- Opowiadanie: Skala - Ostatni raz

Ostatni raz

Pierwszy raz coś tutaj publikuję. Nie wiem, czy to “urban fantasy”, na pewno coś “urban” i nie do końca realistyczne. Liczę na komentarze i uwagi, z góry dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Nighter6

Oceny

Ostatni raz

De Shawn siedział na ganku jarając peta. Trzeciego, od kiedy wstał, tyle zdążył w piętnaście minut, a miał zamiar wypalić zaraz jeszcze kilka. Nie wiedział, czy chude dłonie o żółtych, połamanych paznokciach, pokryte zaropiałymi wrzodami i czyjąś krwią, trzęsą się ze zdenerwowania czy ze zjazdu. Czuł go. Pocił się jak pies pod futrem i chociaż słońce waliło jak dzikie, wiedział, że to inny pot, było mu zimno. Ba, miał cholerne dreszcze i chciało mu się rzygać, chociaż rzygał już w środku trzy razy.

Siedział na werandzie ze starych desek, część z nich była połamana, niektóre pomazane sprejem, wszystkie brudne. Dom za nim, jednopiętrowa, jednorodzinna rudera, straszył wściekle wyszczerzonymi zębami wybitych szyb. Farba schodziła płatami ze ścian, a tam gdzie nie, pełna była napisów zrobionych sprejem, pędzlem lub umoczonymi w czymś kijami. Jednym z powodów, dla których De Shawn się denerwował, było to, że nie wiedział gdzie jest. Nie pamiętał, co wczoraj brał i z kim. Z każdym wydychanym spomiędzy brązowych zębów kłębem dymu, stres jak na złość potęgował się zamiast uchodzić. Przyciągnął kolana pod brodę i objął je rękoma. Miał na sobie swoje stare podarte i brudne dżinsy, też uwalane krwią tego gościa. Na rękach nie widział świeżych wkłuć po igłach. Chociaż to akurat gówno znaczyło, mało kto umiał znaleźć wolne miejsce na jego rękach. Od dawna musiał używać stóp, a jak była okazja to pachwin. Musiał być zaćpany, kiedy przynieśli tu tego typa. Na myśl o przebudzeniu znów zachciało mu się rzygać. Przez chwilę opierał się o deski, a jego ciałem wstrząsały konwulsje, z ust jednak leciały tylko nitki gęstej, gorzkiej śliny.

W głowie zaś kołatał mu się poranny obraz.

Gdy otworzył oczy, jednocześnie czując, że między nim a betonową podłogą leży cuchnący szczynami, ale ciepły śpiwór, najpierw spróbował zorientować się gdzie jest. Od sześciu lat ćpał w L.A. i potrafił rozpoznawać meliny po zapachu, odgłosach z zewnątrz, układzie pomieszczeń. Tu śmierdziało jak wszędzie, ale wdzierał się w to szczurzy odór, jak zwykli nazywać zapach rozkładających się ciał gryzoni czy większych zwierząt. Do tego ściana, ubabrana czymś, co w pierwszej chwili wziął za gówno, ale potem okazało się krwią. Ta świadomość sprawiła, że pierwszy raz spróbował wyrzygać coś z pustych bebechów. Potem zauważył gościa. Leżał rozrzucony po pomieszczeniu. Ktoś go kurwa porąbał! Nogi i ręce urżnięte czy urąbane w kolanach, łokciach, pachwinach, barkach. Kiedy zorientował się, że podczas snu musiał przesunąć się w stronę kałuży krwi, może nawet dotknąć odrąbanego uda, DeShawn uciekł z pokoju na werandę, rzygając po raz kolejny, teraz dłużej i głośniej.

Wtedy skumał, że nie zna okolicy. Na sąsiedniej werandzie nie było nikogo. Ogród, też zarośnięty i zaniedbany, świadczył o braku właścicieli. Z tym, że pewnie nie było ich krócej, bo dom jeszcze nie został przerobiony na melinę. Okna osłaniały okiennice. W wysokiej trawie obok De Shawna stał mały, zardzewiały dziecięcy rowerek, a nieco dalej sterczały, jak wyrwane przez burzę korzenie, cztery urżnięte metalowe rury, z przyklejonymi do nich betonowymi czopami. Kiedyś huśtawka.

Naprzeciwko były krzaki i śmieci w dwóch kontenerach i dookoła, w foliówkach i luzem, powyciągane przez koty, psy, szopy i kojoty. I pewnie ludzi. W domu po drugiej stronie, bardziej w bok, naprzeciwko tego z zabitymi oknami, dogorywał grill. Kilku Meksykańców, Portorykańczyków czy innych muczaczos jarało na werandzie skręta, śmiejąc się na całą okolicę. Ich śmiech zagłuszył nawet rzyganie DeShawna, który ucieszył się, że nie zwrócił na siebie ich uwagi. Ciemne Camaro stojące przed domem, ozdobione spoilerem i złotymi felgami, kilka tagów na ścianach domów i oparta gdzieś o krzesło strzelba zdradzały chłopców, których trzeba było unikać, gdy było się śmierdzącym ćpunem, czarnuchem.

Wrócił wtedy do środka, tknięty pewną myślą. Koleś nie wyglądał mu na ofiarę napadu rabunkowego, więc mógł mieć coś w kieszeniach.

Stąd papierosy, które teraz palił. Trup okazał się młodym, dzianym białasem. Ubrania które na nim pocięli były prima sort – skórzane spodnie, designerskie buty, biała koszula i marynarka z miękkiego zamszu. W kieszeni miał portfel z pięćdziesięcioma sześcioma dolarami, samarką z koksem i kartą kredytową. Do tego zdjęcie ładnej blondynki w dużej kuchni. I dwójki blond dzieci, pewnie z sześć i osiem lat. Pierdolony sen republikanów o porządnej rodzinie. Pewnie jebani rasiści popierający segregację i brutalność policji. Może sam był psem. DeShawn z wrażenia i wściekłości opluł zakrwawiony, porąbany korpus. By napluć na twarz o szklistych oczach zabrakło mu jaj. Z trupa, poza portfelem, z którego wyrzucił zdjęcia, wziął jeszcze buty, to co zostało z marynarki oraz sygnet i obrączkę z palców.

Przy czwartym papierosie zaczął się zastanawiać, co zrobi policja, kiedy dostaną jego DNA i odciski z ciała. Przy piątym postanowił wciągnąć kokainę z torebki i ulotnić się, nim ktoś go spotka.

Otworzył plastikową torebkę. Lekko nacisnął palcami na brzegi, by otwór ułożył się w dzióbek. Wydmuchał powietrze z płuc, a na koniec wsadził torebkę w usta i wziął porządny wdech. Plastik zassało do środka, DeShawn przez chwilę siedział, trzymając się kościstą rękę za szyję i zaciskając palce, by nie zacząć kasłać i nie zmarnować towaru. Wreszcie wciągnął powietrze raz jeszcze, zacharczał i wrócił do zawartości torebki. Poślinił brudny paluch, po czym przejechał nim po resztkach kokainy, którą następnie wysmarował dziąsła. Wtedy się pojawiła. Wtedy sobie wszystko przypomniał.

Długie włosy, ciemne, lekką falą spadające za ramiona. Lekko zadarty nosek, wąskie, uśmiechnięte zawsze usta, delikatne piegi i zielone okulary. Jak młodsza wersja Janis Joplin, w czerwono zielonych spodniach i czarnej bluzce na ramiączkach. Biała. Biała dziewczyna, która chodziła za nim od kilku dni. Biała jak kłopoty.

Biała jak marzenie.

Miał wrażenie, że świeci, błyszczy, jakby otaczała ją pieprzona poświata! Zawsze tak było. Poświata, uśmiech, gładka biała skóra, lekkość i zapach jaśminu.

