„Zaraz zginę z ręki… to znaczy z odnóża przerośniętej stonogi”.
Wyglądało na to, że taka oto będzie moja ostatnia myśl przed śmiercią. Błyskotliwa, nieprawdaż? Miesiąc wcześniej nawet do głowy by mi nie przyszło, że skończę jako przekąska dla góry chitynowego pancerza, a tymczasem właśnie stałam z tą niezbyt kuszącą perspektywą twarzą w twarz.
Już parę tygodni minęło odkąd znalazłam Paskudę albo raczej to, co z niej zostało. Rozszarpało ją jakieś długie, owadopodobne stworzenie wielkości psa. Nie rozpaczałam zbytnio, bo stara kocica na pewno (o cokolwiek poszło) zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Uroniłam tylko kilka skromnych łez – wszak stanowiła najbardziej żywą pamiątkę po zmarłej Mściwoi, mojej poprzedniczce i mentorce.
Wraz z kilkoma młodzieńcami przeczesałam teren wokół wsi na wypadek, gdyby potwór miał apetyt na kogoś jeszcze. Bez skutku. Ponieważ nie pałałam zbytnio chęcią zemsty, puściłam sprawę w niepamięć i wróciłam do codziennych obowiązków szeptuchy.
Sytuacja zmieniła się, kiedy Niesiebudka, najmłodsza córeczka Radomiry, poważnie zachorowała. Wśród wielowiekowych receptur znalazłam przepis na specyfik, który wyglądał jak lek na dolegliwość dziewczynki (jeśli dobrze interpretowałam objawobrazki). Problem stanowiły składniki – potrzebne były kolce wija olbrzymiego, a o te wcale nie tak łatwo.
Wtedy przypomniałam sobie o wieloodnóżnym zabójcy mojego kota – potencjalnym wiju. Zdesperowana Radomira uczepiła się tej możliwości i zaoferowała mi swoją pomoc w złapaniu stawonoga, na którą niechętnie przystałam. Bowiem wśród licznych, aczkolwiek bardzo ogólnych instrukcji przekazywanych z wiedźmy na wiedźmę, dotyczących sposobów obchodzenia się z wijami, jedna zapadła mi w pamięć: „Chcesz ujarzmić wijaka, zabierz grajka”. A może chodziło o „rybaka” zamiast „grajka”? Byłoby do rymu. Postanowiłam dmuchać na zimne i wzięłam ze sobą parę pstrągów oraz potrafiącą śpiewać Radomirę.
Na oddaloną o pięć dni drogi od naszej wioski polanę, na której potwór akurat się wygrzewał, trafiłyśmy zupełnym przypadkiem. Szczerze mówiąc, od razu tego pożałowałam.
Amator kociego mięsa urósł dziesięciokrotnie, odkąd przebywał w okolicach naszej wsi. Jego ogromne cielsko leżało zwinięte na ciepłej ziemi, a chitynowy pancerz lśnił w słońcu niczym wypolerowany onyks. Fragment takiej skorupy znalazłam obok truchła Paskudy, więc nie miałam wątpliwości co do tożsamości poczwary.
Przycupnęłyśmy za rzadkimi zaroślami.
Opanowałam nagłą chęć szybkiego odwrotu i odruchowo przejechałam dłonią po twarzy, by sprawdzić, czy nie wyskoczyła mi jakaś brodawka. Nawyk ten zawdzięczałam Mściwoi, twierdzącej, iż wszystkie jej narośle pojawiły się na skutek stresu.
– To jak to było, Dobrożyźń? „Każdy wij ma dwa końce”? – zapytała w końcu szeptem pobladła Radomira, przypominając mi, po co tu jesteśmy.
Prychnęłam cicho, usiłując zdusić przerażenie, które popiskiwało właśnie gdzieś w okolicach przepony.
– Znowu przekręciłaś. „Każdy wij ma dwa kolce”.
– Ja u niego widzę ich znacznie więcej – mruknęła zdezorientowana.
Laikowi mogło się tak wydawać, gdyż każdy segment chitynowego pancerza był zakończony ostrymi wypustkami. Nam jednak chodziło o dwa kluczowe dla potwora organy – rożnojęzyk (nazwę wymyśliłam sama, obserwując, jak używają tego kolca malutkie skolopendry, bliskie krewne naszej poczwary) oraz róg (jego funkcji jeszcze nie odgadłam).
– Wypatruj dwóch szczególnych. To ich potrzebujemy do lekarstwa.
Na twarzy Radomiry nie było już widać strachu, tylko czystą determinację. Kobieta wskazała na niewielki guz, który wyrastał z ostatniego segmentu pancerza na jednym z dwóch końców wija. Musiał on wieńczyć głowę, bo tuż obok znajdowały się paciorkowate, granatowe oczy wielkości pięści.
– Wystarczy. – Sięgnęłam po specjalny, ząbkowany sierp służący do odcinania różnych dziwnych fragmentów z ciał jeszcze dziwniejszych istot. – Ty tu siedź i zanuć coś. Uda się – spróbowałam podnieść nas obie na duchu, ale z mizernym skutkiem. Westchnęłam i rzuciłam Radomirze torbę z rybami.
To było szaleństwo, ale musiałam zaufać wiedźmiemu porzekadłu. W razie czego w odwodzie pozostawały pstrągi.
Nie wiem czy to zasługa sennej melodii, czy otępiającego zmysły upału, ale z rogiem poradziłam sobie bez problemu. Przy okazji zauważyłam też rożnojęzyk. Znajdował się tuż pod otworem gębowym stawonoga i niebezpiecznie blisko podrygujących szczękoczułków.
Wstrzymałam oddech i zaczęłam piłować drugi kolec.
Swój błąd zrozumiałam za późno.
Ta wypustka była giętka i zapewne lepiej unerwiona niż poprzednia. Pożądany skutek uzyskałabym, usiłując ją wyrwać. A tak potwór obudził się, gdy tylko poczuł chłód stali na miękkiej tkance.
Gdy usłyszałam chrzęst pancerza, intuicyjnie rzuciłam się do tyłu. Dzięki temu uniknęłam poszatkowania przez szczypce, ale i tak potknęłam się o ogon wija. Przewróciłam się na plecy i zobaczyłam, jak czarna sylwetka przypominającej olbrzymią stonogę poczwary zaczyna rosnąć na tle słońca. Miałam co najwyżej kilka sekund, zanim wij zmieni mnie w łatwo strawną papkę.
Gdzieś na obrzeżach świadomości zarejestrowałam, że Radomira zrezygnowała ze śpiewania. Obrzucała teraz potwora wyzwiskami i pstrągami, co wydawało się nieco go rozpraszać. Po rybach spodziewałam się jednak więcej, może więc odcięty róg odpowiadał za zmysł powonienia?
Otwierałam już usta, by zacząć wrzeszczeć histerycznie, gdy ktoś mnie uprzedził.
– Co tu się dzieje?!
Wyglądało na to, że ów dziecięcy okrzyk zaskoczył wija w równym stopniu, co Radomirę i mnie. Zamarliśmy w bezruchu, wpatrując się w zmieszaną ośmiolatkę.
Potwór otrząsnął się pierwszy. Stanął na wszystkich odnóżach i ku mojemu przerażeniu podreptał do dziewczynki, by (jak sądziłam) wzbogacić swoją dietę o zagubionego podlotka.
Zamiast tego poczwara pochyliła chitynowy łeb, a dziecko pogłaskało go.
– Wybacz. Nie wiem, dlaczego Paciorek cię zaatakował – powiedziała do mnie zmartwiona. – Musiał się czegoś naprawdę wystraszyć.
Scena ta była po prostu zbyt absurdalna, by być prawdziwa. Spojrzałam na Radomirę, szukając u niej wsparcia w konfrontacji z rzeczywistością, ale ona wciąż trwała w stuporze.
Tymczasem dziewczynka zauważyła kikut na głowie swojego przyjaciela i odpiłowany róg w mojej dłoni. Jej zmieszanie przerodziło się w złość.
– Chciałaś zabić Paciorka?!
Jej ton głosu otrzeźwił mnie.
– Hej, on rozszarpał mojego kota i usiłował mnie pożreć!
– Nie zaatakowałby, gdybyś go nie rozgniewała.
Zanim zdążyłam wylać z siebie łzy i opowiedzieć o mojej najukochańszej Paskudzie, która na pewno nigdy by nie skrzywdziła innej istoty, do rozmowy włączyła się Radomira.
– Posłuchaj, nie mamy wyboru – przemówiła łagodnie. – Musimy zabić tego potwora. Potrzebujemy…
– On nie jest potworem!!! – wrzasnęła dziko dziewczynka, po czym wzięła głęboki oddech i dodała już spokojniej, klepiąc Paciorka po pancerzu:
– Dość już go skrzywdziłyście. Myślę, że powinnyście sobie iść.
Radomira zaprotestowała, a ja zauważyłam, że wij jakby zebrał się w sobie. Zaschło mi w gardle.
Błyskawicznie zerwałam się z ziemi. Pomimo nagłych zawrotów głowy doskoczyłam do mojej towarzyszki i pociągnęłam ją za sobą. W samą porę, bo potwór zwinął się właśnie w spiralę i ruszył za nami w pościg niczym olbrzymi, toczący się dysk.
– Do jeziora! – zawołała Radomira, dając susa do wody. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, że to bez sensu, bo wije umieją doskonale pływać, tylko poszłam w jej ślady.
O dziwo poczwara zatrzymała się na krawędzi stromego brzegu, po czym zawróciła na polanę.
Coś mi tu śmierdziało i to bynajmniej nie unosząca się obok nas oślizgła plątanina podgniłych łodyg tataraku. Choć może i ona, bo podejrzanie przypominała pokrycie dachu jakiegoś podwodnego domostwa…
Zanim sobie to uświadomiłam, głowa Radomiry zniknęła z powierzchni z głośnym ślurp! Ułamek sekundy później coś chwyciło mnie za łydkę i pociągnęło na dno.
Po chwili bezsensownej szamotaniny znieruchomiałam, aby nie marnować powietrza i zrozumieć, co się dzieje. Proste: jakiś demon wciągał mnie właśnie pod wodę z zawrotną prędkością – czyli sytuacja, do której nigdy miałam nie dopuszczać.
Nagle wpadła mi do głowy pewna myśl. Wyszarpnęłam zza pazuchy wisiorek – ot, na pozór zwykłą muszlę szczeżui na rzemieniu. Prezent od zaprzyjaźnionego mieszkańca jeziora, (absolutnie cudownego i niezwykle przystojnego) Kleklakleta. Określił naszyjnik jako list żelazny podwodnego świata.
Medalion zalśnił mdłym blaskiem, a uchwyt na łydce zelżał. Tuż przede mną, w świetle muszli ukazała się straszliwie blada i pomarszczona kobieca twarz. Chciałam krzyknąć z przestrachu, ale zamiast tego zadławiłam się brudną wodą.
Następne piętnaście minut spędziłam już na brzegu, na przemian krztusząc się i wymiotując. Obok mnie siedziała szczękająca zębami ze strachu Radomira. Trzy topielice przypatrywały się nam, bulgocząc z irytacją.
W końcu jedna wystąpiła i warknęła:
– Naruszyłyście bulg! teren. Łaskawie bulg! się wytłumaczyć, zanim was bulg!
Radomira przełknęła ślinę, zerkając na mnie kątem oka.
– My… my… przybyłyśmy w odwiedziny. Hm, ponoć… gospodynią w tym jeziorze jest sławna na cały świat pani… ehm… – spojrzała na mnie, jakby oczekując, że znam imię każdego mitycznego demona w okolicy.
Na szczęście znałam za to kilku przedstawicieli wodnego ludu i wiedziałam, jaki fortel może zadziałać.
– Pani Bulgbulgbulga – dokończyłam z pozorną pewnością siebie.
Topielica zaśmiała się, ale widać było, że puchnie z dumy.
– Wy, ludzie, nigdy bulg! naszych imion, ale to na bulg! o mnie. Tak, to ja nazywam się – tu zabulgotała przeciągle – i tak, to ja bulg! władczynią tego jeziora. Co was tu bulg!?
Chciałam zupełnie szczerze rzec, że przypadek, ale na szczęście Radomira mnie ubiegła.
– Dziewczynka z wijem. Wiesz coś o niej?
Demonica prychnęła.
– Ten jej Paciorek bulg! nam całą chatę. Tylko za to, że próbowałyśmy ją bulg! podczas kąpieli!
– Gdzie ją znajdziemy?
– Tu zaraz bulg! wąski parów ze świetną bulg! Głos stamtąd bulg! na całą okolicę. Wije nie bulg! za muzyką, ale ta bulg! smarkula owszem. A nuż bulg!? – rzekła topielica z błyskiem w oku.
Pożegnałyśmy się prędko z samozwańczą władczynią jeziora, zanim przypomniała sobie, że miała nas bulg!, i szybko znalazłyśmy wskazany wąwóz.
Radomira nie musiała długo śpiewać, Paciorek pojawił się już po paru chwilach. Na jego grzbiecie siedziała znajoma ośmiolatka.
– Czego znowu chcecie? – zapytała ponuro, gdy nas dostrzegła.
Moja towarzyszka zabrała głos.
– Źle zaczęłyśmy naszą znajomość. Ja jestem Radomira, a to Dobrożyźń. – Wskazała na mnie. – A ty?
Dziewczynka wahała się chwilę, ale odpowiedziała:
– Sambojka.
– Gdzie są twoi rodzice, Sambojko? – zapytałam.
Wargi dziecka zadrżały.
– Nigdzie.
Chciałam drążyć temat, ale Radomira posłała mi ostrzegawcze spojrzenie.
– Skarbie, wiem, że Paciorek wiele dla ciebie znaczy. Ale jego kolec… On jest potrzebny do przyrządzenia leku dla mojej bardzo chorej córeczki. Rozumiem, że jesteś bardzo przywiązana do swojego pupila…
– Niczego nie rozumiecie! On jest moją jedyną rodziną! – Wybuchnęła płaczem i wtuliła się w stawonoga.
Radomira wyglądała, jakby ją ktoś uderzył obuchem. Przez dłuższą chwilę stała ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Skoro… Skoro tak, to bardzo cię przepraszamy. Obiecujemy, że nie skrzywdzimy Paciorka i poprosimy też o to w sąsiednich wioskach. Będziesz u nas mile widziana – powiedziała w końcu, ku mojemu zdumieniu.
Sambojka spojrzała na nią niepewnie.
– A co z twoją córką?
– Wymyślimy coś. Nie martw się – rzekła Radomira płaczliwym głosem.
Dziewczynka pociągnęła kilka razy nosem i odjechała, nawet się nie żegnając.
– Przecież wiesz, że… – Spojrzałam zdziwiona na Radomirę.
– Wiem.
– To dlaczego odpuściłaś?
Kobieta westchnęła.
– Nie można budować szczęścia swojej rodziny na niszczeniu cudzej.
– To bardzo szlachetne z twojej strony – mruknęłam z podziwem, po czym zerknęłam przez ramię w stronę, w którą odjechała Sambojka.
– Skoro szlachetne, to dlaczego czuję się tak podle?
Nie wiedziałam, ale to raczej nie było związane z olbrzymim rogatym biesem, który wyrósł jak spod ziemi tuż za nami.
Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego te zgniłe intrygantki tak ochoczo nam pomogły. Wiedziały o drzemiącym w okolicy demonie i wpędziły nas w pułapkę. Wydawało mi się, że usłyszałam ich bulgotanie podejrzanie przypominające chichot.
„Zabiję cię, a później opętam twoje ciało i zniszczę twój dom, szeptucho” oznajmił dramatycznym tonem w mojej głowie demon. Przełknęłam ślinę. Przypominałam sobie tylko: „Jeśli biesa masz, nogi bierz za pas”. Znakomita rada w sytuacji bez wyjścia.
Zanim przedsięwzięłam jakiekolwiek kroki, Radomira potrząsnęła głową i odwróciła się. Jej wrzask tylko dodatkowo rozsierdził demona. Popchnęłam kobietę na ziemię, a sama uskoczyłam w drugą stronę tak, że bies przemknął między nami. Widowiskowo poślizgnęłam się na grząskim gruncie i upadłam, czując rozrywający ból w kostce. Stwór tymczasem zdecydowanie za szybko odwrócił się i zaszarżował ponownie – wprost na mnie.
Już trzeci raz tego dnia groziła mi rychła śmierć.
Wtem, dosłownie znikąd, pojawił się Paciorek. Rozpędzony wij odepchnął ode mnie demona, po czym z impetem uderzył w ścianę parowu. Usłyszałam obrzydliwy chrzęst pękającego chitynowego pancerza. Oszołomiony bies wstał powoli, potrząsając szkaradnym łbem. Dostrzegł Sambojkę, płaczącą nad pokiereszowanym pupilem, i ruszył do ataku.
I znów stało się coś nieoczekiwanego. Radomira, uruchomiwszy w sobie jakieś monstrualne pokłady instynktu macierzyńskiego, wybiegła przed szarżującego biesa i z głośnym okrzykiem rzuciła w niego moją na wpół opróżnioną torbą. Demon na chwilę się nią zakrztusił, przełknął i ryknął z nienawiścią.
Po czym zdechł.
Patrzyłam z niedowierzaniem to na jego truchło, to na Radomirę, która, zupełnie się tym nie przejmując, przytulała zrozpaczoną Sambojkę.
Z Paciorkiem było źle. Ze szpar w pogniecionym pancerzu wypływało bezbarwne osocze. Wij dogorywał.
Ostatkiem sił obrócił łeb w moją stronę, wysuwając swój rożnojęzyk. Z jego pustych ślepi nie mogłam nic wyczytać. Drżącymi rękami chwyciłam za kolec i silnym szarpnięciem wyrwałam go z korpusu. Paciorek ostatni raz zadrgał w konwulsjach i zwinął się w pośmiertnym stężeniu.
Godzinę później szłyśmy w stronę najbliższej wioski. Radomira niosła na rękach znękaną, śpiącą Sambojkę, a ja kuśtykałam obok nich.
– Dlaczego po nas wróciła? – zapytałam cicho.
– Usłyszała mój krzyk i przestraszyła się, że jakieś dziecko właśnie zostaje bez matki – odparła zmęczonym głosem kobieta. Nagle zmarszczyła brwi. – A co z biesem?
– Najwyraźniej ryby mu szkodzą. – Wzruszyłam ramionami. – Konieczne będzie nowe wiedźmie porzekadło. Co powiesz na „Biesy i ryby współlosu nie mają”?
Pomimo wycieńczenia Radomira uśmiechnęła się.
– Bez sensu. I zbyt łatwo przekręcić.
Koszulę miała wciąż mokrą od wody z jeziora i łez dziewczynki. Ona zresztą także płakała po olbrzymim wiju – poznawałam to po jej opuchniętych oczach.
Wydało mi się wówczas niesprawiedliwe to, jakim cierpieniem okupiony zostać musiał ratunek dla Niesiebudki.