje rado będzie z czytania. Przede wszystkim chodzi o interpunkcję.

Nie jestem jakimś przecinkowym maniakiem, nie obchodzi mnie kilka zagubionych, czy też dyskusyjnie umiejscowionych znaków przestankowych, ba, uważam że autor powinien mieć sporo swobody w tej kwestii. Lecz u ciebie kropki i przecinki urżnęły się tanim winem i poszły tańczyć polkę. 

Ot, choćby:

Przymknąłem oczy w wyrazie bezsilności. Czy ten kompletny kretyn, śmierdzący wędzony dorszemMiał już do tego stopnia mózg przetrawiony grogiem że nie potrafił wywnioskować że nie mam bladego pojęcia na temat miejsca do którego się wybieram?

To się dzieje naokrągło, na całej długości tekstu. Uparcie tniesz pojedyncze zdania na kawałki, sadząc kropki w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, a przecinki z rzadka jeno trafiają tam, gdzie powinny. To bardzo utrudnia czytanie i zapewniam, że niewielu zdoła przebrnąć przez te ćwierć miliona, czy ile tam, znaków. 

Interpunkcyjnie, do totalnego przerobienia. A szkoda, bo tekst ma potencjał. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Doczytałem do połowy – potem pokonała mnie interpunkcja. Fabuła to nic specjalnego, ale też nie dołuje. Początek fajny, nie zaczynasz od opisu przyrody czy rozległej historii świata. To definitywnie na plus. W odpowiedniej oprawie byłaby to poczytna opowieść fantasy.

Właśnie – oprawie. Wykonanie zarzyna wszelką przyjemność, bo co chwila potykasz się o nadmiar kropek, czy źle umiejscowiony przecinek. Problem z nimi jest taki, że dramatycznie zmieniają znaczenie zdania:

Krew na szczęście, nie tryskała obficie.

Czyli krew, która tryskała dla poczucia szczęścia, nie czyniła tego obficie. Raczej na pewno nie o to tobie chodziło ;)

Podobne problemy techniczne dotyczą częstego złego zapisu dialogów.

Podrzucam dodatkowe linki. Mam nadzieję, że okażą się przydatne ;)

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Powodzenia w pisaniu dalszych tekstów! :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za konstruktywną krytykę! Postaram się poprawić błędy i w tym opowiadaniu i w następnych. 

To nie opowiadanie, tylko minipowieść. A skoro dopiero początek cyklu, to kilka tomów Ci wyjdzie.

Przeczytałam kawałek i nie wciągnęło. Jak dla mnie – facet zbyt wolno zdobywa informacje. To znaczy, rozmawia normalnie, ale sporą część szczegółów można pominąć bez straty dla tekstu.

Co do wykonania… Sugerowałabym potrenowanie warsztatu na krótszych formach.

Przecinki żyją własnym życiem. Zapis dialogów do remontu, dziwne konstrukcje zdań, słowa użyte niezgodnie z przeznaczeniem, powtórzenia. Zdaje się, że literówki też widziałam. Sporadycznie ortografy. Jest różnica między “z resztą” a “zresztą”.

– Dość już o Tobie! – Rzuciłem tonem na tyle jednoznacznym, że nawet taka pokraka jak Gunter, powinna zrozumieć, że za nic miał jego cierpienia.

Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą. W listach dużą. “Rzuciłem” małą literą – to opis wypowiedzi. Powtórzenie. Kto miał za nic, ton?

Jeden dryblasów zamachnął się nawet nachajką.

Ojjj, paskudny ortograf. Edytor tego nie podkreślał?

Miasta na granicach królestw miały to do siebie że często następowały w nich, nieprzewidziane zmiany. A to jakiś królewicz nagle skapiał, zostawiając po sobie pusty skarbiec,

Powtórzenie. Przecinek po “siebie”, a za to niepotrzebny po “nich”. Królewicz to syn króla, więc jego śmierć nie powinna mieć wielkiego wpływu na stan skarbca.

Babska logika rządzi!

Dotrwałam do końca uczty i na tym zakończę lekturę. Opowieść nie zaciekawiła mnie aż tak, bym chciała przedzierać się przez gąszcz bardzo źle napisanych zdań. No cóż, może i miałeś niezły pomysł, ale zamordowałeś go fatalnym wykonaniem.

Mam nadzieję, że łapanka pomoże w poprawianiu tekstu.

 

oba­lił go z po­wro­tem na chłod­ny gra­fit alej­ki. –> Czym jest grafit alejki?

 

Ubra­ny jak dwor­ski paź, pa­so­wał do tego miej­sca jak wszy do kró­lew­skie­go dworu.

Uśmiech­ną­łem się pod nosem, widać było że Gun­ter nie­wie­le wie­dział o hi­gie­nicz­nych zwy­cza­jach pa­nu­ją­cych na dwo­rach. –> Czy to celowe powtórzenia?

 

Jeden dry­bla­sów za­mach­nął się nawet na­chaj­ką. –> Jeden dry­bla­sów za­mach­nął się nawet na­haj­ką.

 

wy­ni­ka­ją­cych z czy­ichś su­biek­tyw­nych pre­fe­ren­cji do ka­to­lo­gi­zo­wa­nia wedle ste­reo­ty­pów. –> Pewnie miało być: …do ka­ta­lo­go­wa­nia wedle ste­reo­ty­pów.

 

– Pta­szy­ny nie miały za­miar od­le­cieć da­le­ko. –> Literówka

 

Płynął do Magdenor. –> Piszesz o dwóch osobach, więc: Płyną do Magdenor.

 

po­ła­ta cie i nie zdech­niesz od gan­gre­ny. –> Literówka.

 

czy Ka­pi­tan ma na myśli piwo… –> Dlaczego wielka litera?

 

w sto­li­cy miał­bym an­ta­łek pysz­ne­go, Bru­deń­skie­go wina. –> …w sto­li­cy miał­bym an­ta­łek pysz­ne­go, bru­deń­skie­go wina.

 

uzna­łem że uważa aneg­do­tę za śmiesz­ną. –> …uzna­łem że uważa aneg­do­tę za śmiesz­ną.

 

uka­zu­jąc prze­krwio­ne oczy o źre­ni­cach ko­lo­ru mor­skich wo­do­ro­stów. –> Pewnie miało być: …uka­zu­jąc prze­krwio­ne oczy o tęczówkach ko­lo­ru mor­skich wo­do­ro­stów.

Sprawdź, co to źrenica, a co tęczówka.

 

Było tak kie­dyś kilku zdol­nych szkut­ni­ków… –> Pewnie miało być: Było tam kie­dyś kilku zdol­nych szkut­ni­ków

 

– To nie wie­cie co tam sie wy­pra­wia­ło? –> – To nie wie­cie, co tam się wy­pra­wia­ło?

 

Z resz­tą nawet tak do­kład­ne prze­świe­tle­nie kro­nik… –> Zresz­tą nawet tak do­kład­ne prze­świe­tle­nie kro­nik

 

Wi­dzia­łem nie raz co ta banda po­tra­fi robić… –> Wi­dzia­łem nieraz, co ta banda po­tra­fi robić

 

Pie­przo­ne Trepy! –> Dlaczego wielka litera?

 

Istna maj­ster­ty­fi­ka­cja! –> Chyba miało być: Istny maj­ster­sztyk!

 

Ka­pi­tan uśmiech­ną się do wspo­mnień. –> Ka­pi­tan uśmiech­nął się do wspo­mnień.

 

Mógł­bym przy­siąc że na­czy­nie znaj­dy­wa­ło się bez­po­śred­nio na gra­ni­cy swo­jej wy­trzy­ma­ło­ści. –> Mógł­bym przy­siąc, że na­czy­nie znaj­dowa­ło się

 

Z resz­tą mę­żo­wie tak za­cie­kle ich pil­nu­ją… –> Zresz­tą mę­żo­wie tak za­cie­kle ich pil­nu­ją

 

wio­złem tam psze­ni­ce… –> …wio­złem tam psze­ni­cę

 

Wie­dział­by że nie prze­stra­szą mnie takie hi­sto­rię. –> Wie­dział­by, że nie prze­stra­szą mnie takie hi­sto­rie.

 

Nie byłem en­tu­zja­stą, po­dob­nej męsko mę­skiej za­ży­ło­ści ale… –> Nie byłem en­tu­zja­stą po­dob­nej męsko-mę­skiej za­ży­ło­ści, ale

 

A do­kład­nie Kli­per! – Dlaczego wielka litera?

 

Nie omiesz­kał się dodać, dum­nie roz­kła­da­jąc ręce… –> Nie omiesz­kał dodać, dum­nie roz­kła­da­jąc ręce

 

– Oby­ście mieli racje, Panie Ce­drick. –> – Oby­ście mieli racje, panie Ce­drick.

Zwroty grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

błysz­czą­cy sre­brzy­sty­mi re­flek­sa­mi jak po­lar­na gwiaz­da.. –> …błysz­czą­cy sre­brzy­sty­mi re­flek­sa­mi jak Po­lar­na Gwiaz­da.

 

wiel­kie skrzy­nie nie dałby rady przez niego przejść. –> …wiel­kie skrzy­nie nie dałyby rady przez niego przejść.

 

Z resz­tą, okręt tej klasy… –> Zresz­tą okręt tej klasy

 

Wi­dzia­łem że po­le­wa wina, więc pod­ło­ży­łem mu swój pu­char. Wi­dzia­łem że na­le­wa wino, więc podstawiłem swój pu­char.

Polewać to współczesny potocyzm.

 

Wiele prze­sze­dłem w prze­szło­ści i nie jeden sztorm mia­łem już za sobą. –> …niejeden sztorm mia­łem już za sobą.

 

Za­gad­ną­łem nie mogąc zde­cy­do­wać po mię­dzy laską su­chej kieł­ba­sy a ka­wał­kiem ło­so­sia. –> Raczej: Za­gad­ną­łem, nie mogąc zde­cy­do­wać czy wybrać laskę su­chej kieł­ba­sy, czy kawałek ło­so­sia.

 

Tak to sie już spra­wy miały… –> Literówka.

 

za ja­kie­go sie po­da­wa­łem. –> Literówka.

 

Takie in­for­ma­cje, zwa­rzyw­szy na wy­so­ką nie­straw­ność. –> Istotnie. Warząc, należy zważać, by nie wywołać niestrawności.

Poznaj znaczenie słów warzyćważyć.

 

Roz­wa­rzy­ny ku­charz ina­czej dy­plo­ma­ta… –> Roz­wa­ż­ny ku­charz, ina­czej dy­plo­ma­ta

 

Wśród mi po­dob­nych… –> Wśród mnie po­dob­nych

 

Tak prze­cież dumni ze swych umie­jęt­no­ści i ma­ją­cych się… – Tak prze­cież dumni ze swych umie­jęt­no­ści i ma­ją­cy się

 

ni­czym świ­stek świe­żo czer­pa­ne­go per­ga­mi­nu. –> Pergamin nie powstaje w procesie czerpania.

 

Cią­gną dalej, gdy tylko po­pę­dzi­łem go ru­chem ręki. – Literówka.

 

My wszy­scy Chrze­ści­ja­nie! –> My wszy­scy chrze­ści­ja­nie!

 

Ko­bit­ki twar­de w Mag­de­nor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha po­zba­wić… – Piszesz o kobietach, więc: Nie tak łatwo dało się je ducha po­zba­wić

 

nie­mal nam Cy­ru­li­ka uka­tru­pił! –> Dlaczego wielka litera?

 

W usta tego Gwał­tow­ni­kaIdio­ty… –> Dlaczego wielkie litery?

 

Kto tam się ucho­wał, przez te pierw­sze ty­go­dnie to i żył cał­kiem, nie zgo­rzej. –> Kto tam się ucho­wał przez te pierw­sze ty­go­dnie, to i żył cał­kiem niezgo­rzej.

 

Chaty od­bu­do­wa­li a oko­li­ce uprząt­nę­li… –> Chaty od­bu­do­wa­li,oko­li­cę uprząt­nę­li

 

świec Boże nad jego duszą. –> Literówka.

 

do wie­czo­ra sie nie wró­cił… –> Literówka.

 

Wierz­cie mi na słowo że nie mało w ce­sar­stwie… –> Wierz­cie mi na słowo, że niemało w ce­sar­stwie

 

O wdzięcz­nej na­zwie Ła­bę­dzi Świer­got. Po­sta­no­wi­łem za­pa­mię­tać nazwę… –> Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo długie opowiadanie.

Autor niezbyt dobrze posługuje się językiem polskim, czyta się bardzo źle :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka