- Opowiadanie: jahusz - Pasje mojej miłości

Pasje mojej miłości

To stary tekst. Proszę nie brać go pod żadną uwagę. Pragnę go zadedykować Bellatrix - z wyrazami szczególnej wdzięczności za pamięć.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pasje mojej miłości

Pasje mojej miłości

Jahusz

 

I

 

Tu rozciągał się świat Igholat. Po kres horyzontu stały na mocarnych nogach krążowniki dawnego imperium. Nikt nie krzątał się wokół, jak to zazwyczaj bywało w czasach wojny. Wiatr nanosił tylko kurz, a deszcze wpychały miałki pył w załamania konstrukcji.

Kosmodrom od południa okalały góry. U ich podnóża wznosiło się miasto, skąd chciwi władcy kontrolowali ogromne połacie Galaktyki i prowadzili niekończące się wojny. Teraz zaledwie kilku przechodniów przemknęło chyłkiem w obawie przed innym panem tej planety – człowiekiem.

Przybył tu niedawno. Statki ludzi nie przypominały niczego, co dotąd spotykali na polach bitewnych. Zagarnęli armadę Igholat w kokonie czasoprzestrzeni. Następnie z uśmiechem nieopisanego okrucieństwa wysłali w śmiercionośny ogień gwiazdy. Macki Igholat sięgały niemal po jądro galaktyki i zawsze, napotykając świeże, obce życie, dumni konkwistadorzy respektowali jego zawsze dziwaczny garnitur genetyczny. Jednoczyli wszelkie możliwe opcje, wprowadzali unowocześnienia, a czasami uproszczenia symbiotyczne. Nigdy nie oznaczało to totalnej destrukcji, nazbyt bowiem cenili sobie tę spontaniczność i zarazem geniusz ewolucji.

Ludzie byli inni.

Igholatanie nigdy nie spotkali tak bezlitosnych i wyrachowanych bestii. Na każdą z planet tego świata zrzucili wirusy-demontatory, struktury dezorganizujące ustalony porządek genetyczny. Istotom żywym nie pozostawiły one nic prócz słodkiej śmierci. Już każdą planetę spotkała planowa noc organicznej destrukcji. Już tereny prawowitych ich mieszkańców zastepowali nowi koloniści.

Biomodernizacyjne żniwo też dobiegło końca.

Przejęto i poddano modifikacji  całkowitą masę żywą z dokładnością do molekuły.

Nic już nie przpominało świata “ wczoraj”.

Zapanował nowy władca” jutra”.

Zmienił wszystko.

Zamknął furtki  opcji duo – biologicznej z wyjątkiem planety w dawnym cesarstwie ostatniej. Tu jeszcze tliła się wątła nadzieja .

G-Ramu poddał się wibracji przestrzeni  i z wolna wprowadził maszynę w manewr lądowania. Krążył ponad zatłoczonym polem. Szukał wolnego miejsca. Nie chciał zniszczyć misternych siatek gniazd wormholes, jakie pokrywały lądowisko. Mogły się jeszcze przydać. Patrzył na zamarłe krążowniki dawnego imperium. Prosił Bogów Losu o łaskę i odmianę przeznaczenia tego świata. Niestety, było coraz gorzej. Ludzie lądowali już po przeciwnej stronie globu. Sprowadzili ze sobą miliony chorych osobników, obce rośliny i biotechnologię, która pozwalała szybko asymilować ten inwentarz do nowych ustalonych odgórnie warunków panujących w świecie Igholat.

G-Ramu sprawnie postawił niewielki okręt. Po krótkiej negocjacji formalnej z mechanizmami otwarcia odepchnął główny właz. Zwinnym skokiem wydostał się na powierzchnię lądowiska. Ponad nim, nieco z boku, zawisł potężny niszczyciel Ziemian. Wysypali się w tęczowych kulach z brzucha statku. Pilotowali je dość sprawnie. Większość poleciała w stronę miasta. Jedna osiadła tuż obok i z wnętrza wyszedł człowiek. W kuli siedziała kobieta. Czytała książkę. Na jednym jej kolanie leżał chłopiec, a na drugim głowę opierała dziewczynka. Chłopiec dłubał w nosie.

Mężczyzna podszedł. Miał przenikliwe spojrzenie i jakąś miękkość w ruchach. Pozdrowił go ruchem ręki.

– Widzę, że traktujesz moją propozycję poważnie – rzucił w transgalaktycznym.

Ci ludzie szybko się uczą, pomyślał G-Ramu. Dopiero co tu przybyli, a już dość biegle opanowali język i niektóre zwyczaje panujące w gromadzie gwiezdnej. Rozwarł swoją szeroką paszczę w uśmiechu.

– Jeśli mogę zrobić coś przeciwko znienawidzonym nieprzyjaciołom, to jestem do usług – powiedział.

Był dość muskularny i dobrze uzbrojony, ale człowiek, choć dużo mniejszy i bez broni, wydawał się tym zupełnie nie przejmować.

– Dotrzymam słowa. Ty i twoja rodzina będziecie mogli odlecieć, gdzie wam się podoba, ale z daleka od ziemskich kolonii. Powiedz mi, wy naprawdę potrzebujecie aż dwudziestu siedmiu osobników do prokreacji?

– Owszem – odparł G-Ramu, znów z przyjaznym uśmiechem na swej szkaradnej twarzy. – Jeśli natrafimy na akumulację płodności, to możemy wydać na świat aż miliard młodych osobników w jednym miocie.

– Ale jeżeli jeden z waszej dwudziestosiedmiopłciowej rodziny będzie niesprawny seksualnie, to nastąpi koniec rasy?

– Wtedy musimy wziąć pod uwagę inne opcje.

– Tak? A jakie? – Jego ciekawość miała w sobie sporo jadu.

– Niech to pozostanie moją tajemnicą – powiedział i jego uśmiech zamarł w cichym syku. Pytania obudziły jego podejrzliwość. Wielu z jego braci odradzało mu ten kontrakt. Nikt nie ufał istotom zdolnym do takich okrucieństw.

– Potrzebuję całej waszej floty. Znajdź mi załogę dla tych krążowników. Nic im nie obiecuj, ale wezmę pod uwagę ich bohaterstwo. Musimy niepostrzeżenie dostać się jak najbliżej Pytranii.

 

 

II

 

Pytrania nie była pojedynczą planetą. Pytrania była gromadą kulistą wielkości tysiąca lat świetlnych. Otaczały ją mgławice pyłu gwiezdnego i gazu. Podświetlone od wewnątrz potężnym blaskiem masywnych niebieskich olbrzymów wypełniały niebo wysokoenergetycznymi łunami bieli i fioletu. Gromada w większości zawierała stare gwiazdy drugiej populacji i mnóstwo planet skalistych. Nie powinno ich tu być. Zwykle w takich gromadach spotyka się niewielką metaliczność. Są to gwiazdy pierwszej generacji, bez okazji na wyprodukowanie czegoś cięższego atomowo niż hel, lit czy beryl. Gromada kulista porusza się wokół galaktyki na wydłużonej orbicie eliptycznej.

Takie obiekty nierzadko bywają przechwycone z przestrzeni międzygalaktycznej. Powstały więc z niemal czystych chmur wodorowych, w odróżnieniu od gwiazd centrum, gdzie słońca formują się już z domieszką bogatej różnorodności atomów. Po prostu w tamtej przestrzeni trup gwiazd ściele się gęsto. Łatwo o rozszarpaną supernową i jej życiodajne atomy.

Gromady kuliste mogą się też zabrudzić, kiedy orbita przebiegnie przez bogate w ciężkie pierwiastki rejony galaktycznego równika. Jednak to rzadkość. Tak więc nie ma podstaw, by sądzić, że ktokolwiek znajdzie w gromadzie kulistej dobrze uformowaną planetę skalistą. Raczej może spotkać globy jowiszowe, w całym wachlarzu wielkości i stanów energetycznych. Materiałem budulcowym zawsze pozostanie jednak wodór z nieznacznymi domieszkami litu i helu.

Tutaj metaliczność gromady, czyli procent atomów cięższych od wodoru, sięgała dwudziestu procent. Nie ma takich obiektów w galaktyce, ba, nawet w całym obserwowalnym wszechświecie. Dla porównania: z danych Universopedii wynika, że metaliczność w układzie słonecznym Bellii, Oradimusa czy Ziemi wynosi tylko dwie setne procenta. Te obiekty zostały tutaj sztucznie zgromadzone. Spektroskopia wyjawiła też inną tajemnicę. Wewnątrz gwiazd były obecne superciężkie metale z rodziny orkidowców. Znowu nie natrafimy na nie w stabilnym stanie nigdzie w dostępnym świecie fizycznym. Ktoś wykorzystywał środowiska wnętrza gwiazd do kontrolowanej manipulacji niewystępującymi w naturze prawami fizyki i produkcji tych elementów. Ludzie potrafili utrzymać w swoich laboratoriach WIFI pojedynczy atom orkidowca przez ułamek sekundy, rasa zamieszkująca Petranię wytwarzała je w ilościach spektroskopowych.

 

Nie było chwili do stracenia. Statki ludzi były zbyt wielkie, żeby w ogóle zatrzymać się w tym układzie. Przechodziły po hiperbolicznej, zmiatając flotę wroga falą czasoprzestrzennego zniekształcenia grawitacyjnego; zepchnęły ja w bladoniebieskie słońce, które przybierało formę wyciągniętego jaja; puszczały i znikały w drodze do następnego układu.

Pozostawiały za sobą masywne czarne dziury grawitacyjnych boi przechwytujących. W dodatku statki igholatańskie były na tyle zgrabne, że wypadając z nadświetlnej, znakomicie  manewrowały i były zdolne do starcia. Pytranowie przegrupowali swoje wielkie statki wojenne i ukryli się na orbitach najmasywniejszych planet układu.

To była tylko zaczepka. Flota ludzi miała inny cel i to tam mknął statek za statkiem, pędząc przed sobą wzbierające fale zniekształconej czasoprzestrzeni. Słońce układu pękło na dwoje. Stanowiło przecież wyłącznie gigantyczną kumulację zjonizowanego gazu i skomasowanej mocy materii. Przestrzeń, którą zakrzywiało, formowała się na nowo pod wpływem innej siły. Fragmenty zawirowały, znów powróciły do sferycznie skoncentrowanych obiektów. Potem wzburzone kule gazu rozdrobniły się na jeszcze mniejsze wirujące fragmenty wielkości Jowisza i przygasły wiedzione w głąb ciemności impetem uderzenia. Teraz nie dawały już za wiele światła, nie kumulowały też grawitacji. Służyły jedynie gigantycznym i ociężałym statkom ludzi jako dodatkowe grawitacyjne boje do hamowania i zakrzywiania trajektorii lotu.

System przestał istnieć.

Układ planetarny z wolna objęła noc, planety rozsypywały się na zagubionych orbitach, a jego mieszkańców ogarnęła bezsilna rozpacz. Nigdy nikt nie zachowywał się tak barbarzyńsko i podle. Bezgraniczna wściekłość popychała ich do walki. Nie było już właściwie z kim walczyć. Igholatańskie statki pomknęły za flotą ludzi. Pozostały tylko dziwne, długie okręty minujące. Przechodziły setkami, szybkie jak widma. Część floty jeszcze ewakuowała planety, reszta w wydłużonym szyku ruszyła za nimi. Przechodzili w nadświetlną, ale jakąś nietypową, widmową. Gwiazdy gromady, tak olśniewające, w potężnym blasku przygasły, rozmazały się, zszarzały, by nagle wybuchnąć jaskrawością, od której aż bolały oczy. Wchodzili do słońc Rihitiolu. Potęgi nad potęgami. Tu skończyły się żarty. Tu rozpoczynał się regularny front świata Pytranii. Statki ludzi rąbały przestrzeń grawitacyjnymi salwami, wyrywając w niej dziury chaosu. Oberwało się jednej z planet wielkości Saturna. Rozlała się gazowymi jęzorami atmosfery przeplecionej oceanami metanu. Trzeba było ciąć kawałki krótkimi seriami omiataczy laserowych, żeby wyjść na czyste pole. Stąd aż do granic układu tłoczyły się walczące okręty.

Tylko jedno było jasne. Ludzie za wszelką cenę pragnęli dotrzeć do centrum. Był to gigant klasy widmowej B. Jego fioletowo-białe światło miało coś z psychodelicznej mocy. Szli szerokim klinem. Znów te same manewry i kumulowanie grawitacyjnych uderzeń. Flota Rihitiolu należała do najpotężniejszych i czekała na nich, przeczuwając, że tam, za plecami, rodzinna gwiazda znalazła się w niebezpieczeństwie. Igholatanie nadgryźli kilka statków z boku. Było to zagranie szybkie, sprytne, przeprowadzone z pasją wytrawnego gracza. Przez sekundy wprowadzało zamieszanie, na które ludzie tylko czekali. Fala grawitacyjna ogromnej mocy przeszła przez czoło floty jak sztylet. Wygięła czasoprzestrzeń, wciągając w siebie statki i druzgocąc je w kataklizmie zderzeń, i jeszcze liznęła błękitną planetę tuż za nimi, aż ta sczerniała, kiedy ocean zamienił się w pył i błoto. Kilka gigantycznych statków ludzi przeszło przez wyrwę na grzbiecie fali. Bezbronne słońce rozszczepiło się na dwoje. Jedna część przygasła natychmiast, druga, wirując jak kropla rozwścieczonego temperaturą metalu, wskoczyła w otchłań kosmosu. Pozbawione gwiazdy centralnej planety rozsypały się w rosnącym bałaganie. Ale flota ludzi i ich sprzymierzeńców już leciała do następnego układu, a za nimi rwała znacznie liczniejsza i potężniejsza – rihitiolańska. Spotkali się w połowie drogi, na naprędce zaminowanej przez ludzi przestrzeni. Bitwa w ciemnościach była czymś, w czym wyspecjalizował się człowiek. Szybkie zamykanie kokonów przestrzennych i anihilacja. Energia, jaką wytworzyli, pozwoliła im zniszczyć następne słońca bez walki. Wtedy świat Pytranii poprosił o rozejm. Ludzie tylko na to czekali. Nie negocjowali warunków, pomimo że tamci czekali. Do układów gwiezdnych napłynęły nowe statki i coś, czego nikt jeszcze tutaj nie widział. Ciągnięte przez rzędy grawitacyjnych holowników przypominało brązowego karła, który zachowywał się jak niesforna neutronowa gwiazda. Łypał smugami wysokoenergetycznych wiązek protonowych w odstępach nanosekund. Dla oka to był stały, bolesny blask. Grawitacyjna fala wepchnęła monstera do wnętrza gwiazdy systemu jako główne jądro. Jądro, które potrzebowało demonicznych zasobów energii, aby wypromieniować coś więcej niż energię. Moc WIFI, którą ludzie ochrzcili mianem Universal Router. UR. Ta moc nadała im miano Bogów wirtualnego świata, który wiązał się z rzeczywistością w trudnej do rozróżnienia mieszance.

Bez słowa zapytania wylądowali na jednej z planet w pasie mieszkalnym. Wysypali się w swych tęczowych kulach zastępujących skafandry i ze śmiechem wypełnili ulice największej metropolii. Igholatanie postawili swoje statki obok. Stały w jednym lśniącym rzędzie. G-Ramu wyszedł na płytę lądowiska. Atmosfera planet Pytranii zawsze wywoływała u niego duszący kaszel. Patrzył z uznaniem na ludzi. Ile lat bezsensownych zmagań kosztowały jego rasę wojny o ten żyzny kawałek galaktyki. Nikogo nie interesowały obszary z niską metalicznością. Potrzeba było milionów supernowych, żeby gwiezdny pył mógł użyźnić przestrzeń atomami cięższymi od wodoru. Na to potrzeba było miliardów lat wypalania w piecach termonuklearnych gwiazd. Tylko niektóre ze względu na masę były zdolne do eksplozji i rozprowadzenia nowych substancji, a bez nich nie było życia. Wszyscy rwali się do centrów, gdzie królowały światy pełne wody i ciepła. Szczególnie tu, w gromadzie gwiezdnej, ktoś na przestrzeni miliardów lat skumulował niemożliwe bogactwo, teraz przechodzące w ręce tych dwunożnych istot.

Kilka tęczowych kul poczęło krążyć nad jego statkiem. Jedna zniżyła się, dotknęła powierzchni i z wnętrza wyszedł człowiek. Stanął naprzeciw niego. G-Ramu traktował to jako osobisty zaszczyt.

– Znowu się spotykamy, G-Ramu – powiedział ciepło człowiek. – Nie masz już chyba do nas żalu za wasze światy, po tym, co zobaczyłeś do tej pory.

– Nie mam, panie – stwierdził w odpowiedzi, patrząc na przechadzającą się tam i z powrotem kobietę. Po raz pierwszy opuściła kulę. W jej oczach widział niecierpliwość. Najwyraźniej nie akceptowała tego, co robi mąż.

– Możesz mnie nazywać Lord Carter – stwierdził sucho człowiek. – Teraz zobaczysz coś, o czym twoja rasa, ani nawet Rihitiolanie nie mają bladego pojęcia.

Wyciągnął z kieszeni niewielkie pudełko po landrynkach. Szukał w nim wytrwale i wybierał, jakby to były kawałki czekoladek. Wreszcie założył na palce kilka przedziwnych, starych pierścieni. Każdy odpowiadał innemu pasmu mocy. Wszystkie wrosły mu w ciało. Skóra dłoni aż pozieleniała. Pochylił się i zebrał trochę pyłu. Potem pozwolił drobinom unieść się w powietrze, mamrotał jakieś zaklęcia czy krótkie komendy i słońce przygasło, zbladło, nagle pociemniało, otwierając wąski przesmyk dla światła, które oświetlało teraz tylko drobiny srebrzystego pyłu, aż stopniały i upadły z powrotem na ziemię. Powiał lodowaty wiatr. Carter machnął ręką zniecierpliwiony. Gwiazda zapaliła się na nowo.

– To pradawna technologia. Trochę unowocześniliśmy ją naszymi promiennikami WIFI. Zanieczyszczają rzeczywistość naszym wirtualnym światem mocy. Zniekształcają parametry psychofizyczne. W tym Realu nie ma już praw natury, są tylko zachcianki człowieka. Każda z tych gwiazd w gromadzie wkrótce będzie miała zabudowany Globalny Router, emiter wirtualnego świata. Woda nie będzie płynąć, jeśli nie zezwoli na to ludzka wola, ty nie będziesz nawet oddychać, jeżeli nie uzyskasz na to pozwolenia. – Wskazał metropolię za plecami. – Nie będzie negocjacji. Zamkniemy ich oddechy w ułamku sekundy. Uśmiercimy ich, zanim odlecą na bezpieczną odległość z dala od naszej strefy WIFI. Tylko zbadamy ich przydatność dla naszego projektu, co zajmie chwilę, i… zginą.

– Co mam zrobić, panie Carter? – zapytał G-Ramu z budzącą się paniką w głosie.

– Tylko jeden z twoich statków będzie ocalony. Upewnij się, że masz na nim najcenniejsze, co posiadasz. Resztę użyjemy w boju, ale nikt nie zginie z naszej ręki, może nawet niektórym oferujemy wolność. Jesteśmy archeologami. To nieoficjalna misja. Pomożecie nam w naszych wykopaliskach.

– A gdzie, jeśli można spytać?

– Wiesz, czego boją się te szczury rihitiolańskie?

G-Ramu spojrzał na niego badawczo. Nie podejrzewał go o aż takie szaleństwo. – Nie myślisz chyba, panie Carter…? – wyjąkał pytanie.

– A właśnie, myślę o planetach Troarów.

Nikt nie zapuścił się w gromadę gwiezdną tak głęboko. Gwiazdy były stłoczone za ciasno, dystans pomiędzy nimi wynosił co najwyżej tygodnie lotu światła. Mimo to nigdy nie doszło do zderzenia. Poruszały się w perfekcyjnym tańcu wokół serca systemu. Serca, którym była pustka.

– Polecimy tam jednym statkiem – powiedział Carter. Dotknął jego zrogowaciałej piersi wskazującym palcem, na którym błysnął czarnym okiem starożytny pierścień. – Twoim statkiem.

 

 

III

 

– Kurwa, „Lord”. – Kiwała z politowaniem głową – Wszystko, tylko nie „Lord”. Coś ty znowu wymyślił? – mówiła, układając rzeczy w szafkach igholatańskiej kajuty, która miała być ich domem przez długie miesiące.

– No, dobra – mruknął z niechęcią. – Powiem mu jutro, żeby mnie tytułował „Pan”.

– I jeszcze jedno – kontynuowała z nieustępliwością godną prawdziwej kobiety. – Na jaką cholerę używasz tych pierścieni? Wykryją to na parsek. Przecież zamkną nas za taki show.

– Pierścienie nie są notowane. Pochodzą z niezarejestrowanego wykopaliska z głębi Drogi Mlecznej. To obca, przypadkowo kompatybilna z naszą technologia. Nikt nie zorientuje się w tym wojennym rozgardiaszu. Zresztą mam kilka identyfikatorów genetycznych. Zanim mnie znajdą, miną wieki.

– Miną wieki, zanim coś trafi do twojej pustej pały. – Mówiąc to, odwróciła się do chłopca. – Orsan, mówiłam! Nie dłub w nosie! Na tym statku są takie hordy bakterii, że nawet dziesięć zestawów immunologicznych nie pomoże. – Znów z oburzeniem zwróciła się do męża. – Powiedz coś temu chłopakowi! To przecież twój syn.

– A co, mam mu dać lekcje dłubania w nosie? – Wzruszył ramionami. Potem kontynuował z krzywym uśmiechem: – Zleję go po paluchach młotkiem, to go wyleczy. – Parsknął dzikim śmiechem, widząc zaskoczoną minę syna. Nie wiedział, co to starożytny młotek. – Tata żartuje – uspokoił go.

– Wiesz, co myślę… – powiedziała Cynthie, kiedy przenosili i ustawiali bagaże w nowym locum – Mogliśmy wynająć za parę groszy najemników z Hlidii. Nie ufam tym…

– Igholatańczykom? To poważne istoty. Dwadzieścia siedem płci to dość bezpieczna bariera. Nawet na ciebie nie spojrzą.

– Ja widziałam wzrok tego Ramu.

 – Przesadzasz.

 

 

IV

 

Wyszli z nadświetlnej trochę za wcześnie. Rihitiolańskie statki przeszły akurat obok. Czy można w kosmosie mówić „obok”, kiedy ma się na myśli tylko cztery jednostki astronomiczne? Faktem jest, że gdyby ich zauważyli, zmietliby ich jedną salwą, jak tylko przestrzeń wykazałaby pierwsze oznaki anomalii. Zabarwiała się wtedy czerwienią na obszarze miliona kilometrów sześciennych, jakby krwawiła tym nadejściem. G-Ramu nerwowo śledził odlot jednostek wroga. Byli zaprzątnięci ciągle toczącą się inwazją w rejonie granic gromady gwiezdnej. Butni i pewni siebie, nie znali jeszcze ludzi.

– Mamy jeszcze dwa na kursie. – Carter wskazał palcem nadchodzące statki. Jeden był ogromny i ten nie wiadomo czemu trzymał się z tyłu. Drugi nie bawił się w ceremonię powitalną i już raził ich serią z dziobowych laserów. Statek igholatański zatrząsł się od ciosów. Coś zawyło przeraźliwie i polecieli wykrzywionym kursem wprost na księżyc jowiszowej planety, którą właśnie mijali. To poszły sterowniki nadświetlne, nieodzowna część przy każdym skoku w nadprzestrzeń. Bez nich do najbliższego systemu wlekliby się miesiącami. Schowali się w cień księżyca. Planeta za nim wręcz raziła oczy. Musiała mieć swoje własne źródło energii.

Statek Rihitiolan przyjmował wyczekującą pozycję po przeciwnej stronie satelity i gotował się na śmiertelny cios. Panowało niepisane prawo nieingerencji w ruch ciał niebieskich. Nikt nie miał prawa uszkodzić bądź zmienić ze skutkiem katastrofalnym orbity planety. Znalazły się wyjątki w tym świecie. Znalazł się ktoś, kto ignorował prawo i ustalał własne zasady.

 Carter stał w sterówce sam. Zapanowała całkowita panika. Załoga rzuciła się do szalup. Miarowo tykały mierniki. Krajobraz za całościenną szybą sterowni wypełniała przemykająca powierzchnia księżyca. Carter sięgnął po swoje pudełko mocy. Szybko wybierał kombinacje pierścieni. Nie było chwili do stracenia. Kilka spadło mu na podłogę.

– Zawsze mówię, durniu, żebyś kupił sobie wreszcie na te śmieci jakiś profesjonalne etui – rzuciła Cynthie, podając mu kilka skwierczących od bliskości dłoni pierścieni.

Założył je na palce w gorączkowym pośpiechu. Powoli wrastały. Jego dłoń stała się fioletowa, wreszcie zamieniła się w coś podobnego do spalonej pięści, pęknięcia skóry pobiegły aż do łokcia. Walczył z bólem, ale wytrzymał. Ręka nie była już ręką człowieka. Zawsze łatwiej jest wtedy pobroić.

Poza cieniem planety WIFI było ledwo uchwytne. Potrzeba było nie lada umiejętności, żeby zapanować nad strumieniem plików informacyjnych dla czasoprzestrzeni. Kiedy włączył dodatkowe pola grawitacji, zrozumiał, że wygrał. Zatrzymał statek zupełnie, a krater za oknem rozpalił się do czerwoności. Zbielał i zgasł czernią, która zaczęła wsysać ku sobie [PP6] elementy krajobrazu i topić je w odmętach czarnej dziury. Z niesłychanym impetem proces porwał sąsiadującą przestrzeń i coś, co tkwiło ukryte poza nią. Kształt wrogiego krążownika wydłużył się, pękł w ogniu eksplozji i gasł pojedynczymi iskrami czarnej mazi zniekształcenia.

Drugi próbował uciec. Szedł całą wstecz, a mimo to zbliżał się nieustannie. Carter zakreślał nad nim koło swoim magicznym narzędziem. Nić jego mocy wiła się wyciągnięta do długości setek milionów kilometrów, a i tak to było nic w porównaniu z pełnym polem WIFI w pobliżu gwiezdnego Routera. Odetchnął z ulgą i zwalił się zmęczony w wielki fotel igholatański. Znikąd pojawił się G-Ramu. On też oddychał ciężko, a długie żerdzie jego palców drżały nerwowo.

– Ten dokujący statek będzie nasz – stwierdził człowiek.

– Tak, panie Carter – odpowiedział bez zmrużenia oka. Stał zapatrzony w podziwie dla człowieka. Oto nadistota, na którą czekała jego rasa. Oto system genetyczny, wzór, który należy kopiować bez końca.

– Załoga powinna już nie żyć – stwierdził znów Carter, przerywając jego rozmarzenie. – Dopiero co udusiłem ich wszystkich – roześmiał się, wskazując swoje pudełko po landrynkach. – Nie powiem, miałem w tym swoją przyjemność. Te szorstkie, jakby podniecone lub wypełnione kamieniami gardła były ciężkie do zamknięcia.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Nie wiadomo, kiedy wypełnili mroczną sterówkę. Ale nienawiść była im bliska. Zdążyli polubić za to pana Cartera.

Rechotali jeszcze, gdy kazał im wyrzucić martwe ciała przez luk wyładunkowy. Sporo tego było i wszyscy należeli do pytrańskiej elity rządowej, nie mówiąc o Matce Żyworodnej, nabrzmiałej zapłodnionymi komórkami. Wyglądała jak nadmuchany, obśliniony wieloryb. Rozszarpali ją na strzępy.

Pozostawili stary okręt na ciasnej orbicie stacjonarnej. Nowy statek był zgrabniejszy i bardziej zwrotny. Przelot na następną planetę układu zajął im kilkanaście relatywistycznych minut. Planeta posiadała kilka księżyców wielkości Ziemi. G-Ramu szczególnie interesował jeden z nich. Podzielił się swymi uwagami z partnerami. Później zaryzykował pytanie.

– Panie Carter? – zaczął. – Ten księżyc tam w dole ma w sobie coś dziwnego.

– Tak, wyczuwam odpychającą moc, chociaż wszystko wskazuje na to, że jest pusty – odpowiedział spokojnie. – Już się spotkałem z tym zjawiskiem w poprzednim układzie planetarnym, to są dzikie osady WIFI. Ale to nas nie interesuje. Przelecimy w głąb gromady. Tam jest więcej tych milczących planet. Jedna z nich zawiera to, czego szukam.

Zadrżeli na dźwięk tych słów. Nikt nie zapuszczał się w te strony. Nawet waleczni Rihitiolanie trzymali się na obrzeżach. Technologie technologiami, ale magia, ciemne, niewytłumaczalne moce to było za wiele dla racjonalizmu zwykłej ekspansjonistycznej cywilizacji. Empiryczny stosunek do rzeczywistości nakazywał trzymanie się z daleka. Dopiero ten Carter dysponujący dziwną mocą, którą sam nazywał WIFI, obudził w nich ciekawość tych zakazanych miejsc.

 

 

V

 

– Po co ci była ta czarna dziura, do cholery?! – rozpoczęła swą codzienną dawkę narzekań Cynthie. Układała rzeczy w nowej szafie. Gabinet admirała Floty Rihitiolańskiej był znacznie  przestronniejszy. Miał widok na całą dziobową część statku. W oknie rozpinała się galaktyka, nieco z boku gromada kulista, w głąb której zmierzali. – To jest karalne i niebezpieczne. Nie chcesz mnie chyba pozostawić wdową na pastwę tych parszywych istot.

– Myślisz, że… oni się zorientowali, że reprezentujemy tu tylko siebie? – spytał, przeglądając mapy na tablecie.

– Nie – odpowiedziała, wycierając nos. – Są przestraszeni. Zbyt sterroryzowani regułami technokratycznego społeczeństwa. Poza tym ta ich multiseksualność…

– To ciekawe. Zauważyłaś? Reagują jak zbiorowa matka. Nadopiekuńczość i wścibstwo.

 

 

VI

 

Przeszli w nadświetlną z duszą na ramieniu. Podróż z tą szybkością w takim gwiezdnym tłoku zakrawała na szaleństwo. Na szczęście był to krótki skok do samego centrum. Wypadli wprost na gigantyczną planetę przypominającą Ziemię. Lśniła od błękitu oceanu, a białe chmury wręcz oślepiały. Zeszli do lądowania łagodnym łukiem. Odkryli miasta będąc jeszcze na orbicie. Były puste. Pomimo panującego dnia, emanował z nich obcy i odpychający mrok. Wylądowali w plątaninie ulic. Rozdmuchali falą akustyczną kilka starych kamienic, żeby wygodnie ustawić statek. I tak górował ponad zabudowaniami swym stalowym łbem. Wysypali się na ulicę z niechęcią. G-Ramu szedł pierwszy. Carter nasłuchiwał coś swoim zwyczajem, przechadzając się gdzieś w cieniu niebotycznych murów. Podeszli do niego.

– Tu nigdy nikt nie mieszkał – wyjaśnił z nutą niepokoju w głosie. – To sztuczne miasto. Ma przyciągnąć naszą uwagę – dodał poirytowany tym faktem. Spojrzał na G-Ramu przenikliwie. – To tutaj. Odeślij ludzi na orbitę, bo robi się niebezpiecznie. Potrzebuję tylko ciebie.

Na żabiej twarzy Igholatańczyka pojawił się niemal ludzki grymas uwielbienia. Ta istota zadbała o bezpieczeństwo jego rodziny. Czuł rodzącą się więź przyjaźni z człowiekiem.

Przez chwilę trudno było im iść w kurzu, jaki wzniecił startujący statek. Wisiał ponad nimi długą chwilę, penetrując wylotami miotaczy wszystkie otaczające ulice. Potem nagłym skokiem wzleciał ponad atmosferę.

Jeszcze z orbity wiedzieli tysiące trupów zwierząt leżących u wrót miasta. Były to legendarne Troary, władcy magicznych mocy. Ktoś skosił je szybką salwą z baterii laserowych, podchodząc do lądowania. Zrzucił też na ciała góry śmieci i stare kubły po oleju.

– Skurwiele. – Carter nie mógł opanować drżenia rąk. Z zaułka ulicy przesuwała się w ich kierunku wysoka na dziesiątki metrów fala ciemności. Kiedy podeszli do niej, zatrzymała się w pulsującym wyczekiwaniu. – To są stare skóry – mówił Carter, przesuwając dłonią po podobnej do zamszu powierzchni zagadkowego obiektu. – To Ruch 35 Lipca, z planety Oktuss. Ekstremiści, pchają się wszędzie pierwsi. Ale jak dotarli tutaj przede mną? Nie wiem.

– Co to znaczy, panie Carter? – zapytał G-Ramu.

– To nielegalny świat Prywatnej Alternatywny. Rozbili się tutaj na dziko ze swoimi niezależnymi stacjami WIFI. Armia przywoła ich później do porządku – powiedział człowiek i dodał: – Ale to lepiej dla nas. Tym razem olejemy ten pierdolony śmietnik. Znajdziemy lepsze miejsce na wykopaliska. A teraz chodź.

 Uśmiechnął się tajemniczo. Wyciągnął swoje pudełko po landrynkach i zaczął grzebać długo i wytrwale.

– Może mój sposób podróży wyda ci się nietypowy, ale podejdź tutaj. – Skinął na G-Ramu dłonią. Kiedy ten znalazł się dostatecznie blisko, objął go mocno ramionami. Igholatańczyk był w uścisku twardy jak żółw. Miało to coś wspólnego z jego wyglądem. Szyja, delikatna, chociaż chropowata, przypominała białą szyję kobiety. Usta w żabiej twarzy były miękkie i mięsiste. Oddech świeży i delikatny. Carter sam zastanawiał się nad faktem, że to zauważył.

Ziemia pod ich stopami zadrżała i raptem otworzyła się czeluść. Przeszyli ją na wskroś i znaleźli się po przeciwnej stronie planety. Tutaj dopiero budził się dzień. Carter zauważył, że jego usta szukają tamtych dziwnych ust tej obcej istoty. Nie czuł obrzydzenia, ale jakiś dziki pociąg, żeby spróbować musnąć zaledwie, poczuć powiew oddechu w nosie, zachłysnąć się czyjąś wilgocią. G-Ramu dziwnie zmiękł w jego ramionach, jakby przez chwilę stał się kobietą. Kiedy grunt pod nogami uspokoił się, odepchnął go ociężale i niechętnie. Ta bliskość go przerażała. Na domiar złego w oczach obcego widział wyłącznie oddanie.

– Jak podobała ci się podróż? – zapytał, żeby ukryć zamieszanie.

– Wspaniała, panie Carter – rzucił z uśmiechem G-Ramu. Jego głębokie oczy śledziły z uwagą każdy grymas człowieka. Był mu bliski niemal we wszystkich ekspresjach twarzy. Mimika, gesty, szczególne wygięcia śmiesznie małych ust. Odetchnął z ulgą, kiedy odepchnął go… tak całkiem niedawno. Tęsknił?

– Możesz wezwać statek.

 

 

VII

 

Płaska równina, rozcięta korytami wyschniętych rzek, ciągnęła się po siny horyzont. Skąpa, blada roślinność zaledwie muskała ją swoją zielenią. Niebo, jaskrawopomarańczowe o poranku, z wolna przykrywały chmury. Wiało od nich chłodem. W dali poruszały się ogromne kształty legendarnych w galaktyce zwierząt. Sześcionożna podstawa biologicznej konstrukcji ledwie utrzymywała nieproporcjonalnie wyrośnięte ciało. Masywna głowa posiadała na dodatek wąsy. Zwierzęta manipulowały nimi jak gigantycznymi palcami. Wwiercały się pod powierzchnię ziemi w poszukiwaniu pokarmu. To nie siła nóg utrzymywała ociężałe cielska istot w równowadze. Istniała druga, niebywale potężniejsza moc pozwalająca nawet na ich swobodną lewitację z miejsca na miejsce. Moc magii nowego świata, WIFI obcych.

W niebo wznosiły się kurz i odległe porykiwania. Jakby rój gigantycznych bąków próbował usadzić się na wiotkiej gałęzi. Widać dotarły do wąskiej nici snującego się pod ziemią pokarmu, bo nie ustawały w przepychance o najlepsze miejsca.

Niedaleko nich poruszała się osamotniona bestia. Znudzona szukała swojego kęsa w ziemi. Towarzyszył jej łoskot osypujących się kamieni. Reagowała cichym, basowym lamentem na suchość i beznadziejną jałowość podłoża. Ku niej skierowali kroki. [PP9] Zdołali się zbliżyć na odległość paru metrów, zanim Troar odkrył ich obecność.

Ryknął krótko, przestępując z nogi na nogę. Zapewne ze zdziwienia. Podniósł się na potężnych nogach, a jego ceglasty łeb z obrzydliwym nosem pochylił się i zaczął ich obwąchiwać. Spiechrznięte, z wyglądu kamienne, usta szeptały przy tym jakieś zaklęcia. Potężne na tyle, że ziemia spękała od żaru, który wzniecały słowa.

 Carter uniósł dłonie. Metal pierścieni płonął w nich żywym ogniem. Delikatnie dotknął palcami skóry zwierzęcia i szybkimi ruchami wypalił na niej runy posłuszeństwa. Troar natychmiast pochwycił go wąsami, ale uścisk szybko zelżał, stał się delikatny i poddańczy.

– Będziesz dla nas kopaczem. – W tonie głosu Cartera nie było pytania, a raczej rozkaz.

– Rzucasz obelgami? Ty ludzki psie! – wychrypiała bestia. – Nikt nigdy nie nazwał mnie kopaczem! – Gdzieś w środku implodował gniew. – Nikt od tysiącleci nie ośmielił się wypowiedzieć wobec mnie komendy. Takich śmiałków spotyka żałosny koniec. Lepiej zawróć ze swojej drogi, głupcze!

– Mogę sam wyrwać tej planecie jej tajemnice. Ale szukam precyzji. – Prosty gniew rozpalił mu oczy.

– Wiem, czego szukacie, ty i ten igholatański zdrajca. Czuję piekło w waszych duszach. – Był niecierpliwy. Bardziej emanował słowami, niż udzielał się werbalnie.

– To bardzo pięknie. Dowiedz się jeszcze, że ja nie odchodzę z pustymi rękami. Nigdy! – Grymas złości nie schodził z twarzy Cartera, zdawało się, że od dawna tam mieszka.

Odszedł kilka kroków. Jego ręce już pracowały. Pieczołowicie układał czasoprzestrzeń. Zwoje zniekształceń wyostrzyły się. Długa na kilometr deformacja weszła w glebę jak  w masło, potem dodatkowe wiry uniosły masy skalne i wyrzuciły gdzieś na bok. Następny płat ziemi poleciał poza horyzont. Carter wiedział, że jest obserwowany. Ta manifestacja mocy miała posłużyć do kruszenia oporu, do łamania woli, wreszcie do zachwiania wiary we własne siły.

Teraz potrzebował delikatności i precyzji. Odwrócił się, wydając nieme polecenie. Troar, ociągając się, sięgnął ręką do wykopu. Jego palce wiły się i przeplatały. Pod dłonią wyrósł kształt odkrytego muru, oszczędził nawet fantasmagoryjne ozdoby wieńczące krawędź cegły.

– Wystarczy – rzucił człowiek oschle. – Te ruiny mnie interesują. Wiem, że w głębi są następne, jeszcze starsze. Wiem również, że ta planeta posiada ruiny w skali paleontologicznej. Tworzą warstwy skały osadowej. Była od miliardów lat zamieszkała. Gatunek po gatunku pozostawił tu swoje ślady, a one nawarstwiały się i starzały. Pomiędzy nimi są niezniszczalne artefakty, jak dobrze zachowane skamienieliny, jak rodzynki w cieście. Chcę je zabrać!

 

 

VIII

 

– Znowu zgrywałeś maga. Wszystko widziałam na podglądzie. Ile zaznaczyłeś tych krówek? Nikt się nie zorientował, że to zwykły szwindel Cecylii z kodem dla bydła? – Cynthie była wkurzona. Lubiła być wkurzona.

– Nie. Zauroczyłem wiarę – odrzekł, ściągając niemrawo buty. – Patrzą na mnie teraz jak na Boga. – Wstał bosy, przytulił ją i pocałował w powieki – Mamy koło setki tych zwierząt razem z małymi. Gdzieś używaliśmy podobnych do wykopalisk… Nie pamiętam dokładnie, może Rynthia? Wiesz, te wyschnięte oceany i odsłonięte podwodne miasta . Graffie? Ale te tutaj nie mogą się równać z niczym w galaktyce. Posiadają jakąś przedziwną moc, ich wąsy wydłużają się pod ziemią do monstrualnych rozmiarów. Dosięgają skały metamorficznej, nawet gorącej magmy i się nie palą. Nie wiem, na czym cud polega, ale dojdę do tego.

Stali na brzegu ciągnącego się po horyzont wykopu. Nieopodal błyszczał statek. Spod mocarnych nóg ciągle wznosił się dym. Ściany pokrywały dziwne rihitiolańskie ryty.

– Śmierdzisz – stwierdziła, patrząc mu w oczy.

– Czym?

– Śmierdzisz jak pedał.

– Jak śmierdzi pedał… – Przycisnął ją mocniej, wdzierając się kolanem pomiędzy uda. – …kochanie?

– Czuję wodę kwiatową na twojej szyi.

To była tylko zaschnięta ślina G-Ramu.

 

 

XI

 

G-Ramu skoczył, odepchnął człowieka i z całą siłą swoich mocarnych ramion wbił ostre jak stalowe drągi palce w twardą szyję Troara. Stał chwilę nieruchomo, czekając, aż ustaną konwulsje ogromnego, zawieszonego ponad nim ciała. Popuścił uchwyt. Monstrum zwaliło się w głąb rowu. Pierścienie WIFI ukazały swą moc, zwielokrotniając jego igholatańską siłę.

– No, brawo! – Carter podszedł do Igholatańczyka, prosząc gestem o zwrot pierścienia. – Niech reszta bydła wie, co je czeka w razie niesubordynacji. – Pomógł mu ściągnąć pierścień. Jeszcze przez chwilę ręka G– Ramu pozostawała sina i poparzona.

– Boli.

– No. O! To nie są żarty. Ale twoje ciało bardzo szybko ulega metamorfozie – rzucił z uśmiechem. – Musisz bardzo uważać. To niebezpieczne narzędzia. Do bólu się przyzwyczaisz. Za każdym razem jest łatwiej. Ale uważaj na czas ekspozycji. Nie jesteś tak wytrzymały jak człowiek. – Pogładził go po twarzy na pocieszenie. – Dziwne, że ten pierścień pasuje ci na jeden palec, a żaden inny z pozostałej kolekcji w ogóle nie wchodzi. To jakaś rasowa predyspozycja. Hm… Nigdy nie myślałem w tych kategoriach.

– Troar niemal cię zabił, panie.

– On zamknął mnie w swoim polu. Czułem kontakt. – Człowiek wyglądał na podekscytowanego. Nic sobie nie robił z bliskości śmierci.

Po chwili wahania G-Ramu przyciągnął go ramieniem do siebie. Przycisnął delikatnie i wpił żabie usta w jego małe, wąskie i suche. Igholatanie generalnie nie posiadali stałego języka, powstawał tylko okresowo z luźnych fałd podniebienia i wyłącznie w przypadku osobniczego skrajnego, seksualnego podniecenia. Wypełnił nim usta tego człowieka, aż stały się lepkie, gorące, spragnione, uległe, a wreszcie pełne i radosne. Puścił go i aż się sam zatoczył.

Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu. Carter podrapał się po głowie. Takie coś zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. Nie chciał o tym pamiętać. Podszedł do ostatniego oczyszczonego przez Troara fragmentu skały. Pochylił się i w końcu usiadł. Przesunął dłoń ponad próbką, skanując. Na wierzchu dłoni pojawiły się ekrany biologicznych monitorów, a na nich skomplikowane wykresy.

– Zobacz tutaj – mówił do G-Ramu. – Ta delikatna linia biegnąca wzdłuż ma grubość pół milimetra i reprezentuje około miliona lat. To skamieniałe drewno. Interesujący jest fakt, że w każdym fragmencie konstrukcji murów odnajdujemy tę właśnie warstwę reprezentującą szokujący wielkością szmat czasu. Prawdopodobnie posiada specjalne rytualne znaczenie, a może nawet znaczenie praktyczne. Hm…

Przejrzał następny odłamek skały, który Troar odłożył przed śmiercią specjalnie dla niego.

– Przychylam się do drugiej opcji. Wyczuwam pradawne promieniowanie WIFI, nawet… Zobacz, zmienia wygląd moich rąk. Ma niemal niewyczuwalną moc, a moja dłoń stała się szkliście przeźroczysta. Jednak czym znalezisko młodsze, tym wyższa jest skala radiacji. – Przesunął palcami po krawędzi skały. Krótki ruch, a mimo to wystudiowany. – Wydaje mi się, że pradawni mistrzowie budowlani wznosili tu swoje konstrukcje na bazie tego drewna, ale nie spełniało ono roli fundamentu, a raczej relikwii posiadającej całkiem praktyczną i wymierną moc. Zamykali w trumnach swoich mistrzów, a oni śnili, wypełniając rzeczywistość nowym, alternatywnym wymiarem. Znowu ślady tej samej idei, która przewija się przez wszystkie wykopaliska archeologiczne galaktyki. – Rozejrzał się wokół. – Już wiem, to drewno pochodzi z drzewa, które śni.Generuje wokół pole nierealnego świata, w którym można się zagubić… – Przerwał rozmarzony. – Wyobraź sobie, znaleźć się w takim lesie. – Oczy mu zalśniły nowym blaskiem. – Budowniczowie używali ich do konstrukcji trumien – kontynuował – w których zmarła istota resztkami swoich żywotnych energii mogła tworzyć w świecie realnym wirtualne rzeczywistości. Takie obrazy mamiły wrogów. Nikt nigdy nie przedarł się przez przeszkodę własnego snu.

Podjął z ziemi niewielki odłamek skały. Bladoczarną powierzchnię wypełniały ryty minionego życia. To był pięknie zachowany fragment flory pomieszanej z misterną siecią elektronicznego elementu pochodzącego, tak na oko, z pradawnego telefonu komórkowego.

Było coś jeszcze i to coś niepokoiło Cartera. Odkąd zabili Troara, nad jego trupem pojawiła się jakaś zielonkawa poświata wyglądająca jak miliardy owadów. Wiła się jak dym i wprost trudno było oddychać. Nadchodziły też dziwne myśli, pełne niezrozumiałych, pradawnych słów. Odkopane mury szeptały coś między sobą. Zarzucały na nich z wolna hipnotyczny czar. Najbliższe, z cegłą twardą jak stal, wydawały się nawet tracić kształt. Ten mur falował, zbliżał się i oddalał, zupełnie nagle objął go jak zimna fala wody. Zdusił oddech, niemal powalił intensywnością szeptu. Kamień wypadł z jego rąk. Carter upadł, wbijając dłonie w grząski piasek. Czuł, że wrasta w tę ziemię jak drzewo. G-Ramu objął go i naparł całym ciałem.

– Witaj w moim śnie – szeptała ściana. – Witaj. Witaj.

– Panie Carter … – szeptał Igholatańczyk. – Proszę się odprężyć. Te ściany nie są agresywne. Czuję to i potrafię kontrolować. To nie jest rzeczywistość, to pan sam wpycha ręce pod piasek. To się nie dzieje naprawdę, to omam.

Przesunął dłońmi ponad plecami człowieka. Przyciągał jego ciało coraz bardziej do siebie, próbując ze wszystkich sił wlać w jego agresję trochę spokoju i opanowania. Opór Cartera zelżał. Upadł na ziemię, a za nim G-Ramu. Przyciskał jego plecy. Człowiek obrócił się pod nim na wznak. Chciał coś powiedzieć, kiedy usta Igholatańczyka zamknęły go w kolejnym pocałunku. Carter nie oponował. Działo się z nim coś dziwnego. Powoli zdawał sobie sprawę, że nie może żyć bez tej subtelnie pachnącej wilgoci , bez tego doskonale wypełniającego, manewrującego w ustach jęzora poruszającego się w idealnym rytmie  pozwalającym na swobodny oddech. Nigdy żadna kobieta w jego życiu, a miał ich wiele, nie potrafiła tak wspaniale całować. To co, że to może się wydać obrzydliwe dla osób postronnych. I tak nikt nie patrzy, WIFI jest za słabe, żeby go śledzić z takiej odległości. Zresztą on tu jest panem stworzenia, a ta istota w swoim poddaństwie zrobi wszystko, żeby zwiększyć jego doznania i przyjemności. Poczuł, że G-Ramu ściąga z niego kombinezon. Drżał trochę. Broń Boże z zimna! Nie! Z drżącego oczekiwania, z niewyczerpanej żądzy przyjemności. Samo obnażenie się przed obcą istotą było niewypowiedzianie przyjemne. Czuł ten dotyk, ten pietyzm w muśnięciach warg na jego torsie, lawinę ciepłych, wilgotnych pocałunków na udach. Wił się z lubością, czując, kiedy wnika tym dziwnym, masywnym językiem gdzieś pomiędzy jego męskość. Kiedy zetknął się na powrót z jego ustami, poczuł wzbierająca rozkosz, potem fala zelżała i znów gorąco i oddech niemal łamały mu ciało na dwoje. Zauważył, że G-Ramu obnażył się również. Z rosnącą radością dostrzegł tę jego niewieścią nieśmiałość, kiedy w miejscach erotycznych pokazywały się i znikały dziwne i figlarne wypustki. Wszędzie było ich pełno, jakby oszalały w euforii dzikości i wyuzdania. G-Ramu objął go delikatnie, potem mocniej, niemal wypił z niego usta. Jego wypustki zupełnie i dogłębnie wypełniły każde zagłębienie ludzkiego ciała. Wchodził w Cartera głębiej i głębiej. Zetknął się, połączył, zespolił zupełnie, a potem wijąc się i wzdychając, zaczęli ten taniec na nowo. Coś jak tysiące jęzorków zamknęło się na jego twardniejącej męskości i zaczęło pieścić do szaleństwa. Stoczyli się gdzieś w dół na łachę piachu, potem na dzikie kwiaty, pomięli je w wężowych ruchach ciał, łamali łodygi, trącali kielichy. Potem długo leżeli w rozkosznym zjednoczeniu. Człowiek leżał z szeroko otwartymi oczyma. Nie mógł się nadziwić zapachowi igholatańskiego torsu.

– Wiesz, pachnie jak piersi kobiety. Jest twardy i miękki na przemian. Czy ma coś wspólnego z karmieniem młodych? – spytał, gdy leżeli tak obaj rozmarzeni, patrząc w barwy zachodu.

G-Ramu nie odpowiadał. Dopiero po chwili stwierdził z przeciągłym westchnieniem:

– Panie Carter, chciałbym tu z panem pozostać do skończenia świata i oddychać wyłącznie zapachem pańskich ust.

Carter uśmiechnął się. Dziwne, ale on też nie chciał stąd nigdzie odchodzić. Akurat zdążyli się ubrać, kiedy nadeszły Troary na wieczorne karmienie.

 

 

X

 

– Tylko popatrz na siebie. Wyglądasz jak zboczona świnia. – Cynthie nerwowo zagryzła wargi. Stali na dnie wykopu. Setki metrów w głąb ciągnęły się odkopane ruiny murów – Popatrz na siebie jeszcze raz. Gdzie masz kombinezon?! Ta potargana koszula, rozerwany pasek u spodni, włosy… Kto wyrwał ci włosy? Usta ci krwawią!

– Wpadłem do rowu… – Carter ciągle nie mógł przyjść do siebie. Trudno mu było wyrównać oddech.

– Biłeś się z jakimś Igholatańczykiem? – niemal stwierdziła. – Widziałam to martwe zwierzę. Jakby ktoś pastwił się nad nim cały dzień. Okropny widok. Sama bym się wściekła, gdybym tylko wiedziała, kto to zrobił?

– Ten zwierz był oporny. Poza tym celowo niszczył artefakty. – Chciał odwrócić uwagę żony. – Lepiej powiedz mi, co mamy do tej pory.

Uśmiechnęła się. Zawsze kiedy rozmawiali o eksponatach, odzyskiwała dobry nastrój.

– To pomieszczenie za mną to była dawna zbrojownia. Pełno tu różnorodnej broni, prawdziwy skarb dla kolekcjonera, ale ten kawałek to prawdziwy rarytas – powiedziała, podając mu coś w rodzaju colta.

– Co w nim takiego dziwnego? Wygląda jak marna podróba z dzikiego zachodu.

– To jest warte kupę kasy na rynku kolekcjonerskim. Ta broń nie strzela. Wysyła coś, co imploduje w żądanej odległości. Nie wiem, jak to działa, jakie jest zasilanie. Cholera, to powinno być zardzewiałe od miliona lat, a jest pięćdziesiąt milionów lat starsze. Na Ziemi mogłyby się tym bawić dinozaury.

Carter ważył broń w dłoni. Była ciepła. Może żarła energię wprost z jego serca?

– No, dawaj to z powrotem. Nie dam ci nawet połówki egzemplarza, na pewno strzelałbyś jutro z tym z twoim G-Ramu do zwierząt.

Przełknął ślinę w straszliwym podejrzeniu, że jednak wszystko widziała.

– Odkryliśmy dziwne pasma drewna emanującego promieniowanie WIFI.

– Tak?

– Dowiedziałem się też od Igholatańczyków, że istnieje legenda na temat Pierwszych Istot. Pozostawały zamknięte po śmierci w sarkofagach, które zamieniały ich sen w rzeczywistość. Według legendy ten wszechświat należy do snu jednej z nich.

– Spotkałam się już z podobnymi bzdurami.

– Tak, ale to drewno, które wykopałem, jest zupełnie podobne do tego, jakie spotkaliśmy w jądrze galaktyki. Pamiętasz ten frachtowiec napakowany po korek klockami? G-Ramu twierdzi, że legenda mówi o planecie, na której rosną drzewa sięgające przestrzeni kosmicznej. Drzewa, których nasiona przenoszą się poprzez próżnię do innych światów i tam rosną. Drzewa, o które rozpętano niejedną wojnę.

– Myślisz… – Przerwała, widząc nadbiegających Igholatańczyków. Biegli z nowiną. Odkopano jedną z trumien. Zginęło kilka Troarów i czterech obcych. Byli poruszeni. Bali się.

Carter i Cynthie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ogarnęła ich euforia. Ale numer, takich trumien pozazdrościłoby im niejedno muzeum w galaktyce. Pobiegli.

 

 

XI

 

Nad wykopem krążyły Troary. Teraz można było zobaczyć, skąd pobierają tę swoją niespożytą energię. Były szybkie jak rój pszczół. Bystre i niebezpieczne. Trudne do osaczenia i kontroli. Odebrały znalezisko jako swój osobisty sukces. Nie pozwalały podejść obcym i ludziom nawet na krok. Trzeba było użyć mocy pierścieni, żeby je przepędzić. Carter zakładał je wszystkie po kolei. Ręce mu się trzęsły i połowa nie pasowała. Utył czy co? Musiał użyć wszystkich. Wciskał je, aż darła się skóra i lała krew. Ręce mu nabrzmiały od ciężaru zarośniętych żyłami fioletu dłoni. Pomimo że Troary odsunęły się na bezpieczną odległość, na poły wykopana trumna emanowała takimi ilościami energii, że łatwo wymykały się spod kontroli. Mogli zapomnieć, że to świństwo da się załadować na statek, albo uda się je gdzieś po cichu trzeba je sprzedać. 

Carter podszedł na odległość kilkunastu metrów. Tutaj rozpoczynał się mrok w środku jasnego dnia. Powietrze falowało. Zaduch bił od odsłoniętego fragmentu trumny. Widział ją dobrze. Jarzyła się zimną zielenią.

Delikatnymi ruchami tasował czasoprzestrzeń. Zmywał grudki ziemi z drewnianej powierzchni. Pośród rytów pisma jaśniały dwa głębokie pęknięcia. To stamtąd wydobywała się moc, która w miejscu wykopu zawładnęła światem. Rozwarł te miejsca. Ryk wzmagał się. Nie wiadomo, kiedy się zaczął, ale trwał i potężniał. Wieko trzasnęło. Coś jak potężny wybuch targnęło powietrzem.

 

– No, dzisiaj mi zaimponowałeś, kotku. – Cynthie tuliła się do męża całym arsenałem piersi. Przyciągnął ją bliżej za pośladki. Leżeli nadzy w samym centrum pokoju. Obok bawiły się dzieci.

– Wiesz, pomyślałem sobie, że jeśli zamykali dawnego króla czy mistrza w tej trumnie, to otwarta musiała nie przejawiać wielkiej mocy – mówił. Jego oddech pełen był zapachu rihitiolańskiego wina, które pili razem absurdalnie wielkiej butelki. – Dopiero po uzyskaniu wskazówek czy też wzmocniona jakimś duchem zamkniętej w niej istoty naprawdę osiągała niesamowitą moc. Mój komplet WIFI potrafi utworzyć niewielką, co prawda, czarną dziurę, przeciąć księżyc na pół, a tu byłem niemal bezradny wobec siły kilku desek i trupa.

– Ten G-Ramu dziwnie na ciebie patrzy… – Jej usta musnęły jego tors.

– Przesadzasz. – Zdawał się palcami przeliczać jej włosy.

– Tak, ja też widziałem, tato! Zachowujecie się jak dwa pedały! – dobiegł głos z głębi pokoju. Mały Orsan jeszcze nie spał.

– Widzę to, kotku. Nie wywiniesz się. – Pocałowała go namiętnie w usta. Czuł jak twardnieją jej sutki. – Czytałam opracowanie w necie na temat seksuologii Igholatu.

– No i co?

– Mają te swoje dwadzieścia siedem płci, mieszają geny pomiędzy sobą w skomplikowanej grze miłosnej, ale kiedy osiągną pełne nasycenie genetycznego garnituru, ich goole są gotowe do złożenia tylko w jednym optymalnie doskonałym osobniku, którego wybierają spośród siebie. Reszta musi uciekać albo…

– Albo?

– Zostaje zamordowana przez najbardziej doskonałego genetycznie osobnika. Przez tego, który ma już uformowane goole.

– A po czym poznaje się takiego osobnika?

– Po zapachu.

– Hmm…

– Zapachu wody kwiatowej.

Wbiła się w jego usta pocałunkiem. Zdławiła jego niewypowiedziane słowa, potem oddech. Przewrócił ją na plecy. Nigdy nie była aż tak gorąca jak tej nocy. Wiła się pod nim i jęczała. Wypinała. Gięła. Zlizywała pot z jego torsu. Łamała udami. Mimo to miał kłopoty z ejakulacją. Męczył się z tym od dłuższego czasu. Od czasu pierwszego pocałunku z G-Ramu.

 Cynthie usnęła wyczerpana. Smutna pinda z pojedynczą dziurką rozkoszy. On wykradł się z pokoju. Całkiem nagi przebiegł ciemnymi korytarzami statku. Zapukał dość nieśmiało. Drzwi otworzył obcy. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co go czeka.

 

 

XII

 

Carter nie przypuszczał, że zapach, jakim był przesiąknięty, mimo że tak delikatny i subtelny, będzie czytelny dla rodziny G-Ramu. Wszyscy patrzyli na niego z przestrachem. W niektórych oczach zobaczył nienawiść. Dopiero teraz znalazł czas, żeby się wszystkim dokładnie przyglądnąć. Nie byli jednakowi. Każdy reprezentował trochę inną odmianę tej samej rasy. To nie tak subtelna różnica jak kolor skóry, nie, raczej jak odrębny gatunek zwierzęcia. Wygląd, zachowanie, zwyczaje, nawet język był ciut inny, różny w intonacji czy naleciałości. Gdzieś to wszystko musiało się kulminować, jednoczyć we wspólnym celu posiadania potomstwa. Ale wszyscy byli trudni, wszyscy uparci, jacyś niejednolici, różni. Zauważył, że cieszy go ten fakt panującej niezgody, braku porozumienia i harmonii. Nawet pogłębiał ich wzajemne złośliwości, jak się to mówi, dolewał po cichu oliwy do ognia. Rozpalał ich ciągłe dyskusje, wzburzał swoimi poglądami, które zmuszeni byli tolerować. Uwielbiał wysuwać argumenty, to wspierając, to druzgocąc jedną ze stron w nieustających kłótniach. Zawsze chodziło o dawne pola bitewne, o starych generałów czy stan techniczny floty. Carter nie tolerował umizgów. Bacznie przyglądał się tego typu gestom. Szczególnie jeden osobnik w rodzinnej braci, drab w miękkim chitynowym pancerzu, nawet próbował pieszczotliwie szczypać jego genitalia. Prawdopodobnie zachęcony nieprzemijającym zapachem ich miłości z G-Ramu. Carter nie zawahał się dopaść go w miejscu odosobnienia i utopić w rihitiolańskim nocniku wielkim jak wanna. Miał też w tym swój prywatny cel, nie chciał, żeby ta rasa pozostała na rynku wojennym. Z tego, co do tej pory odgadł, brakujące ogniwo w procesie rozrodczym zapewni brak potomstwa. Zresztą postanowił nie dzielić się więcej G-Ramu z nikim. Obcy należał tylko do niego. Później, gdy już mu się znudzi, będzie cenną zabawką najznakomitszych burdeli galaktyki.

Miał tylko kłopot z Cynthie. Patrzyła na niego jakoś dziko i pożądliwie. W nocy nie dawała mu spać. Jękami budziła nawet dzieci. Kiedy zasypiała… uciekał.

 

 

XIII

 

Zamknęli się w pokoju sami. To był słabo oświetlony, przesycony aromatem starych igholatańskich win, standardowy mostek kapitański. Nic, tylko surowy osprzęt i szerokie rihitiolańskie łoże, takie właściwie dla wszystkich ras w tym rejonie galaktyki.

– Panie Carter – powiedział nagle G-Ramu, stając przed nim. Widział, że walczy ze sobą. Przełykał gwałtownie ślinę i oddychał nerwowo. Bał się swojej decyzji. – Ja już nie umiem myśleć o niczym innym.

Nie dokończył, bo człowiek musnął ustami jego wielkie oczy. Były miękkie w dotyku języka, jakieś zamszowe i ciepłe, powieki drgały pod nimi jakby dotknięte snem.

– Nie trzeba, ja sam czuję się przy tobie bosko. Tylko nie lubię całej tej twojej rodziny.

G-Ramu wzruszył ramionami.

– Mogę ich wszystkich zabić dla pana… – wyszeptał.

– O, to mi się podoba. Zabij ich. Wszystkich po kolei. – Przez chwilę się zastanawiał. – Albo lepiej razem. Albo jednak po kolei.

Oczy człowieka znów zamgliła żądza mordu. Był piękny w swojej nagiej mocy.

– Mam coś dla pana – rzekł po chwili krótkiego wahania G-Ramu. Długo przygotowywał się do tej rozmowy, walczył ze sobą. Sięgnął pod łoże, chwilę błądził ręką w ciemności, ale niebawem coś zaszurało, zachrobotało i pojawiła się niewielka skrzynia z dziwnego drewna. Drewno wydawało nieśmiały blask Wiana. Otworzył wieko i ostrożnie wyciągnął dziwny przedmiot przypominający wagę.

– Na jednej z podbitych planet znaleźliśmy bardzo stary statek kosmiczny. Musieliśmy użyć Troarów, wiadomo, są najdoskonalszymi kopaczami. Ale w rejonie, gdzie było znalezisko, bardzo o nich trudno. Wydobycie wraku spod skał i błota zajęło nam kilkanaście lat. Planeta była przesiąknięta wodą, statek ledwo trzymał się w ramie rdzy i kabli. – Carter uśmiechnął się. Znał tę planetę. W tym czasie G-Ramu kontynuował. – Właściwie to kable utrzymywały całość. Nie wiemy, do kogo należał, ale analiza wykazała, że ma około dwanaście miliardów lat. To wiek niemożliwy do osiągnięcia dla obiektu materialnego tej klasy. Wtedy było bardzo trudno o elementy cięższe od wodoru. Ktoś jednak posiadał już wtedy bardzo rozwiniętą technologię. Ktoś, kto przybył może z innego wszechświata. Ten przedmiot pozwoli ci, panie Carter, odnaleźć sarkofag z Pierwszą Istotą. Widocznie nie była pierwsza, skoro jej szukali, ale zrobiła coś, co zapragnęli jej odebrać.

Carter ważył przedmiot w dłoniach. Była to legendarna busola Th Irtów. Poszukiwały jej generacje ziemskich badaczy, na próżno. Teraz trzymał ją w dłoniach, dotykał tego metalu. Orkidowiec, prawdziwy orkidowiec .

– Jest więcej narzędzi na dnie tej skrzyni – pośpieszył z wyjaśnieniami G-Ramu. Wyciągał wszystko pośpiesznie. Dłonie człowieka drżały, a usta otwierały się z coraz większym zachwytem, kiedy dziwnych przedmiotów przybywało. – Ta długa rurka z przedziwnym, ostrym zakończeniem pozwala otworzyć trumnę. To małe urządzenie zaczepiające się o krawędzie pozwala na nieprzerwanie snu istoty. Następne na usunięcie wszystkich zbytecznych części obcego organizmu. Ten proszek pozwala na zjednoczenie się z pozostałą częścią istoty i zawładnięcie jej snem.

– O czym może śnić trup?

– O byciu Bogiem, panie Carter. Czy pan chce być Bogiem? – W jego pytaniu zabrzmiało uwielbienie.

G-Ramu podał mu ostatnie z narzędzi. Carter trzymał przedmiot z niemal nabożną czcią. Był to legendarny kompas Th Irtów. To właściwie już pierdolony komplet.

Stał się bogaty i, kto wie, może nieśmiertelny.

– Ten przedmiot pozwoli zlokalizować sarkofag – powiedział rozgorączkowanym głosem. – Znam to urządzenie z opisów i legend.

Po paru dotknięciach przedmiot ożył. Wypełniał pokój lekko różowym światłem. Takim, które znów ośmieliło ich do miłości. Tym razem G-Ramu obnażył się pierwszy. Carter nie pozostał daleko w tyle. Obaj wpadli na łoże ze śmiechem, trudno im było zdecydować, który z nich smakuje bardziej jak kobieta. Ale czy to ważne? Carter znów poczuł tysiące pieszczotliwych języczków na przyrodzeniu, znów wypełniały się cudownym zapachem jego usta. Język taki wspaniały, wibrujący, penetrował gardło, nawet głębiej. Odnalazł jakieś przyjemne nuty w przełyku, w żołądku. Drugi wsuwał się w jelita, był wibrujący, miękki i zarazem witalny i radosny.

Carter czuł się zamknięty w tym miłosnym tańcu. Sam też próbował być czynny, ale gdzie cała jego technika mogła być porównywana z techniką miłości Igholatańczyka. Kiedy próbował delikatnie popieścić jego język własnym, tamten natychmiast się rozpalał i cała lawina doznań spadała na Cartera, tak że czuł się wręcz zawstydzony swoim ruchem. Rozkosz po rozkoszy, nie potrafił się od tego uwolnić. Nawet jak G-Ramu już przestał i stanął obok łoża rozkochany, z oczami ciągle rozpłomienionymi i czułym uśmiechem, Carter czuł się ciągle nim wypełniony. Nie potrafił się ruszyć, a nawet nie chciał. Zastygł i czekał, aż rozkosz przeminie i uwolni mięśnie.

– Będziesz mnie tak kochał do skończenia świata? – zapytał szeptem.

Igholatańczyk zawstydził się. Uciekł wzrokiem, ale Carter już mu przebaczył. Obcy pomógł mu wstać. Podpierał go rękami o długich cienkich palcach, stworzonych, żeby jednym ruchem przeszywać i mordować, a tu delikatnych, wspaniale czułych. Podnosił go powoli, z obawą, by ulotna chwila przyjemności Pana i Władcy nie uległa zakłóceniu. Carter czuł się ociężały i błogi, i pragnął z całej siły, żeby ten czas zamienił się w wieczność. Ledwie powłóczył nogami w radosnym zmęczeniu. G-Ramu pomógł mu dojść do głównej sterowni. Jakoś zapomniał go ubrać.

 

 

XIV

 

Carter siedział w głównym fotelu pilota, na statku obcych. Fotel nie zrobiono na jego miarę, zdawał się w nim mały i niepozorny. Poza tym był nagi, a powierzchnia siedzenia lodowato zimna, jednak rozgrzewała go perspektywa masochistycznego obnażenia. Nie wiedział, skąd u niego nagle tyle dewiacji. Ale wobec całej tej skubanej rodziny i kochanka okazywał dumę i rozkoszne poczucie wyższości. Też nie rozumiał, gdzie to uczucie ma swe korzenie.

Do sterowni wbiegła Cynthie. Była w przeciwsłonecznym kapeluszu. Drżała. Z jej oczu płynęły łzy.

– Ty męska dziwko! – krzyknęła i natychmiast brudną od gliny dłonią zakryła usta… z obrzydzenia.

Carter uśmiechnął się do niej. Kiedy go szarpała, nawet się nie poruszył, żeby nie stracić niczego z błogości chwili, w jakiej zamknął go G-Ramu. Igholatańczyk odciągnął ją na bok.

– G-Ramu, musisz mi pomóc – wyszlochała w jego ramiona. – Ten drań jest w orgazmie. Stary zbok! – wykrzyknęła, zanosząc się płaczem.

– Co się stało? – zapytał obcy.

– Znalazłam córkę – ledwo mówiła, łkając. – Znalazłam zamordowaną córeczkę. Miała dopiero osiem lat. Ktoś wyrwał jej nogi i wrzucił do wykopu. – Jej ręce dygotały. Wspomnienie spienionej od śliny korony na głowie córeczki ją oślepiało, a słowo „mamoszek” ogłuszało do bólu, który wyciskał łzy. – Taka straszna śmierć – mówiła. – G-Ramu?! – zapytała, patrząc mu głęboko w oczy.

– Tak? – Pytaniem i tak wyrażał gotowość.

– Pomóż mi znaleźć mordercę – poprosiła. Myślała przez chwilę i dobitnie stwierdziła: – To musiał być ktoś od nas. Znalazłam ślady bestialskiego gwałtu.

Twarz G-Ramu była jak z kamienia. Tylko w oczach rodziło się zimne, obojętne spojrzenie, które przebiegło kobietę jak dreszcz od stóp do głów.

– Dobrze więc. – Skinął na dwóch pilotów. Obaj drżeli, kiedy wychodzili we czwórkę na zewnątrz. Zrobili kilka kroków i zatrzymali się pod wielkim wspornikiem statku. Coś miarowo syczało im ponad głową.

– Gdzie masz tę broń, którą znalazłaś wczoraj w wykopaliskach? – zapytał G-Ramu z lodowatą nutą w głosie.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

– No… Mówię o tej, którą chowałaś za pasek swoich jeansów – wyjaśnił zimno.

W jego oczach widziała tylko beznamiętną wściekłość. Podała mu z wahaniem miniaturowego colta, którego znalazła podczas samotnego spaceru przed zachodem słońca.

– Ładny – rzucił twardo. Wymierzył do swoich towarzyszy i strzelił im kilkakrotnie w brzuchy. Zwinęli się jak puste, papierowe worki. Ta broń strasznie wysuszała.

– Teraz jesteśmy już kwita? – zapytał. W jego ustach coś poruszało się nieustannie. Wielkie gardło przesuwało się tam i z powrotem. Czuła jego słodki oddech, jakby najadł się przed chwilą cukierków.

– Ja… Ja… – Nie umiała wykrztusić słowa. Cofnęła się o krok. Wtedy z wnętrza statku wybiegł młody igholatański chłopak. G-Ramu strzelił mu w głowę. Czaszka z sykiem i skwierczeniem zapadła się do środka. Chłopak biegł jeszcze krzywo, ale w końcu zwalił się na bok z westchnieniem.

– Nie pomyślałem o tym – mruknął swoim lodowatym tonem. – Masz rację. Ostatnia ofiara była w zbliżonym wieku. Teraz jesteśmy kwita. O zwłoki się nie martw. Troary zeżrą wszystko. Na tej pustyni nie mają wielkiego wyboru.

Podał jej ciepły jeszcze rewolwer. W oczach miał już tylko obojętność. Po twarzy Cynthie lały się łzy. Nie przestawała się trząść. Odtrąciła jego rękę. Nie chciała broni, na której ciążyło jarzmo mordu. 

 

 

XV

 

– To potwory! Zrób coś! – Stała naprzeciw niego w samym biustonoszu. – Nie mogłam znaleźć jej głowy! Rozumiesz?! Głowy! Mój Boże… Znalazłam pojedyncze, małe oko, które okazało się jakimś parszywym, oślizłym grzybem, włosy, które były wysuszonym mchem! Ja zwariuję, rozumiesz?!

– Spokojnie, Cynthie. Mamy kopię naszej Riany w głównym banku genetycznym Ziemi. No co? – żachnął się. – Najwyżej nie będzie pamiętać ostatniego roku. Nie było nawet czego. Tylko wojna i podróże.

– Ale ty i ten G-Ramu! Durniu! – Jej dłonie zacisnęły się na niewidzialnej złości.

– Mam ci przypomnieć tych sukinsynów z Loganii? Co z nimi robiłaś? – Miał na ustach drwiący uśmiech. Dziwny jak na tak obrzękłą twarz.

– Ale zobacz, co on z tobą robi. Wyglądasz jak podtruty. Straciłeś naturalne kolory. Jesteś jakiś zimno siny. Brak ci koordynacji ruchów. I… Nie dotykaj mnie! – rzuciła szybko, kiedy próbował chwycić jej rękę.

Zrobił nieśmiały krok w tył – Nawet już nie chcę. – Stracił nadzieję na jej udobruchanie. – Chciałem tylko powiedzieć, że wyprowadzam się.

– Że co? – Nie wyszło jej to zdziwienie. Duchowo nie mieszkali już razem.

– Dobrze słyszałaś. Przenoszę się do mieszkania G-Ramu. – To imię podziałało na nią jak cios. 

– Ty… – Brakowało jej słów. – Całkiem oszalałeś. – Gwałtownie uniosła rękę. – Ale zrób jeden krok w tamtą stronę i nie chcę cię znać.

– A pewnie. W banku genetycznym znajdziesz moją kopię z czasów sprzed wyprawy– rzucił za siebie. Jej ostatnie słowa tylko go zachęciły.

– Przecież jesteś notowanym kryminalistą. Takich się nie kopiuje – stwierdziła sardonicznie.

– Trudno, znajdziesz kogoś innego. – Trzasnęły drzwi.

 

 

XVI

 

– No, cześć… – Chłopak podniósł wzrok znad znaleziska. Siedział sam w wykopie. Słońce paliło tu niemiłosiernie. Był cały spocony, ale, jak rodzice, zainteresowany znaleziskiem. Sam sprzedawał, co znalazł. Była to forma kieszonkowego.

– Nie znam pana – rzucił oschle.

– Znasz, znasz. – G-Ramu zmierzwił mu włosy swoją żabią dłonią. – Pamiętam cię stojącego za szybą więzienia. Co tam robiłeś? Hę?

– Nie znam, po tym, co robi pan z moim ojcem. – Ze złością odepchnął dłoń Igholatańczyka. Przełknął ślinę. Nawet język mu drżał.

– Słuchaj – mówił dalej bardzo spokojnie G-Ramu – lubię twojego ojca. A nawet bardziej lubię ciebie.

– Mama mówiła, żeby was wszystkich omijać z daleka.

– I dlatego tu jesteś?

Chłopak zmieszał się.

– Nie wie, że tu jestem. – Przeraził się brzmienia własnych słów. Glina na dłoni zasychała. Czuł, jak pęka, kiedy przetacza się pod nią linia strachu.

– Myśli, że jesteś na statku?

Przytaknął głową w odpowiedzi.

G-Ramu pociągnął go za ramię.

– W takim razie chodź ze mną. Coś ci pokażę.

Chłopak podążył bardzo niechętnie. Zagłębili się w labirynt na poły zniszczonych ścian. Wszystko tu szeptało jakieś zaklęcia czy wiersze. Można było od tego oszaleć. Od paru dni pojawiły się chmary jakichś owadów. Były nieznośne. W tym końcu pracowało kilku Igholatańczyków. G-Ramu przywitał się z nimi uśmiechem. Stali przez chwilę nieruchomo. Jak skazani przed szwadronem śmierci. Nieoczekiwanie obcy wyciągnął z kieszeni niewielki przedmiot. Czarny rewolwer mamy. G-Ramu wsunął go w dłoń chłopaka.

– Jak masz na imię? – zapytał z uśmieszkiem jaszczurki.

– Orsan – rzucił niechętnie chłopiec.

– Żal ci siostry. Chciałbyś ją pomścić? Zastrzel tych tam pod ścianą. Już ich nie kocham.

– Mama wczoraj… – zaczął wyjaśniać.

– Ale ty nie masz do mnie żalu. Chcesz wyrównać straty? Zabij ich. – Jego wielkie oczy miotały krótkie błyskawice.

– To nie jest czysty interes. Kochałem swoją siostrę. Ty chcesz jej życie w zamian za śmierć tych, których sam chcesz się pozbyć. Musiałbym zabić ciebie.

– O, targujesz się – warknął.

– Jeśli czujesz się winny, to pozwól mi ustalić cenę – przekonywał Orsan.

– Nic nie będę z tobą ustalał, smarku. – Złapał go, ścisnął za ramię i cisnął do rowu. Chłopak upadł na dno wypełnione wodą. Nie tracąc chwili, rzucił się do ucieczki. G-Ramu ruszył w ślad za nim. Orsan czuł jego oddech na plecach. Wtem ktoś go złapał, uniósł za nogi wysoko w powietrze. Rozwierał dziecięce nogi coraz szerzej i szerzej, niemal je rozrywając. Chłopiec krzyczał z bólu. Poczuł w swojej dłoni broń. Strzelił na oślep za siebie. Kogoś trafił, bo upadł razem z tym kimś, ale nie był to G-Ramu. Ten ciągle śmiał się gdzieś z boku.

– Tylko to… sprawi mi przyjemność… smarku! – krzyczał i rechotał na przemian.

– Później pogadamy o przyjemnościach, jak dopadnie cię moja kula! – odkrzyknął chłopiec, biegnąc wzdłuż rowu.

– O, to lubię. Zachowujesz się jak twój tatuś.

– Pieprz się!

Do końca rowu pozostało parę metrów. Tam zaczynała się skarpa.

– Dopadnę cię, nie pożałujesz.

– Mammmo! – Stanowisko archeologiczne Cynthie było tuż obok.

G-Ramu wpadł na jego plecy jak rozwścieczony zwierz. Kąsał go zębami, dość pieszczotliwie. Wykręcił mu głowę i wcałował się w dziecięce oczy. Cieszył się, że mały krzyczy, że jest cały sztywny, obolały w rozpaczy. Ścisnął go mocniej długimi, sztywnymi w podnieceniu palcami. Potrafiły nieść ból, pieszczotliwie gładzić i penetrować, przebijać i rozrywać, nawet ciąć, będąc w specyficznym złożeniu. Była to w końcu jedyna broń tej rasy w pradawnych zamierzchłych czasach. Kiedy wszyscy mieszkali na drzewach. Wpił się pocałunkiem w małe usta, rozerwał ubranie i począł wylizywać to małe ciało. Jednak niewielki błąd i drobne ciałko wymknęło się z przeraźliwym wrzaskiem. Zarechotał. Jego śmiech przerodził się w przeciągły gulgot, potem warczenie, kiedy mały strzelił w skarpę ziemi tuż obok głowy.

– Jesteś cholernie nieczuły, jak twoja siostra! Z waszej rasy dobrze smakują tylko dojrzali mężczyźni! – krzyknął za nim, poprawiając generalski mundur.

 

 

XVII

 

Patrzyli na niego na poły z nienawiścią, na poły z zazdrością. Niektórzy zwierali szczęki z wściekłej bezsilności. Wiedzieli, że jeden jego ruch może pozbawić ich życia. Carter nie dbał o to. Wystarczyło jedno przerwane ogniwo, żeby ta rasa przestała istnieć, ale dla bezpieczeństwa rozkazał G-Ramu wszystkich wysłać do diabła. Pamiętał, jaką miał minę, gdy wyjawił mu swój plan. Nic, tylko zaćmione uwielbienie malowało się w jego oczach. Potrafił wzbudzić w tej istocie okrucieństwo. Nawet zażądał głowy najmłodszego członka rodziny. E-Lamu bawił się wtedy z nanorobotami. Uduszenie go zabawką nie stanowiło żadnego problemu. Czego się nie robi w pragnieniu udowodnienia miłości? Kochali się potem namiętnie całą dobę.

Do sterowni przyniósł go od razu po lądowaniu. Carter, nie wiadomo dlaczego, miał ostatnio problemy z chodzeniem.

Znowu spojrzał na wszystkich z pogardą. Nagi, z obleśnym uśmiechem, wyglądał jak dziwka. Jego usta były krwistoczerwone, oczy niemal sine z braku snu, ciało opuchnięte i białe jak świeczka, na którą ktoś tylko przypadkiem nakleił plastry włosów na jeszcze męskim torsie. Pokrywały go linie zadrapań. W wielu miejscach wykwitły sińce, zwykle tam, gdzie uścisk był najsilniejszy.

 

 

XVIII

 

– Mammmo… – Orsan wpadł na nią potargany i skrwawiony. W jego dłoni jeszcze dymił mały rewolwer. Ten sam, który nosiła od dłuższego czasu w swojej kieszeni. Zwisł ramionami na jej brzuchu i upadł do stóp, łkając.

Trzęsąc się od wizji i przeczucia, upadła razem z nim.

– Co się stało, dziecko? Dzieciaku, uspokój się, mów. Mały mój! Przestań płakać! Mów!

– G-Ramu…

– Co G-Ramu?!

– Lizał mi usta, lizał mi brzuch i potem… pupę. – Trząsł się jak w gorączce. – Kazał mi zabijać swoich krewnych. Mówił, że już ich nie kocha! – szlochał bardziej. – Mówił… że mam sobie odebrać dług. – Łzy ciekły mu po twarzy. – Mówił, że jestem mały, sztywny smark, że nie znam się na pieszczotach! – W kąciku jego ust pojawiła się krew z pękniętej wargi. – Taki sam sztywny smark jak moja siostra.

– Gdzie jest ten skurwiel?!

– Za skarpą. Nie idź tam! Proszę, nie idź! – Trzymał się mocno jej ręki. – On tu nie przyjdzie. Wiem! Boi się ciebie, mamo!

– Boi się… – prawie wyprostowało ją to zdziwienie – mnie?!

Chłopiec całował jej dłoń, kiedy mówił:

– Nie jest dobrze, kiedy się nie kochacie z ojcem. Mała Riana powiedziała mi jednej nocy, kiedy słuchaliśmy odgłosów z waszego łoża, że bez seksu nie ma zdrowej rodziny, że tata oszaleje od chcicy i wybierze sobie obiekt zastępczy. Dla mamoszka liczy się archeologia. Tylko kopanie i dłubanie.

– Więc to wszystko moja wina? – Była więcej niż zła. – Tak myślałem przedtem. – Orsan przełknął ślinę. Ciągle się bał… nawet mamy! – Trochę czytałem. Kiedy rozmawiałaś z ojcem na ten temat, sam przeszukałem net. Igholatanie mają dwadzieścia siedem płci. Tak?

Skinęła głową twierdząco.

– Współżyją razem do czasu, kiedy jeden z nich uzyska gotowy do rozrodu pakiet genetyczny. Tak zwane goole. Wtedy wynajduje z pozostałej paczki najlepiej rokujący garnitur rozrodu i składa w nim swoje goole. Resztę rodziny usuwa. Może ich nawet zabić.

– Wiem o tym wszystkim. Nie myśl o tym. To napędza twój strach. – Gładziła jego włosy. To był ciepły ruch. Uspokajał go.

– Nie, mamo. On się ciebie boi, bo możesz odebrać mu ojca. – Orsan był odkrywczy, był przekonywujący, był szokujący w swojej odkrytej prawdzie.

– O czym ty mówisz?

– Oni posiadają bardzo silny instynkt posłuszeństwa wobec tego seksualnego rytuału. Członkowie rodziny Ramu go nie zabiją. Ty możesz. – Patrzył jej w twarz z bolesną nadzieją.

– Zabić ojca? – Zaszkliły się jej oczy..

– I ja mogę… – Zadrżały mu usta.

– Co ty? O czym ty, do diabła, mówisz?!

– Lepiej biegnijmy na statek, mamo. Nie mamy chwili do stracenia.

 

 

XIX

 

Po ostatniej upojnej nocy z G-Ramu Carter leżał na ogromnym rihitiolańskim łożu otoczonym przyrządami niewiadomego pochodzenia. Nie umiał się ruszać, nawet nie chciał uronić chwili z błogości, którą odczuwał. Ruch oznaczał bodźce, oznaczał ponowne zatrudnienie układu sensorycznego i stłumienie rozkoszy. Czuł, że jego ciało napęczniało, wzdęło się w ogromie tego uczucia. To był puch, pianka sięgająca nieba, to nie była gumiasta naciągnięta skóra. Ledwie można go było rozpoznać w tym stanie. Tylko jego usta i bezczelne, upiorne oczy pozostały takie same. Roześmiał się zjadliwie na dźwięk kroków G-Ramu. Patrzył na Igholatańczyka z bezgraniczną miłością i oddaniem. Oddał mu wszystko, nawet pierścienie mocy WIFI, wiedząc, że Armia i tak go z nimi kiedyś przyskrzyni. G-Ramu potrzebował tej mocy, było niemożliwością dźwignąć ważące ponad tonę ciało człowieka.

– Tylko ja i ty – wyszeptał człowiek. Ton jego głosu pieścił każde słowo. Nie mógł dojrzeć sufitu. Skąd na tym statku taka wielka hala?

– Tak, panie Carter.

– Nie musisz mnie tak nazywać. Mówiłem, że dla ciebie mogę być po prostu Geofrey. – Zabrzmiało to jak delikatne upomnienie.

– Ja… Ja nienawidzę pana od pierwszego dnia, kiedy pana ujrzałem.

– To boli, G-Ramu. – Nie potrafił nawet wiercić się na łóżku, a pamiętał, że tak to lubił przed seksem.

– Niech więcej niż boli. Niech cię piecze w najgłębszym zakątku twego serca, niech ten rozjątrzony ból wyleje się na ciało, niech zszarpie najmniejszy splot twoich nerwów, niech przejmie cię goryczą i niepojętą niemocą. Poczujesz wtedy to, co czułem ja, kiedy mordowaliście moich bliskich, paliliście miasta i niszczyliście miejsca Wartości.

– Nie wierzę w to, co mówisz, łotrze… Powiedz, że tylko droczysz się ze mną, że to znowu figlarna zabawa…

– Należy ci się pewne wyjaśnienie – zaczął G-Ramu poważnym tonem. Carter nie był przyzwyczajony to poważnych rozmów już od dłuższego czasu. Ranił go ten ton. – Moja rasa jest inna niż twoja. My nie niszczymy życia, raczej celebrujemy jego różnorodność. Wynaleźliśmy sposób na jednoczenie genetycznych struktur. Rasy, które napotkaliśmy, podbijając galaktykę, miały nie tylko wady, ale również zalety. Zrobiliśmy wszystko, żeby te właśnie zalety wwykorzystać w nowym projekcie nadistoty. Nie było to łatwe. Natura wydała nas na świat, bo miała w tym cel – propagację i ochronę życia. Wyniesienie tego życia pomiędzy gwiazdy. Dlatego nie niszczyliśmy. To była nasza filozofia i wiara. Wszystko, co napotkaliśmy na naszej drodze, poddawaliśmy drobiazgowym badaniom. Każdy nowy wzór genotypu był dla nas bezcenny. Ładowaliśmy to do naszej zbiorowej genetycznej pamięci i stosowaliśmy w tworzeniu i doskonaleniu nowych gatunków. Zaczynaliśmy od drobnoustrojów. Potem udało się kreować nowe gatunki zwierząt, wreszcie spróbowaliśmy na nas samych. Dlatego potrzebowaliśmy aż dwudziestu sześciu osobników o różnej potencji genetycznej i lat grupowej miłości, aby uzyskać jednolity pakiet nasienia zdolnego zawrzeć w sobie wszystkie genotypy. Z tobą to było eksperymentowanie i wielkie wyzwanie. Goolo było gotowe. Udało się. Ty i pięćdziesiąt procent naszego materiału genetycznego pozwoli na stworzenie rasy, która będzie zewnętrznie nie do odróżnienia od człowieka, a wewnętrznie będą to tylko nasze igholatańskie dzieci.

– To będą bękarty! – ryknął ciepłym głosem Carter. Ciągle go jeszcze kochał. Pomimo tych słów. Pomimo ich brzmienia.

– Panie Carter, to będą nasze dzieci, a jeśli się nie uda z panem, spróbujemy jeszcze raz. Pełno jest w waszej rasie takich jak pan, starych lubieżników, pedałów i wszelkiej maści zboczeńców seksualnych. Dotrzemy do właściwego genotypu, zrewidujemy i zmiażdżymy tę waszą butę i arogancję. Zjednoczymy z tym, co pozostanie, naszą nienawiść i okrucieństwo. To, co się urodzi, stanie się przekleństwem wszechświata! – Wybuchł szalonym śmiechem. – Ta hala nie jest kolejną sypialnią. To łoże, na którym tak wygodnie leżysz, nie jest łóżkiem do uprawiania miłości. Te wanny pełne odżywczych cieczy nie służą do kąpania. Skrzętnie to miejsce ukrywałem. Nie będzie więcej miłości między nami. Tak, tak, nigdy jej nie było, zawsze cię tylko nienawidziłem, nienawidziłem aż do granic rozkoszy. Jesteś w pokoju porodowym Rihitiolan. Przychodzili na świat bardzo podobnie jak my, podobnie jak my pokochali naturę i jej troskę o zachowanie gatunków. Seks w waszym ludzkim wykonaniu jest prostacki uczuciowo, prymitywny technicznie i w ogóle nieinteresujący erotycznie. Nawet ewolucja nie zadbała o odizolowanie miejsc usuwania odpadków z organizmu od miejsc erogennych. Musiałem się za każdym razem przebijać przez pokłady zwykłego łajna. Posiadacie w technologii rozrodu mikroskopijne, pojedyncze jajeczko i miliony, ba, miliardy ślepych strzałów, żeby je trafić i zapłodnić. Co za prymitywne marnotrawstwo. Moje goolo przenika wszystkie miliardy pana komórek i przekształca je w komórki macierzyste nowego ciała. Każda z nich będzie nowym niezależnym organizmem. Sami wybieramy spośród siebie Matkę Żyworodną. Od czasu zapłodnienia po poród nasze ciało przyjmujące czuje tylko rozkosz i dumę. Będziemy mieli nagle miliardowe potomstwo, panie Carter. Kiedy nasze dzieci przybiorą ludzki kształt, będą na zawsze bezpieczne.

Carter zarechotał na dźwięk tych słów.

– Ty igholatański psie – zaczął. – My zabijamy samych siebie z jeszcze większą przyjemnością. Nie jestem tu oficjalnie. Ja to wszystko robiłem na własną rękę. Dopiero poznasz smak ludzkiej potęgi, jak się do ciebie dobierze policja genetyczna. – Jego głos był zachrypnięty, ale mocny i straszny w tak wielkim ciele.

– Jak to? Przecież jesteście doskonali. Zabijacie samych siebie?

Nie usłyszał odpowiedzi. Statek się zakołysał. Wstrząsnęła nim detonacja. Stabilizatory położenia przez chwilę z trudem utrzymywały pozycję pionową. Ktoś wysadził solidnie zamknięty właz wejściowy. Niepotrzebnie zwlekał, powinien był natychmiast wystartować.

 

 

XX

 

Cynthie skradała się w ciemnościach korytarza. W jej rękach drżał mały karabin z laserowymi ładunkami detonującymi. Trzęsła się. Nie chciała krzyczeć. Jeszcze nie teraz. Orsan wbiegł do statku razem z nią, ale straciła go z oczu, kiedy w dymie po wybuchu po prostu się rozkaszlała. Jeśli go zawoła, odsłoni swój słaby punkt. Igholatańczyk będzie wiedział, że zgubiła syna. Znajdzie go i użyje jako tarczy. Drżała na myśl o takim zwrocie akcji.

Trzymała się ściany. Gdzieś tam były drzwi do ładowni. Zapakowali wszystkie trumny, jakie znaleźli. Były otwarte, w razie czego schowa się do wnętrza i poeksperymentuje z kontrolowaną magią. Uśmiechnęła się do tej myśli.

– Hhhej? – Ten szept przerażał. Ten szept nadchodził gdzieś z góry. Ten szept mógł spadać z czarnych krążków komunikatorów. Ten szept mógł być pytaniem o jej położenie.

Milczała dalej, posuwając się wzdłuż korytarza z palcem na podwójnym spuście broni. Plecami wycierała cały chłód ze ściany, aż spływał z niej mrożącym potem.

– CCCynthiieee… – szept syczał. – Jesteś, pizdo, blisko. Czuję to.

Nie dawała się sprowokować. Tylko na ustach poczuła smak łzy.

Jakiś cień, czarniejszy niż ta ciemność, skoczył gdzieś w bok, gdzie powinny być drzwi. Strzeliła. Detonacja ją oślepiła. Upadła na kolana, jęknęła. Nikogo tam nie było, tylko ściana zapadła się do środka jakiegoś pomieszczenia, paląc się z furią. Dym znów niemal ją udusił. Pobiegła w ciemność. Tylko żeby się ukryć. Teraz już nuciła słowa jakiejś bojowej pieśni z kobiecych szwadronów inwazyjnych. Pomagały w takich chwilach jak najlepsza modlitwa. Gdzieś tu była ładownia, gdzieś tu…

– Cynthiiieee… – Szept był blisko. Nadchodził zza rogu. Wierzyła, że widzi tę żabią twarz z wielkimi jak u sowy oczyma. Bała się tylko spaprać strzał.

– Twój mąż rodzi – mówił – Cynthieee. Będziemy… tatusiamiiii… – Rechotał przez chwilę, zanim zamilkł w przeciągłym syku.

Drzwi. Drzwi. Drzwi. Zobaczyła zarys klamki i drzwi. Klamka. Nacisnęła w pośpiechu. Źle. Poprawiła uchwyt, karabin przeszkadzał. To była rihitiolańska pierdolona klamka. Zawsze miała z nią kłopoty. Szybko odłożyła broń pomiędzy nogi i naparła dłońmi z całej siły. I to nieomal ją zgubiło. G-Ramu tylko na to czekał. Wyskoczył z ciemności wprost na otwierane drzwi. Sczepił się z jej ciałem, wierzgnął nogami, żeby dobrze ją przygwoździć swoim ciężarem, kiedy upadną na podłogę. Cynthie stęknęła głucho, jej plecy niemal się rozpadły na dwoje. Było tu kilka stalowych stopni. Czuła, jak ścinają jej skórę razem z superwytrzymałym kombinezonem. Obcy unieruchomił ją splotem ramion tuż pod schodami. Czuła jego kwiatowy, pełen jadu oddech. I ten jęzor podobny do jakiegoś zwisajćego, zwierzęcego członka. Nawet zlizał własną ślinę z jej ust.

– To taki żarcik, Cynthie – skomentował. – Bawimy się dalej?

Milczała przez chwilę.

– Masz mojego męża.

– Mam was wszystkich – zarechotał wręcz z podziwu dla swego geniuszu. – Ciebie, żmijo, zostawię sobie na sam koniec. Jesteś zbyt wulgarnie zachęcająca. Wolę wstrzemięźliwość i opanowanie. Łatwiej uzyskać stadium miłosnego upojenia, tak bezwzględnie niezbędnego do rozpoczęcia procesu fuzji moich goolo z komórkami ciała donora.

– Nic mi już nie zrobisz.

– Zrobię, zrobię – syknął krótko. Z oczu sypały mu się iskry.

Cynthie splunęła mu w twarz.

– Czujesz?! – warknęła. – To nie jest zapach mojego męża. Ja też jestem zapłodniona przez jednego z was. Czujesz, psie?

Nie wierzył. Nie wierzył, ale zwlókł się z niej załamany. Nawet gdyby kłamała, to czuł w jej ślinie… smak pędzącego przez żyły, jak trucizna, rozrodczego płynu.

– Kto?! – Jakże stanowczo to zabrzmiało. Biedny dureń się pyta.

– Moogie. – Słowo jeszcze nie zdążyło opuścić jej ust, a już na łokciach wymknęła się spod niego. Kopnęła go jeszcze na wylocie z całej siły w żółwią pierś. Ciągle tkwił jak ogłuszony w tej samej pozycji, z rozdziawioną paszczą pełną jakiegoś wyrodnego mlasku, który brała za niesmak czy oburzenie. Dość, by dać jej czas na skok w ciemność.

G-Ramu leniwym ruchem sięgnął do włącznika na ścianie. Ładownię zalało jaskrawe światło. Oboje wyglądali na śmiesznie małych naprzeciw rzędu gigantycznych trumien. Wieka leżały oparte o ścianę. Wszędzie walały się sterty skrzyń i kosze nieprzesegregowanych artefaktów. Na niektórych widniał biały numer identyfikacyjny. Cynthie ciągle się cofała w stronę najbliższej trumny. G-Ramu wahał się.

– Nie możesz mnie zabić… To wbrew regułom – wyjawiła mu swą myśl. Zdała sobie sprawę, że zgubiła gdzieś laserowy karabinek. Przeszedł ją dreszcz złego przeczucia. Było coraz mniej miejsca i coraz mniej czasu.

G-Ramu uniósł wolno głowę. Patrzył na nią z wściekłą nienawiścią.

– Mogę olać reguły. Jestem tu sam, bez świadków nie istnieją prawa. Nie wierzę w duszę, nie mam więc wewnętrznej bariery dla czynu. Zastanawiam się tylko…

– Długo ci to zajmuje. – Próbowała ręką namacać pudła za plecami. Musi w nich być jakaś broń czy choćby zardzewiały, długi gwóźdź.

– Zastanawiam się tylko, jak cię rozszarpać. I tego twojego smarka. – Nagle drgnął przerażony. – Gdzie masz smarka? – ryknął. Jaskrawe światło nakreśliło sporo cieni na jego ciele. Wyglądał jak złożony z kościanych, sztywnych fragmentów. Co za dziwna istota…

– Mój Orsan? – roześmiała się radośnie, ręka znalazła kilka rewolwerów naraz. – Mój syn zabija teraz swojego ojca.

Stał oniemiały. Na jego twarzy malowała się zgroza.

– Czy…?!

– Czy ziemskie dzieci zabijają rodziców?! – dokończyła za niego pytanie. – Pewnie! Synowie karzą śmiercią ojców z różnych powodów! Czeka cię miliard śmierci, tatusiu! – rzuciła za nim, gdy wyrwał się jednym skokiem na korytarz.

Nie traciła czasu. Wyszarpnęła kilka rewolwerów i pobiegła za nim, krzycząc i płacząc na przemian.

 

 

XXI

 

Nacisnął rihitiolańską klamkę i kopnął drzwi. Stanął jak wryty. Naprzeciw łoża stał chłopiec. Oburącz trzymał broń. Wizję strzału w głowę ojca roztrząsał każdy skrawek jego ciała. Topniały mu oczy. Płakał. Opuszczał i podnosił lufę swojego jakże małego rewolweru, jakby próbując wszystkie parszywe zaklęcia śmierci.

– Ej, smarku! – zawołał G-Ramu sprężony w swoim biegu, bo już biegł, mocarny w każdym kroku, pochylony i syczący jak jaszczur. – Zobacz, co mam. – Pokazał trzymany w dłoni okrągły pulsujący przedmiot. – Twoją pukawką możesz mnie i twojego ojca co najwyżej kurewsko uszczypnąć.

Chłopiec stał oniemiały. Zadanie widać mocno go przerosło.

G-Ramu biegł. Sala była potężna. Kilkanaście kadzi do filtrowania i karmienia małych. Wielkie nagrzewnice i wentylatory. To był wysoko rozwinięty technologicznie przemysł rozrodczy. Nic, z czym mógłby się równać człowiek z jego pojedynczą macicą i ślepą jak kura szansą zaistnienia.

– To jest blokator. – Machnął nim w powietrzu jak policjant odznaką. – Pozwala na ograniczenie mocy broni w całym tym obszarze. Doskonały dla dowódcy podczas rozejmu. Niezastąpiony dla policjanta w akcji. Znalazłem to w ruinach.

Zatrzymał się parę metrów przed nim. Mówiąc, wyszczerzył do niego… dłonie. Palce rosły, sztywniały. Nie, nie, to nie była jakaś tam erekcja palców. To był pradawny zew mordu. Mechanizm, broń ukryta w igholatańskim ciele od milionów lat. Kiedyś, gdy istoty te w dzikich hordach przemierzali bezkresy planety w poszukiwaniu pożywienia i życiowej przestrzeni. Walcząc tylko… na ręce.

Palce puchły, potężniały, przedtem sflaczałe, stały się teraz zrogowaciałe i ostre jak szpony. Te parę metrów do chłopca pokonał w jakimś dzikim tańcu, w podskokach, które nie miały nic z hojności dynamizmu, a raczej wiele z radości szczura. Wytrącił mu z rąk rewolwer i przebił go jedną z dłoni jak harpunem. Rzucił zwiotczałe ciało bardzo daleko, bo aż na ścianę. Roztarł plamę krwi na podłodze żabią nogą. Brzydziła go. Odpychała go jej czerwień.

– Aaaa…

Cynthie uderzyła go w plecy. Upadł, ale od razu zerwał się na równe nogi. Biegła do łoża porodowego. Z jej nogi kapała krew. Kulała.

Biegł za nią i chichotał. Strzelała i nie trafiała. Chichotał i biegł, drapiąc ją po plecach długim pazurem. Miał ją na wyciągnięcie ręki i mógł tylko szarpnąć raz i ostatecznie. Otworzyć jej skórę aż po dumnie wypięte piersi. Mógł. Mógł… ale nie chciał. Strzeliła w ciało Cartera, aż ten drgnął obudzony.

– Kochanie? Cynthie? – Miał spojrzenie pełne białej mgły.

– Milcz, ty zapleśniały dupku.

Następny strzał był nieprzyjemny. Był bliższy.

– Mówiłem smarkowi, że ta broń jest dobra na pchły. – G-Ramu złapał ją i odwrócił do siebie. Odtrąciła go. Odskoczyła. Miała jeszcze tyle siły wśród łez i rozpaczy.

– Gińńń!!!

To, co zrobiła teraz, zaskoczyło nawet ją samą. To była mała zardzewiała wyrzutnia miniaturowych strzał z rozwierającym się ostrzem. Piękna broń nieznanej rasy z granic galaktyki Mlecznej Drogi. Użyła jej przedtem tylko raz. Teraz znalazła ją w swojej skrytce z narzędziami archeologicznymi. Wyrwała to małe żelastwo z kieszeni kombinezonu. Zbliżyła do głowy męża i wystrzeliła. Bryzgi krwi lśniły na jej czole, kiedy cofała się w stronę wyjścia. Krok za krokiem, byle dalej od tej przeklętej poczwary.

G-Ramu pochylił się do skoku. Potem nagle zwiotczał i uśmiechnął się zrezygnowany.

– Mam jeszcze ciebie i twoje igholatańskie bękarty Moogiego. – Wzruszył ramionami. – Chodź do mnie, Cynthie, poczujesz pasję mojej miłości. – Znów pochylił się z sykiem żmijki.

Cynthie przełknęła ślinę. Jej decyzja była nieodwołalna, jedyna, przeszywająca przerażeniem i lekkim dreszczykiem satysfakcji, słuszna i jednocześnie przeraźliwie druzgocąca, oparta na pryncypialnych przesłankach zemsty za syna. Jaka? Jaka?, pytała samej siebie, kiedy wyrzutnia tuż pod szczęką eksplodowała w przeraźliwie zardzewiałym smaku.

 

 

Koniec

Komentarze

Jako że tekst wpadł podczas mojego dyżuru, więc przeczytałem :)

Najbardziej podobało mi się przejście ze spokojnej space opery w wręcz… Obcego? Tak bym to nazwał :) Relacje między postaciami nie powalają, ale są na tyle dobrze określone, że nie przeszkadzały tez za mocno.

Choć całe uniwersum i jego prawa to mocne science fantasy (stąd nie ma co czepiać się nauki, taka konwencja), a ja raczej wolę twarde rzeczy. Jednak dobrze bawisz się motywami, fajnie eksploatujesz wątki. I przez to dostarczyłeś masy frajdy :)

Technicznie jest przyzwoicie. Najbardziej bolą powtórzenia, zwłaszcza podczas infodumpów. Ale tekst z 2014 roku (z tego co przeczytałem na stronie Herbatki u Heleny), więc pewnie wymaglowali Ciebie za to od góry do dołu. To sobie daruję ;)

Podsumowując: mocna, ciekawa lektura, ciekawe uniwersum science fantasy. Rysunki też bardzo fajne.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Ach, “Pasja” powróciła na portal, wzbogacona o świetne ilustracje :) I jeszcze z dedykacją! – bardzo, bardzo dziękuję :) Lubiłam czasem wracać do tego tekstu i znowu będę mogła :) Igholatanie to, jak dla mnie, jeden z najciekawszych przykładów obcej rasy w literaturze.

Bardzo dobry tekst, typowy dla Jahusza, jeżeli idzie o umiejętność kreowania universum. 

Pytanie mam – skąd pochodzą ilustracje?

Pozdrówka.

Rogerze, drogi mój przyjacielu…Ilustracje pochodzą z pakietu Trylogii Solarnej. Dorobiłem się niestrudzonego drucha , sympatyka tego świata w Poznaniu, Pawła. Razu pewnego przeczytał tę historię, pokochał do tego stopnia, że  widząc moje trochę nieudolne próby ilustrowania przybył z pomocą. Od trzech lat wypełnia scenę graficzną fanpejdża ze zmiennym zaangażowaniem. Czasem jego kolaże są genialne. Warto obejrzeć. Staramy się nawzajem siebie inspirować. Tak, że znajdziesz tam obce banknoty, znaczki międzygwiezdne słodycze, kapcie, międzyplanetarne Zoo i cyrk, jak również okręty i bitwy i samych obcych Alonbee . Jest to potężny świat. Miałem szczęście kogoś takiego poznać. Zapraszam na tę stronę. Jest na Facebooku

 

https://m.facebook.com/Trylogia-Solarna-866389823403705/

Po leniwym początku opowiadanie nabrało pędu, a kiedy już zaczęło się coś dziać, działo się niezwykle zajmująco i zaskakująco, i już nie mogłam przerwać czytania, dopóki nie zobaczyłam kropki na końcu ostatniego zdania.

Szalenie satysfakcjonująca lektura. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rogerze

Może ten video clip ci się spodoba. Produkcja z IPhonu. :)

https://youtu.be/vkIPERnxYvQ

 

Regulatorzy 

Fajnie, że  kropka była tym, co cię zatrzymało. :) W życiu nie słyszałem lepszego komplementu. Bardzo dziękuję.

No cóż, Jahuszu, wszystko przed Tobą! Jestem przekonana, że usłyszysz jeszcze mnóstwo znacznie lepszych. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Mam wrażenie, że już kiedyś to czytałam. Opowiadanie nie znalazło się w herbacianym zbiorze SF?

Imponująca kreacja świata. Model rozmnażania obcych też niezły. Wydaje się trochę naciągany pod względem naukowym, ale niech będzie.

Mieszasz dużo różnych elementów – space opera, magiczne artefakty, walka, archeologia, seks…

Babska logika rządzi!

Drogi Autorze, dzięki za info.

Ilustracje bardzo mi się podobały i świetnie konweniują z klimatem i kolorytem opowiadana. Wprowadzają  taki wyraźny rys posępności, może i beznadziei, a ponadto świetnie pokazują obraz kreowanego świata. Piękna sprawa, a dobra ilustracja do tekstu to duża rzecz. I tak własnie jest w przypadku “Pasji…”.

Wracając do tekstu. Podkreślę to, co podkreślali inni – rozmach w kreowaniu świata, ale tez umiejętność poprowadzenia narracji, stopniowanie napięcia, wielowątkowość opowieści, umiejętność obrazowania charakteru bohaterów i powiązania ich losów. To długi tekst, i do tego tekst typowo literacki, a nie portalowy, a jednak nie nuży.  Tyle, ze trzeba się trochę skupić.  

Bardzo dobra pisarsko robota. 

Pozdrawiam.

To opowiadanie jest absolutnie cudowne. Ma to, co zawsze szukam jako czytelniczka – rozbuchana wizja space opery, z tematami łamiącymi tabu, pięknie napisane, wciągające. “Pasje mojej miłości” mają po prostu wszystko. Szybko pędzę sprawdzić Twoją książkową propozycję, Jahuszu.

Miałam też skojarzenie z twórczością Octavii E. Butler, co jest w stu procentach na plus. Też w swojej trylogii, “Lilith’s Brood”, opisała życie człowieka i obcej rasy w bardzo bliskich stosunkach (te dwuznaczności ;)). Obrałeś drogę bliżej horrorowi, co jest szczególnie bliskie mojemu sercu. W takiej tematyce tak łatwo popaść w przesadę, a ty to niesamowicie zrównoważyłeś.

Dziękuję Tobie, ale też Belli, za udostępnienie tak fascynującej lektury.

Udostępnił Jahusz ;) Ja tylko pamiętałam ten tekst, choć minęło pięć? a może i więcej lat od publikacji, jeszcze na zielonej wersji strony, na bodaj konkurs na opowiadanie o miłości (a może o space operze? :)) Zdecydowanie, to jest opowiadanie zapadające w pamięć.

Masz rację Bello, zapadło mocno, zapadło mi ono w pamięć i już teraz wiem, że na znacznie dłużej niż długo, całkiem możliwe, że nawet na zawsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bellu, przypomniałaś o tym tekście w poprzednim wątku, więc i Tobie wdzięczność się należy. Nie miałam do czynienia za dużo z Herbatką, więc świetnie, że tekst też i tu zagościł.

Regs, także podpisuję się pod tym.

Nowa Fantastyka