Wczoraj też go odnalazła. Tego, gdzie był, nie potrafił sobie przypomnieć. Pamiętał hałas, dym z papierosów i skórzaną kanapę. Film puszczany na starym laptopie, którego głośniki trzeszczały tak, że nic nie szło zrozumieć. Podeszła i zabrał mu strzykawkę. Odwiązała gumową rurkę i pociągnęła za sobą. Najpierw na dół, po schodach, między pijanymi ludźmi i ich nienawistnymi przekleństwami. Potem na łąkę, do parku. A on czuł się, jakby nagle stracił ponad dziesięć lat. Mógł biec i się śmiać. Trzymał ją za rękę, jak wcześniej, i wszystko było w porządku. Tym razem nawet zatrzymali się pod drzewem i pocałowała go. Delikatnie, ale namiętnie obiecująco. Różowymi ustami białej dziewczyny.

To ona przyprowadziła go do tego domu. Pokazała mu zaciszne miejsce. Usiadła na nim, kiedy rozłożył śpiwór na ziemi, oparł się plecami o ścianę i powoli po niej zjechał. Usiadła i odsłoniła cycki. Białe, jędrne, piękniejsze niż kokaina, wspanialsze niż strzykawka. A kiedy poczuł, że nie panując nad sobą spuścił się w spodnie, przytuliła jego szorstką twarz, do miękkiej, ciepłej piersi i powiedziała:

– Ćśś, nic się nie stało. To nie ostatni nasz wieczór.

Położył swoje brudne ręce na jej plecach i nagle przestały być brudne. Skoro ona się go nie brzydziła, on też nie musiał. Zsunął dłonie na jej pośladki. Poczuł, że znowu mu staje.

I wtedy wszedł ten koleś.

– Halo, jest tu kto?

Jak mógł, teraz kiedy był o krok od spełnienia marzenia swojego życia. Kiedy miał właśnie przelecieć, nie to słowo nie pasowało, kiedy miał kochać się z najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał.

Popatrzył jeszcze raz na swoje zniszczone dłonie, na wytartą, starą skórę, pokrytą wrzodami i plamami. Wczoraj takie nie były. Nie, kiedy trzymał jej ręce, nie kiedy trzymał maczetę.

– Idziesz? – krzyknęła wesoło, wzywając go dłonią – Musiałam się wczoraj zmyć, ale cały dzień tęskniłam – uśmiechnęła się rozbrajająco.

Jasne, że poszedł. Znów czuł się młody, zdrowy i silny. Przeskoczył dziko rozrośnięty żywopłot przy zardzewiałej furtce i dumnie ruszył ulicą, obejmując ją w pasie. Miał na sobie wygodne, nieco za duże mokasyny i zamszową marynarkę, urżniętą w ramionach i zachlapaną krwią, ale komu to przeszkadzało?

Uśmiechała się do niego i błyszczała.

– Przejedziemy się? – spytała, gdy mijali Camaro.

Wiśniowa maska kabrioleta, przecięta białymi pasami, zapraszała do środka. Słońce odbijało się w nawoskowanej powierzchni jak w tafli wody.

– Ej, ese! – Meksykańcy tym razem zwrócili uwagę. Teraz było ich czterech. Jeden tyłem, dmuchał na żar w małym przenośnym grillu. Obok, w metalowej misce, czekały kotlety w marynacie. Pozostali stali, pijąc piwo z grubych plastikowych butelek. Odzywał się najgrubszy. Ten z krótko przyciętymi włosami, w kolorowej koszuli w kwiaty i kapelusiku przekrzywionym na bok. Wszyscy mieli krótkie spodnie, żółte buty i białe skarpety, zawinięte w połowie łydki.

– Wskakuj – powiedział do dziewczyny, popychając ją w kierunku tylnego siedzenia. Sam, nie otwierając drzwi, w ciągu kilku sekund znalazł się na siedzeniu kierowcy, otwierając schowek po stronie pasażera, by znaleźć broń.

– Co robisz czarnuchu? – Grubas sięgnął po strzelbę, ale DeShawn znalazł pistolet, tyle, że pod siedzeniem.

Na piersi Latynosa wykwitły kolejne, czerwone tym razem kwiaty.

Strzelba upadła na ziemię. Dmuchający odwrócił się w stronę strzału z głupią miną. Pozostali po prostu puścili butelki, jak w zwolnionym tempie sięgając po klamki w spodniach. Mała śmiała się i klaskała w dłonie.

– Zabij ich! Zabij ich wszystkich.

Byli dla niego jak papierowe kaczki na strzelnicy. Przesuwał lufę w stronę każdego i ściskał spust. Przewracali się, próbując zasłonić rękami. Krew ochlapywała białe ściany. Kucharz skończył na grillu, pozwalając by żarzące się jeszcze węgle wytapiały tłuszcz z jego brzucha.

DeShawn ruszył z piskiem opon. Prowadził jedną ręką, drugą wyrzucił pusty magazynek. Na chwilę puścił kierownicę, by włożyć nowy, po czym odrzucił broń na siedzenie obok i wszedł na ręcznym w ostry zakręt. Wcisnął gaz do dechy i obrócił się do dziewczyny.

– Pojedźmy na plażę – powiedziała, patrząc szeroko otwartymi oczami, rozbawiona i podniecona – gdzieś gdzie będziemy sami. Chcę cię mieć tylko dla siebie!

Gdy tylko wyjechali na najbliższą estakadę, poznał, gdzie jest i pognał w kierunku plaży. Mijał wycieczkowe kampery i rodzinne osobówki. Przy zjeździe wepchnął się przed ciężarówkę coca-coli i nim umilknął klakson jechał bulwarem nad plażą. Szybko zostawił za sobą część, gdzie dziewczyny, niegdyś z jego marzeń, jeździły na rolkach, a bulwar obsadzony był dziesiątkami kramów. Wjechał na parking za miastem i dał się porwać dziewczynie pomiędzy palmy i krzaki, na plażę, gdzie zrzucił buty, spodnie, koszulkę i marynarkę, gdzie na koniec ściągnęła z niego bokserki i usiadła na nim okrakiem. Znów zdjęła bluzkę, tym razem był na to przygotowany. Uśmiechnęła się, czując jak rośnie pod jej udami. Wstała i zdjęła spodnie, a zaraz po nich majtki. Miała niemal płaski brzuch i wklęsły pępek. Kępka włosów pomiędzy nogami wyglądała dla DeShawna słodko i dziewczęco, chociaż nie spodziewał się, że kiedykolwiek w życiu użyje takich słów. Usiadła na jego wyprężonym członku, pozwalając by w nią wniknął. Nie czuł wstydu, patrząc na jej cudownie zbudowane ciało. Pozwolił by oparła ręce na jego umięśnionym brzuchu, aby całowała tatuaże pokrywające jego czarną, naprężoną skórę. Zawył z rozkoszy, gdy po dłuższej chwili unoszenia się i opadania zajęczała, wygięta w łuk, ściskając w rękach piasek i jego ramię. Oczy zaszły mu łzami, na myśl o tym, że miał białą dziewczynę. On, nie taki już młody ćpun, o suchym, chudym, słabym, zmęczonym ciele, gnijący od środka. A ona znów pozwoliła mu wtulić głowę w jej śnieżnobiałe piersi z małymi, różowymi sutkami.

– Chodźmy – powiedziała nagle – czas poznać swoich, wojowniku.

***

John Beller i Timothy McAllistair stali nad Chevrolettem Camaro, spod którego maski wydobywały się kłęby pary. Wbita była w bok srebrnego Opla Combi, który również mocno ucierpiał, gdy uderzył go pędzący z prędkością już prawie 90 mil na godzinę kabriolet.

Centrala nie do końca wiedziała, co sądzić o zgłoszeniu. Młody Latynos zadzwonił, żeby powiedzieć, że zastrzelił w obronie własnej czarnucha, który próbował ukraść mu wózek i zabił jego kolegę.

Wyglądało to według mężczyzny tak:

– Siedzimy na werandzie i palimy se.. to znaczy te, papierosy, nie? – młodzieniec dużo wymachiwał rękami, w tej chwili pokazując na dom – Robiliśmy grilla. I nagle ten ćpun wychodzi z mety. Zakrwawiony, w poszarpanym ubraniu, ale jakiś taki zadowolony z siebie, jakby se właśnie strzelił szprycę. Mój biedny hermano, Luis, zaczepił go, zapytać chciał, czy wszystko w porządku. I wtedy ten cabron wyciągnął klamkę i zaczął strzelać. Trafił Luisa w brzuch, a potem w klatę. Ja złapałem armatę i mu wygarnąłem. Trafiłem go w bok. Pendejo wskoczył do samochodu, kluczyki były w stacyjce, tu każdy wie, że nie warto z nami zadzierać – Latynos wyprostował się, by zrobić lepsze wrażenie.

John tylko popatrzył na niego z przekąsem spod kapelusza, spisując zeznania. Patrzył na złoty zegarek, złoty łańcuszek z krzyżykiem na piersi i wiele tatuaży, ukrywających się częściowo pod koszulą w prążek. Gdy złote zęby błysnęły mu trzeci raz, a gangster którymś z kolei już, gestem pokazywał jak zabił czarnego, szukając wśród gapiów podziwu, policjant przyłapał się na tym, że żałuje że ćpun nie trafił kogoś jeszcze.

– Coś jeszcze?

– No ruszył jak loco, ale był już pewnie martwy jak dojechał do zakrętu, bo nawet nie hamował tylko pierdolnął w tego Opla.

– Dziękuję za zeznania.

– Należy mi się chyba jakieś odszkodowanie od miasta, nie? Nie ochroniło naszego zioma przed atakiem!

Policjant zignorował Latynosa i chowając notes podszedł do samochodu, gdzie jego partner sprawdzał dane w komputerze. Przyjechało już więcej radiowozów. Kolejni mundurowi rozstawiali taśmy i odgradzali zgromadzonych gapiów.

– Ten ćpun to był DeShawn Williams, swojego czasu straszny twardziel – Tim podniósł zaskoczony wzrok na kolegę – siedział sześć razy w więzieniu, krótkie wyroki za pobicia i napady, ale podejrzewali go o dwanaście morderstw. Mówili na niego Killa Phaze. Detektywi zakładali się skąd i kiedy wypłyną jego zwłoki, a tu proszę, odszedł z bronią w ręku, skurwiel.

– Niezbadane są wyroki i tak dalej. Nie przepracowuj się, zaraz przyjadą garnitury to sobie będą wszystko rozkminiać. Masz pączka?

Ciało DeShawna leżało na zielonej, równo przystrzyżonej trawie. Twarz na chodniku prowadzącym do pomalowanego na biało, zadbanego domu z werandą. Krew z pękniętej głowy i dziury w boku była prawie niewidoczna, szybko wsiąkając w trawą i przerwy w kamieniach chodnika. Ręce i nogi wygięte w różnych kierunkach, złamane lub strzaskane kości wystawały z ciała, ale spluwa wciąż tkwiła w dłoni. Jego usta odsłaniały zęby, jakby uśmiechał się na myśl o kolejnej kresce koksu, strzykawce heroiny lub rogu dobrego miodu.

Koniec

Komentarze

No dobra, a gdzie tu fantastyka?

Nie przemawiają do mnie teksty bazujące na różnych odmiennych stanach świadomości. Nijak nie potrafię utożsamiać się z bohaterem.

Babska logika rządzi!

Nawet lubię teksty dotyczące narkotyków, sam opublikowałem taki na tej stronie. Ale tu nie ma fantastyki. Mimo że zakończenie było fajne, to nie jest to fantastyka. 

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Też myślę, że fantastyka jest tu zbyt umowna, jak na portal o takim profilu tematcznym. Ale skoro już przeczytałam, to się przyczepię – brakowało więcej niż kilku przecinków. Weźmy przykłady z paru ostatnich akapitów:

– No ruszył jak loco, ale był już pewnie martwy[,] jak dojechał do zakrętu, bo nawet nie hamował[,] tylko pierdolnął w tego Opla.

Policjant zignorował Latynosa i[,] chowając notes[,] podszedł do samochodu, gdzie jego partner sprawdzał dane w komputerze.

Detektywi zakładali się[,] skąd i kiedy wypłyną jego zwłoki, a tu proszę, odszedł z bronią w ręku, skurwiel.

Popracuj też trochę nad zapisem dialogów, bo w niektórych miejscach kulał.

Panta rhei (choć niekoniecznie z mainstreamem)

Trochę językowo i składniowo bym się czepiał, ale bardzo przyjemny klimat i żonglerka – raz groteskowy horror, potem znowu pulpa, a na końcu twardy realizm. Ciekawe rozegranie z wampiryzmem heroiny.

Lubię zabawę z czytelnikiem, więc podoba mi się.

Fantastyka dzieje się poza, nie bądźmy uwiązani twardo to wyznaczników.

Nie wiem, wszystko zdaje się ograne.

potrafił rozpoznawać meliny po zapachu, odgłosach z zewnątrz, układzie pomieszczeń. Tu śmierdziało jak wszędzie,

To się wyklucza.

 

Pozostali stali,

Nie wygląda to najzgrabniej.

 

Sam, nie otwierając drzwi, w ciągu kilku sekund znalazł się na siedzeniu kierowcy, otwierając schowek po stronie pasażera

Powtórzenie.

 

ćpun nie trafił kogoś jeszcze.

– Coś jeszcze?

Krew z pękniętej głowy i dziury w boku była prawie niewidoczna, szybko wsiąkając w trawą i przerwy w kamieniach chodnika.

 

Szwankuje mi kolejność zdarzeń. Bohater budzi się w ruinie, widzi zwłoki, przypomina sobie dziewczynę, przypomina sobie morderstwo i rajd na plażę (a więc to retrospekcja w retrospekcji), a potem okazuje się, że rajd jednak nie zakończył się pomyślnie (co w sumie jest bardzo satysfakcjonującym twistem), ale pojawia się też sugestia, że postać zmierzała do ruiny, a nie na plażę. To co się w końcu po czym działo? Nie mam pojęcia.

Dużo miejsca poświęciłeś narkotykom i sposobom ich zażywania. Ten opis wygląda, jakbyś znał takie praktyki z doświadczenia, albo chociaż z bycia ich świadkiem. Nic mi do tego. Niemniej opowiadanie na tym cierpi, bo za tymi opisami nic nie idzie, żadna historia. Fabuła, która jest bardzo licha, na dodatek na końcu okazuje się być tylko omamem. To frustrujące. Próbowałem też doszukać się tutaj postapo, próbowałem doszukać się horroru – ta dziewczyna zachowywała się jak jakiś złośliwy demon. Ale nic takiego nie dostałem. Opowiadanie wygląda jak obyczajówka i to niezbyt zajmująca.

Pozdrawiam!

Po pierwsze – wielkie dzięki za wszystkie uwagi :)

Teraz kilka słów wyjaśnienia. Nie, żeby się bronić – opowiadanie powinno samo przekazać co chciałem i po odbiorze widzę, że nie przekazało. Wyjaśniać będę tylko licząc na to, że ktoś podpowie mi jak można było zrobić to sprawniej, jaśniej, celniej itp. ;)

W tym tekście, (który jest jednym z kilku z “uniwersum” podobnym do Amerykańskich Bogów, Kłamcy i innych bazujących na pomyśle, że istoty, w które wierzyli nasi przodkowie żyją wśród nas) pozwoliłem sobie na wariację na temat Walkirii. Takiej, która przypomina gangsterowi, ktory się stoczył, kim był, aby mógł zginąć z bronią w ręku.

Co do kolejności wydarzeń – DeShawn budzi się na melinie, ogląda mieszkanie. Przychodzi Ona, co przypomina mu poprzedni wieczór. Wychodzą z meliny, kradną samochód i to kończy się strzelaniną. DeShawn zginął w jej trakcie, zaś dzięki wizjom sprowadzonym przez Walkirię wydaje mu się, że przeżył jeszcze z nią kilka miłych chwil, w drodze do Walhalli.

Niebawem inny tekst z tej serii ;)

Jeszcze raz dzięki za komentarze!

Hmmm. W ogóle nie poczułam, że Walkiria istnieje gdziekolwiek poza umysłem DeShawna. Może, gdyby Latynosi opisali, że w kradzieży brała udział ruda lasencja, ale policjanci nie znaleźli żadnego jej śladu. Albo i znaleźli włos czy coś tam, ale bez ciała? Zapięty pas na pustym fotelu byłby niezły, tylko Walkirie pewnie nie zapinają pasów. ;-) Może poduszka, która powinna wybuchnąć, tylko gdy fotel jest zajęty, i wybuchła, a tu miejsce puste?

Babska logika rządzi!

Cóż, jak wspomniałem wyżej, jakiś rodzaj demona w postaci dziewczyny przeszedł mi przez głowę, ale to zdecydowanie za słabo zarysowane, by brać to chociażby za realizm magiczny. Konwencja omamu nie pomaga, bo trudno się połapać co jest prawdziwe, a co nie. Myślę, że dodając parę zdań wyjaśniających lub wskazujących na naturę walkirii, uniknąłbyś łopatologii, a osiągnął dużo lepszy efekt.

O, i niech jeszcze ta dziewczyna zrobi coś magicznego. Samo prowokowanie do rozróby to za mało. Jakieś nawiązania do wilków, rogów, wikingów, licznych sióstr…

Babska logika rządzi!

Pomysł fajny, ale go nie widać.

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Pomysł fajny, ale go nie widać.” coś w ten gust właśnie. Zaśmiecony przez nieporadnie układane zdania. Jednak gdyby je doszlifować… kto wie?

Przypomniał mi za to moje stare opowiadańsko, może wrzucę jak przepiszę (Ależ jestem niekulturalnie egocentryczny).

 

Nie wiem, wszystko zdaje się ograne.

A mi się podobało, jakkolwiek zgadzam się z zarzutami o czasem nieco dziwną składnię i brak fantastyki, to dobrze budujesz klimat. Nie przeszkadzał mi odpychający bohater, domyśliłem się również o co chodzi z dziewczyną (wskazuje na to zdanie o wojownikach i na samym końcu wspomnienie o rogu), ale fakt faktem, że gdybym nie przeczytał Twojego wyjaśniającego komentarza pozostałbym tylko z podejrzeniami co do prawdziwej natury halucynacji De Shawna. Zabrakło jakiegoś bardziej jednoznacznego potwierdzenia albo symbolu, których akurat mitologia nordycka jest pełna (runy, skrzydlate konie, Yggdrasil etc.). Myślę, że opowiadaniu nie zaszkodziłoby nawet wspomnienie wprost o Walhalli, rzecz jasna na samym końcu. Finkla rzuciła Ci kilka bardzo dobrych pomysłów co do tego, jak lepiej można byłoby zarysować elementy fantastyczne, jak i bardziej “ufizycznić” walkirię.

Ostatecznie jednak nawet w takiej postaci, w jakiej opowiadanie jest obecnie, jego lektura sprawiła mi przyjemność i byłem zaciekawiony do samego końca.

PS. opowiadanie od razu skojarzyło mi się klimatem z GTA San Andreas, nie wiem, czy słusznie ;d

Zgadzam się z wcześniej komentującymi, że opowiadanie jest dość chaotyczne i przez to niezbyt czytelne. Twoje wyjaśnienia, Skalo, sprawiają, że staje nieco wyraźniejsze, ale do mojej wyobraźnie zupełnie nie trafia obraz czarnoskórego, amerykańskiego ćpuna, wybierającego się do nordyckiej Walhalli.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

 

Pocił się jak pies pod fu­trem… – Z tego, co mi wiadomo, pies poci się tylko opuszkami łap.

 

Ba, miał cho­ler­ne dresz­cze i chcia­ło mu się rzy­gać, cho­ciaż rzy­gał już w środ­ku trzy razy. – W środku czego?

 

De­Shawn uciekł z po­ko­ju na we­ran­dę… – Raz piszesz De Shawn, a raz DeShawn. Zdecyduj, jak ma na imię Twój bohater.

 

Ciem­ne Ca­ma­ro sto­ją­ce przed domem… – Ciem­ne ca­ma­ro sto­ją­ce przed domem

Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715

 

Ubra­nia które na nim po­cię­li były prima sort… – Ubra­nie, które na nim po­cię­li, było prima sort

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. To co ktoś ma na sobie, to ubranie.

 

De­Shawn przez chwi­lę sie­dział, trzy­ma­jąc się ko­ści­stą rękę za szyję… – Literówka.

 

czer­wo­no zie­lo­nych spodniach i czar­nej bluz­ce… – …czer­wo­no-zie­lo­nych spodniach i czar­nej bluz­ce

 

Wi­śnio­wa maska ka­brio­le­ta, prze­cię­ta bia­ły­mi pa­sa­mi… – Wi­śnio­wa maska ka­brio­le­tu, prze­cię­ta bia­ły­mi pa­sa­mi

 

Dmu­cha­ją­cy od­wró­cił się w stro­nę strza­łu z głu­pią miną. – Czy można odwrócić się w stronę strzału? Czy może odwrócił się, słysząc huk wystrzału?

 

Prze­su­wał lufę w stro­nę każ­de­go i ści­skał spust. – Chyba: Prze­su­wał lufę w stro­nę każ­de­go i naci­skał spust.

 

i nim umilk­nął klak­son je­chał bul­wa­rem nad plażą. – …i nim umilk­ł klak­son, je­chał bul­wa­rem nad plażą.

 

a bul­war ob­sa­dzo­ny był dzie­siąt­ka­mi kra­mów. – Raczej: …a bul­war ob­stawio­ny był dzie­siąt­ka­mi kra­mów.

 

pę­dzą­cy z pręd­ko­ścią już pra­wie 90 mil na go­dzi­nę ka­brio­let. – …pę­dzą­cy z pręd­ko­ścią już pra­wie dziewięćdziesięciu mil na go­dzi­nę, ka­brio­let.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

– Sie­dzi­my na we­ran­dzie i pa­li­my se.. to zna­czy te, pa­pie­ro­sy, nie? – mło­dzie­niec dużo wy­ma­chi­wał rę­ka­mi, w tej chwi­li po­ka­zu­jąc na dom – Ro­bi­li­śmy gril­la.– Sie­dzi­my na we­ran­dzie i pa­li­my se to zna­czy te, pa­pie­ro­sy, nie? – Mło­dzie­niec dużo wy­ma­chi­wał rę­ka­mi, w tej chwi­li po­ka­zu­jąc na dom. – Ro­bi­li­śmy gril­la.

Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

i wiele ta­tu­aży, ukry­wa­ją­cych się czę­ścio­wo pod ko­szu­lą w prą­żek. – …i wiele ta­tu­aży, ukry­wa­ją­cych się czę­ścio­wo pod ko­szu­lą w prą­żki.

Chyba że to była koszula z jednym prążkiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mówisz o wyszczerzonych zębach = wybitych oknach. Też tak miałam w jednym opowiadaniu i powiedziano mi, że powinnam napisać o szczerbach. No bo jednak wybite, ciemne okna to raczej szczerby, czyż nie?

 

Kto go kurwa porąbał! ← kurwa to wtrącenie, z obu stron powinieneś wydzielić je przecinkami.

 

Naprzeciwko były krzaki i śmieci w dwóch kontenerach i dookoła, w foliówkach i luzem, powyciągane przez koty, psy, szopy i kojoty. ← przykład zdania kiepskiego stylistycznie, z mnóstwem “i”, niezbyt precyzyjnego i z masą zbędnych informacji.

 

 Co robisz czarnuchu? ← czarnuchu = wtrącenie, trzeba oddzielić przecinkiem od reszty

 

 

Pomysł jest, pomysł ciekawy, ale zabrakło wykonania. W życiu bym w treści nie odnalazła tego, co napisałeś w komentarzu i twój komentarz był atrakcyjniejszy od tego ciągle rzygającego biedaka, relacjonującego chaotycznie zdarzenia :( Zgrabnie opisałeś scenę miłosną. Fajnie, że wyszedł z gościa romantyk – ładnie kontrastowało z realiami. Przez długi czas myślałam, że bohater jest czarny, to pewnie wina kodów kulturowych. Na moje oko tekst do dopracowania i rozwinięcia, zwłaszcza że zarysowałeś ciekawe, obyczajowe tło, dla Polaków raczej obce.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Naz – tak, bohater jest czarny :)

Nowa Fantastyka