- Opowiadanie: Fałszywiec - BALITRYN (Labirynt)

BALITRYN (Labirynt)

Cześć. To ja, Fałszywiec. Przedstawiam Wam zdecydowanie nie moją historię zagubionego człowieka w groteskowej rzeczywistości. Zapraszam!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

BALITRYN (Labirynt)

‘’Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie.’’

~Dante Alighieri, Boska komedia

 

Dzień I

Wydaje ci się, że nie dasz rady otworzyć ciężkich oczu. Zlepiło je ciężkie spoiwo – dziewięciogodzinny sen. Dziwne. Dopiero w tym roku przekraczasz powszechnie uznaną i akceptowalną granicę dorosłości, a już odczuwasz brak sił. Chodzisz do liceum, ale masz świadomość, że niedługo to ostatnie stadium dzieciństwa się skończy. Twój wiek zadziała jak jeden z hormonów uwięzionego w kokonie jedwabnika – zmusi cię do przeobrażenia w ludzkie imago. Przeciągasz się, a twój wzrok odruchowo podąża za ruchem zza zakurzonego okna. Już dawno powinieneś się nim zająć, przecież nie mieszkasz ze służbą, lecz teraz o tym nie myślisz. Nawiązałeś właśnie więź wzrokową z wielkim puchaczem. Stare, wyleniałe ptaszysko gapi się przecinkami zmrużonych ślepi zza szyby. Nie boisz się, ale nie rozumiesz, dlaczego to zwierze znalazło się po drugiej stronie parapetu. Przecież sowy prowadzą nocny tryb życia i nie mają czego szukać na pokarbowanym przez wichury blaszanym parapecie. Może to głód zmusił tego dumnego nocnego łowcę do upokorzenia się i pojednania z ludźmi? Coś ci się nie zgadza. Nieswojo się czujesz i postanawiasz go przepędzić. Gdy szarpiesz za klamkę okna, ptaszysko otwiera ślepia i wydaje z siebie przeraźliwy dźwięk. Ręka ci zamiera. Wpatrujesz się w jej uwodzicielskie ślepia. Wcale nie wydaje ci się nie na miejscu ich błyszcząca czerwień.

Kichasz.

Razem ze śluzem, powietrzem i zarazkami pozbywasz się resztki kotłukącej się i otumaniającej myśli senności.

Razem z sennością znika sowa. Mogła się spłoszyć. Ptaki tak mają. Otwierasz okno i rozglądasz się. Zniknęła tak, jakby nigdy nie istniała.

Po wykonaniu kilku niezbędnych, acz uprzykrzających się czynności wychodzisz. Przerzucasz czarną torbę przez ramię i kierujesz się prosto w stronę świeżo wyremontowanego, ale wciąż brzydkiego budynku, w którym pobierasz nauk. Pogrążasz się w nieistniejącym świecie muzyki, aby ciężkie blackmetalowe riffy albo rapowe bangery wyparły powracające myśli o niechęci.

Przechodząc przez ulicę cudem unikasz śmierci pod kołami pędzącego autobusu, mimo że przechodziłeś na zielonym świetle. Masz już prawo jazdy, więc oprócz niewerbalnego zwymyślania kierowcy liczysz, ile złamał przepisów i jak drogo kosztowałoby tego gnoja zabranie cię do raju. Dochodzisz do wniosku że to nieistotne. Zdarza się. Plucie jadem nie ma sensu. Dziki autobus pojechał.

Przed wejściem do twojego liceum stoi łysy. Nie, żadne prywatne nemesis, żaden gnębiciel, diler ani mafioso. Po prostu człowiek bez włosów. I jak to ludzie bez włosów zwykli robić, wyciąga paczkę papierosów. Nie wiesz dlaczego tak cię ta czynność zainteresowała. Może dlatego, że też byś chętnie zapalił, bo dym, popiół i ten cmentarny posmak w ustach świetnie oddałby twój dzisiejszy nastrój, ale nie zwykłeś wykonywać tak banalnych czynności tylko po to, aby podbudować własną tożsamość. Nie mniej jednak łysy wyciąga fajkę i jednym płynnym ruchem odrywa jasnozieloną łodyżkę tytoniu, która jakimś cudem wyrosła z samego środka filtra. Nie dostrzega dziwnego zjawiska. Zaciąga się jakby nigdy nic. Mijasz go. Po chwili zamykają się za tobą wrota fabryki dorosłych.

Nie obchodzi cię że dziś wtorek. Masz własny system liczenia dni w tygodniu. Dzisiaj jest 5/11. Wczoraj były trzy godziny matematyki, a dziś tylko dwie. W tygodniu liczysz te bezduszne, pieprzone zadania przez jedenaście godzin, wyłączając wampiry czasu zwane pracami domowymi. Także aby z 3/11 zrobić 4/11, a potem potęgę liczby dwa zmienić na, kurwa, trzecią liczbę pierwszą zaczynając od dwójki rosnąco, musisz zapomnieć o całym świecie i zanurzyć się w liczbowym bagnie. Kiedyś było inaczej. Jak byłeś ambitnym szczylem, lubiłeś matematykę. Pokonywać wyzwania, porządkować świat i tak dalej. Poszedłeś na mat-fiz i zrobili z ciebie pieprzony kalkulator. Odrywasz się od codziennych refleksji. Myślenie na matematyce byłoby niż dawno zakazane, gdyby tylko szkolnictwo potrafiło to egzekwować. Wydajność i tępo rozwiązania zadanek spada jeśli myślisz. Ty przestajesz wykonywać tę szkodliwą czynność, ponieważ właśnie skończyłeś czwarte zadanie, którego wynik jest taki sam, no może podobny do poprzednich. Robotnik pracował z wydajnością 66,6℅. Błąd względny pewnej liczby był równy 0,6666666. Składającą się początkowo z sześciu osobników hodowlę bakterii, które magicznie dzielą się na 3, opisujesz wzorem 6 do potęgi trzeciej. A teraz ci wyszło, że objętość postrzępionej figury, wynosi dokładnie 666 cm3. Sprawdzasz wynik na tablicy. Zgadza się. Pozostałe również. Wzruszasz ramionami. Witaj szatanie przemawiający poprzez jakiegoś śmieszka w wydawnictwie podręczników. Dziwne tylko, że nikt z klasy nie zauważył. Tępaki.

Wypuszczają cię ze szkoły. Słońce, które przebiło się przez chmury bierze udział w tej szopce imitującej wolność. Jutro znów tu musisz wrócić. Patrzysz na drzewo. Nie byle jakie, bowiem z betonu na szkolnym placu wyrosła rozłożysta i cholernie gruba wierzba. Jej poplątane, podłużne gałązki zwisają sobie bezczelnie. Spędziłeś półtora roku szkolnego patrząc z utęsknieniem w okno, a właściwie na to, co za nim i jesteś przekonany, że przestrzeń dookoła szkoły była litym, betonowym, zamarzniętym jeziorem. Dopiero za jego granicą matka Natura odważyła się urodzić swoje fotosyntetyzujące bękarty. A tu stoi drzewo. Jak w jakimś tanim żarcie. Ktoś wyciął mu kwadracik pośród szarej pustyni. I tak sobie rośnie. A może faktycznie coś ci się źle skojarzyło? Może okna sali tej mumii, polonistki wychodzą w innym kierunku? Kręcisz głową i zastanawiasz się, jakim trzeba być idiotą, żeby sadzić wierzbę na samym środku dziedzińca.

Nie zastanawiasz się jakim trzeba być idiotą, żeby jej nie zauważyć wcześniej.

Wracasz do domu. Chcesz wpełznąć do swojego pokoju, zaciągnąć rolety, włączyć klimatyzator i nie wyściubiać nosa aż do momentu, gdy puste wnętrzności zaprotestują. Chociaż… I tak nie jadasz nic w taki skwar. Nie cierpisz upałów. Masz wrażenie, że latem słońce się żywi ludzką energią życiową, by grzać jeszcze silniej. Mijasz stojącą w kręgu grupkę roześmianych dziewczyn w strojach kąpielowych. W duchu się uśmiechasz. Jednak pogoda rodem z piekarnika ma swoje plusy. No tak, dróżka do twojego bloku jest mało uczęszczana na co dzień, ale w sezonie wakacyjnym całe tłumy kierują się nią nad niewielkie jeziorko. Rozwidlenie kilkadziesiąt metrów dalej niebawem zmusi cię do wyboru. Skręcając w prawo skierujesz się do domu, w lewo zaś czeka cię kraina wody, piasku i pijanych nastolatek. Zabawne, myślisz sobie. Odwracasz się i pozwalasz sobie na jeszcze jedno przelotne spojrzenie na oszałamiająco zgrabne biodra stojącej do ciebie tyłem brunetki. Zmroziło cię. Na jej ramieniu siedzi czerwonooka sowa i mierzy cię niemiłym wzrokiem. Karze za grzech pożądania. Potulnie się odwracasz. Skręcasz w prawo.

– Halo! Halo! – Nie odwracasz się, choć słyszysz doskonale męski głos. Twój umysł nie kojarzy go z zapisanym w neuronowej bibliotece człowiekiem. A obcy cię nie obchodzi. Już dawno wyzbyłeś się odruchów reagowania na klaksony, wrzaski, kichnięcia i tak dalej. Otwierasz ciężko furtkę i mozolnie przesuwasz się po chodniku w stronę upragnionych drzwi domu. Stoisz przed nimi.

Stoisz i patrzysz z nieufnością.

Zastanawiasz się czy rzeczywistość poza nimi istnieje, czy dopiero pojawi się ułamek nanosekundy przed otwarciem wrót. Wyciągasz klucze. Zdążyły od wczoraj zardzewieć.

Przekręcasz zamek i … przekraczasz próg.

 

Noc 1.

Śni ci się coś okropnego. Znajdujesz się w zamglonej przestrzeni. Czujesz bliski, irracjonalny strach przed zamknięciem. Brniesz przed siebie wytężając oczy, lecz opary skutecznie zabraniają soczewce skupienia wzroku. Po lewej stronie migocą rozproszone światełka. Nie wiesz co oznaczają, nie chcesz się do nich zbilżać. Wystawiwszy ręce przed siebie w celu uniknięcia zderzenia, mozolnie posuwasz się na przód. Nie widzisz dłoni ani stóp. Nagle do twych uszu dociera wołanie. Ktoś przepełniony cierpieniem woła "Halo, halo". W tym samym momencie z całym impetem wpadasz na ścianę przed sobą.

Budzisz się.

 

Dzień 2.

Leżysz we własnym łóżku, a nastawiona bomba dźwiękowa zwana potocznie budzikiem wskazuje minutę i sześć sekund do eksplozji. Nie pamiętasz poprzedniego popołudnia. Z jękiem zrzucasz z siebie kołdrę i podnosisz się. Musisz powtórzyć kilka monotonnych czynności. Matka cywilizacja nie dopuszcza, byś opuścił ciepłe domostwo bez uprzedniego umycia zębów, pożywienia się zdrowym, pełnowartościowym śniadaniem oraz spożycia racji kofeinowego narkotyku w płynie.

Zastanawiasz się nad snem. Uważasz że był całkowicie pozbawiony logiki. Wychodzisz.

Gdy przekroczyłeś próg domostwa, uświadomiłeś sobie że boli cię głowa, zgaga męczy twój przełyk, a żołądek jest jakiś taki… lekki. Masz kaca, mimo że wczoraj nie zrobiłeś nawet łyka alkoholu. A właściwie kilka drobnych dolegliwości symulujących tę jedyną sprawiedliwą chorobę.

Tyle że tobie przydarzyła się niesprawiedliwie.

– Dziękuje, nie wierzę. – Obronnie podnosisz prawą rękę przed ulotką od ubranego galowo człowieka z wyeksponowanym krzyżem zwisającym z szyi. Nie wiesz kto to, ale bezpieczniej mu nie ufać. Nie wiesz, czego się spodziewać po osobie ubranej tylko w garnitur, podczas gdy ty marzniesz w najcieplejszej ze swoich kurtek. Szczególnie, gdy próbuje z tym upiornym uśmiechem wcisnąć się z buciorami w twoje umierające sacrum.

Uciekasz mu szybkim krokiem. Masz dziesięć minut.

Nie myślisz o tym. Znów jesteś chory. A może to alergia? Machasz na to ręką w myślach. Jest jesień. To normalne. Wychodzisz. Teraz śpieszysz się do szkoły.

Mimo że droga jest prościutka skręcasz w prawo, w lewo, w lewo, w prawo, zatrzymujesz się, słuchasz klaksonu rozpędzonego autobusu, który prawie cię wysłał najkrótszą trasą poprzez karawan do podziemi. Zastanawiasz się skąd się tu wziął. Nie ma żadnych tras ani przystanków w okolicy. To jakby trochę polował na ciebie.

Po drugiej stronie samochodowej rzeki zatrzymujesz się i odwracasz powoli ze zgrozą. Czy to nie tutaj stała grupka roześmianych i ponętnych dziewczyn w strojach kąpielowych? Jak mogłeś nie zauważyć zmiany pogody? Obserwujesz własną kurtkę ze wzrokiem wariata. Założyłeś ją odruchowo po wyjrzeniu przez brudne okno na zewnątrz, nawet nie myśląc. Przeraża cię to, jak bardzo w ciągu kilkunastu godzin mogła się zmienić pogoda.

