- Opowiadanie: tojestniewazne - poszedł facet do kiosku i kupił gazetę

poszedł facet do kiosku i kupił gazetę

bardzo eksperyment, w pewnym sensie zainspirowany komentarzem Marcina Roberta pod moim poprzednim tekstem.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

poszedł facet do kiosku i kupił gazetę

dwudziesty pierwszy dzień

i nic

nic

nawet zdania

nie mam

 

trudno powiedzieć

nie wiem

 

O LOL

uderzam czołem w biurko

czołem!

 

siedzę przed pustą kartką wkręconą w rolki wysłużonego Underwooda i z każdą minutą, każdą godziną, z każdym jebanym KURWA dniem, wwwwkurrrrrwiam się coraz bardziej na tę białą płachtę papieru

i.

na.

sie-bie.

kłębek twórczej niemocy.

 

czarnym markerem wykreślam kolejne liczby z kalendarza.

jedenasty

dwunasty

trzydziesty pierwszy

lutego.

 

Barton Fink czeka na diabła.

 

a cholerna maszyna, ciężki bezużyteczny przycisk do papieru, to tylko przeidiotyczna fanaberia i zaklinanie rzeczywistości – się pomyślało się pod czaszką, że narzędzie z duchem natchnie rzemieślnika, że spod palców opartych na starożytnych klawiszach same popłyną arcydzieła godne co najmniej nagrody Nike, a może i Nobla.

 

tygodniami szukałem jej na aukcjach, pchlich targach, giełdach staroci. dzwoniłem, pytałem, wkurwiałem handlarzy swoją nieustępliwością.

 

i znalazłem.

 

zasiadłem.

i czekałem.

 

i gówno! – powtarzam sobie już trzeci tydzień.

gówno!

a nawet nie.

 

gówno to jednak coś. a tu u mnie nic. pusta kartka, wyschnięty tusz, paczka Mocnych, małpka z Balsamem Pomorskim. nieotwarta. siedemnaste piętro punktowca z wielkiej płyty. czterdzieści dwa metry kwadratowe. zasypana popiołem sypialnia, zasypane popiołem biurko i łóżko. gdzieś tam indziej w prawo z korytarza salon, w którym nie byłem od miesiąca. w kuchni mikrofalówka, na lepkiej terakocie plastikowe opakowania po pierogach.

 

właściwie po co.

zakładam kapcie.

(nie) będzie jak u Lovecrafta.

 

to jest dwudziesty pierwszy dzień mojej marnej egzystencji w roli niedoszłego scenarzysty fantastyczno-erotycznych filmideł, które są zbyt mało dosłowne, by trafić na półkę z porno, a przy tym zbyt mizerne artystycznie, by ktoś przy zdrowych zmysłach zaryzykował nazwaniem ich sztuką.

 

dwudziesty pierwszy dzień zdrętwiałych palców i sparaliżowanego języka.

 

zakładam kapcie. tak. a, już mówiłem. zakładam szlafrok. Balsam wsuwam do kieszeni i bez sił, bez przekonania, szuram w stronę drzwi. Przegląd Sportowy sam się nie kupi.

 

iiiiiii

 

i wtedy PUFF!

 

i wtedy przychodzi diabeł.

przychodzi nagle, jakby zagęścił się z powietrza.

co tam diabeł.

 

Diabeł.

czerwony cały

z rogami

ubrany w skrzydła z koźlęcej skóry

 

DIABEŁ

wielki jak skurwiesyn.

 

ledwie się mieści pod tym stropem dwa trzydzieści pięć, pod tym pomnikiem polskiej oszczędności. podkurcza nogi, pochyla głowę, strasznie musi sobie kolanami dociskać jelita. aż się boję, co tu się zaraz stanie, jak mu te jelita…

 

– chyba ci się coś ci tobie coś. – mówi.

– co mi się coś mi mnie? – mówię pytam.

– zablokowało przytkało – dusi, te jelita mu chyba uciskają płuca, bo ledwo wyrzuca z siebie słowa.

– tobie się zablokowało utkło – odszczekuję – gówno pod prawym żebrem! ha ha! – pogrążam się nerwowym śmiechem, próbując ratować żart.

– gówno, tam zaraz gówno – buczy DIABEŁ tubalnym kontrabasem, ale tak, jakbym go czymś uraził – to tylko gazy nie mogą znaleźć ujścia z okrężnicy. wy ludzie nic się nie znacie na nieinwazyjnej diagnostyce gastroenterologicznej. ja ci tobie tu tutej próbuję pomóc.

– pomóc? mi mnie? niby jak w jaki sposób?

– jak? jak? jak to jak? sprzedaj mi duszę, dostaniesz wszystko, czego chcesz. natchnienie, uznanie, kobiety. może jakąś lepszą, odpowiedniejszą dla przegranego bieda-prawie-pisarza scenografię w stylu meliny na Brooklynie.

– łaaaaał! ale wszystko wszystko?

– no, prawie, listę wyjątków mamy na stronie internetowej.

– c-c-cccco? poczekaj, poczekaj. czy ja cię dobrze? czy ja cię dobrze słyszę-rozumiem? listę wyjątków? na stronie?

– no. internetowej.

– internetowej?

– internetowej no.

 

patrzę na niego jak na głupka. jak głupek. głupek na głupka. co ja miałem. A.

 

– eeee…

– no co, mam ci przeczytać? dobra, słuchej. nie możesz przedłużyć życia więcej niż o sto procent, nie możesz posiąść mojej mocy, bożej mocy, ani mocy żadnego z duchów wyższego rzędu, nie możesz anulować kontraktu. tak z grubsza.

– tylko tyle?

– no tyle. z grubsza.

– a z chudsza?

– wuwuwu kropka piekło kropka gow ale przez fał kropka peel

– ale przez eł i w domenie gow?

– no a co?

– no co co. nic. tak pytam.

 

drapię się po głowie. arka gdynia kurwa świnia, myślę. Przegląd Sportowy muszę kupić, bo tam analiza wczorajszego niewytłumaczalnego zwycięstwa z moją Legiunią.

– a ogarniesz mi jedną sprawę zanim podpiszę ten wasz cyrograf czy co wy tam teraz macie?

– po staremu, cyrograf krwią na skórze z kastrowanego kozła. co to za sprawa?

– kastrowanegoooo? noł fakin łej.

– to nie ogarnę.

– no dobra, dobra. jakoś przeżyję. idź mi po gazetę do kiosku, na dole jest. kiosk ma napisane na szyldzie. Przegląd Sportowy dzisiejszy.

– aha. no to lecę.

 

i zniknął.

 

siadam przed wysłużonym Underwoodem. czuję, jak myśli kłębią się pod czaszką. palce same rwą się do tańca. tak, to już działa, tego właśnie chcę, takiej mocy, takiego natchnienia! podpiszę, podpiszę, myślę, jak tylko tu wróci z tą gazetą. nie może tak być, że trzy tygodnie i nic. w trzy tygodnie można napisać arcydzieło!

 

w tym samym momencie czuję ostre ukłucie w prawy palec wskazujący i głuche uderzenie w drzwi wejściowe.

 

przekręcam zamek, naciskam klamkę. na wycieraczce leży zwinięty w rulon Przegląd Sportowy. podnoszę go, rozwijam i nerwowo kartkuję w stronę piłki nożnej. a wtedy spomiędzy szeleszczących stronic wypada pojedynczy arkusz cieńszego niż papier pergaminu, zapisany dziwnymi znakami. w prawym dolnym rogu dostrzegam kroplę świeżej krwi.

 

serce bije mocniej. natchnienie! moc! muszę siadać i pisać.

 

na kartce wkręconej w rolki maszyny ktoś wystukał małymi literami tytuł:

 

poszedł diabeł do kiosku i kupił gazetę

 

Koniec

Komentarze

Istotnie, bardzo eksperyment, a nawet tak bardzo, że, jak dla mnie, eksperymentu tu aż nadto. Obawiam się, że nie potrafię odnieść się do tak napisanego tekstu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W przypadku czegoś tak eksperymentalnego zawsze zastanawiam się, co autor chciał osiągnąć. Efekt “wow” i komentarze “to jest to, nowa jakość literatury”? Może przemianę w odbiorcy, który uzna “w sumie to po co komu zaczynanie zdań z wielkiej litery, bez tego w końcu mam to, czego tak długo poszukiwałem w prozie”? Szacunek typu “łoo, ten gość ma łeb na karku, rozbił tekst na tyle akapitów, ja w życiu bym na to nie wpadł”? 

Sięgnąłem do źródła. Marcin Robert napisał:

czy nie na tym polega tworzenie literatury, że proste zdarzenie typu “poszedł facet do kiosku i kupił gazetę” obudowuje się materią słowną w taki sposób, aby wyszła z tego wciągająca, pełna emocji historia?

Tu wszystko staje się jasne. Miała być wciągająca, pełna emocji historii. 

Zaintrygowała mnie zabawa formą. Pierwsze zdania w pewien sposób wciągnęły, dalej miałem wrażenie, że to nic więcej, jak silący się na wyjątkowość strumień świadomości. 

Emocje? Niestety nie. Historia? Nie uwiodła. 

Chętnie się dowiem, skąd taka forma, bo założenie rozumiem raczej jako opowiedzenie czegoś zwyczajnego w sposób niezwyczajny. Cóż, niezwyczajne byłoby też napisanie historii, w której każde słowo byłoby w innym języku. Ale czy dzięki temu ja, jako czytelnik, jestem bardziej wciągnięty i intensywniej odczuwam emocje? Nie. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Hmmm. Mnie też nie uwiodło.

Brak dużych liter raził mnie w oczy. No, gorzej się tak czyta. Tym bardziej, że czasem jednak te wersaliki się pojawiały (czyli shift działa, jak należy). Niestety, wtedy często miałam wrażenie, że lepiej było zostać przy małych.

A sama historia nie należy do oryginalnych i przełomowych w historii literatury.

Babska logika rządzi!

Tak, chyba podobnie jak Finkla mam sentyment do starych, dobrych dużych liter i nie dam się tak łatwo przekonać do ich mniejszych kuzynów. Na początku sprawiły, że pomyślałam – wiersz, bo to w liryce takie pogrywanie z formą ma sens. Żeby jeszcze bardzo śmiesznie było, a tu tylko kilka sucharów.

Panta rhei (choć niekoniecznie z mainstreamem)

Nie podobało mi się, zupełnie. Strawiłbym taki eksperyment w pięciu setkach znaków, ale nie w tysiącach.

Mój brat mając cztery lata, położył się razem ze swoją trzyletnią koleżanką na środku jezdni trzymając się za ręce. Zanim do nich dobiegłem, minęło ich kilka samochodów. To był eksperyment. Musiałem jednak szybko go przerwać. Gdyby potrwał dłużej, mogłoby się to źle skończyć. A tak, muszę przyznać, wydźwięk był.

Zastanawiam się autorze, czy to problem z komunikacją, twórcza frustracja czy po prostu chęć pokazania możliwości wyjścia poza standard. Fun miał dyżur, to ci machnął spory komentarz, ja nie potrafię. Pozdrawiam.

Nie. Zdecydowanie nie :( Pomijając fakt, że przez 5k znaków przebrnęłam z trudem, to za wiele pomysłowości, która często towarzyszy "eksperymentom" też nie uswiadczyłam.  Zaczynanie zdania od małej litery nie zaliczam do pomysłowości. A treść z założenia nie miała być interesująca, więc tutaj nie będę komentować;)

 

A j wydaje mi się, że Marcinowi Robertowi z "obudowaniem materia słowną" chodziło raczej o używanie słów  w taki sposób, żeby intrygowały czytelnika, przedstawiały rzeczywistość w wyolbrzymionh lub po prostu jakkolwiek inaczej niesamowity sposób, a nie żeby słowa po prostu były jednym wielkim bajzlem:P

Dlatego właśnie napisałem "w pewnym sensie". Ale cóż, z eksperymentami tak bywa, że najczęściej nie wychodzą.

No. Tak to bywa z eksperymentami. Nie jeden wybuchnie człowiekowi w twarz. Ale spoko. Wyciąganie szklanych odłamków z twarzy i leczenie jątrzących się oparzeń uczy lepiej niż niejeden podręcznik ;)

 

Temat mi spasował. Motyw z maszyną do pisania, jako sposobu na twórczą flautę więcej niż ok – człowiek złapie się wszystkiego… :)

 

No ale to zdanie stronnicze – sam siedzę i bezradnie trzaskam głową w klawiaturę. Słuchaj reszty, bo forma ma znaczenie ;)

Ha. Ciekawe.

czy nie na tym polega tworzenie literatury, że proste zdarzenie typu “poszedł facet do kiosku i kupił gazetę” obudowuje się materią słowną w taki sposób, aby wyszła z tego wciągająca, pełna emocji historia?

Jeżeli tekst jest przewrotną polemiką z zacytowaną wypowiedzią, to bardzo mi się podoba. Bo zacytowana wypowiedź zdecyodwanie na polemikę zasługuje. Ale żeby bez wielkich liter? Pewnie jeszcze nie rozróżniach dywizów od półpauz, śmieszku.

na emeryturze

Nowa Fantastyka