- Opowiadanie: S.Ghul - Pamiętnik z Krainy Strachu

Pamiętnik z Krainy Strachu

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

cobold

Oceny

Pamiętnik z Krainy Strachu

 Nie wiem jak się tam znalazłem, nie wiele pamiętam, jakby moja świadomość wyłączyła się na krótką chwilę. W jednej sekundzie byłem u siebie, a w następnej już leciałem na dno studni, bezdennej czarnej dziury. Ogarniał mnie mrok, chłód i przytłaczająca pustka. Wydawało się, że spadam długo, ale nie mam pewności ile czasu tak naprawdę minęło, kompletnie zatraciłem poczucie czasu i przestrzeni. W końcu opadłem lekko na miękki puch.

Puch wypełniał wannę, a ta stała na środku jakiegoś magazynu. Dziwne to było miejsce, przypominało trochę salon meblowy, pracownie szalonego stolarza czy surrealistycznego rzeźbiarza ale z tyłu głowy kołatało mi skojarzenie z cmentarzyskiem przebrzmiałych pomysłów albo pełnowymiarowym szkicownikiem nadekspresyjnego artysty. Pełno tam było dziwnych powykręcanych szafek, krzeseł i stołów przypominających nieco ludzkie ciała. Kłębiły się podobizny słoni, koni czy owadów o nierzeczywistych kształtach i proporcjach, zaklętych w drewnianym bezruchu. Dziwaczne, niepokojące zegary, nawet resztki jedzenia były jakieś nienaturalne.

Wszystko to upchnięte jedno na drugim pomiędzy wysokimi ścianami, oklejonymi brudnymi tapetami o psychodelicznych wzorach. Wszechobecna ciasnota utrudniała poruszanie. Powoli, krok za krokiem próbowałem przedostać się przez barykady utworzone z ciężkich mebli, ale co chwilę potykałem się lub uderzałem w coś głową. W końcu po wyczerpujących przepychankach w ciasnych zaułkach udało mi się opuścić klaustrofobiczne pomieszczenia i stanąć przed owym magazynem. Niesamowite było to, że cały budynek wyglądał z zewnątrz jak gigantyczna szafa.

Szybko okazało się, że po za zyskaniem nieco większej przestrzeni nie osiągnąłem nic, otaczało mnie kompletne pustkowie, płaskie i wymarłe. Gdzieniegdzie tylko majaczyły rzeźby i meble o niespotykanych kształtach i fakturach. Na ziemi, podobnie jak w wielkiej szafie, spotkać można było pojedyncze szuflady, jakby porzucone tu przez macierzyste szafki i komody. Pobliski pagórek zdawał się nawet być usypany z takich osamotnionych szuflad. Wspiąłem się na niego i rozejrzałem po okolicy. Gdziekolwiek, czy może cokolwiek to było – było olbrzymie. Po horyzont, bezkreśnie, pod zachmurzonym, ciemnym niebem, ciągnęły się równiny, a w oddali majaczyły pagórki i całe łańcuch górskie. Niektóre o ostrych błyszczących krawędziach, inne, przeciwnie, miękkie i jakby płynne, lejące się lekko na równą, surową powierzchnię gruntu. Wszystko skrzyło się w dyskretnych błyskach piorunów, uderzających gdzieś daleko. Było coś jeszcze, jakaś ogólna nerwowość zawieszona w powietrzu, jakby poustawiane wszędzie przedmioty wywierały pewien nacisk na moją psychikę. Dopiero po chwili zauważyłem, że kiedy im się bliżej przyjrzeć, było w nich coś, co przyprawiało o dreszcze. Wszystkie wyglądają jakby wyszły spod ręki psychopaty. Tak bardzo przypominały ludzkie ciała powyginane w konwulsyjnym bólu, że w pierwszym odruch chciałem rozerwać drewnianą lub kamienną skorupę i wyciągnąć uwięzioną w niej osobę. Ale nie, to tylko przerażające rzeźby.

Rozglądałem się jeszcze chwile ale w końcu zszedłem z pagórka na równinę. Wszędzie sucha ziemia, usypana, owymi pustymi, porzuconymi szufladami, zdawała się nie rodzić plonów. Jak więc może tu istnieć życie? Szedłem przed siebie w poszukiwaniu oznak obecności kogokolwiek, ale otaczała mnie jedynie sztuka użytkowa w postaci wieszaka na kapelusze, szafy czy stołu… tego strasznego stołu o nogach powyginanych na zewnątrz i twarzy! Tak! Twarzy wykrzywionej w spazmatycznym bólu. Od tamtego momentu zacząłem się bać.

 

Wtedy spotkałem go po raz pierwszy. Zaczęło się niewinnie, od lustra. Zwykłego lustra o jajowatej formie na fikuśnych nogach rzeźbionych w skomplikowane sploty. Wydawało się, że natrafiłem na nie przypadkiem, choć teraz wiem, nie był to zbieg okoliczności. Chciałem się przejrzeć, tak po porostu, dać upust własnej próżności w tym obcym i surowym świecie. Patrzyłem na samego siebie w srebrnej tafli, kiedy usłyszałem cichutki chichot. Pomyślałem tylko, że to kolejna dziwna rzecz. Sprawiał wrażenie jakby zimny ale dyskretny zefir przeszywał moje ciało, powodując gęsią skórkę, choć nie odczuwałem żadnego ruchu powietrza. Ledwo słyszalny z początku dźwięk przeradzał się z wolna w głośny gardłowy śmiech, a moje odbicie zaczęło się deformować. Nos się wydłużył, broda jakby spłynęła i obwisła na skórze zawieszonej na kościach policzkowych. Cofnąłem się mimo woli i nagle odczułem, że cała okolica zaczyna wibrować w rytm tego śmiechu, nasiąkać nim, wszystko zaczyna się śmiać, ociekać chichotem, przenikać śmiesznością.

Lustro w końcu pękło a z jego wnętrza wydostała się niezgrabnie, ociekająca jakąś lepką masą, pokraczna postać. Podtrzymując się na drewnianych kulach, powykręcana jak dzieła zalegające wkoło, wygramoliła się przez ciasny otwór ramy. Gigantyczna lewa stopa miażdżyła wszystko na swojej drodze, prawa natomiast, będąc ledwie miniaturą swej siostry prawie nie dotykała ziemi. Długie, zbyt długie ręce i przerażające, przypominające olbrzymie, kosmate pająki dłonie, o wąskich, kościstych, palcach, macały wszystko wokół jakby czegoś szukały, albo napawały się nagłą wolnością. Korpus oderwany od ramion ale połączony ze zdeformowanymi nogami, czymś w rodzaju sznurków, lewituje gdzieś pośrodku tej nierealnej kreatury. A nad wszystkim unosiła się głowa. Groteskowa, za duża, za krzywa, za lekka o twarzy wykrzywionej od złowieszczego śmiechu. Twarzy tej samej którą przed chwilą widziałem w zwierciadle. Powiewa na cieniutkiej szyi, prawie jak u żyrafy, nieco przypominającej obślizgłe ciało gąsienicy.

– Obrzydlistwo – mruknąłem pod nosem i znów zacząłem się cofać, bałem się odwrócić od tego strasznego, niemożliwego w swojej budowie, irracjonalnego indywiduum. To coś sprawiało wrażenie jakby miało się rozpaść, bo wcale nie ma prawa istnieć. Kim był i skąd się wziął było tajemnicą, zwierciadło rozpadło się jak tylko przez nie przelazł. Zbliżał się teraz gigantycznymi krokami a ja myślałem tylko, jak mogę uciec, i gdzie się schronić przed czymś takim. W końcu świadomy beznadziejności i sparaliżowany strachem zatrzymałem się.

Stwór podszedł i rozpadł się na kawałki. Pajęczynowate olbrzymie dłonie razem z ramionami otoczyły mnie z boków a chude długie palce z czarnymi paznokciami zaczęły dotykać. Reszta ciała oparła się na tej wielkiej, przerośniętej stopie. Głowa opadła i zbliżyła się zielonookim, podłużnym obliczem o haczykowatym nosie i szerokich ustach zwieńczonych sterczącym na boki wąsikiem, do mojej twarzy. Dalej się śmiał, spojrzał mi prosto w oczy i trwał tak przez chwile, jakby pragnąc wejść w moją duszę. A może nawet wszedł, czułem jak tym wzrokiem atakuje mnie od środka, jak dobija się do serca, do wątroby, do mózgu. Pajęcze palce gładziły moje ramiona, żebra i plecy a ja spowity strachem stałem nieruchomo jak posąg, jak bryła lodu.

– Ssstrachch – zasyczała głowa i znów zachichotała tym przenikliwym, zimnym zefirem przeszywającym na wskroś

Place jego prawej dłoni uszczypnęły mnie w okolicy łopatki i nagle za moich pleców wyłoniła się niewielka, czerwonawa, parująca czymś szufladka. Dłoń wolno podpłynęła do głowy a długi, haczykowaty nos wciągną parę z szufladki i jakby delektował się prze chwilę.

– Ssstrachch – powtórzył, a zielone oczy znów popatrzył na mnie. Uśmiechnął się, pstryknął kościstymi palcami i rozpłynął się w powietrzu.

 

Wokół mnie zaczęły, jedna po drugiej, wypływać zielone plamy trawy, wyrastały kwiaty i błyskawicznie wysuwały się pnie gigantycznych drzew. Wszystko wyglądało jak na przyspieszonym filmie, jakby ten stwór zaklął mnie w kamień, a ja oglądam świat z perspektywy wieczności. Nagle stałem na zielnej polanie pośród gęstego naturalnego lasu. Wszystko skrzyło się w zieleniach i brązach, słońce świeciło choć z trudem przebijało się przez gęste korony drzew, śpiewały ptaki. Ani śladu straszydła, chichotu ani tych cholernych szuflad. Tylko drzewa, krzaki i wysoka trawa.

Poczułem że już mogę się poruszać więc ruszyłem w kierunku leśnej ścieżki majaczącej na skraju polany. Brnąc przez gąszcz wysokich traw nie zauważyłem z początku, że buty i spodnie oblazły mi jakieś dziwaczne, żółto-brązowe żuki. Zatrzymałem się bu strzepnąć je z ubrania, nie przepadam kiedy, jakieś robale po mnie pełzają. Pochyliłem się z wyciągniętą ręką ale tuż obok mojego oka przeleciała pszczoła, zaraz za nią następna, cofnąłem się więc nieco tylko po to by potknąć się o korzeń i runąć bezwiednie w trawy. Uderzyłem o coś tyłem głowy, ale poza tym byłem cały. Usiadłem powoli i uważnie otrzepałem spodnie i buty, wstałem i rozglądając się za nadlatującymi insektami ruszyłem dalej. Uszedłem może ze trzy kroki, kiedy zauważyłem kolejny atak na moje stopy. Tym razem mrówki, sporo życia czai się w wysokiej, gęstej trawie. Otrzepałem ponownie spodnie, ale niemal od razu na miejsce mrówek wmaszerowały owe żuki, za chwile dołączyły do nich mrówki, potem wskoczyły na mnie koniki polne wielkości polowy palca. Na ramieniu usiadła mi ważka a wkoło latały najróżniejsze pszczoły, osy, bąki nawet ćmy. Samemu już nie wiedząc od czego się odganiać ruszyłem biegiem w kierunku ścieżki, chroniąc głowę, w szczególności oczy i uszy. Dotarłem już do połowy drogi, ale co dalej, kiedy już będę w lesie? Przecież ściana drzew, to nie magiczna granica za którą te wszystkie robale mnie zostawią, może być nawet gorzej, w cieniu kryją się krwiożercze komary, pająki… Nie było mi dane dotrzeć do skraju polany, ponownie potknąłem się o coś i wylądowałem twarzą w mchu. Kiedy odwróciłem się na plecy, cały już byłem we wszelkiego rodzaju robakach. Obłaziły mnie, próbowały dostać się do uszu, do oczu i do gardła, wlazły pod koszulę do spodni. Machając rękami na oślep oganiałem się pod chrzęstem milina mikroskopijny nóżek i brzękiem przezroczystych skrzydełek. Krzyczałem, wzywałem pomocy, ale gigantyczna armia malutkich stworzeń parła na przód. Po zwycięstwo! W końcu poczułem, że mam pełne usta a między zębami pękają chitynowe pancerzyki. Na całym ciele czułem miliardy bolesnych ukąszeń a siły zaczęły mnie opuszczać. Padłem bezsilny czując jak we krwi rozchodzi się toksyna jadu z małych szczęk i żądeł. Pociemniało i opadłem w nieświadomość.

 

Otworzyłem oczy, znów pustkowie przeniknięte chichotem stwora o niemożliwej budowie. Stał niedaleko i wpatrywał się we mnie. Tu i ówdzie pełzały jakieś małe insekty ale nie było ich wiele, las zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu.

– Ssstrachch – wyszeptało straszydło i sięgnęło chudym paluchem w moją stronę. Wyciągnął kolejną szufladkę, podobnie jak wcześniej parującą czymś dziwnym, przytknął do swojej groteskowej twarzy i zaciągnął się z całych sił. Wypuścił dym ustami, jakby smakował dym z luksusowego tytoniu i zamyślił się na chwilę. Ja sparaliżowany, owładnięty niemocą nawet nie drgnąłem, nie rzuciłem się do ucieczki, czekałem tylko i zastanawiałem się co to było przed chwilą? halucynacja? A może to jest halucynacja? a ja lezę na tej polanie spowity wszelkim obrzydlistwem pełzającym w trawie, a toksyny z ich jadu sprowadziła mnie tutaj?

Stwór poruszył się i pstryknął palcami, spojrzał na mnie jakby uradowany. Coś zgrzytnęło, coś miękko się rozlało, na pylastej ziemi zatańczył niespokojne cienie, po czym na chwile zapadała ciemność.

 

Otuliły mnie czerwone kotary spadające gdzieś z nieba, ciepłe, grube i miękkie. Ich dotyk był przyjemny i kojący. Ja leżałem nagi na zimnej, drewnianej podłodze a kotary przykrywały mnie jak puchowa kołdra i sprawiały, że było mi ciepło. Poczułem się bezpieczny, jak sądziłem z dala od tego przedziwnego monstrum i halucynacji o pustkowiu i polanie pełnej znienawidzonych robaków. Teraz mogłem spokojnie leżeć, rozkoszować się ciszą i spokojem. Powietrze było wilgotne, przyjemnie się oddychało. I wtedy nawiedziła to niepokojące uczucie.

Gdzie ja u diabła jestem? – wymruczałem, i w tym momencie poczułem ruch. Kotary zadrgały, po czym miękki lejący materiał powoli rozsunął się. Oślepiło mnie mocne światło szperaczy i ogłuszył śmiech miliona gardeł. Wstałem, przysłoniłem oczy dłonią, próbując zajrzeć za ścianę światła, ale nic nie byłem w stanie dostrzec przez rażące smugi reflektorów. Chciałem krzyczeń, wezwać pomoc, przywołać kogoś, ale z moich ust wydobył się jedynie ośli skowyt, co z kolei jeszcze bardziej rozśmieszyło tłum, kryjący się za świetlistym murem. Upadłem na kolana, kuląc się spętany wstydem nagości, uczuciem zaskoczenia i niezrozumienia. Znów coś krzyknąłem i tym razem wydobyłem z siebie pianie koguta o poranku. Kaskada śmiechu przybrała na sile, już nawet prawie widziałem przed sobą wielką salę teatralną, pełną ludzi w smokingach i pięknych sukniach, wyjących ze śmiechu na widok golasa piejącego jak kogut, kulącego się w kącie sceny niczym noworodek. Nie zrozumiany i wyśmiany przez setki obcych ludzi próbowałem schować się jeszcze bardziej, najlepiej zniknąć.

Nie, to nie może być prawda, to kolejna mara, halucynacja. To musi być jakiś narkotyk albo toksyna. Ale skąd? Co jest prawdą? Leżę na polanie objadany przez chrząszcze i mrówki, czy pastwi się nade mną groteskowy potwór, rozrywając powoli moje ciało? To wszystko jest tak nierealne, że to musi być sen. Tak, sen! Szczypię się w lewe przedramię i nic nie czuję, więc jednak ! Teraz muszę się obudzić!

Cofnąłem się w panice szukając wyjścia, jakiejś drogi ucieczki, drzwi, korytarza, tunelu czegokolwiek. Jest! Ogromna szafa na końcu sceny! Otwieram ją i odnajduję przejście gdzieś dalej. Zagłębiam się w mrok.

Miejsce, w którym się znalazłem jest obce, ale jest w nim coś swojskiego, coś znajomego. Dziwne powyginane elementy łózka i komody z wyrwanymi szufladami sugerują jednoznacznie że wróciłem na pustkowie. znalazłem się zapewne w budynku podobnym do gigantycznej szafy, w której obudziłem się na początku, w pokoju urządzonym na pozór normalnie, było łóżko, szafka, biurko i krzesła, ale panował tam ta sama złowieszcza atmosfera co na zewnątrz. Strach pojawi się wcześniej czy później, muszę się przygotować. Obejrzałem dokładnie ciało. Istotnie dwie wyrwy, jedna w żebrach, kolejna w okolicach łopatki, wskazywały miejsca z których zabrał wcześniej szuflady. Ciekawa rzecz, że miałem ich jeszcze sporo w sobie. Czy zamierzał wyrwać wszystkie? O co w ogóle chodziło z tymi szufladami? Jak to się stało, że wyglądałem jak chodzący mebel? I w końcu, czy to wszystko oznacza, że kiedy strach wyrwie wszystkie szuflady, stanę się taki, jak te porzucone powykręcane meblorzeźby wszechobecne wkoło? Czy to łóżko i komoda, były kiedyś ludźmi? Bezwiednie odsunąłem się o dwa kroki od komody i potrąciłem coś biodrem. Coś, okazało się stolikiem, na którym stała szklanka. Szklanka zachwiała się, a potem zamiast spaść normalnie na ziemię, rozlała się po całym stoliku i zaczęła kapać na podłogę. Zupełnie jakby to nie była szklanka a jedynie woda uformowana samoczynnie w kształt naczynia. Zabawne że kiedy tak kapała, krople wydawały dźwięki jakby kawałeczki szkła spadały na drewno.

Zamknąłem oczy i spróbowałem przywołać obraz straszydła, musiał mieć jakieś słabe strony, gdybym tylko mógł je dostrzec. Kiedy jego krzywa twarz, niesymetryczne nogi i lewitujące ręce zamajaczyły pod powiekami otworzyłem powoli oczy i prawie krzyknąłem z przerażenia.

On tam był! Stał dokładnie w miejscu w którym widziałem przed sekundą w wyobraźni. Zachichotał, a mnie jak zawsze ogarnął przerażający chłód. Tym razem jednak, spodziewałem się tego, przełamałem strach i ruszyłem, na oślep, byle dalej od niego. Przebiegłem przez pokój, korytarz, kolejny pokój, kuchnie, łaźnie, salon, sypialnie i tak dalej. Mijając naste z kolei drzwi zauważyłem, że niektóre pomieszczenia zaczęły się powtarzać, że jakimś sposobem utknąłem w ciągnącym się bez końca labiryncie mieszkania. A straszydło zdawało się mnie śledzić. Widywałem go w oddali, przez futrynę drzwi w innym pomieszczeniu, rozmazane odbicie w lustrze, majaczącą sylwetkę w jakimś ciemnym kącie.

W którymś momencie dotarłem do obszernego korytarza z ciągnącymi się ku górze wysokim schodami. Czyżby wyjście? Wbiegłem na nie, nie zastanawiając się wiele, choć kiedy byłem już prawie na samej górze, dobiegł mnie ten surowy, przeszywający śmiech.

 

Wszedłem na górę i stanąłem na głośnej, rozedrganej ulicy. Huk samochodów i gęste od spalin powietrze agresywnie wdzierały się w świadomość. Stałem u szczytu schodów prowadzących do stacji metra, ale na kiedy spojrzałem w głąb ciemnego tunelu zobaczyłem ten sam korytarz przez który przed chwilą przebiegłem. Stał tam poczwarny stwór, ściskając w wielkich dłoniach drewniana szufladę parującą czerwienią. Odruchowo pomacałem się po żebrach, brzuchu i klatce piersiowej. W miejscu serca ziała czernią dziura w kształcie regularnego prostokąta. Kiedy ją wyjął? Jak mogłem tego nie zauważyć? Nie było czasu na odpowiedzi, nie zamierzałem ryzykować bliskiego spotkania. Podbiegłem kawałek i wskoczyłem do zamykającego właśnie drzwi autobusu.

Sunąc powoli w bezkresnym korku, ze dziwieniem rozpoznałem charakterystyczne elementy mojego miasta. Wysiadłem na kolejnym przystanku i ruszyłem przed siebie, próbując bezskutecznie dociec, czy to co widzę jest prawdą czy fałszem.

Moje ruchy stawały się coraz wolniejsze i ślamazarne, jakby zaczęło mnie dopadać obezwładniające zmęczenie. Ludzie omijali minie z obrzydzeniem, kiedy toczyłem się tak środkiem chodnika, zziębnięty i skulony. Dopiero po chili spostrzegłem, że jestem okutany dziurawą, brudną kurtką, pod którą dławi się wymięta koszula. Nogi mnie bolały a twarz swędziała, ale nie myślałem o tym. Poznałem okolicę w której się znalazłam, niedaleko mieszkałem z żoną i dziećmi.

 

Zmęczony, potłuczony i kulejący dotarłem do miejsca, gdzie kiedyś stał mój dom. Zastałem pustkę. Ziejącą czernią dziurę w ziemi. Wszystko jakby wyparowało, nawet fundamenty się nie ostały. Ani śladu po maszynach, które mogły by go zburzyć, żadnego ogrodzenia, czy placu budowy. Jedynie zarośnięty chaszczami plac z gigantyczną czarną kałużą błota na środku. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywej duszy, sąsiadem, przechodniem. Cichłem tylko spytać co tu się stało, ale wszyscy gdzieś nagle zniknęli. Zostałem sam przy opustoszałym placu, miejscu gdzie kiedyś było całe moje życie.

Samotność opuszczonego człowieka, jest nie do wytrzymania. Zdezorientowany i zawiedziony ruszyłem przed siebie, bez celu, bez nadziei na cokolwiek. Błąkając się tak po ulicach spotykałem znów ludzi ale żaden się do mnie nie odezwał, wszyscy gdzieś pędzili i nawet zagadnięci ignorowali mnie. Kiedy już pociemniało i ulice rozświetliły uliczne latarnie, przechodząc obok jakiegoś sklepu, w końcu zrozumiałem. Ujrzałem swoje odbicie w witrynie sklepowej. Obdarte ciuchy, brudny, zarośnięty, z podkrążonymi oczami i napuchniętą od płaczu twarzą. Wyglądałem jak bezdomny pijak. Istotnie, człowiek w takim stanie nieświadomie staje się niewidzialny. Z wolna zaczęło do mnie docierać, że wszystko co miałem, gdzieś zniknęło i nie pozostało mi nic innego niż powolna egzystencja opuszczonego, niezauważalnego podczłowieka z rynsztoka.

Kiedy tak patrzyłem w swoje odrażające odbicie w szybie sklepowej wystawy, zauważyłem nagle, że to postępuje. Na mają twarz, dłonie, i szyję zaczęły wychodzić jakieś dziwne plamy. Z niewielkich ciemnych kropek rosły czarne pąki, a potem nagle rozkwitały, rozlewały się czerwienią i żółcią jakby śmiertelne kwiaty właśnie dojrzały. Twarz mi pobladła, zapadła się nieco i pomarszczyła, dłonie wychudły i skostniały, zagłębiły się w rękawie jakbym się kurczył. Płaszcz zrobił się nieco luźny w ramionach po czym opadł cicho na chodnik.

Znów go ujrzałem, powrócił. Najpierw kątem oka zauważyłem ruch po drugiej stronie witryny. Coś jakby jeden z manekinów po mojej prawej podrapał się po głowie, potem coś małego przemknęło między nogami manekinów po lewej, aż w końcu wszystko zawirowało, szyba zaczęła pękać a plastikowe dłonie, nogi i głowy zaczęły formować się w znaną mi już niewyobrażalną sylwetkę. Wylazł na chodnik, tuż obok mnie i zachichotał szyderczo. Spojrzał mi z wyższością w oczy i czekał. Kurczyłem się coraz bardziej a asfalt pod moimi stopami rozstąpił się. Zanim wpadłem cały do środka, stwór sięgnął w moją stronę i chwycił jedną z szuflad, chyba tą największą. Nie widziałem już jak się zaciągnął parującym dymem. Zapadałem się coraz bardziej, aż nagle poczułem ten zimny, przenikliwy dreszcz od lodowatej, mokrej ziemi, tylko po to by płynnie przejść do suchej ciasnoty trumny.

Dziwne to uczucie ale z jednej strony poczułem jakbym leżał pochowany i już nic mnie nie dotyczyło, jakbym miał to wszystko już za sobą. Mógłbym sobie spokojnie gnić w tym cmentarnym zaciszu i nawet strach nie miałby tu znaczenia. A jednocześnie widziałem ich wszystkich, zgromadzonych nade mną. Byłem tam głęboko pod ziemią, ale byłem tez nad nimi wszystkimi. widziałem kapłana, rodzinę i przyjaciół, więc jednak przyszli, jednak żyją. Trwało to tylko chwile, ledwie ułamek sekundy. kapłan skończył modlitwę, a zgromadzeni rozeszli się. Znów zostałem sam, ale już nie czułem strachu, nawet on mnie opościł.

Chciałem się już poddać, zapaść w trumiennej samotni i na zawsze zamknąć oczy, kiedy przypadkiem spojrzałem na inskrypcję wyrytą w miękkim kamieniu nagrobka.

 

Pomnij rodzaj alegorii ilustrującej pewne zahamowania dotyczące wyczuwania narcystycznych zapachów, które wydobywają się z wszystkich naszych szuflad.

 

Spojrzałem na własne ciało, chude, nagie i oszpecone, z ziejącymi pustką miejscami po wyrwanych szufladach, sączył się jeszcze z nich resztki zapachów. Palce zaczęły mi drętwieć, nogi jakby zesztywniały, całe ciało spowiły zdrewniałe plamy pełznące ku górze. Osunąłem się z trzaskiem na ziemię, chciałem zawołać kogoś, wyciągnąć rękę ku pomocnej dłoni, ale oni już odeszli, w oddali majaczyły jedynie czarne sylwetki. Moi bliscy zostawili mnie samego, nad własnym grobem, zastygłego w błagającej o litość pozie niekompletnej szafki o zdeformowanych zdobieniach.

Teraz zrozumiałem czym były te wszystkie przerażające postaci z pustkowia, które widziałem zanim jeszcze pojawił się ten karykaturalny stwór. To była zapowiedź tego co ma mnie spotkać, tego czym mam się stać już w najbliższej przyszłości. Czekałem tylko na to by pojawił się strach i wyssał ze nie wszystkie moje zapachy, cały mój wstyd, lęk, nie spełnione ambicje i strach przed utratą miłości. Teraz już jestem pusty, nic mi nie pozostało. Zastygłem w drewnianej nicości.

 

Ocknąłem się gwałtownie z dławionym krzykiem, łapiąc panicznie powietrze. Po kilku głębokich wdechach i wydechach skrawki świadomości zaczęły formować się w jakąś większą całość. Jednak żyłem, ciało miałem oblane zimnym potem ale było całe, bez żadnych szuflad, plam czy ukąszeń. Siedziałem nagi na łóżku w stosunkowo czystej pościeli. Z kuchni dochodziły odgłosy krzątania się mojej żony i śmiech dzieci. Ja natomiast dochodziłem do siebie po długim i bardzo dziwnym śnie. Rozejrzałem się po pokoju zalanym jasnym słonecznym światłem. Po komodach o równych, surowych krawędziach, po szafie w stonowanych ciemnych brązach i po stojaku na broń, obładowanym sporym zapasem pistoletów, karabinów i amunicji.

Zerwałem się na równe nogi i wyjrzałem przez okno. Tak! To jest mój świat. Nie jest ani przytulny, ani bezpieczny, ani przewidywalny, ale jest mój. Tu kiedyś było wielkie miasto w którym żyłem. Miliony mieszkańców i gigantyczne budynki, a do tego korki, tłok i zgiełk na ulicach. Teraz, ciepłe wiosenne słońce przenika ruiny wieżowców i wraki samochodów, a po ulicy zalanej ażurowymi cieniami pełznął bez celu, bezrefleksyjne, zgniłozielone zombi.

Koniec

Komentarze

Mam mieszane odczucia. Średnie opowiadanie. 

Zakładam, że chodzi o obraz “Płonąca żyrafa”. Świetne wykorzystanie motywu szuflad, co jest potencjałem opowiadania. Ciekawa wędrówka bohatera, którego chorobą jest strach. Goni go dziwny stwór, wyjmując jego szuflady ze strachem, po czym go wdycha. I to jest fajne. Zainteresowało mnie. Cała ta fabuła jest fajna do końca. Zawiodłem się, że to tylko sen. Wiadomo skąd sen się wziął taki, a nie inny,  bohater żył w nieustannym strachu. Ale nie wiem czy był to np. strach przed publicznym ośmieszeniem.

Ten fajny pomysł ginie pod strasznym wykonaniem. Opowiadanie jest po prostu najeżone błędami. Owe zdarzają się każdemu, ale zdania możnaby zaczynać z wielkiej litery. Interpunkcja też nieciekawa. Plus potknięcia w stylu “nie wiele”.

Pozdrawiam!

 

P.S. Tytuł wskazuje na pamiętnik, a opowiadanie nie jest napisane w takiej formie. Nie wystarczy pierwsza osoba. Muszą być jeszcze data, miejsce, etc.

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Zgadzam się z Pietrkiem w wielu punktach.

Motyw szuflad najfajniejszy, mocno kojarzy się z obrazem. Na plus również plastyczność opisów.

Ogromny minus za końcówkę – to jedno z najgorszych i niestety bardzo popularnych rozwiązań. Co gorsza – łatwo je przewidzieć: przez większość tekstu bohater nie ma żadnego celu, jest skoncentrowany wyłącznie na własnych doznaniach, sam z różnymi zjawami, wszystko mu się przydarza (i to raczej chaotycznie), a on nie robi nic… Albo sen, albo halucynacje. Zresztą, sam to potwierdzasz. Fantastyczność świata protagonisty właściwie nie ma większego znaczenia – nie wpływa na fabuły, to tylko dekoracje.

Wykonanie słabe. Pierwsze zdanie i od razu dwa kwiatki:

Nie wiem jak się tam znalazłem, nie wiele pamiętam, jakby moja świadomość wyłączyła się na krótką chwilę.

Przecinek po “wiem” i niewiele.

Dalej wcale nie jest lepiej: interpunkcja nadal kuleje, sporo literówek, trochę byłozy…

Babska logika rządzi!

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie rozczarowało mnie dość mocno.

Choć znalazłam tu malownicze opisy scen inspirowane znanymi obrazami Dalego, a wśród nich błądzącego bohatera, doznającego makabrycznych wrażeń i zatrważających przeżyć, to wielka szkoda, że na koniec wszystko okazało się być tylko snem. Takie rozwiązanie zawiodło moje oczekiwania i choć Pamiętnik z Krainy Strachu z pewnością spełnia założenia konkursu, dla mnie, niestety, okazał się być lekturą raczej mało satysfakcjonującą.

Do takiego odbioru opowiadania z pewnością przyczyniło się wykonanie pozostawiające bardzo wiele do życzenia – jest tu wiele literówek, powtórzeń, nie zawsze poprawnie złożone zdania, miejscami nadmiar zaimków, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę. :(

 

Nie wiem jak się tam zna­la­złem, nie wiele pa­mię­tam… – Nie wiem jak się tam zna­la­złem, niewiele pa­mię­tam

 

świa­do­mość wy­łą­czy­ła się na krót­ką chwi­lę. – Masło maślane. Chwila jest krótka z definicji.

 

ile czasu tak na­praw­dę mi­nę­ło, kom­plet­nie za­tra­ci­łem po­czu­cie czasu i prze­strze­ni. – Powtórzenie.

 

W końcu opa­dłem lekko na mięk­ki puch. – Masło maślane. Puch jest miękki z definicji.

 

przy­po­mi­na­ło tro­chę salon me­blo­wy, pra­cow­nie sza­lo­ne­go sto­la­rza… – Literówka.

 

Szyb­ko oka­za­ło się, że po za zy­ska­niem nieco więk­szej prze­strze­ni… – Szyb­ko oka­za­ło się, że poza zy­ska­niem nieco więk­szej prze­strze­ni

 

ma­ja­czy­ły pa­gór­ki i całe łań­cuch gór­skie. – Literówka.

 

w pierw­szym od­ruch chcia­łem ro­ze­rwać… – Literówka.

 

Roz­glą­da­łem się jesz­cze chwi­le… – Literówka.

 

Spra­wiał wra­że­nie jakby zimny ale dys­kret­ny zefir prze­szy­wał moje ciało… – Zefir był uosobieniem wiatru ciepłego, łagodnego i wilgotnego.

 

bałem się od­wró­cić od tego strasz­ne­go, nie­moż­li­we­go w swo­jej bu­do­wie, ir­ra­cjo­nal­ne­go in­dy­wi­du­um. To coś spra­wia­ło wra­że­nie jakby miało się roz­paść, bo wcale nie ma prawa ist­nieć. Kim był i skąd się wziął było ta­jem­ni­cą, zwier­cia­dło roz­pa­dło się jak tylko przez nie prze­lazł. Zbli­żał się teraz gi­gan­tycz­ny­mi kro­ka­mi… – Piszesz o indywiduum, a ono jest rodzaju nijakiego, więc: Kim było i skąd się wzięło, było ta­jem­ni­cą, zwier­cia­dło roz­pa­dło się jak tylko przez nie prze­lazło. Zbli­żało się teraz gi­gan­tycz­ny­mi kro­ka­mi

 

trwał tak przez chwi­le… – Literówka.

 

za­sy­cza­ła głowa i znów za­chi­cho­ta­ła tym prze­ni­kli­wym, zim­nym ze­fi­rem prze­szy­wa­ją­cym na wskroś – Zefir, jak już wspomniałam, jest wiatrem ciepłym. Czy można chichotać wiatrem?

Brakuje kropki na końcu zdania.

 

Place jego pra­wej dłoni uszczyp­nę­ły mnie w oko­li­cy ło­pat­ki… – Podejrzewam literówkę, ale wobec wszechobecnego absurdu dopuszczam, że dłoń mogła mieć szczypiące place. ;-)

 

jakby de­lek­to­wał się prze chwi­lę. – Literówka.

 

Nagle sta­łem na ziel­nej po­la­nie po­śród gę­ste­go na­tu­ral­ne­go lasu. – Czy polana była zielna, czy miała być zielona?

 

Po­czu­łem że już mogę się po­ru­szać więc ru­szy­łem w kie­run­ku… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Za­trzy­ma­łem się bu strzep­nąć je z ubra­nia… – Literówka.

 

nie prze­pa­dam kiedy, ja­kieś ro­ba­le po mnie peł­za­ją. – Raczej: …nie lubię, kiedy ja­kieś ro­ba­le po mnie peł­za­ją. Lub: …nie prze­pa­dam za pełzającymi po mnie robalami.

 

by po­tknąć się o ko­rzeń i runąć bez­wied­nietrawy. – Pewnie miało być: …by po­tknąć się o ko­rzeń i runąć bez­władnietrawę.

 

Sa­me­mu już nie wie­dząc od czego się od­ga­niać ru­szy­łem bie­giem… – Sa­m już nie wie­dząc od czego się od­ga­niać, ru­szy­łem bie­giem

 

Do­tar­łem już do po­ło­wy drogi, ale co dalej, kiedy już będę w lesie? – Powtórzenie.

 

pod chrzę­stem mi­li­na mi­kro­sko­pij­ny nóżek… – …pod chrzę­stem mi­liona mi­kro­sko­pij­nych nóżek

 

armia ma­lut­kich stwo­rzeń parła na przód. – …armia ma­lut­kich stwo­rzeń parła naprzód.

 

siły za­czę­ły mnie opusz­czać. Pa­dłem bez­sil­ny… – Nie brzmi to najlepiej.

 

czu­jąc jak we krwi roz­cho­dzi się tok­sy­na jadu… – Masło maślane. Toksyna i jad znaczą to samo.

 

Wy­pu­ścił dym usta­mi, jakby sma­ko­wał dym z luk­su­so­we­go ty­to­niu… – Powtórzenie.

 

za­sta­na­wia­łem się co to było przed chwi­lą? ha­lu­cy­na­cja? A może to jest ha­lu­cy­na­cja? – Raczej: …za­sta­na­wia­łem się co to było przed chwi­lą? Ha­lu­cy­na­cja? A może to jest ha­lu­cy­na­cja?

 

lezę na tej po­la­nie spo­wi­ty wszel­kim obrzy­dli­stwem peł­za­ją­cym w tra­wie… – Lazł na tej polanie, czy na niej leżał? Czy był spowity obrzydlistwem, czy ono pełzało w trawie?

 

tok­sy­ny z ich jadu spro­wa­dzi­ła mnie tutaj? – Uwaga jak wcześniej.

 

na py­la­stej ziemi za­tań­czył nie­spo­koj­ne cie­nie… – Literówka.

 

Otu­li­ły mnie czer­wo­ne ko­ta­ry spa­da­ją­ce gdzieś z nieba… – Skoro kotary otuliły bohatera, to chyba nie spadały gdzieś, tylko na niego.

 

I wtedy na­wie­dzi­ła to nie­po­ko­ją­ce uczu­cie. – Kim jest ta, która nawiedziła uczucie?

Pewnie miało być: I wtedy na­wie­dzi­ło mnie to nie­po­ko­ją­ce uczu­cie.

 

Ko­ta­ry za­drga­ły, po czym mięk­ki le­ją­cy ma­te­riał po­wo­li roz­su­nął się. – Wcześniej napisałeś o kotarach, że były …cie­płe, grube i mięk­kie.

Nie wydaje mi się, aby miękki i gruby materiał był jednocześnie lejący.

 

Chcia­łem krzy­czeń, we­zwać pomoc… – Literówka.

 

Nie zro­zu­mia­ny i wy­śmia­ny przez setki ob­cych ludzi pró­bo­wa­łem scho­wać się… – Niezro­zu­mia­ny i wy­śmia­ny przez setki ob­cych ludzi, pró­bo­wa­łem scho­wać się

 

Szczy­pię się w lewe przed­ra­mię i nic nie czuję, więc jed­nak ! – Zbędna spacja przed wykrzyknikiem.

 

Miej­sce, w któ­rym się zna­la­złem jest obce, ale jest w nim… – Czy to celowe powtórzenie?

 

wró­ci­łem na pust­ko­wie. zna­la­złem się za­pew­ne… – Postawiwszy kropkę, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

ale pa­no­wał tam ta sama… – Literówka.

 

Obej­rza­łem do­kład­nie ciało. Istot­nie dwie wyrwy, jedna w że­brach, ko­lej­na w oko­li­cach ło­pat­ki… – Obejrzał sobie dokładnie wyrwę w okolicy łopatki??? Czy bohater miał oczy na szypułkach?

 

Stał do­kład­nie w miej­scu w któ­rym wi­dzia­łem przed se­kun­dą w wy­obraź­ni. – Pewnie miało być: Stał do­kład­nie w miej­scu, w któ­rym wi­dzia­łem go przed se­kun­dą w wy­obraź­ni.

 

Prze­bie­głem przez pokój, ko­ry­tarz, ko­lej­ny pokój, kuch­nie, łaź­nie, salon… – Literówki.

Chyba że było tam wiele kuchni i łaźni.

 

A stra­szy­dło zda­wa­ło się mnie śle­dzić. Wi­dy­wa­łem go w od­da­li… – Piszesz o straszydle, a ponieważ jest ono rodzaju nijakiego, winno być: Wi­dy­wa­łem je w od­da­li

 

Sta­łem u szczy­tu scho­dów pro­wa­dzą­cych do sta­cji metra, ale na kiedy spoj­rza­łem w głąb ciem­ne­go tu­ne­lu… – Coś jest tutaj całkiem zbędne.

 

ści­ska­jąc w wiel­kich dło­niach drew­nia­na szu­fla­dę… – Literówka.

 

Ci­chłem tylko spy­tać co tu się stało… – Pewnie miało być: Chci­ałem tylko spy­tać, co tu się stało

 

żaden się do mnie nie ode­zwał, wszy­scy gdzieś pę­dzi­li… – …żaden się do mnie nie ode­zwał, wszy­scy dokądś pę­dzi­li

 

chwy­cił jedną z szu­flad, chyba naj­więk­szą. – …chwy­cił jedną z szu­flad, chyba naj­więk­szą.

 

Nie wi­dzia­łem już jak się za­cią­gnął pa­ru­ją­cym dymem. – Czy dym paruje?

 

Trwa­ło to tylko chwi­le, le­d­wie uła­mek se­kun­dy. – Literówka.

 

nie czu­łem stra­chu, nawet on mnie opo­ścił. – Co zrobił strach???

 

są­czył się jesz­cze z nich reszt­ki za­pa­chów. – Literówka.

 

Teraz zro­zu­mia­łem czym były te wszyst­kie prze­ra­ża­ją­ce po­sta­ci z pust­ko­wia, które wi­dzia­łem zanim jesz­cze po­ja­wił się ten ka­ry­ka­tu­ral­ny stwór. To była za­po­wiedź tego co ma mnie spo­tkać, tego czym mam się stać już w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Cze­ka­łem tylko na to by po­ja­wił się strach… – Nadmiar zaimków.

 

wy­ssał ze nie wszyst­kie moje za­pa­chy, cały mój wstyd… – Literówka. Nadmiar zaimków.

 

peł­znął bez celu, bez­re­flek­syj­ne, zgni­ło­zie­lo­ne zombi. – …peł­znął bez celu, bez­re­flek­syj­ny, zgni­ło­zie­lo­ny zombi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niestety, jestem rozczarowana opowiadaniem. Po prostu, bohater biegał od jednego punktu do drugiego, nie wiem po co i na co. Jest plastyczność opisów, ale one całkowicie zdominowały. Co się dzieje poza nimi? I jeszcze końcówka, która w większości (o ile nie wszystkich), przypadkach irytuje. Czytelnik może się poczuć oszukany i zadawać sobie pytanie, po co przeczytał opowiadanie? Po to, żeby się dowiedzieć, że główny bohater śni sobie? Niestety, zbyt duża łatwizna. A naprawdę, motyw z szufladami jest wart uratowania. Gdyby tylko skroić opisy, coś pokombinować z końcówką. Coś się tli w tekście, ale gdzie się to gubi w gąszczu słów.

Tu byłem.

Przeczytałam.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Końcówka dosyć zaskakująca. Niestety nie równoważy największej dla mnie wady tekstu, jaką jest przewaga słowa nad kreowaną fabułą. Do tego niemal od pierwszego akapitu domyśliłem się, że to koszmar. Stąd nic mnie nie przeraziło, ani nie zaskoczyło. W snach może się dziać wiele nielogicznych rzeczy.

Na plus definitywnie to, że twoje opisy są całkiem plastyczne.

Podsumowując: okej, fajna końcówka, ale poza tym nie ma fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Zatrzymało mnie już pierwsze zdanie: 

  Nie wiem jak się tam znalazłem, nie wiele pamiętam, jakby moja świadomość wyłączyła się na krótką chwilę.

 Nie wiem, jak się tam znalazłem, niewiele pamiętam…

W końcu opadłem lekko na miękki puch.

Puch wypełniał wannę, a ta stała na środku jakiegoś magazynu. Dziwne to było miejsce, przypominało trochę salon meblowy, pracownie szalonego stolarza czy surrealistycznego rzeźbiarza[+,] ale z tyłu głowy kołatało mi skojarzenie z cmentarzyskiem przebrzmiałych pomysłów albo pełnowymiarowym szkicownikiem nadekspresyjnego artysty. 

Przestałam kopiować, bo pierwsze zdanie zostało już wskazane trzy razy.

Błędy się powtarzają: interpunkcja, powtórzenia, literówki.

To jest takie opowiadanie bez opowiadania, nie ma w nim żadnej historii, to zdecydowany minus. A szkoda, bo mnie też bardzo podoba się motyw szuflad i warto byłoby wykorzystać ten potencjał. Pomyśl o zmianie końcówki.

Przynoszę radość :)

Przeczytałem, ze wszystkimi szufladami we właściwym miejscu. Mam nadzieję.

Dzień dobry :) Teraz zmykam do pracy, ale wieczorem pomęczę ten tekst. Miłego dnia!

Chciałbym przeczytać pełnowymiarowy i autonomiczny horror Twojego autorstwa. Bo wizje, które przedstawiłeś naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. Cholernie dobre wrażenie. Wyraźnie inspirowane malarstwem Dalego, ale przy tym oryginalne, niebanalne i bardzo plastyczne. W swojej klasie najlepsze w konkursie. Gdyby mi się kiedyś przyśniły, bałbym się znowu zasnąć.

Czego zabrakło? Wiesz dobrze – fabuły. Końcowe rozwiązanie to pójście na łatwiznę, a motyw z zombie, mający chyba sugerować drugie dno, wyraźnie doklejony na siłę.

Dziękuję za udział w konkursie.

Całkiem niezły pomysł na wykorzystanie motywu szuflad – szkoda, że nie pokusiłeś się jeszcze o bardziej szkatułkową kompozycję, ale taka psychologiczna wędrówka wgłąb siebie całkiem mi się podobała. Niestety niezły pomysł położyło wykonanie – całość opisana jest niby plastycznie, ale tak beznamiętnie, że trudno uwierzyć w ten "strach". Do tego końcówka kompletnie odarła opowieść z całej głębi. Nie ma stanu półrealności, nie ma pozornie irracjonalnych lęków, nie ma egzystencjalnego niepokoju. Jest zwykły sen i zombie apokalipsa. I niestety czeka się na to przebudzenie, bo jak już zauważyła Finkla, końcówka jest łatwa do przewidzenia (przez co nie śledzi się losów bohatera z zainteresowaniem). Poszedłeś na łatwiznę, a szkoda.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

I nie widzę powodu, dla którego miałoby to być jedyne opowiadanie w konkursie bez klika do biblioteki.

KLIK.

I tak statystyk z konkursu Naz nie przebijecie. :-)

Babska logika rządzi!

Niestety, wydaje mi się, że inspiracja twórczością Daliego była w tym opowiadaniu celem samym w sobie – a tym powinno być przecież opowiedzenie jakiejś historii. Tutaj, zwyczajnie, kroczymy pociągnięciami pędzla, które już zostały postawione, a nie tak powinna funkcjonować kreatywność.

Zwłaszcza w momencie, kiedy końcówka kwitowana jest prostym snem (nawet jeśli ostatnie zdanie delikatnie przełamuje motyw). To duży zarzut, ale przetrawiłbym rzecz w jakimś fajnym kontekście/wykorzystaniu, względnie gdyby wcześniejsze fragmenty mnie powaliły.

A co w nich przede wszystkim nie zagrało? Próba stworzenia horroru. Stworzenie takowego w dymie absurdu to jest wyzwanie. Sprawić, żeby czytelnik czuł w chwilach kiedy wydarzyć może się wszystko, jest paskudnie ciężko. 

Po pierwsze, trzeba by czytelnika jakoś przywiązać do bohatera. Tu nie zrobiłeś sobie pod to miejsca. Dostajemy kukiełkę która ma pokazać obrazy i tyle – plus, że było tu chociaż trochę sznytu i reinterpretacji, i szkoda, że nie chociaż te kilka garści więcej.

Po drugie, trzeba by postawić jakiś kontrapunkt, odniesienie. Wykrzywienie, spaczenie, rysy na rzeczywistości są mocne przede wszystkim wtedy, gdy widzimy, jak wyglądało lustro, zanim zaczęło pękać. To uwalnia szereg reakcji i emocji. Tak powstaje niepokój. Napięcie trzeba podciągać stopniowo (chociaż można startować z dużego pułapu), ale na pewno nie lecieć równym rytmem.

To są te dwie rzeczy, które przede wszystkim, dla mnie oczywiście, budują dobry horror, czy pozwalają uzyskać efekt niepokoju. Najlepsze z gatunku biorę właśnie za te, które mają w sobie więcej z kontrapunktu i świetnych bohaterów, niż samego wypaczania. Ale ja to z gatunku tych, co obyczajówek się nie boją (czytać, bo do pisania to trzeba mieć wrażliwość :P).

Tutaj zabrakło obydwu tych rzeczy i myślę, że dlatego właśnie nie wypaliło.

 

Ładne opisy, bardzo plastyczne. Fabuły natomiast właściwie brak, a jej strzępek jeszcze zniszczyłeś rozwiązaniem “to tylko sen”. 

Nowa Fantastyka