To żaden wstyd, gdy dorosły człowiek rozmawia ze świnią – przynajmniej dla człowieka, bo dla świni to już różnie.
Deszcz przestał padać tuż po północy, wszystko wciąż było albo wilgotne, albo po prostu mokre, łącznie z kozłem furmanki, na który Jerry oklapł po robocie, i rękawami płaszcza, w które schował sztywne dłonie. Tylko kark i ramiona cały czas trzymał luźno, bo jeśli czegoś bydgoska wiosna potrafiła nauczyć, to tego, że spinanie mięśni ani trochę nie pomaga na nocnoporanny ziąb. A przecież ojciec wysyłał go do Europy po zupełnie inne lekcje.
– Bleib hier, Juruś, und warte auf mich, eine halbe Stunde, może ciut więcej. – Majster zdmuchnął płomień w lampie zawieszonej na kiju przy wozie, zeskoczył z fury prosto w błoto, po czym zabrał owinięty w szmaty służbowy sztucer i ruszył w stronę obejścia. Parobek, wątły chłopaczek z krzywą grzywką, bez słowa poszedł w drugą stronę, do chlewni, poszukać jeszcze kilku minut snu. Jerry został sam ze świnią, którą wcześniej przez kwadrans wkładali we trzech do klatki.
– Dobrze, Herr Jaskółka, czekam – odpowiedział po polsku znikającym w szarudze plecom majstra. Nie lubił, gdy Polacy mówili do niego „Juruś”, w ich gruzłowatym języku brzmiało to tak, jakby mieli go za sześciolatka, albo wariata. Ale nie pasowało mu, gdy próbowali wymówić „Jerry”, nie życzył sobie też, żeby powtarzali przezwisko, które przywiózł z domu – „Sonny” – a na formę grzecznościową, proszę pana, hier ist Ihr Tish, Panie S., setzen Sie sich, bitte shoen, nikt się nigdy nie decydował. Po angielsku z kolei, ech, szkoda gadać… Coraz częściej Jerry modlił się w duchu, żeby w ogóle nic do niego nie mówili – jak każdy, kto bez rodziny, przyjaciół i znajomych, nie znając języka, przebywa w obcym kraju przez dłuższy czas.
Wiedeń był taki inny! Nawet po Anschlussie!
Tam Jerry golił się codziennie, tutaj – co drugi dzień, a i to nie zawsze, sztywna, rzadka szczecina drapała dłonie, gdy ścierał krople z twarzy. Tam nie było wieczoru, w którym nie wzniósłby toastu do spółki z poznanymi dwie piwiarnie wcześniej studentami, tutaj po dziewiątej przekręcał klucz i gasił lampę w pokoju nad sklepem Pohla na Długiej, w którym pani Robinsonowa pozwoliła mu mieszkać po tym, jak sama wyjechała do Poznania pilnować interesów po mężu. W Wiedniu każdego ranka przed dziesiątą schodził do salonu swojej Hausherrin na śniadanie z kawą, herbatą, jajkami na cztery sposoby, polędwicą, antrykotem, lub rybą, siedmioma serami do wyboru, stertą pszennych bułek i delikatnym, choć grubo ciosanym masłem, tutaj o trzeciej nad ranem zawijał we wczorajszą gazetę cztery razowe kromki i chował je do kieszeni, a następnie po ciemku, zanim jeszcze węglarze wyjechali na ulice, wsiadał na rower i wlókł się pod wieżę zegarową miejskiej rzeźni, gdzie czekał już na niego Herr Jaskółka ze sztucerem, furą i klatkami na świnie. Tam rzeczywiście poznawał świat i ludzi, tak jak to sobie wymarzył, tutaj chciał zasnąć i obudzić się dopiero w rozbujanej kajucie na środku Atlantyku, w połowie drogi do domu. W Wiedniu był dziewiętnastoletnim Żydem, Amerykaninem, Irlandczykiem, albo Niemcem, zależnie od preferencji konkretnego dziewczątka przy kawiarnianym stoliku, na pokazach jeździeckich, czy w kolejce do Schwedenkino. A przez cztery tygodnie w Bydgoszczy zmienił się w zmokniętego, wiecznie zakatarzonego durnia.
Dla nowojorczyka każde inne miasto jest w najlepszym razie urocze i zabawne jak ślepy kociak, jeśli jednak wykaże choć odrobinę ambicji, staje się żałosne. A przecież nie mógł odmówić bydgoszczanom, że się starali: organizowali rejsy parostatkiem po rzece ze śpiewem i kotylionami, polerowali guziki, by wieczorem jasno świeciły podczas spacerów po Gdańskiej, a przejęte po Niemcach kamienice fasadowali nie bez smaku. Prawie każdego dnia, w drodze do podbydgoskich wiosek, Jerry mijał drużyny sprzątające – milczące kobiety w chustach, miotłami budujące pryzmy kurzu, piachu i śmieci, które idący za nimi mężczyźni także bez słowa zbierali szuflami do czterokołowych wózków. Na końcu takiego pochodu jechała taborowa dwukonna bryka z przyczepą. Jej woźnica pozdrawiał zawsze majstra Jaskółkę, na co ten odpowiadał gestem będącym czymś między uchyleniem czapki, a machnięciem ręką na odczepnego. Jerry miał wrażenie, że wszyscy tutaj swoją pracę wykonywali bez ociągania i jakby w służbie. Brakowało im tylko mundurów i epoletów, nie wątpił, że dzień zaczynali apelem. Nikt im nie powiedział, że nie wystarczą wypastowane ulice, żeby zmienić dziurę w prawdziwe miasto.
Jerry odwrócił się do świni w klatce.
– Jesteś ostatnia.
Świnia miała sterczące uszy i młodziutkie, czarne oczy – nie mogła być starsza niż osiem miesięcy, bo tylko takie majster skupował i zwoził do zakładów. Różowy ryj wcisnęła między pręty klatki i w tej pozie zastygła obojętna na przenikającą wilgoć. Żaden przypadkowy przechodzień – o ile przydarzyłby się taki o tej porze na obrzeżach Szczutek – nie uwierzyłby, że jeszcze chwilę wcześniej walczyła na śmierć i życie z trójką mężczyzn wpychających ją do ciasnej klatki, że kopała racicami, wyginała się na wszystkie strony, gryzła i kwiczała jak opętana. Wystarczyło kilka minut w zamknięciu i wystemplowany numer na szynce koło ogona, żeby nic w niej nie zostało z wojowniczki.
– Jesteś ostatnia – powtórzył Jerry głośniej. – Mam już bilety. Erste Klasse za ostatnie dolary oszczędzone na kwaterze, Poznań, Wiedeń, tam może uda się jeszcze urwać dwa dni z Noemi, potem Wenecja, Neapol, na pokład Rexa, Gibraltar i już tylko ocean i ocean i Nowy Jork i koniec. Mówię ci, koniec. Dzięki Bogu.
Świnia, choć wciąż zdrętwiała, poruszyła sterczącymi uszami. Po nich powinien umieć rozpoznać z jakiej krzyżówki pochodziła – to też stanowiło część nauki, jaką zaplanował ojciec. Ale Jerry nie rozróżniłby wielkiej białej angielskiej od polskiej uszlachetnionej, ani od amerykańskiej yorkshire nawet, gdyby się przedstawiły.
– Nigdy więcej – kontynuował. – Ojciec może mnie przypalać rozgrzanym żelazem, może zażądać zwrotu kosztów wychowania, może mnie wysłać do akademii wojskowej, do armii od razu, albo na Alaskę bez powrotnego biletu, ja nie wejdę do jego interesu za żadne skarby świata. Nawet nie jem już mięsa, tak ci powiem, nie potrafię po tym wszystkim. Nie będę dziedzicem królestwa szynek i serów, po prostu nie i tyle.
Tego było już dla świni za wiele. Wyciągnęła ryj spomiędzy prętów, otrząsnęła się i cofnęła się o pół kroku, na ile pozwoliła jej długość klatki.
– Dzięki, po prostu dzięki – odpowiedziała skrzywiona. – Strasznie się cieszę, że mogę być bohaterką finałowego aktu twoich wyrzutów sumienia.
A potem dodała: – Nawet mnie nie denerwuj.
Przez ostatnie cztery tygodnie, gdy wyciągał je za tylne nogi z kojców, gdy pakował do klatek po dwie, po trzy, po pięć, gdy stemplował, zwoził po piachu i bruku z majstrem na Jagiellońską, gdy na obwiązanym wokół górnej szczęki sznurku prowadził je przez dziedziniec do „poczekalni”, a potem te bardziej fartowne do pomieszczenia z prądnicą, a te mniej prosto do wykafelkowanej ubojni, gdzie przekazywał je brodatym mężczyznom w grubych, wymazanych krwią fartuchach, przez cały ten czas świnie patrzyły na Jerry’ego różnie – ze strachem, z nienawiścią, z niepewnością, z rezygnacją, czasem z ciekawością, a czasem z bezdenną pustką w oczach, choć najczęściej właśnie z panicznym strachem. Teraz pierwszy raz świnia patrzyła na niego z pogardą.
– Możesz mnie wypuścić – powiedziała w końcu. – Nic cię to nie będzie kosztować, przecież i tak wyjeżdżasz. A ja ucieknę do lasu, tam nikt mnie znajdzie. Będę jadła jagody, żołędzie, korzenie, owady i grzyby. Będę pić wodę z rzeki. Będę ryć i tarzać się w błocie. Będę spać pod dębami. Co innego zresztą warto zrobić?
– Myślę, że chciałbym być aktorem. – Jerry nie patrzył świni w oczy.
– Ja chcę być świnią.
Nie błagała. Informowała.
– Mój ojciec co tydzień chodzi do synagogi na Upper West Side, ale interes robi głównie na wieprzowinie. – Jerry spróbował się wytłumaczyć.
– Hhrm.
– A i tak najwięcej zarabia na serach, które przywozi z Kentucky, obkleja niemieckimi etykietami i sprzedaje jako koszerne szwajcarskie. Zabawne, prawda?
– Rzeczywiście, można umrzeć ze śmiechu.
Wtedy pękło. Zaczęli się śmiać i śmiali się głośno, coraz głośniej. Świnia śmiała się prawie jak człowiek, a Jerry śmiał się jak świnia, charcząc i chrząkając, gdy powietrze wibrowało mu w drogach oddechowych, napędzane skurczami żołądka.
I mogli tak śmiać się bardzo długo, bo majstrowi Jaskółce negocjacje ceny żywca z właścicielką chlewni, wdową po gospodarzu ze Szczutek, zawsze zajmowały dłużej niż eine halbe Stunde. Miał mocne argumenty, bo Export-Bacon Oskar Robinson z Nakła i Bydgoszczy czasem płaciło, licząc od kilograma, więcej niż Crown Bacon LTD z Koronowa, ale czasem płaciło mniej. To właśnie majster w sumieniu i nie tylko tam rozważał konkretną cenę.
Mogli tak śmiać się bardzo długo, mimo, że świnia cały czas zamknięta była w klatce, Jerry’emu płaszcz przemókł mu od tyłu i od rękawów, a do pierwszych promieni słońca brakowało jeszcze sporo czasu.
Mogli tak śmiać się bardzo długo, ale ucichli w krócej niż minutę – z wielu powodów.
– Czy ja wariuję? – zapytał Jerry.
Świnia z powrotem włożyła ryj między pręty.
– Czy zrobiłam wam coś złego? – zapytała.
Jerry pociągnął nosem i zapalił papierosa.
– W szkole był taki chłopak, rok młodszy ode mnie i w ogóle od wszystkich. – Zaciągnął się dymem. – Przysięgam, to jeden z tych gości, który całe życie jest rok młodszy, bo rodzice wcześniej wysłali go do pierwszej klasy. Pewnie myśleli, że w ten sposób udowodnią znajomym, jaki jest mądry. Wiesz, moje dziecko już chodzi, a moje już czyta, a moje już poszło do szkoły, te sprawy. Nie mówię, że był głupi, nie, ale jak całe życie jesteś rok młodszy od wszystkich dookoła, to ciągle coś musisz udowadniać. I robisz się przemądrzały. Nawet to rozumiem, ale na dłuższą metę był nieznośny. Nazywał się Kagan. Wstydził się, że jest żydem. Tak się tego wstydził, że jak ktoś nazwał go żydkiem, albo żydełkiem, to po prostu obracał się na pięcie i wychodził. Nic, żadnej innej reakcji, nie czerwienił się, nie sapał, nie rzucał z pięściami, nic, tylko w tył zwrot i w długą. To jest wojskowa szkoła, więc w tył zwrot robił jak na porannej defiladzie, przez lewe ramię, na pięcie lewej nogi i palcach prawej. Dziwny chłopak, mówię ci. Kiedyś odkrył, albo ktoś mu powiedział, że mój ojciec jest żydem z Manhattanu, więc się przykleił. Na lekcjach i przerwach jeszcze trzymał wciśnięte hamulce, ale niemal co wieczór przychodził do mojego pokoju i gadał. Nieważne, czy miałem gości, czy czytałem książkę, czy spałem, po prostu siadał na fotelu i gadał, jakby mu ktoś za to płacił. Już nawet nie pamiętam o czym. Co najmniej dwie dziewczyny mi przepłoszył w ciągu semestru. Było w moim roczniku sporo żydów, wiem na pewno, chociaż mało który się przyznawał. A on znalazł akurat mnie. Słowo honoru, mógłbym go wtedy udusić. Nie wiem, czemu ci to mówię. – Jeszcze raz się zaciągnął.
Świnia słuchała bez ruchu.
– W Wiedniu z kolei miałem sporo znajomych żydów. Część z nich wiedziała, kim jest ojciec, ale większość nie. Sam się z niczym nie obnoszę. Teraz część z nich już wyjechała. Wiedeń to nie Berlin, Neubacher to nie Lippert, ale na początku po Anschlussie było bardzo źle. Te pokazy, te prowadzenia ulicami, czyszczenie transparentów, wybite szyby. Boże. Potem się uspokoiło, choć wciąż nie jest miło. Rodzice Noemi zostali. I chyba już zostaną. Zabrałbym ją, gdybym mógł. Ten jej gach nosi cylinder zupełnie bez sensu, przekrzywiony na lewą stronę, jakby udawał co najmniej lorda. Może ją zabierze do siebie, do Warszawy, jeśli sytuacja się nie uspokoi. Pewnie wezmą ślub. Wiedeń to już nie jest dobre miejsce dla takich jak oni. Jak my – poprawił się.
Jerry mógł już dostrzec plamy ciemnego błota na racicach i skórze świni, a także zastrupione ślady ugryzień na lewym uchu. Pachniała chlewnią, ale nie był to nieprzyjemny zapach, kojarzył się bardziej z mchem w lesie, niż z obornikiem. A może tak pachniała pora dnia?
– Ona ma takie maleńkie uszka, za które zaczesuje włosy, ale cały czas wypadają, bo jest ich za dużo, więc je poprawia co chwila, cały dzień. Większość włosów ma związane wstążką, ale nie wszystkie, zostają kosmyki po obu stronach. Na początku myślałem, że może robi to specjalnie, ćwiczy ten gest przed lustrem, ale pewnie nie. Codziennie piliśmy herbatę, ona ćwiczyła swój angielski, ja niemiecki. Pieprzony krzywy cylinder.
Dopiero kilka sekund po tym, gdy przestał mówić, zdał sobie sprawę, że cisza zmieniła się w ptasią awanturę na sto głosów. Najmocniej brzmiał flet drozda, ale ani rudzik, ani armia wróbli nie dawały za wygraną.
– Co ja tu w ogóle robię?
To ojciec wybierał mu szkołę za każdym razem, gdy wyrzucali go z poprzedniej. To ojciec przy wódce w kasynie z Oskarem Robinsonem uradzili europejskie praktyki. Bydgoszcz też wymyślił ojciec. Miasto nie do wymówienia, miasto na końcu świata, miasto bez pokus, miasto, w którym będzie czas tylko na bekon, smalec, słoninę i skóry. Trzeba przyznać – wybrał doskonale.
– Cała ta Bydgoszcz jest jak Kagan, rok młodsza od wszystkich dookoła. Jak przychodzi co do czego – w tył zwrot! Beznadziejna! Ci wszyscy Niemcy, tacy aksamitni, co niedziela w drodze do kościoła, obrażeni na wszystkich, ani u siebie, ani nie u siebie. Nic dobrego od nich nie dostałem. Żydzi, którzy nie wiedzą, czy lepiej udawać Niemców, czy Polaków. I Polacy, zawsze jeden krok za późno, albo za wcześnie, nigdy z wyczuciem właściwego momentu. Robinsonowa mnie im przedstawiała jeszcze przed wyjazdem, gdy miała dla mnie jakieś plany, zabierała tym swoim fiacikiem na obiady do Beste Leute, wśród willi. Tacy uczynni. Skrojeni na miarę. Cmokający na kawę. A w rzeczywistości… Zajrzy pan do nas w przyszłym tygodniu, będą przepiórki… W kinie Corso grają właśnie prosto z Berlina… Na polowanie do Kabat, musi pan z nami koniecznie… Jak po buty, panie S. to do Leo, nigdy do Baty, bo tam jakościowo odbiega… Myślałby kto! Buty! Co za różnica?! Czy oni widzą, co się dzieje?! Robinsonowa wyjechała, a oni wszyscy jak kamień w wodę… Które inne miasto za swój symbol wybiera potop? Martwą kobietę i martwego niedźwiedzia! Jakby straszyli samobójstwem! No które?! Nienawidzę! Nienawidzę!
– Co teraz będzie? – zapytała świnia.
To również było bardzo dobre pytanie.
– Za pięć lat wrócę do Europy – powiedział Jerry, już ciszej. – Ale zupełnie w innym stylu. Pomyśl tylko, Francja, 1943, lato, przerwa w przedstawieniach na Broadway’u. Pierwszy raz, kiedy nie będę myślał o sobie „początkujący aktor”. Noemi też przyjedzie z Warszawy, wiem jak pisać takie listy. Pojedziemy na północ, nad Kanał, trzy tygodnie na plaży, śniadania na tarasie pensjonatu, herbata, przyzwoite wino w kieliszkach z grubego szkła, albo cydr, bez szaleństw, za to jedzenie – ech! Mule w winie, mule w śmietanie, albo mule w pomidorach, codziennie na nowo i za każdym razem inaczej. Promenada, parasolki, kapelusze, lody, plaża. Jej francuski wystarczy nam dwojgu, ja będę tylko przytakiwał, oui, oui, d’accord, n’est-ce pas? Do morza rybacy wciągną końmi jednoosiowy powóz, z którego wszyscy będą skakać na główkę jak z wieży. Szaleństwo, kolejka na pięćdziesiąt osób. Wieczory będą za to ciut mniej niewinne, dekolty trochę głębsze i z przodu i z tyłu, wszystko kilka cali bliżej i bardziej, ale nic nigdy do samego końca, bo jednak we wszystkim są zasady i właściwa kolejność. Co ja ci w ogóle opowiadam?
– Ale ja nie o to pytam! Pytam, co będzie ze mną. Ze mną! Wypuścisz mnie?! – dopytywała dalej świnia, przestępując z nogi na nogę.
– Za dziesięć lat w Reichu znowu będzie prawie normalnie, o Herr Hitlerze nikt nie będzie pamiętał, wtedy, razem, już oficjalnie, pojedziemy odwiedzić jej rodziców. Młoda wdówka i jej nowy narzeczony. To będzie mój pierwszy kryzys, tuż przed trzydziestką – za dużo siwych włosów, za mało epokowych ról. Wiedeń bardzo do tego czasu przygaśnie w cieniu Berlina i Hamburga, ale na pokazach jeździeckich wciąż będą dziać się rzeczy magiczne. Obiad powitalny się nie uda – aktorzyniątko bez stałego angażu to zła partia nawet w Wiedniu, rozmowa się nie ułoży w nic obiecującego, choć mój niemiecki będzie już prawie zrozumiały. To będzie w ich nowym domu w śródmieściu, ten z obrzeży już dawno pójdzie pod młotek. Będą pytać o interesy ojca, w tym jedynie wietrząc jakąś nadzieję. Noemi zasłoni serwetką usta, albo będzie udawać kaszel, to jedyne wyjście, żeby śmiechem nie zrujnować spotkania do końca. W podróż poślubną pojedziemy najpierw na Florydę, potem wycieczkowcem na Bahamy i w końcu gorący miesiąc na Kubie, naprawdę gorący. Dopiero pod koniec zaczniemy się sobą nudzić.
– Dlaczego nic nie powiesz? Wstydzisz się? – Świnia zaczęła gryźć pręty i kołysać się to w lewo, to w prawo, obijając całym ciałem o klatkę.
– Znowu dziesięć lat. Oboje zbrzydniemy, ja bardziej. Domek na górce, pięć godzin jazdy na północ od Manhattanu, oddzielne sypialnie, wspólna łazienka, nic złego. Dzieci, dwójka, przeciętne, zwyczajne, bez zadęcia, zajęte własnymi sprawami. Będę chodził na mecze koszykówki córki i koncerty orkiestry marszowej syna. Noemi zadba o kanapki do szkoły. W wolne dni będzie czas na popołudniową drzemkę. Któregoś dnia na chwilę zasnę i tak minie dwadzieścia lat. Obudzi mnie telefon ze szpitala – ojciec właśnie umarł na zawał. Pójdę z powrotem spać.
– Nie chcę tak! Chcę żołędzie i rzekę!
– Za osiemdziesiąt lat, dokładnie pierwszego maja dwa tysiące osiemnastego, znany reżyser z Warszawy wystawi w Bydgoszczy sztukę, dziś jeszcze nienapisaną, ale wtedy już klasykę. Nie będzie rzeźni miejskiej, w tych samych budynkach zmieści się teatr. W ubojni stanie scena z szeroką rampą i widownią, tysiąc dwieście foteli, dookoła balkony i loże na trzy poziomy, z białego kamienia, czerwonych tkanin i purpurowego pluszu. I złoto, wszędzie, wszędzie złote wykończenia. Elektryczne światło z kryształowych żyrandoli odbije się po tysiąckroć i w tym złocie i w biżuterii matron, uczepionych jak huby ramion partnerów. Zamiast szlamiarni – foyer. Garderoby w pomieszczeniach do uboju rytualnego. Rekwizytornia w chłodni. W rafinerii tłuszczu sala baletowa do prób, z lustrami aż po sufit. Suszarnia skór będzie salonikiem dla gości, którzy zasługują na osobnego kelnera z osobną tacą i z osobnymi drinkami. Tego dnia w saloniku zrobi się ciasno i duszno. Sztuka będzie o całych pokoleniach ludzi, którzy mieli swoje szanse, ale nie umieli ich wykorzystać. Bo przegapili, bo odwrócili wzrok, bo im się nie chciało, bo nie potrafili. Wszyscy aktorzy, młodzi i starzy, zagrają co najmniej przyzwoicie, bez zbędnych popisów, oszczędnie w gestach i słowach. Dialogi, czasem okrutne, a czasem zabawne, co pewien czas dotrą do błyskotliwej puenty, z której nieżyjący autor powinien być bardzo zadowolony. Będą też sceny baletowe z tancerką tak drobniutką, że cała publiczność zadrży o jej zdrowie za każdym razem, gdy ona pojawi się na scenie. I trzy albo cztery piosenki, teatr na całego. Na koniec brawa na stojąco, wszyscy będą bić brawo tak głośno, jakby rzeczywiście zrozumieli. Ten wieczór Bydgoszcz zapamięta na kolejne osiemdziesiąt lat. Teatr zamiast rzeźni, mówię ci. I tylko zapach, ciągle ten sam zapach… Nie pozbędziesz się zapachu tak łatwo… A po premierze bankiet, bankiet dla wszystkich, których stać było na bilety, na początku krótkie przemówienie dyrektora, że szczęśliwy i że gratuluje wielkiego sukcesu, reżyser podziękuje aktorom i całej ekipie, a główna aktorka uśmiechnie się jeszcze do zdjęć. Cudowny uśmiech. Można umrzeć, patrząc na nią. Bum! Bum! Bum! Szampan! Brzdęk! To komuś upadnie szkło, salwa śmiechu, zaraz przybiegnie człowiek z szufelką. Do tego przystaweczki i oliweczki i cytrusiki i kanapeczki i tak cały wieczór, a potem dalej w noc. O czwartej nad ranem aktorka, nie ta z uśmiechem, tylko inna, starsza, lecz nie stara, wyjdzie na ulicę, lekko zawiana, ale przytomna, bardzo przytomna. Jakiś młody człowiek wybiegnie za nią z płaszczem, ona odgoni go ruchem ręki, nawet nie patrząc. Pójdzie sama przez park nad Brdę. Na bulwarze, tam wtedy będzie bulwar imienia prezydenta miasta, albo pilota, usiądzie na ławce i zacznie płakać, sama nie wiedząc dlaczego, w jedwabne rękawiczki. I wtedy, w tym właśnie momencie, dopiero wtedy, daleko, daleko stąd, Noemi weźmie ostatni oddech i umrze u siebie w sypialni na poddaszu. Będę ją wtedy trzymał za rękę. Tak właśnie będzie.
Świnia przekrzywiła głowę – na tyle, na ile pozwoliła jej anatomia.
– Wcale nie jestem ostatnia, prawda? – spytała.
Jerry wcisnął głowę między ramiona.