Znikasz za obdrapanym przedwojennym murem odgradzającym twoją szkołę od reszty tego przemoczonego świata.  

Znów jesteś spóźniony, znów nie masz pracy domowej. Tłumaczysz, że zostałeś zatrzymany przez świadków jehowy. Twoi rówieśnicy myślą że to żart i wybuchają śmiechem. Szkoda, że nie widzą starannie ukrywanej przez ciebie niechęci do ich pustych egzystencji.

Nie lubisz matematyki. Siadasz i męczysz się nad jakimiś enigmatycznymi przykładami. Nie zauważasz, że w treści szóstego zadania na 66 stronie musisz obliczyć twojemu imiennikowi prawdopodobieństwo wybrania dobrej drogi do skarbu. Popełniłeś błąd w obliczeniach. Prawdopodobieństwo wynosiło 0,0001%. Nie zauważasz złowieszczej wróżby. Dowiadujesz się (jakby nikt ci tego, niczym cholernej mantry nie powtarzał wcześniej), że najważniejsza w twoim życiu jest matura. Szkolnictwo wykonało ukłon w twoją stronę i wyznaczyło ci priorytety. Musisz zmienić nazwę środy na 7/12.

Po wyjściu ze szkoły obserwujesz białe kwiatki na wierzbie, która zasłania bramę mającą za zadanie wypluwać stada uczniów po odprawieniu rytuału zdobywania wiedzy. I nie wiesz czy to faktycznie płaczące drzewo, czy pieprzona jabłoń.

Na chodniku znajduje się łysy. Ubrany jest w garnitur, który jest tak samo skrojony jak uniform porannego świętoszka. Siedzi na chodniku po turecku. Przed nim znajduje się krzaczek w doniczce. Wnioskujesz że to tytoń, bowiem człowiek, któremu Bóg poskąpił włosów wprawnym ruchem zrywa listki, zawija w bibułkę i pali jak gdyby nigdy nic. Przyglądasz się zdziwiony dopóki wasze spojrzenia się nie skrzyżowały.

Z jego czerwonkawych oczu bije wrogość. Wygląda jak puchacz.

 Codziennie wchodząc lub schodząc po schodach na siłę zapełniasz swój umysł danymi, aby odruchowo nie liczył schodów ani półpięter. Wydaje ci się, że jeśli to zmierzysz, to każda pionowa wędrówka będzie ci się dłużyć, z racji tego, że stała się kolejnym planem do wypełnienia, koleją czynnością wykonywaną od a do z, kolejnym ładującym się paskiem oczekiwania na ekranie gry, w której jesteś zarazem bohaterem i marionetką. Przekręcasz zamek kluczem do mieszkania po przebyciu dusznej klatki schodowej o 15.28. Drżą ci spocone ręce. Boisz się, lecz nie wiesz czego. Ułamek sekundy przed krzykiem "Halo! Halo, proszę pana!" otwierasz wrota do swojego pięciopokojowego azylu. Łapiesz za klamkę z zamiarem błyskawicznego zamknięcia ich, lecz po przestąpieniu progu momentalnie zasypiasz.

 

Noc 2.

Mgła opadła. Masz przed oczyma zieloną tabliczkę z nazwą miejscowości w której mieszkasz. To w nią wyrżnąłeś wczoraj. Dotykasz czoła. Pulsuje bólem, lecz nie zwracasz nań uwagi. Rozglądasz się ciekawie. Stoisz na chodniku zbudowanym ze zwykłej, szarej, miejscami czerwonej kostki brukowej. Droga jest ograniczona z obu stron świeżo pomalowanym na biało wyższym, prostokątnym kamieniem, jaki zwykło się kłaść w twoim mieście, by oddzielić spacerniak pieszych od czarnego asfaltu ulic. Tyle że za nim nie ma ulicy. Zniknęła. Za śnieżnego koloru ciągnącą się granicą nie ma nic. Widzisz niebo bez gwiazd ani ptaków. Gnany ciekawością podchodzisz do krawędzi. Spoglądasz w dół.

W otchłani majaczy spienione morze. Poznajesz je po falach. Chodnik zdaje się wznosić dziesiątki, jeśli nie setki metrów nad nim. Druga strona niczym się nie różni. Znajdujesz się na nienaturalnie wygładzonym i szaleńczo prostym płaskowyżu. Prawo i lewo ukazują ci jedynie bezkres. Droga wstecz jest ukryta w mlecznobiałej mglistej zasłonie. I tak cię nie ciągnie spowrotem do świata przebudzonych. Pokornie pochylasz głowę pod znakiem i wkraczasz do swojej alternatywnej sennej miejscowości. Natychmiast się budzisz.

 

Dzień 3.

Budzi cię huczenie. Unosisz dwie zasłony. Jedną z ciężkich powiek, drugą zaś tą, która osłania twoje mieszkanie od ciekawskich spojrzeń promieni świetlnych oraz drzew. Mimowolnie wyglądasz przez okno. Na początku wydaje ci się, że spadł śnieg, co było by naprawdę dziwne, gdyż przedwczorajsze krągłości dziewczyn w strojach kąpielowych wciąż nie wyszły ci z głowy. Lecz po wyostrzeniu wzroku uświadamiasz sobie że śnieżki nie spadają, tylko przemieszczają się w różne strony. Oto jesteś milczącym świadkiem śnieżycy sów. Jak w pieprzonym Harrym Potterze. Tylko u niego wyglądało to magicznie. Te świecące oczyma potworne ptaki przerażają cię. Jesteś pewny, że żaden klecha nie spodziewał się apokalipsy puchaczy. Siedzą sobie na słupach, drzewach, samochodach i dachach. Jakieś dziewczyny robią sobie z nimi zdjęcia, staruszki je karmią, a dzieciaki biegają i dla zabawy je przepędzają. Cóż, ludzie nie przejmują się gniewem bożym.

Wchodzisz do kuchni wykonać kilka rutynowych czynności, które robią z ciebie cywilizowanego człowieka. Rzuca ci się w oczy kartka pozostawiona na stole. Ktoś pośpiesznie na niej nabazgrał "Odbierz paczkę z paczkomatu na poczcie. Pokwituj i zapłać. ,,Nie ma sprawy'' – myślisz, ale nie znajdujesz nigdzie pieniędzy. Zaglądasz do portfela i wyciągasz kilkanaście złotych. Najwyżej resztę wypłacisz z bankomatu. Więcej w tym mieście chyba jest tylko sów i biedaków. Bankomaty się przydają, ponieważ jeśli człowiek odpowiednio z nimi porozmawia mogą się zdefekować pieniędzmi. A w tobie znanej codzienności XXI wieku wydawać trzeba, aby zapełnić jakoś szufladkę w mózgu otagowaną jako ''sens życia''.

Wybierasz inną drogę do szkoły, ponieważ nie chcesz znów spotkać nachalnego człowieka w garniturze. Jest odrobinę dłuższa, więc musisz wyjść wcześniej. Po odzyskaniu świadomości ze świata marzeń sennych czas uśmiechnął się złowrogo i zaczął gnać na łeb, na szyję. Wychodzisz bez śniadania. Machasz na nie ręką w duchu.

Mijasz ponurą kamienicę. Nie masz po co tam wchodzić. Nie zdajesz sobie sprawy, że to właśnie dziś zarośnięty, pijany odkąd wzeszło słońce mężczyzna z nudów dźgnął nożem nastolatka z innej szkoły, który chciał ukryć swój nikotynowy nałóg przed nauczycielami właśnie w tej kamienicy. Słyszysz klakson. Znów żółty autobus dokonał próby zamachu na twoje życie na przejściu dla pieszych. Pozdrawiasz środkowym palcem tę alternatywną wersję zakapturzonej panny z ogromną kosą. Przechodnie mają cię za wulgarnego gnojka, nie rozumieją, że wykazałeś się wielką odwagą nonszalacko igrając z mordercą.

Stoisz w miejscu, w którym powinna znajdować się brama szkolnego dziedzińca. Pan woźny widać nie wykonał swoich obowiązków i przez noc twardy ceglany mur obrósł wejście. Czy to znaczy że dziś lekcji nie będzie? Nic z tego. Nie zauważyłeś, że stoisz na włazie. Dopiero rytmiczne stukanie sprawiło, że odskoczyłeś. Klapa wraz ze skrzypnięciem unosi się… a w niej ukazuje się zarośnięta twarz i podkrążone oczy pana woźnego.

– Czego tak stoisz? Właź, zaraz dzwonek. – Mówi swym zachrypniętym głosem. Odwracasz się i posłusznie schodzisz w dół. Prawą ręką zamykasz właz. Gdy jesteś już prawie na posadzce klapa blokuje się. Ktoś za nią złapał na górze.

– Halo! Halo! – Słyszysz dźwięk męskiego głosu wdzierającego się do podziemi przez szczelinę. Wieszasz się obiema rękoma i ciągniesz w dół. Klapa się opuszcza z hukiem. Spadasz na kość ogonową i klniesz pod nosem. Nie zauważyłeś, obok ciebie znajdowała się pani Wierzbojabłońska, polonistka, która przez całe liceum sprawiała, że usypiałeś na lekcji. Wypluwa z siebie potoki słów, wodospady zdań i lawiny przestróg dotyczących bluźnienia na terenie szkoły. Nie słuchasz jej, co ją jeszcze bardziej podsyca. Jej stara, rozpadająca się twarz wygląda jakby miała zaraz wybuchnąć. Lecz ty tego nie widzisz, jesteś zbyt zajęty studiowaniem podziemi, w których się znalazłeś. Wyglądają zupełnie niczym korytarz na trzecim piętrze w budynku twojej szkoły. Ale nie tej szkoły. Nie masz pojęcia, dlaczego jesteś w gimnazjum.

Dzwoni dzwonek, więc ustawiasz się razem z jakimiś dzieciakami pod klasą. Zajmujesz pierwszą ławkę. Tylko tam było wolne miejsce. Zaciskasz pięści pod stolikiem. Naprawdę masz pecha. Trafiłeś przypadkiem do innej szkoły, siedzisz w zupełnie innym miejscu, dookoła ciebie znajdują się zupełnie inni ludzie, a do klasy wchodzi pani Wierzbojabłońska. Siada, robi spory łyk kawy, sprawdza obecność i wyczytuje cię jako ostatniego, mimo że twoje nazwisko zaczyna się na Ś. Postanawiasz przerwać ten absurd. Podchodzisz do niej i tłumaczysz że pomyliłeś szkoły. Klasę to bardzo rozbawiło, więc utkwiłeś wzrok w oknie. Widzisz dziedziniec twojego liceum, a na jego środku poskręcaną wierzbę, która zaczęła gubić białe kwiatki. Gdy salwy śmiechu przestały się rozbijać o twoje plecy nauczycielka każe ci usiąść i napisać temat.

Gimnazjaliści przerabiają "Ferdydurke", mimo że pani Wierzbojabłońska zadała je WASZEJ klasie, jako lekturę ogwiazdkowaną, obowiązkową do matury. Nic nie rozumiesz, próbujesz się skupić, lecz męczą nonsensy o Józiu, którego zmuszono do powrotu do szkoły w wieku trzydziestu lat. Może byś zauważył analogię sytuacji, ale monotonny głos nauczycielki oraz rytmicznie opadające za oknem sowy kołyszą cię do snu.

 

Noc 3.

Wędrujesz po wznoszącym się wiele metrów nad poziomem morza chodniku. Kostka brukowa jest równiutka i symetryczna. Możesz iść tylko prosto, po prawej i lewej stronie chodnik kończy się białym podłużnym kamieniem ostrzegającym przed przepaścią. Idziesz pewnie przed siebie. Słońce świeci ci w twarz. Jest ci przyjemnie. Wczoraj minąłeś tabliczkę z nazwą swojego miasta, lecz nic nie wskazuje na to, że faktycznie w nim jesteś. Po prostu na razie dane jest ci iść przed siebie po niekończącej się drodze z kostki brukowej. Słyszysz głosy mew. Dobywają się gdzieś z dołu.

Wkrótce w oddali zaczynają majaczyć schody w niekończącej się podniebnej ścieżce. Po przejściu równiutkich, kamiennych stopni ukazuje ci się niecodzienny widok. Chodnikowy płaskowyż nadal ciągnie się prostą linią, lecz nie jest już taki martwy. Mijasz drzewa, które ktoś zgrabnie zasadził w kwadracie z ziemią, wygaszone koksowniki, które czekają na zmarzniętych wędrowców oraz kosze na śmieci.

Zauważasz nawet domek na końcu drogi. Chcąc nie chcąc podchodzisz, ponieważ rozepchał się na niewielkim chodniku. Nie możesz się powstrzymać. Zaglądasz przez małe okienko. Twoim oczom ukazuje się rodzina. Kobieta kroi warzywa w aneksie kuchennym, a mężczyzna na dywanie bawi się z dwójką dzieci. Jeden z bliźniaków odwraca się, jakby wyczuł twe spojrzenie i gapi ci się prosto w oczy. Peszysz się.

Budzisz się.

 

Dzień 4.

Przecierasz przekrwione oczy i wyłączasz budzik. Nie pamiętasz żebyś go nastawiał wcześniej. Nienawidzisz syntetycznego, obcego i sztucznie przyjemnego dźwięku telefonu. Rozglądasz się niepewnie. Jest wciąż ciemno, choć minęła już 7. Coś się nie zgadza. Starym zwyczajem rytualnie podnosisz rolety (choć nie możesz sobie przypomnieć kto i po co je codziennie zaciąga). Okazuje się, że tym razem zamiast sów, twoje miasto zostało utopione w ciemności. Ta piękna aksamitna osłona przykryła niebo i ani myśli się podnieść? Zastanawiasz się się, czy to słońce zgasło, czy to typowe zachowanie Ziemi co 7345236 lat. Myjesz zęby, jesz śniadanie ze zrezygnowaną miną, bowiem zdajesz sobie sprawę z tego, że dziś najgorszy dzień. Zaczynasz od 9/12, tylko po to aby po weekendzie powtórzyć błędne koło. Lecz coś ci się nie zgadza. Żeby dziś zacząć od 9/12, wczoraj musiałeś je wyrobić. Nie pamiętasz żeby coś takiego się wydarzyło. Nie wiesz czy dziś czwartek czy piątek. Machasz ręką w myślach. Dowiesz się wieczorem. Przecież piątki to alkoholowy raj dla młodzieży. Nie ma opcji abyś nie usłyszał.

Ale póki co jeszcze piątek się nie zaczął, słońce zastrajkowało. Nie dziwisz się. Tobie też by się nie chciało dzień w dzień usługiwać tak nędznej rasie.

Autobus tym razem przejechał po chodniku tuż przed furką do twego ogrodu. Ale i tym razem nie udał mu się zamach. ''Niedługo mi wyskoczy z lodówki" – myślisz i ruszasz do szkoły.

Światła lamp i ciemność paradoksalnie wprawiają cię w dobry nastrój. Czujesz się jakbyś zamiast wykonywać rutynowy, dzienny plan ruszał w daleką podróż i wstawał jeszcze przed wschodem. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak bardzo dobrze kieruje tobą intuicja.

Na chodniku ktoś napisał kredą koślawe wyrazy. Miałeś nadzieję, że będzie ci dane zobaczyć jakich przekleństw używają teraz dzieci, lecz pomyliłeś się. Ktoś nabazgrał niezdarnie zdanie zaadresowane tylko do ciebie: ''Odebrałeś paczkę?''

Nie odebrałeś, nie pamiętasz czemu. Chyba zasnąłeś na polskim. Mijasz dom który, musiał pojawić się kiedy spałeś, ponieważ jeszcze wczoraj znajdował się opuszczony plac uczęszczany przez dresiarzy i meneli. Nie zauważyłeś, że gdy go mijałeś obserwowała cię para oczu ciekawskiego bliźniaka.

W szkole (do której znów dostałeś się przez piwnicę) tego dnia widziałeś pięć lub sześć razy łysego. Raz miał na sobie jeansówkę, dwa razy dresy lecz dwie różne koszulki, raz marynarkę i kazał się do siebie zwracać ''Sorze", a raz był kobietą. Po kilku nieistotnych godzinach zaczęła się matematyka. Twoja nauczycielka zarządziła, że nie wychodzicie na przerwę, ponieważ i tak program jest przeładowany. Nie sprawdziłeś godziny wejścia na salę tortur ani wyjścia. Czas się dłużył jak zwykle. Wciąż nie wiesz jaki dzień tygodnia.

Wracasz do domu. Męczy cię poczucie, że o czymś zapomniałeś, że coś zostawiłeś, lecz ciemności, które zapadły wdarły się do twojego mózgu. Zająłeś się obserwowaniem bawiących się czterech sów na chodniku. Postanawiasz sobie, że tym razem zaparzysz sobie kolejną kawę i nie zaśniesz, ale zaraz po przekroczeniu progu domostwa niczym wrząca smoła oblewają cię gęste strumienie zmęczenia. Zasypiasz.

 

Noc 4.

Odrywasz spojrzenie od małego bliźniaka, przenosisz je na siedzącego tyłem rozbawionego ojca. Wydaje ci się znajomy. Przeszywa cię nienaturalnie atakujący strach. Uciekasz, omijasz dom. Okazało się, że za domem wąska i płaska droga z kostki brukowej się rozgałęzia. Ma trzy odnogi, lecz każda z nich w oddali rozgałęzia coraz bardziej i bardziej.

Słońce świeci ci w twarz.

Wybierasz na chybił trafił tę najbardziej wysuniętą na lewo. Na początku stwierdziłeś, że to i tak nie ma znaczenia, bo to tylko sen. Skręcasz w prawo, ale masz pełną świadomość, że to wszystko od dawna przekroczyło swymi rozmiarami rzeczywistość jednego, przypadkowego snu.

Wybierasz schody w dół. Następnie skręcasz w lewo.

Idziesz przed siebie. Dochodzisz do schodów prowadzących w górę. Następnie skręcasz w lewo

Idziesz ciągle przed siebie, droga jest prosta, wygodna, ale cholernie długa. Skręcasz w prawo. Gdy ciało ma zajęcie, umysł zaczyna myśleć, przypominać sobie i snuć refleksje. Mijasz skrzyżowanie. Tobie nie chce wyjść z głowy ominięty dom. Skręcasz w lewo. Już wiesz dlaczego uciekłeś. Też miałeś kiedyś brata bliźniaka, tam daleko w prawdziwym życiu. Ale zniknął. Tak jak wszyscy odkąd jesteś sam.

Tym razem skręcasz w prawo. Droga wygląda tak samo. Idziesz schodami w górę. Przypomina ci się zadanie z matematyki. Prawdopodobieństwo na odnalezienie skarbu wynosiło 0,0001. Jeden do dziesięciu tysięcy. Słońce świeci ci w twarz. Nagle zauważasz, że nie jesteś tu sam. Droga, którą obrałeś, zbliżyła się do innej odnogi na odległość kilkunastu metrów. Na przeciwległej dróżce podniebnego labiryntu dostrzegasz ciemną sylwetkę z kartonem pod pachą. Macha ci, lecz nie rozpoznajesz jej rysów. Krzyczy coś. Zatrzymujesz się.

Rozumiesz tylko ''Halo! Halo!". Tylko te dwa słowa przebijają się dzielącą się odległość. Głos wydaje ci się znajomy. Bardzo powoli odwracasz się plecami i ruszasz przed siebie. Próbujesz uspokoić drżenie rąk.

Kolejna odnoga, którą wybierasz prowadzi jak najdalej od miejsca wołającej cię osoby. Nie zastanawiasz się kto to może być. Skręcasz w prawo. Nie masz zamiaru go poznawać. Skręcasz w lewo. Masz wrażenie, że za bardzo mu zależy na spotkaniu, więc nie może być to nic przyjemnego. Idziesz przed siebie na kolejnym rozstaju.

 

Dzień 5.

Gdy budzisz się, od razu zrywasz się do okna. Ciemna zasłona nie ustąpiła. Nie wiesz jaki jest dzień tygodnia, która godzina (twój zegarek stanął na 7:06) ani jaka pora dnia. Postanawiasz sobie, że nie musisz iść do szkoły, ponieważ masz dwie opcje – sobotę lub piątek. Wybierasz pierwszą z nich i przekonujesz sam siebie, że masz rację. Mimo to uświadomiłeś sobie, że odruchowo się spakowałeś, umyłeś zęby, wypiłeś kawę i wyszedłeś z domu.

Postanowiłeś iść na pocztę odebrać tę głupią przesyłkę. Zastanawiasz się co to może być. Buntujesz się. Zamiast skręcić w lewo do szkoły, ruszasz w całkiem przeciwnym kierunku. Stajesz jak wryty. Znalazłeś się w zupełnie obcej części miasta. Inne domy znajdują się przy innej ulicy. Na niej stoją inne znaki. Nawet ludzie są inni. Powinieneś iść prosto, lecz ogromny, brudny kloc bloku mieszkalnego wyrasta ziemi. Przez tego molocha droga rozdziela się na trzy odnogi.

Wybierasz na chybił trafił tę najbardziej wysuniętą na lewo. Na początku stwierdziłeś, że to i tak nie ma znaczenia, bo to tylko sen. Skręcasz w prawo, ale masz pełną świadomość, że to wszystko od dawna przekroczyło swymi rozmiarami rzeczywistość jednego, przypadkowego snu.

Nie rozumiesz, lecz idziesz. Skręcasz w prawo. Centrum nie powinno być daleko. Idziesz prosto, mijasz wielkie kamienice, potężne bloki i małe rozpadające się domki. Skręcasz w prawo.

Wybrałeś źle. Po trzech minutach wychodzisz na niewielki deptaczek, na środku którego stoi Mężczyzna. Poznał cię. Podbiega i wciska ci ulotkę. Proponuje ci zbawienie, a drewniany, bogato zdobiony krzyż na jego piersi gwałci twoje umierające sacrum.

– Dziękuje, nie chcę – mówisz nachalnemu człowiekowi. Podnosisz ręce w obronnym geście. Zrobiłeś krok do tyłu i potknąłeś się o skubiącą ziarenka sówkę i wyłożyłeś jak długi na ulicy. Zwierze uratowało ci życie, bowiem po miejscu, w którym przed chwilą stałeś przejechał żółty autobus. Potrącił ubranego w garnitur człowieka z krzyżem. Masz nadzieję, że opłaciło mu się stać tu całymi dniami i teraz trafił do wymarzonego raju.

Mijasz miejsce zdarzenia. Nie patrzysz na makabryczne zwłoki. Nikt nie patrzy. Każdy jest zajęty swymi nic nieznaczącymi sprawami. Ty również. Starasz się wypatrzyć przez zaciemnione szyby kierowcę autobusu. Podnosisz kamień i rozbijasz czarną skorupkę. Masz nadzieję, że przy okazji trafiłeś, tego, kto uwziął się na twoje życie. Lecz siedzenie kierowcy jest puste.

Ruszasz dalej, ponieważ i tak wzbudziłeś już za dużo zainteresowania. Skręcasz w lewo, aby zniknąć. Zderzasz się z robotnikiem. Przewraca się i upuszcza znak, który niósł. Przepraszasz i pomagasz mu się podnieść. Podnosisz zieloną tabliczkę z nazwą miejscowości. Pytasz grzecznie, po co robotnikowi ona. Podpala papierosa i opowiada ci o tym że wczoraj, po dwóch tygodniach debat rada miasta uchwaliła zmianę nazwy twego rodzinnego miasta. Kręcisz głową. Nic dziwnego, że jest tu tak fatalnie, skoro burmistrz się zajmuje takimi sprawami. Żegnasz się z robotnikiem. Odwracasz się za nim i zastanawiasz się jak to będzie mieszkać w mieścinie, która zwie się Balitryn.

Olśniło cię. Podbiegasz do oddalającego się mężczyzny i pytasz gdzie znajduje się poczta. Ten zdziwiony pokazuje ci uliczkę, z której przyszedłeś.

Ostrożnie wyglądasz zza rogu. Faktycznie. Tuż obok miejsca wypadku znajduje się wspaniały budynek poczty. Masz krew na rękach, ludzie na ciebie patrzą. Przyspieszasz. Szarpiesz klamkę. Nie ustępuje. Czytasz wywieszoną karteczkę.

''W niedzielę dnia 06. 06. 2016 zamknięte". Klniesz, choć myślałeś, że dziś na pewno nie ma niedzieli. W sumie już nic nie wiesz. W tej ciemności człowiek zdaje się tracić rozum. Nagle dochodzi cię wytłumione pukanie w szklane okno tuż obok drzwi. Ktoś w środku czegoś od ciebie chce. Podchodzisz niepewnie, ponieważ już słyszysz to upiorne "Halo! Halo!", lecz to silniejsze od ciebie. Stajesz oko w oko z nastolatkiem po drugiej stronie szyby. Jego twarz coś ci przypomina. Dotykacie ręką szyby w tym samym miejscu i patrzycie sobie w oczy. Młodzieniec trzyma pod pachą brązowy karton. Na nim znajduje się twoje imię i nazwisko.

Postanawiasz przerwać ten absurd. Łapiesz za młotek, który również wypadł robotnikowi, lecz nie poprosił cię o zwrot. Czyżby wiedział że będzie ci potrzebny? Unosisz go i uderzasz. Nic się nie dzieje. Szyba nawet się nie zarysowała.

Uderzasz ponownie

"Halo! Halo!"

Tłuczesz młotem w szybę, jakby od tego zależało twoje życie.

"Halo! Halo!"

Pojawia się pierwsza rysa. Nie poddajesz się i raz po raz uderzasz dopóki nie zemdlejesz ze zmęczenia.

 

Noc 5.

Stoisz dokładnie tam gdzie stałeś. Już nie wiesz czy właśnie się obudziłeś, czy zasnąłeś. Senny absurd wyciekł ci już dawno do świata realnego. Ruszasz. Kostka brukowa jest równa i czysta. Skręcasz w lewo. Wędrówka po nienaturalnym płaskowyżowym labiryncie powoduje zamęt w twojej głowie. Skręcasz w prawo. Patrzysz na krew na swoich rękach. Przecież to nie twoja wina. Mijasz skrzyżowanie i idziesz przed siebie. Mijasz łysego walczącego ze swoją paczką papierosów, w której wyrastają kłącza tytoniowego drzewka i dobierają się mu do szyi. Wybierasz schody prowadzące w górę. Spoglądasz w oczy ciekawskim sówkom, które uwiły sobie gniazdo na zakazie skrętu w prawo. Skręcasz w prawo. Kłaniasz się pani Wierzbojabłońskiej. Wybierasz schody w dół. Na tej platformie opalają się dziewczyny w strojach kąpielowych. Jedna z nich puszcza do ciebie oczko, lecz opierasz się ich zalotnym spojrzeniom. Musisz iść dalej. Wybierasz skręt w lewo. Omijasz wierzbę, na której widać już zawiązujące się malutkie jabłuszka. Idziesz prosto na kolejnym skrzyżowaniu. Brniesz we mgle, lecz gdy opada twoim oczom ukazuje się wrak żółtego autobusu. Jego misja się nie powiodła. Przed kolejnym zakrętem wahasz się dłuższą chwilę. Postanawiasz wybrać skręt w lewo, który kończy się schodami prowadzącymi spiralą w dół. Na ostatnim stopniu leży kartka i długopis. Podnosisz je. Na kartce znajduje się zadanie. Rozwiązujesz je niechętnie. Wyszło, że prawdopodobieństwo znalezienia skarbu przez twojego imiennika wynosi 50%.

Tak jak się spodziewałeś, kawałek dalej droga rozgałęzia się na dwie. Stoisz bezmyślnie wpatrując się w dwa ziejące szlaki.

  Wybierasz na chybił trafił ten najbardziej wysunięty na lewo. Na początku stwierdziłeś, że to i tak nie ma znaczenia, bo to tylko sen. Ale masz pełną świadomość, że to wszystko od dawna przekroczyło swymi rozmiarami rzeczywistość jednego, przypadkowego snu.

Gdy przekroczyłeś rozdroże okazało się że nie będziesz mógł wrócić. Labirynt zza twych pleców cicho i finezyjnie runął w toń wzburzonego morza, jakby nigdy nie istniał.

Przed tobą, za niewielkim łukiem ukazuje się zwierciadło. Stajesz przed nim.

Przypomniał ci się sen, w którym byłeś na poczcie. Teraz patrzysz w oczy dokładnie tej samej osobie, która stała za szybą i cię wołała.

Nie możesz się powstrzymać.

– Halo! Halo! – krzyczysz, a echo niesie twój głos na wiele mil. Masz wrażenie że cały świat nim pobrzmiewa.

Lustro przewraca się. Przechodzisz po nim, lecz nie odbija twojej sylwetki. Idziesz jeszcze dalej. Za niewielkim łukiem labirynt się głucho kończy. Podchodzisz do krawędzi, klękasz i otwierasz kartonową paczkę z twoim imieniem i nazwiskiem. Jest pusta. Oglądasz ją dokładnie i odnajdujesz na dnie wewnętrznej strony napis: ''Obudź się''.

Robisz zdecydowany krok naprzód.

Budzisz się.

 

Koniec

Komentarze

Przykro mi, Fałszywcze, ale nie zrozumiałam Balitrynu. Opisanie kilku dni i nocy z życia licealisty osiągnęło takie wyżyny absurdu, że przerosło to moje zdolności pojmowania. Nie wiem, co miałeś nadzieję opowiedzieć.

Nie bez znaczenia dla jakości odbioru opowieści jest także to, że została podana w formie zwartych bloków tekstu, w zasadzie pozbawionych dialogów. A poza tym wyjątkowo nie lubię opowiadań napisanych w drugiej osobie.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia – jest sporo literówek i powtórzeń, miejscami nadmiar zaimków, a nie najlepsza interpunkcja sprawia, że nie zawsze czytelnie skonstruowane zdania stają się jeszcze mniej zrozumiałe.

 

Wy­da­je ci się, że nie dasz rady otwo­rzyć cięż­kich oczu. –> Raczej: Wy­da­je ci się, że nie dasz rady otwo­rzyć cięż­kich powiek.

 

dla­cze­go to zwie­rze… –> Literówka.

 

pta­szy­sko otwie­ra śle­pia i wy­da­je z sie­bie prze­raź­li­wy dźwięk. Ręka ci za­mie­ra. Wpa­tru­jesz się w jej uwo­dzi­ciel­skie śle­pia. –> Piszesz o ptaszysku, więc: Wpa­tru­jesz się w jego uwo­dzi­ciel­skie śle­pia.

Powtórzenie.

 

po­zby­wasz się reszt­ki ko­tłu­ką­cej się i otu­ma­nia­ją­cej myśli sen­no­ści. –> Powtórzenie. Literówka.

 

bu­dyn­ku, w któ­rym po­bie­rasz nauk. –> Literówka.

 

Nie mniej jed­nak łysy wy­cią­ga fajkę… –> Niemniej jed­nak łysy wy­cią­ga fajkę

 

Dzi­siaj jest 5/11. –> Raczej: Dzi­siaj jest piąty listopada.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

My­śle­nie na ma­te­ma­ty­ce by­ło­by niż dawno za­ka­za­ne… –> Pewnie miało być: My­śle­nie na ma­te­ma­ty­ce by­ło­by już dawno za­ka­za­ne

 

Wy­daj­ność i tępo roz­wią­za­nia za­da­nek spada jeśli my­ślisz.Wy­daj­ność i tempo roz­wią­za­nia za­da­nek spada jeśli my­ślisz.

Poznaj znaczenie słów: tempotępo.

 

Do­pie­ro za jego gra­ni­cą matka Na­tu­ra od­wa­ży­ła się… –> Albo: Matka Natura, albo: matka natura.

 

Prze­krę­casz zamek i … prze­kra­czasz próg. –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

nie chcesz się do nich zbil­żać. –> Literówka.

 

mo­zol­nie po­su­wasz się na przód. –> …mo­zol­nie po­su­wasz się naprzód.

 

wczo­raj nie zro­bi­łeś nawet łyka al­ko­ho­lu. –> Jak się robi łyk?

 

zo­sta­łeś za­trzy­ma­ny przez świad­ków je­ho­wy. –> …zo­sta­łeś za­trzy­ma­ny przez świad­ków Je­ho­wy.

 

Z jego czer­won­ka­wych oczu bije wro­gość. –> Literówka.

 

ko­le­ją czyn­no­ścią wy­ko­ny­wa­ną od a do z… –> Literówka.

 

Prze­krę­casz zamek klu­czem do miesz­ka­nia… –> Prze­krę­casz w zamku klu­cz do miesz­ka­nia

 

Wi­dzisz niebo bez gwiazd ani pta­ków.Wi­dzisz niebo bez gwiazd i pta­ków. Lub: Na niebie nie widzisz gwiazd ani pta­ków.

 

I tak cię nie cią­gnie spo­wro­tem do świa­ta prze­bu­dzo­nych.I tak cię nie cią­gnie z po­wro­tem do świa­ta prze­bu­dzo­nych.

 

Uno­sisz dwie za­sło­ny. Jedną z cięż­kich po­wiek, drugą zaś , która osła­nia twoje miesz­ka­nie… –> …drugą zaś , która osła­nia twoje miesz­ka­nie

 

wy­da­je ci się, że spadł śnieg, co było by na­praw­dę dziw­ne… –> …wy­da­je ci się, że spadł śnieg, co byłoby na­praw­dę dziw­ne

 

Sie­dzą sobie na słu­pach, drze­wach, sa­mo­cho­dach i da­chach. Ja­kieś dziew­czy­ny robią sobie z nimi zdję­cia… –> Powtórzenie.

 

"Od­bierz pacz­kę z pacz­ko­ma­tu na po­czcie. Po­kwi­tuj i za­płać. –> Nie zamknąłeś cudzysłowu.

 

wy­ka­za­łeś się wiel­ką od­wa­gą non­sza­lac­ko igra­jąc z mor­der­cą. –> Literówka.

 

Klapa wraz ze skrzyp­nię­ciem unosi się… – Czy to znaczy, że skrzypnięcie też się uniosło?

 

– Czego tak sto­isz? Właź, zaraz dzwo­nek.Mówi swym za­chryp­nię­tym gło­sem. –> – Czego tak sto­isz? Właź, zaraz dzwo­nek – mówi za­chryp­nię­tym gło­sem.

Zbędny zaimek. Czy mógł mówić cudzym głosem?

 

Siada, robi spory łyk kawy… –> Siada, wypija spory łyk kawy

 

Za­sta­na­wiasz się się, czy to słoń­ce zga­sło… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

tuż przed furką do twego ogro­du. –> Literówka.

 

Mi­jasz dom który, mu­siał po­ja­wić się kiedy spa­łeś, po­nie­waż jesz­cze wczo­raj znaj­do­wał się opusz­czo­ny plac… –> Pewnie miało być: …jesz­cze wczo­raj znaj­do­wał się tu/ tutaj opusz­czo­ny plac

 

W szko­le (do któ­rej znów do­sta­łeś się przez piw­ni­cę) tego dnia wi­dzia­łeś pięć lub sześć razy ły­se­go. –> Czy pięć lub sześć razy widział łysego, czy ten którego widział, był pięć lub sześć razy łysy?

Proponuję: …tego dnia, pięć lub sześć razy widziałeś ły­se­go.

 

Raz miał na sobie je­an­sów­kę… –> Raz miał na sobie dżin­sów­kę

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Po­sta­na­wiasz sobie, że tym razem za­pa­rzysz sobie ko­lej­ną kawę… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Prze­szy­wa cię nie­na­tu­ral­nie ata­ku­ją­cy strach. –> Na czym polega nienaturalność ataku strachu? Czy strach atakuje również naturalnie?

 

Tylko te dwa słowa prze­bi­ja­ją się dzie­lą­cą się od­le­głość. –> Nie rozumiem tego zdania?

 

brud­ny kloc bloku miesz­kal­ne­go wy­ra­sta ziemi. –> …brud­ny kloc bloku miesz­kal­ne­go wy­ra­sta z ziemi.

 

Zwie­rze ura­to­wa­ło ci życie… – Literówka.

 

bur­mistrz się zaj­mu­je ta­ki­mi spra­wa­mi. Że­gnasz się z ro­bot­ni­kiem. Od­wra­casz się za nim i za­sta­na­wiasz się jak to bę­dzie miesz­kać w mie­ści­nie, która zwie się Ba­li­tryn.

Olśni­ło cię. Pod­bie­gasz do od­da­la­ją­ce­go się męż­czy­zny i py­tasz gdzie znaj­du­je się pocz­ta. –> Objaw siękozy.

 

Ła­piesz za mło­tek, który rów­nież wy­padł ro­bot­ni­ko­wi… –> Ła­piesz mło­tek, który rów­nież wy­padł ro­bot­ni­ko­wi

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo ciekawa historia, ale zakończenie było rozczarowujące. To tak, jakby całe opowiadanie nie miało sensu bo było tylko snem. Chyba lepiej jednak, żeby trochę realizmu te wydarzenia po sobie zostawiły. A przede wszystkim – co z tymi słowami?

Uuuufff… Masz potencjał chłopie, bo pomysły zrodzone w Twojej głowie (jak oceniam po lekturze dwóch Twoich tekstów) są naprawdę niebanalne, ale musisz popracować nad warsztatem. Przebrnęłam, ale nie bez trudu. Chaos, chaos i jeszcze raz chaos, bardzo dużo podobnych do siebie, powtarzających się zdarzeń, zawiła treść pozbawiona jakiegokolwiek wyjaśnienia o niesamowicie rozczarowującym zakończeniu. Przy wszystkich tych odniesieniach do szatana i demonów, naprawdę spodziewałam się czegoś więcej. Już miałam nadzieję na jakieś fascynujące, filozoficzne przesłanie (gdy pojawiło się odbicie na poczcie i w lustrze), ale zamiast tego dostałam tylko motyw trochę jak z filmowej wersji ostatniej części “Zmierzchu”: nic z tego tak naprawdę się nie stało. Szkoda, bo pomysł ciekawy, z koncepcją narratora i tym dziwnym labiryntowym miasteczkiem, niestety, nie przeprowadzony do końca tak, by wynagrodzić czytelnikowi czas spędzony na lekturze. Twój short, dużo bardziej mi się podobał. Pracuj dalej nad warsztatem, używaj więcej przecinków, bo choć sama jestem na bakier z interpunkcją, brak przerywników naprawdę bardzo utrudnia czytanie, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z długimi zawiłymi zdaniami i jeszcze dłuższą, bardziej zawiłą akcją. Ciekawa jestem kolejnych Twoich pomysłów :)

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Ale o so chozi?

Mnie też tekst nie zachwycił. Życie ucznia nudne jak flaki z olejem. Stężenie absurdu rośnie, przebija sufit, rośnie dalej… I nic z tego wszystkiego nie wynika, nic nie wyjaśniasz…

Tytuł. Po co bawić się w anagramy, skoro i tak podajesz rozwiązanie? Nie skąp czytelnikowi satysfakcji z odgadnięcia czegoś. ;-)

Wydajność i tępo rozwiązania zadanek spada jeśli myślisz.

Sprawdź w słowniku, co znaczy “tępo”. Możesz się zdziwić.

Babska logika rządzi!

Miałem skojarzenia z Donnie Darko, ale o ile tam pokręcona narracja prowadzi do jakiejś konkluzji, to ,podobnie jak poprzednicy, nie mogę się jej dopatrzyć w tym tekście. Absurd rósł i rósł, ale niestety nie dochodzi do niczego istotnego. Przez co na koniec tekstu miałem wielkie “WTF” ze znakiem zapytania na twarzy ;)

Nie kupiła mnie też niestety drugoosobowa narracja, ale to raczej rzecz gustu.

Podsumowując: tekst ma pomysł, ale do niczego nie doprowadza niestety. Niebo pozostało nierozświetlone.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka