- Opowiadanie: Mały Słowik - Adhezja przykrych myśli

Adhezja przykrych myśli

Punkt wyjściowy dla opowiadania stanowił artykuł 11/2016 “Pod morzami Enceladusa”: o ten

Za źródło wiedzy posłużyła kniga, o zacnym tytule “Elements of Physical Oceanography”: o ta

Plus kilka mniej znaczących źródełek, jak chociażby artykuł o pamięci ryb.

 

Olbrzymie podziękowania dla bet: Cobolda, Funthesystema oraz Blacktoma. Kilka dni bety więcej i musiałbym wpisać ich jako autorów opowiadania. Nie tylko z knig idzie się dużo nauczyć.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Adhezja przykrych myśli

Piotr Uroś ża­ło­wał, że nie zdą­żył po­sta­wić stopy na Mar­sie. Był bli­sko, to praw­da. Nie­omal cmok­nął rudą pięk­ność w jej ska­li­ste krą­gło­ści. To wszyst­ko jed­nak tylko praca: przy­cho­dzi roz­kaz zmia­ny kursu i nie ma prze­bacz, bo la­tasz frach­tow­cem, któ­re­go nie po­tra­fisz pi­lo­to­wać. Zauto­ma­ty­zo­wa­ne sys­te­my dużo le­piej wie­dzą, gdzie po­wi­nieneś być.

W ten spo­sób przy­szło mu po­dzi­wiać pięk­no zu­peł­nie od­mien­nej barwy i na­tu­ry. Miał szan­sę do­ce­nić je w fo­te­lu or­bi­tal­nej win­dy, jed­nym z wielu. I cho­ciaż miało wy­miar zu­peł­nie ko­smicz­ny, po­tra­fi­ło kła­mać cał­kiem ludz­ko.

Po­czuł to w mo­men­cie, gdy uło­że­nie ro­ta­cyj­nej na­tu­ry En­ce­la­du­sa po­zwo­li­ło uj­rzeć Sa­tur­na w peł­nej, nie­ska­żo­nej po­śpie­chem kra­sie. Wi­dział na jego po­wierzch­ni wiry mie­sza­ją­ce biel z pomarańczem. Cu­dow­ny, kre­mo­wy od­cień. Ob­ser­wo­wał jak ko­lo­ry te stają się chłod­niej­sze, wraz ze wzro­kiem opa­da­ją­cym ku bie­gu­nom. Tęcza po­chła­nia­ją­ca ho­ry­zont.

W ob­li­czu tego wra­że­nia co naj­mniej nie­sto­sow­ne zda­wa­ło się, by or­bi­tu­ją­cym wokół sa­te­li­tom rów­nież nada­wać imio­na ty­ta­nów. Sześć­dzie­się­ciu dwóch ich tań­czy­ło, z czego tylko dzie­wię­ciu bez­i­mien­nych. Księ­ży­ce róż­nej na­tu­ry i roz­mia­rów, za­wsze jed­nak tylko pył przy po­tę­dze ojca.

– Za chwi­lę wej­dzie­my w stre­fę mgły. Pro­szę nie przej­mo­wać się za­cie­ka­mi na szy­bach.

Sie­dzą­cy w fo­te­lu obok męż­czy­zna za­pi­sał się w pa­mię­ci Pio­tra jako osob­nik cał­ko­wi­cie prze­wi­dy­wal­ny, do czego wy­star­czy­ło samo po­wi­ta­nie w ka­bi­nie geo-or­bi­tal­nej. Na imię miał Char­les i był czło­wie­kiem jed­no­li­cie sztucz­nej pre­zen­cji: od uśmie­chu, przez ukry­wa­ne bo­tok­sem zmarszcz­ki, aż po skó­rza­ną kurt­kę i spoj­rze­nie wie­ko­we­go biu­ro­kra­ty.

– Mgły? – zdzi­wił się Piotr.

– To uprosz­cze­nie. Cho­dzi o wodę wy­strze­li­wa­ną z krio­wul­ka­nów, cho­ciaż przy tych tem­pe­ra­tu­rach po­win­ni­śmy mówić ra­czej o lo­do­wym prosz­ku. Bę­dzie nieco dzwo­nić o po­wło­kę.

Za sło­wa­mi przy­szła rze­czy­wi­stość, ob­ja­wio­na draż­nią­cym uszy dźwię­kiem. Jakby ktoś sypał przez palce pia­sek, wprost na wieko szkla­nej trum­ny. Przez za­sło­nę lodu, w któ­rej zna­la­zła się winda, blask Sa­tur­na i gwiazd spo­glą­da­ją­cych zza jego ple­ców zda­wał się jesz­cze sil­niej­szy.

– Uroś, ty może jesz­cze nie wiesz, ale tutaj giną lu­dzie.

Piotr ob­ró­cił się. Na twa­rzy Char­le­sa ma­lo­wa­ła się tro­ska. Pod­krą­żo­ne oczy wy­ra­ża­ły zmar­twie­nie bli­skie oj­cow­skie­mu, takie, jakim ob­da­rzyć można je­dy­nie dużo młod­szą osobę. Zmarszcz­ki nie kła­ma­ły.

– Ro­zu­miesz, czuję się w obo­wiąz­ku in­for­mo­wać no­wych. Wy­pad­ki, oka­le­cze­nia, sa­mo­bój­stwa.

Krót­ka chwi­la ciszy. Wy­mia­na myśli bez jed­ne­go słowa. Wszyst­ko za­ple­cio­ne w spoj­rze­nia.

– Sa­mo­bój­stwa?

– Wi­dzisz, En­ce­la­dus to ka­wa­łek cho­ler­nie de­pre­syj­ne­go, lo­do­we­go gówna.

Windę zalała ciem­ność. Zje­cha­li do tu­ne­lu wy­drą­żo­nego w gór­nej war­stwie księ­ży­ca. Tylko ma­le­ją­cy nad ich gło­wa­mi okrąg in­for­mo­wał, że zo­sta­wia­ją za sobą gwiaz­dy.

Je­dy­nym, o czym po­my­ślał w tej chwi­li Piotr, było to, że nie jest w sta­nie do­strzec oczu Char­le­sa. Że nie może upew­nić się, czy nie wstą­pił w nie strach. Że nie wie, czy sam po­wi­nien się bać.

Nawet ko­smos nie pró­bo­wał kła­mać, że gdzie­kol­wiek może być bez­piecz­nie.

 

***

 

Od pierw­sze­go spoj­rze­nia po­ko­chał jej cu­dow­nie nie­bie­skie oczy. Wcze­śniej miał wąt­pli­wo­ści. W trak­cie trzy­dzie­stu lat swo­je­go życia dał się za­pa­mię­tać nie tylko jako wy­rod­ny syn, ale i nie­od­po­wie­dzial­ny mąż. Całe dnie spę­dza­ne na uczel­ni se­pa­ro­wa­ły go od naj­bliż­szych. Wy­mów­ki. Naj­pierw jako stu­dent, potem dok­to­rant i dalej, scho­da­mi do pro­fe­su­ry. Za­wsze to samo, prze­pra­sza­ją­ce spoj­rze­nie. Na­stęp­ne­go dnia po­wrót mię­dzy bez­piecz­ne mury uni­wer­sy­te­tu. Mię­dzy pro­bów­ki i szkieł­ka mi­kro­sko­pów.

Dla­te­go kiedy pa­trzył teraz na małą, wie­dział, że coś się zmie­nia. W kokonie jego myśli pękały ściany. Nie po­tra­fił jesz­cze po­wie­dzieć, jak bę­dzie to wy­glą­da­ło. Znał wszyst­kie spo­so­by roz­ro­du ryb oraz cykle ich roz­wo­ju. Nie­za­leż­nie od na­tu­ry zdo­by­wa­nia po­kar­mu, roz­mia­rów czy głę­bo­ko­ści, na któ­rej żyły. Tutaj, same do­my­sły. Lata po­dą­ża­nia bocz­nym torem spo­łe­czeń­stwa spra­wi­ły, że nie ro­zu­miał naj­prost­szych me­cha­ni­zmów wła­sne­go ga­tun­ku.

Kiedy jed­nak spoj­rza­ła na niego, leżąc w ra­mio­nach matki, wie­dział, że spró­bu­je ze wszyst­kich sił, by tego nie ze­psuć. Uśmiech­nął się, co od dawna przy­cho­dzi­ło mu z tru­dem.

Agniesz­ka – tak brzmia­ło imię tej, która miała od­mie­nić jego życie.

 

***

 

– Wi­ta­my na En­ce­la­du­sie.

Ścia­ny nie były tak szkli­ste, jak się spo­dzie­wał. Za­miast tego, po­ły­sku­ją­ca me­ta­licz­nie siat­ka przy­kry­wa­ła błę­kit­ne rysy ata­ku­ją­ce­go z ze­wnątrz lodu. Ten zda­wał się de­li­kat­nie pa­ro­wać, a kłęby po­wsta­łe­go dymu osu­wa­ły się pio­no­wo, do pra­cu­ją­cych cicho wen­ty­la­to­rów. Ete­rycz­ne kur­ty­ny.

Czło­wiek, który wy­cią­gnął do niego dłoń, był pra­wie o głowę wyż­szy, a jego ir­landz­kie rysy współ­gra­ły ze ste­reo­ty­pem ru­do­wło­se­go miesz­kań­ca Wysp. Tylko oczy i prze­bły­sku­ją­ce pasma si­wi­zny nada­wa­ły mu tonu po­wa­gi.

Piotr od­wza­jem­nił uścisk, uśmie­chu nie po­tra­fił. Było mu zimno nawet w kom­bi­ne­zo­nie, więc gdy wzrok wy­lą­do­wał na swe­trze męż­czy­zny, do­dat­ko­we nitki chło­du po­pły­nę­ły wzdłuż koń­czyn.

– Gdzie resz­ta ze­spo­łu? – za­py­tał Ir­land­czyk, gło­sem su­chym ni­czym je­sien­ne li­ście. Pio­tra ude­rzy­ło po­do­bień­stwo w tym aspek­cie, jakby pa­trzył na od­bi­cie w lu­strze. Wzrost, wiek, czar­ne włosy: róż­ni­ce bez zna­cze­nia, kiedy pa­trzy w cie­bie pu­sty­nia.

– Do­le­cą za kilka dni, może ty­dzień. Do­sta­łem dy­rek­ty­wę w trak­cie lotu na Marsa. Zna­czy, byłem nieco bli­żej.

– W takim wy­pad­ku nie ma sensu cze­kać. Bę­dzie pan, sam jeden, pierw­szym bio­lo­giem, który za­nu­rzy się w wo­dach En­ce­la­du­sa. Zo­sta­ło ja­kieś pięć go­dzin, pro­szę za mną.

Ru­szy­li wą­skim ko­ry­ta­rzem, zwień­czo­nym okrą­głą śluzą.

– Na­zy­wam się Gre­gor Cormi – mówił, idąc szyb­kim, zrów­na­nym z od­de­chem kro­kiem; kłę­ba­mi pary ula­tu­ją­cej z ust. – Je­stem, można po­wie­dzieć, kie­row­ni­kiem i fun­da­to­rem wy­pra­wy. Char­le­sa już po­zna­łeś. Opie­kun tech­nicz­ny od oleju i duszy.

– Nie w ka­zno­dziej­skiej ma­nie­rze – dodał zza ich ple­ców Char­les, gdy za­trzy­ma­li się przed śluzą. Gre­gor wstu­kał kod na ster­czą­cym ze ścia­ny pa­ne­lu. Szczęk­nę­ły me­cha­ni­zmy, po­szły w ruch blo­ka­dy. Uroś po­czuł się w obo­wiąz­ku zwró­cić uprzej­mość.

– Piotr…

– Nie ma po­trze­by – prze­rwał mu natychmiast Gregor. – Pro­szę nie brać tego do sie­bie, ale wszyst­ko już o panu wiemy. Za dużo w tym wszystkim ryzyka, by po­zo­sta­wić rzecz przy­pad­ko­wi.

Do­pie­ro teraz sko­ja­rzył fakty. Cormi, po­dług in­ter­ne­to­wej prasy, pla­so­wał się na trze­cim miej­scu naj­bo­gat­szych ludzi świa­ta. Przo­dow­nik w dzie­dzi­nie na­ma­cal­nej roz­ryw­ki, już od ja­kie­goś czasu wy­raź­nie se­pa­ro­wa­nej wzglę­dem ga­łę­zi wir­tu­al­nej. Piotr wie­dział, że stoi on za pro­jek­tem, ale zde­cy­do­wa­nie nie spo­dzie­wał się go na miej­scu: podobnych ludzi wy­obra­żał sobie jako sie­dzą­ce za biur­kiem, wszech­moc­ne isto­ty, które jed­nym te­le­fo­nem do­ko­nują nie­moż­li­we­go. Swe­ter. Nie zga­dzał mu się swe­ter.

– Zna­czy, zo­sta­łem wy­se­lek­cjo­no­wa­ny?

– Można tak po­wie­dzieć. Musi pan zda­wać sobie spra­wę, jakie pie­nią­dze stoją za tym przed­się­wzię­ciem. Ktoś mu­siał, nie­wie­lu mogło, a tylko jeden chciał. A skoro to ja pod­ją­łem ry­zy­ko, ocze­ku­ję peł­nych pro­fi­tów, nie­za­leż­nie od tego, co na temat życia po­za­ziem­skie­go krzy­czeć będą ma­łost­ko­wi pro­win­cju­sze. Nie, pro­fe­so­rze. Macie swoją pla­ców­kę na Mar­sie. O tym, jak wy­glą­dać bę­dzie En­ce­la­dus, za­de­cy­du­ję ja. – Prze­rwał wy­mow­nym spoj­rze­niem, któ­re­mu wtó­ro­wa­ły ko­lej­ne stęk­nię­cia me­cha­ni­zmu. – Być może po­zwo­lę na ko­eg­zy­sten­cję z cen­trum ba­daw­czym, ale żad­ne­go pie­przo­ne­go re­zer­wa­tu tutaj nie bę­dzie. Stąd, nie in­te­re­su­je mnie, co pro­fe­sor za­wrze w ra­por­cie dla Ziemi. Liczę wy­łącz­nie na bie­żą­ce spo­strze­że­nia, bo pa­pier chło­nie każdą bzdu­rę.

– Życie po­za­ziem­skie? – Było je­dy­ny­mi dźwię­ka­mi, do któ­rych mógł w tej sy­tu­acji zmu­sić usta.

Szczę­ki śluzy roz­war­ły się, a me­ta­licz­ny mo­loch sap­nął po raz ostat­ni, by chwi­lę potem ustą­pić pod na­po­rem dłoni Char­le­sa. Piotr po­czuł, jak spod nóg ucie­ka mu zimne po­wie­trze, do­słow­nie we­ssa­ne do po­wsta­łej w ko­ry­ta­rzu wyrwy, a twarz otu­lo­na zo­sta­je przez piesz­czo­tli­we go­rą­co. Wtedy też ode­bra­ło mu mowę.

Przez sam śro­dek ol­brzy­miej, mo­gą­cej po­mie­ścić kilka cię­ża­ró­wek hali prze­bi­ja­ła się sze­ro­ka na przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć me­trów tuba, sta­no­wią­ca swo­isty po­most mię­dzy pod­ło­gą a su­fi­tem. Była szkli­ście prze­zro­czy­sta, co po­zwa­la­ło do­strzec nie­ustan­ny potok wody, su­ną­cej z za­wrot­ną pręd­ko­ścią w kie­run­ku sprzecz­nym z za­ło­że­nia­mi gra­wi­ta­cji. Co jakiś czas w stru­dze prze­bły­ski­wa­ły co więk­sze bryły lodu bądź smugi barw­niej­szych mie­sza­nek płyn­ne­go me­ta­nu i amo­nia­ku.

Tuż obok pio­no­wej rzeki, wspar­ta o wbite w pod­ło­że, grube na pięść kołki, le­ża­ła sfe­rycz­na struk­tu­ra. Tak jak tuba, czy nawet winda or­bi­tal­na, wy­ko­na­na z iden­tycz­ne­go ma­te­ria­łu, po­zwa­la­ją­ce­go do­strzec wszel­kie be­be­chy: mocno obu­do­wa­ne fo­te­le, kil­ka­na­ście upchnię­tych na brze­gu skrzyń ob­wią­za­nych gru­by­mi, ma­to­wy­mi li­na­mi oraz licz­ne pa­ne­le ste­ro­wa­nia, wy­zie­ra­ją­ce z pra­wie każ­de­go łuku.

– Przed­sta­wiam panu Na­uti­lu­sa – po­wie­dział Cormi, pierw­szy raz mając w gło­sie coś wię­cej niż je­sien­ne li­ście. Szu­mia­ła mię­dzy nimi nuta dumy. – Nasza prze­pust­ka do cudów ukry­tych pod lodem.

Piotr zu­peł­nie nie zwró­cił uwagi na dzie­siąt­ki ludzi pra­cu­ją­cych wokół i plą­ta­ni­nę kabli otu­la­ją­cych pod­ło­gę. Pod­szedł do tuby. Chciał przyj­rzeć się z bli­ska jej ogro­mo­wi. Wo­do­wzlot za­klę­ty w ob­ję­ciach tech­no­lo­gii.

Char­les wy­mie­nił spoj­rze­nia z Gre­go­rem. Pod­szedł bli­żej.

– To jedno z ujść wiel­kie­go krio­wul­ka­nu, obej­mu­ją­ce­go po­łu­dnio­wy bie­gun En­ce­la­du­sa. Jed­no­cze­śnie źró­dło ener­gii, a przede wszyst­kim cie­pła dla całej pla­ców­ki. Mimo że im bli­żej trwa­łej sko­ru­py księ­ży­ca, którą po­kry­wa lód, tym cie­plej, wciąż nie są to tem­pe­ra­tu­ry przy­ja­zne czło­wie­ko­wi. Na­to­miast dzię­ki źró­dłu cie­pła, ukry­te­mu gdzieś w sercu oce­anu, wy­do­by­wa­ją­ca się pod so­lid­nym ci­śnie­niem woda za­pew­nia nie tylko duży mo­ment ob­ro­to­wy dla na­szych ge­ne­ra­to­rów, ale…

– …też do­star­cza cał­kiem zno­śną róż­ni­cę tem­pe­ra­tur – wciął się Piotr. – Co tam zna­leź­li­ście?

– O źró­dle wie­dzia­no już dawno, zanim w ogóle moż­li­we było się­gnię­cie dło­nią dalej niż wła­sny sa­te­li­ta. Astro­lo­gicz­ne czary mary. Spek­tro­me­try wykazały róż­ni­cę cie­pła ukła­da­ją­cą się na kształt, jak sami uku­li­śmy to stwier­dze­nie, Ręki Boga.

W tym mo­men­cie prze­rwał, uzna­jąc frazę za na tyle ważną, by dać jej wy­brzmieć. Sko­rzy­stał z tej chwi­li, by sta­nąć tuż obok Pio­tra. Spoj­rzał w dół tuby.

– Ale poza tym, wciąż błądzimy w starych domysłach. Nie do­tar­li­śmy do źró­dła, praw­do­po­dob­nie mu­si­my zejść głę­biej.

– Nie o to py­ta­łem.

– Oczy­wi­ście. Ale każdy ma ja­kieś hobby, a ja nie prze­pusz­czę szan­sy na dzie­le­nie się swoim. Co zna­leź­li­ście na Mar­sie? Mi­kro­by?

Piotr prze­mil­czał. Wy­czuł w ostat­nim py­ta­niu nutę drwi­ny. Nie wie­dział, czy to przez ton głosu, spoj­rze­nie, może wy­mow­ny ruch dłoni. Ucie­ka­jąc wzro­kiem na­tknął się na le­żą­ce w od­osob­nio­nym kącie, pla­sti­ko­we torby o nie­po­ko­ją­cych kształ­tach.

Gre­gor od­kaszl­nął, ścią­ga­jąc na sie­bie uwagę.

– Pro­szę za mną, pro­fe­so­rze.

Po­dą­ży­li do sta­no­wi­ska skła­da­ją­ce­go się z po­usta­wia­nych w nie­ła­dzie sto­łów, na któ­rych le­ża­ła sub­stan­cja przy­po­mi­na­ją­ca nie­straw­ną papkę. Przez krót­ką chwi­lę Pio­tro­wi zda­wa­ło się, że do­strzegł oko wy­pły­wa­ją­ce na po­wierzch­nię.

– Co pan tutaj widzi?

– Or­ga­nicz­na breja, może ko­lo­nia ja­kie­goś grzy­ba. Wcale nie tak da­le­ko od mi­kro­bów.

Char­les par­sk­nął. Wokół zdążył zebrać się tłum, wi­docz­nie za­sko­czo­ny re­ak­cją niepa­su­ją­cą do miej­sca. Las ludzi, któ­rzy od dawna nie sły­sze­li śmie­chu.

– Mam na­dzie­ję, że od­po­wiedź jest wy­ni­kiem braku wiary, nie igno­ran­cji. To efekt na­sze­go pierw­sze­go po­ło­wu. To były ryby, pro­fe­so­rze.

Piotr za­chły­snął się po­wie­trzem. Mu­siał od­kaszl­nąć.

– Z ja­kiej… z ja­kiej głę­bo­ko­ści je ze­bra­li­ście?

– Około trzy ty­sią­ce metrów li­cząc od tej pla­ców­ki – od­po­wie­dział Char­les.

– One… one wy­bu­cha­ły, praw­da? Jak mo­gli­ście nie po­my­śleć, że… macie… macie może po­jem­ni­ki ciśnieniowe? – Nie po­tra­fił za­pa­no­wać nad gło­sem, co wy­raź­nie po­do­ba­ło się chi­cho­czą­ce­mu Char­le­so­wi.

W któ­re­go stro­nę wy­mow­nie spoj­rzał Gre­gor.

– No, hm. To da się za­ła­twić. Tak. Oczy­wi­ście. Ale, że po co?

– Na ta­kiej głę­bo­ko­ści. Boże, na­praw­dę? Ryby? Ryby… na ta­kiej głę­bo­ko­ści… – Jego dło­nie au­to­ma­tycz­nie po­wę­dro­wa­ły do brei, w któ­rej za­czął grze­bać. Nikt nie opo­no­wał. – Niektóre posiadają wo­recz­ki z tłuszczem, bądź po­wie­trzem pod do­sta­tecz­nie sil­nym ci­śnie­niem, by prze­ciw­dzia­łać na­po­ro­wi wody. Wy­cią­gnię­te gwałtownie na po­wierzch­nię, zwy­kle dużo wcze­śniej, będą oczy­wi­ście wy­bu­cha­ły… rozpychane przez tą wła­śnie róż­ni­cę ci­śnień. Boże, to na­praw­dę…

Ro­ze­śmiał się ner­wo­wo, kiedy palce na­tra­fi­ły na zna­jo­my kształt. Czuł się, jakby wła­śnie wró­cił na uczel­nię.

– Pro­fe­so­rze – Gre­gor do­tknął jego ra­mie­nia – pro­po­no­wał­bym prze­spać się dwie go­dzi­ny.

– Nie ma mowy…

– Za­pew­niam, że bę­dzie pan tego po­trze­bo­wał. Za czte­ry go­dzi­ny scho­dzi­my pod wodę, a wtedy nie bę­dzie pan w stanie za­snąć przez kilka do­brych dni.

Piotr czuł się prze­ko­na­ny kształ­tem prze­ska­ku­ją­cym mię­dzy pal­ca­mi. Spoj­rze­niem tych wszyst­kich oczu, które ob­ser­wo­wa­ły go z ry­bie­go cmen­ta­rzy­ska.

 

***

 

Mając dzie­więć lat po­pro­si­ła, żeby prze­czy­tał jej Dwa­dzie­ścia ty­się­cy mil pod­mor­skiej że­glu­gi. Mu­sia­ła wy­pa­trzeć ją na jed­nej z półek ga­bi­ne­to­wej bi­blio­tecz­ki, a okład­ka, jak sam zresz­tą uwa­żał, zda­wa­ła się atrak­cyj­na nie­za­leż­nie od wieku. Pięk­ny, ry­so­wa­ny ołów­kiem szkic z trzy­na­ste­go roku, pełen mor­skich stwo­rów i ta­jem­ni­cy za­klę­tej w dwóch ludz­kich kształ­tach.

Każ­de­go wie­czo­ru, tuż przed snem, sia­dał przy jej łóżku z książ­ką w dłoni. To był ry­tu­ał, za­baw­ny ak­cent w co­dzien­no­ści, w któ­rej Ag po­chła­nia­ła książ­ki szyb­ciej, niż był w sta­nie za tym na­dą­żyć. W dzi­siej­szej ru­ty­nie prze­brzmie­wa­ła jed­nak zmia­na. Gdy koń­czył wie­czor­ne czy­ta­nie Na­uti­lu­sa, nie za­uwa­żył pro­my­ka uśmie­chu, jaki za­wsze to­wa­rzy­szył jej pod ko­niec każ­de­go z roz­dzia­łów.

– Hej, coś się stało? – za­py­tał, zanim się­gnął do lamp­ki nocnej.

– No bo… ja w szko­le do­sta­łam naj­lep­szą ocenę.

Ro­ze­śmiał się.

– Wiem, z ma­te­ma­ty­ki. To chyba nie powód, żeby się smu­cić?

– Ale pa­trzą na mnie teraz… tak dziw­nie. Inne dzie­ci.

– Za­zdrosz­czą. Już ci prze­cież mó­wi­łem.

Za­ko­pa­ła się głę­biej w po­ście­li. Jed­nym spoj­rze­niem spra­wi­ła, że w jego gło­wie wez­bra­ło po­sta­no­wie­nie. Po­ga­da z wy­cho­waw­czy­nią, na pewno da się to jakoś na­pra­wić, jesz­cze zanim pro­blem na­bie­rze groź­nych kształ­tów.

– Ale to nie o to cho­dzi – do­da­ła, przy­tłu­mio­nym przez koł­drę gło­sem. – Nie ro­zu­miem, czemu jest mi smut­no. Do­sta­łam prze­cież szóst­kę.

Po­dra­pał się po gło­wie. Uśmiech­nął w za­sta­no­wie­niu, a zaraz potem, jak tylko zna­lazł od­po­wiedź, jesz­cze sze­rzej.

– To jest ad­he­zja przy­krych myśli.

– Hm?

– Ad­he­zja to jest przy­le­ga­nie. Coś do cze­goś, po­wierzch­nia do po­wierzch­ni. No i wi­dzisz, przy­kre myśli lepią się bar­dzo mocno. Nie­waż­ne, jak wspa­nia­łe jest ja­kieś wspo­mnie­nie, jeśli przy­klei się do niego taki zło­śli­wiec, to bę­dzie je­dy­nym, co zwra­ca uwagę. O, jak taka nie­chcia­na krost­ka – do­koń­czył, mu­ska­jąc pal­cem czu­bek jej nosa.

Pa­trzy­ła na niego sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. Nie wie­dział, czy to ze zdzi­wie­nia, nie­zro­zu­mie­nia, może ja­kiejś za­du­my. Nie po­trze­bo­wał od­po­wie­dzi, więc tylko uśmiech­nął się raz jesz­cze, po czym po­ca­ło­wał ją w czoło.

– Do­bra­noc – po­wie­dział, wy­cho­dząc z po­ko­ju. Nie za­my­kał drzwi. Wie­dział, że tego nie lu­bi­ła.

 

***

 

– Pły­nie­my we czwór­kę – po­in­for­mo­wał Gre­gor w chwi­li, kiedy wkra­cza­li na po­kład Na­uti­lu­sa. Piotr nie po­tra­fił wy­obra­zić sobie bar­dziej traf­nej, a jed­no­cze­śnie rów­nie od­twór­czej nazwy dla pod­wod­ne­go okrę­tu. Zwłasz­cza, jeśli sfe­rycz­ny kształt stwa­rzał tyle moż­li­wo­ści.

– Rosa Pia­no-Ro­skov, miło mi – po­wie­dzia­ła, po­da­jąc Pio­tro­wi dłoń. Nie był w sta­nie ukryć pew­ne­go za­kło­po­ta­nia. Miała nie­zwy­kle za­dba­ne dło­nie, skórę, twarz, wszyst­ko. I na tym wła­śnie tle ma­lo­wa­ły się ta­tu­aże, pły­ną­ce zza ple­ców pną­cza, za­ci­ska­ją­ce się na szyi w szczel­nym objęciu. Do tego pióro, praw­do­po­dob­nie gęsie, we­tknię­te mię­dzy włosy, i no­te­bo­ok wi­szą­cy na kilku pa­skach prze­rzu­co­nych przez ramię.

– Rosa to jest taki nasz na­dwor­ny skry­ba – po­wie­dział Char­les, po­ma­ga­jąc Pio­tro­wi za­piąć rzędy pasów bez­pie­czeń­stwa.

– Skry­ba? – Uśmiech­nął się, wziąw­szy ca­łość za swo­je­go ro­dza­ju żart.

– Jak pan myśli, jakim typem czło­wie­ka je­stem, pro­fe­so­rze? – za­py­tał nagle Gre­gor, opusz­cza­jąc na swój fotel sztyw­ną ramę. Do­kład­nie taką, jakie funk­cjo­no­wa­ły w ko­lej­kach gór­skich.

Piotr spo­waż­niał.

– Myślę… myślę, że zrów­no­wa­żo­nym.

– Zim­nym, może nawet wy­ra­cho­wa­nym, pro­fe­so­rze. Nie bójmy się od­po­wied­nich okre­śleń. Je­stem czło­wie­kiem, który nie opisze po­dob­nej wy­pra­wy w spo­sób, w jaki powinna zostać zapamiętana. U boku mi po­dob­nych muszą po­dą­żać lu­dzie, któ­rzy ma­lu­ją świat od­po­wied­ni­mi bar­wa­mi. Ja mam moż­li­wo­ści, ona wy­obraź­nię i słowa.

– Wiel­kie rze­czy muszą być pa­mię­ta­ne pięk­ny­mi fra­za­mi – do­koń­czy­ła Rosa, ukło­niw­szy się przy tym te­atral­nym dy­giem.

– Pani Ro­skov, pro­szę zająć miej­sce, za chwi­lę otwo­rzy się przej­ście – po­in­for­mo­wał Char­les, wpa­trzo­ny w tar­czę jed­ne­go z pa­ne­li. – Panu Pio­tro­wi na­le­ży się na­to­miast wy­ja­śnie­nie, skąd cały po­śpiech i brak kur­tu­azyj­ne­go ocze­ki­wa­nia na resz­tę bio­lo­gów. Widzi pan tubę przed nami? Jasne, że widzi. Otóż za do­kład­nie pięć minut – kon­ty­nu­ował, sia­da­jąc już na wła­snym miej­scu – stru­mień wody zo­sta­nie prze­rwa­ny, na równie dokładny kwadrans, i to bę­dzie nasza prze­pust­ka. Na­stęp­na, we­dług sza­cun­ków, do­pie­ro za mie­siąc. Chwi­lo­wo nie po­sia­da­my bar­dziej bez­po­śred­nie­go do­stę­pu, ini­cja­ty­wa jest jesz­cze młoda, a ogra­ni­czeń tech­no­lo­gicz­nych co niemiara.

Od­chrząk­nął, po­kle­pał gład­ką ścia­nę okrę­tu.

– Ale Na­uti­lus nie jest jed­nym z nich.

– W jaki spo­sób wró­ci­my?

Roz­ba­wio­ny Char­les spoj­rzał w stro­nę rzed­ną­ce­go już stru­mie­nia.

– A jak pan myśli? Zła­pią nas w dużą siat­kę. Przy­go­to­wać tubę – po­wie­dział już w stro­nę jed­ne­go z mi­kro­fo­nów, wpię­tych na sztyw­no do fo­te­la.

– Blo­ka­da zlu­zo­wa­na – do­biegł ich trzask me­ta­licz­ne­go głosu – lu­zo­wa­nie wspor­ni­ków.

Woda zda­wa­ła się na uła­mek se­kun­dy za­wi­snąć w po­wie­trzu, po czym, w na­głym zry­wie lo­gi­ki, od­wró­ci­ła bieg.

– Jak długi jest tunel? – za­py­tał Piotr, do któ­re­go po­wo­li do­cie­ra­ło, co się za chwi­lę sta­nie.

Tuba otwie­ra­ła się, za­pra­sza­jąc we wła­sne ob­ję­cia. Teraz wy­glą­da­ła na jesz­cze więk­szą, niż wcze­śniej – zdol­ną po­mie­ścić nawet kilka Na­uti­lu­sów.

– Pro­szę nie za­wra­cać sobie głowy ta­ki­mi szcze­gó­ła­mi. I trzy­mać się. Bar­dzo, bar­dzo mocno.

Nikt nie zdą­żył po­wie­dzieć wię­cej, bo trzask prze­ta­cza­ją­ce­go się do wlotu okrę­tu za­głu­szył wszyst­ko. A potem była już tylko pręd­kość.

Piotr pa­mię­tał, że krzy­czał. Gło­śno i chyba sa­mot­nie.

 

***

 

Drob­ny te­le­skop oka­zał się strza­łem w dzie­siąt­kę. Gdy tylko słoń­ce zni­ka­ło za ho­ry­zon­tem, a chmu­ry ro­bi­ły sobie prze­rwę, Ag nie od­ry­wa­ła wzro­ku od obiek­ty­wu.

Kiedy jed­ne­go z wielu cie­płych, let­nich wie­czo­rów, wy­szedł prze­wie­trzyć się na bal­kon, nie był zdzi­wio­ny, że ją tam za­stał. Oparł się de­li­kat­nie o ba­lu­stra­dę, rów­nież spo­glą­da­jąc na gwiaz­dy. Ona – przez te­le­skop. On – gołym okiem.

– Tylko żad­ne­go pa­le­nia! – za­śmia­ła się. – W mie­ście i tak słabo widać.

– Gdzież bym śmiał przy­sła­niać ci niebo. Będę po­ły­kał dym, pa­su­je?

– Nie da się.

– A chcesz się za­ło­żyć?

Tego dnia nie wy­cią­gnął z pacz­ki nawet jed­ne­go. Nie mógł, nie przy niej, bez pew­no­ści, że zwy­cię­żył­by w za­kła­dzie.

– Wi­dzisz tam coś cie­ka­we­go?

– Ja o czym innym bym chcia­ła. – Wresz­cie od­wró­ci­ła się, spoj­rza­ła na niego. Wiel­kie, błę­kit­ne oczy. Ocean wy­ma­lo­wa­ny na dzie­cię­cej twa­rzy. – Pani na lek­cji po­wie­dzia­ła, że wszech­świat umie­ra i nic nie da się z tym zro­bić.

Nie­mal­że za­chły­snął się po­wie­trzem.

– Boże mój drogi, przy­po­mnij mi, do ja­kiej ty szko­ły cho­dzisz? Nie, nie, żar­tu­ję, bez fo­chów pro­szę. Ja jej dam, tej two­jej na­uczy­ciel­ce, umie­ra­ją­cy wszech­świat. Już ja jej dam wy­kład o wy­mie­ra­niu wraż­li­wo­ści.

– Czyli to nie­praw­da?

– Boże mój, jakby ci to… Wiesz, co to jest en­tro­pia?

– Nie wiem.

Przy­su­nął się bli­żej, po czym, przy ka­ska­dzie dzie­cię­ce­go śmie­chu, jed­nym ru­chem dłoni po­tar­gał jej włosy.

– To jest miara nie­upo­rząd­ko­wa­nia ma­te­rii, zna­czy, ba­ła­ga­nu. Jak twoja teraz fry­zu­ra. I to wła­śnie nie­upo­rząd­ko­wa­nie, we­dług wszel­kich zasad, musi ro­snąć. Precyzując, nie może maleć. Tak jakby twoja fry­zu­ra mogła się już tylko coraz bar­dziej roz­cza­pie­rzać, nigdy w drugą stro­nę.

– Ale gdyby tak grze­bie­niem…

– I my wła­śnie nie znamy jesz­cze ta­kie­go grze­bie­nia. Sam wszech­świat dąży do mo­men­tu, w któ­rym to roz­cza­pie­rze­nie osią­gnie mak­si­mum, a to nic do­bre­go. Nikt nie lubi ta­kich wło­sów. – Ode­tchnął nie­znacz­nie. Ża­ło­wał, że nie od­pa­lił wcze­śniej pa­pie­ro­sa. Głu­pia duma. – Ale to wszyst­ko są za­sa­dy. Czar­ne dziu­ry znasz?

– Jasne, że tak! – od­po­wie­dzia­ła takim tonem, jakby ob­ru­szy­ła się, że mógł­by w ogóle po­my­śleć ina­czej.

– No więc na ten przy­kład one wy­ma­ga­ją już nieco in­ne­go po­dej­ścia. Nie można przy­ło­żyć do nich sza­blo­nu, który dzia­ła wszę­dzie in­dziej. Jasne, że w końcu zmie­ścisz do okrą­głe­go pu­deł­ka każdy kształt, o ile tylko przy­pi­łu­jesz nie­któ­re wy­mia­ry.

Po­czuł, że w tym mo­men­cie za­czy­na tra­cić jej uwagę, więc uśmiech­nął się.

– Cho­dzi mi o to, że im bli­żej czy­je­goś serca się znaj­du­jesz – do­tknął jej klat­ki piersiowej dło­nią, by po­czuć bicie – tym bar­dziej zmie­nia­ją się re­gu­ły gry. I do­ty­czy to każ­dej skali.

I cho­ciaż twarz opo­wia­da­ła zu­peł­nie inne emo­cje, to we­wnątrz na­ro­sło w nim prze­ra­że­nie. Wy­peł­zło do­kład­nie w chwi­li, kiedy prze­cze­sał włosy Ag; pal­ca­mi na­tra­fił na zgru­bie­nie, któ­re­go być nie po­win­no.

 

***

 

Mu­sie­li go cucić od kilku do­brych go­dzin oraz, co po­czuł na obo­la­łych po­licz­kach, przy­naj­mniej kilku so­lid­nych ude­rzeń. Na szczę­ście – ko­bie­cych, jak skon­sta­to­wał po pierw­szym ob­li­czu, które go przy­wi­ta­ło. Nawet gęsie pióro zda­wa­ło się w tej sy­tu­acji uro­cze.

– Obu­dził się – stwier­dzi­ła Rosa – i chyba ko­ja­rzy jesz­cze fakty – do­da­ła zanim zdą­żył prze­kląć, tra­fio­ny bólem głowy.

– Od po­cząt­ku mó­wi­łem, żeby dać mu po mor­dzie. – Roz­po­znał głos Char­le­sa. – Ale nie, wraż­li­we serce ar­ty­sty nie mo­gło­by znieść rów­nie tra­gicz­ne­go wi­do­ku. Pro­szę się nie przej­mo­wać, nie­wie­le pana omi­nę­ło. Górne war­stwy są zde­cy­do­wa­nie nud­niej­sze.

– Co mam przez to ro­zu­mieć? – wy­ją­kał, pro­wa­dząc myśli pierw­szym zła­pa­nym tro­pem. Ro­zej­rzał się wokół. Cho­ciaż we­wnątrz Na­uti­lu­sa tliło się świa­tło, to poza jego gra­ni­ca­mi pa­no­wa­ły zu­peł­ne ciem­no­ści. Gre­gor sie­dział w jed­nym z fo­te­li, Char­les stał przy głów­nym pa­ne­lu, Rosa wró­ci­ła wzro­kiem do swo­je­go no­te­bo­oka.

– Że im niżej, tym bo­gat­sze życie.

– To nie­lo­gicz…

Prze­rwał w po­ło­wie myśli. Przez chwi­lę tylko dło­nie opo­wia­da­ły o ścież­kach jego myśli, ukry­tych za nie­ru­cho­my­mi usta­mi. Na­tchnio­ny wa­riat.

– Mor­ski śnieg. Oczy­wi­ście. W wa­run­kach ziem­skie­go oce­anu, życie za­czy­na się przy po­wierzch­ni, bo to świa­tło daje po­czą­tek stwo­rze­niu. Reszt­ki ze stołu wyż­szych warstw opa­da­ją niżej, nio­sąc po­chod­nię życia dalej, w od­mę­ty, które nie mogą wy­pro­du­ko­wać wła­sne­go po­kar­mu. Nie w dostatecznych ilościach. Tutaj. Tutaj jest ina­czej. Re­wers, cał­ko­wi­ty re­wers. Na przy­kry­tą lodem po­wierzch­nię nie pada żadne świa­tło. Nie tam za­pa­lo­na zo­sta­je po­chod­nia. – Nawet nie zwró­cił uwagi, że ścią­gnął na sie­bie wszyst­kie spoj­rze­nia. Ge­sty­ku­lo­wał tak, jakby wy­ja­śniał coś sa­me­mu sobie. Prze­twa­rzał cha­otycz­ne myśli w bar­dziej skon­den­so­wa­ną formę. – Życie przy­cho­dzi tutaj z dna: jego szcząt­ki nie­sio­ne są prą­da­mi krio­wul­ka­nów. To zna­czy, że na dole jest coś…

– Co dało wszyst­kie­mu po­czą­tek. Serce Głę­bin – wtrą­cił Gre­gor, wi­docz­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny wy­wo­dem. Piotr przez chwi­lę po­czuł się jak zwie­rząt­ko wy­pro­wa­dzo­ne na spa­cer, dla przy­jem­no­ści wła­ści­cie­la. Nie znał nawet ceny, za jaką go ku­pio­no.

– Ręka Boga – za­czę­ła mówić Rosa, jed­no­cze­śnie uno­sząc wzrok znad no­ta­tek, w stro­nę przy­po­mi­na­ją­ce­go tor­na­do wiru, peł­ne­go or­ga­nicz­nej masy. – Po nią pły­nie­my. Chce­my mu­snąć wzro­kiem palce, które two­rzą.

Piotr był za­sko­czo­ny, jak szyb­ko prze­ska­ki­wa­ła wzro­kiem mię­dzy ko­lej­ny­mi punk­ta­mi w prze­strze­ni. Każdy ciąg spoj­rzeń był jed­nak spię­ty klam­rą no­te­bo­oka, w któ­rym lą­do­wa­ły li­te­ry.

– I mo­dlić się, żeby nie nisz­czy­ły. Na ja­kiej głę­bo­ko­ści je­ste­śmy? – za­py­tał Char­le­sa, wsta­jąc na nogi.

– Bli­sko czte­ry ty­sią­ce, li­cząc od sta­cji. Ob­sta­wia­my, że przy pię­ciu po­win­ni­śmy mieć już moż­li­wość doj­rze­nia celu.

Świat wokół pulsował. Piotr wzro­kiem po­chła­niał nie setki, a ty­sią­ce drob­nych świa­te­łek, to zni­ka­ją­cych, to po­ja­wia­ją­cych się w głę­bo­kiej czer­ni, która ich ota­cza­ła. Za­klął so­czy­ście.

– To wszyst­ko są ryby. – Wska­zał ręką w od­po­wie­dzi na py­ta­ją­ce spoj­rze­nia. – To… to nie­sa­mo­wi­te! Te wszyst­kie świa­teł­ka, to są od­bla­ski ry­bich oczu. To jest jedna z metod po­lo­wa­nia. Dra­pież­ni­ki, zwy­kle żab­ni­co­kształt­ne, wy­ko­rzy­stu­ją ten efekt, żeby do­strzec ofia­ry w kom­plet­nej ciem­no­ści. Dra­pież… zga­ście świa­tła!

– Co?

– Prze­cież mówię! Zga­ście świa­tła, to jest cho­ler­nie zły po­mysł!

– Pro­szę się uspo­ko­ić, pro­fe­so­rze. – Gre­gor wstał z fo­te­la. Pio­tra za­sko­czy­ło, że w jego gło­sie od­czy­tał smut­ną nutę, jakby gdzieś mię­dzy szu­mem liści od­gry­wa­na była ża­łob­na me­lo­dia. – Char­les już za­pew­nił, że nic nam w Na­uti­lu­sie nie grozi. Nawet naj­więk­szy di­no­zaur nie prze­łknął­by tak du­że­go ka­wał­ka bla­chy.

– Ja­kie­go ka­wał­ka bla­chy, ech? – ob­ru­szył się Char­les.

I tylko spoj­rze­nie Rosy po­in­for­mo­wa­ło Pio­tra, że nie jest w swoim stra­chu sa­mot­ny.

– Pusz­cza­li­ście tu wcze­śniej ja­kieś ka­me­ry? Musieliście, na pewno.

– Tak głę­bo­ko? Nie. Na trzech ty­sią­cach gubią sy­gnał, coś siada na łączu. Mur dzi­wacz­nych czę­sto­tli­wo­ści.

– To jest naj­go­rze…

Nagły wstrząs spra­wił, że wszy­scy po­upa­da­li na pod­ło­gę. Piotr chciał się mylić. Chciał się tak cho­ler­nie mylić. Krzyk Rosy ode­brał mu tę myśl.

– Matko, Ros, czy ty mo­żesz hi­ste­ry­zo­wać o kilka tonów niżej, prze­cież…

Char­les prze­rwał, zo­ba­czyw­szy to, w co wpa­try­wa­li się wszy­scy. Do jed­ne­go z boków Na­uti­lu­sa przy­le­gał kle­isty ka­wa­łek mięsa przy­po­mi­na­ją­ce­go ośmio­ra­mien­ną, prawie przezroczystą ga­la­ret­kę. We wnę­trzu prze­le­wa­ły się dzie­siąt­ki drob­nych kulek, da­ją­cych świa­tło dużo sil­niej­sze, niż to po­cho­dzą­ce od Na­uti­lu­sa. Bla­donie­bie­skie la­tar­nie fo­to­fo­rów. Ocean w oce­anie.

– Pro­szę bar­dzo, oto pań­ski groź­ny dra­pież­nik, wła­śnie tuli się do na­sze­go ka­dłu­ba. Jak plu­szo­wy miś. A ty, jak jesz­cze raz bę­dziesz się tak drzeć, Ros, to przy­się­gam, wy­sa­dzę cię przy na­stęp­nej moż­li­wej oka­zji.

– Jakiś po­mysł, co to może być, pro­fe­so­rze? – za­py­tał Gre­gor, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się kłót­nią, która roz­go­rza­ła za ich ple­ca­mi.

– Nie, pierw­szy raz widzę coś… To nie jest au­to­no­micz­ny or­ga­nizm. Imi­tu­je prze­ro­śnię­te­go bu­ła­wi­ka. Barwa świa­tła i roz­miar su­ge­ru­ją coś nie­groź­ne­go. Łatwy łup.

Przyj­rzał się uważ­niej cen­trum roz­płasz­czo­ne­go bytu. Od­ru­cho­wo do­tknął w tym miej­scu ścia­ny. Nawet po­je­dyn­cza macka zda­wa­ła się być więk­sza od jego ręki.

– Zna­czy?

– Nie wiem. Chyba, że… Char­les. Char­les!

– Ko­lej­ny się drze! Czego?!

– Jak szyb­ko mo­że­my się stąd wy­no­sić?

– Wy­no­sić? Nieco wol­niej niż przy swo­bod­nym opa­da­niu. Na­uti­lus czer­pie moc z na­pie­ra­ją­ce­go ci­śnie­nia, więc nie ma mowy o du­żych pręd­ko­ściach. No dobra, ale po co?

Po­czuł, że za­le­wa się potem, cho­ciaż było sto­sun­ko­wo chłod­no. Przed ocza­mi prze­le­cia­ły mrocz­ki, a dło­nie zro­bi­ły się mokre. Wraz z od­po­wie­dzią przy­szły dresz­cze.

– To może być wabik. – Wska­zał na frag­ment ciała, nitkę od­sta­ją­cą swo­bod­nie od or­ga­ni­zmu, jakby urwa­ną od cze­goś więk­sze­go. – Cho­ler­nie duży wabik, na coś cho­ler­nie du­że­go. Wy­no­śmy się.

– Sły­sza­łeś, głą­bie? – za­re­ago­wał na­tych­mia­sto­wo Gre­gor. – Cała do wyj­ścia, już.

Nim Char­les zdą­żył do­sko­czyć do pa­ne­lu, ko­lej­ny wstrząs rzu­cił nimi jak szma­cia­ny­mi lal­ka­mi. Piotr wi­dział, jak łamie sobie palce pra­wej dłoni, cho­ciaż nie ­czuł bólu. Tylko de­li­kat­ny trzask, który roz­brzmiał echem w całym ciele.

Obok le­ża­ła Rosa, z głowy któ­rej są­czy­ła się struż­ka krwi. Pod­niósł się i po­mógł jej wstać. Nie pła­ka­ła. Chyba też nie zda­wa­ła sobie spra­wy, że wła­śnie obe­rwa­ła.

Wtedy po­czuł, że chwie­je się na no­gach, a jedno z kolan jest luź­niej­sze niż po­win­no. Ból do­tarł se­kun­dy póź­niej, usłuż­nie in­for­mu­jąc, że naj­wyż­sza pora ze­mdleć.

 

***

 

Trzy­mał ją w ra­mio­nach, kiedy pła­ka­ła. Nie zdą­żył jesz­cze ni­cze­go po­wie­dzieć, ale do­my­śli­ła się. Ag to spryt­na dziew­czy­na. Nie mógł być bar­dziej dumny. I nie­szczę­śli­wy.

Wy­star­czy­ła jedna wi­zy­ta u le­ka­rza, żeby sy­tu­acja oka­za­ła się naj­po­waż­niej­szą z moż­li­wych. Oczy­wi­ście, nie skoń­czy­ło się na wi­zy­cie w jednej kli­ni­ce. Takim fak­tom nie daje się wiary, a za­prze­cze­nie to zna­ko­mi­ty me­cha­nizm obron­ny.

Wie­dział, że robi to w od­ru­chu zu­peł­nie sa­mo­lub­nym. Oszu­ki­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści nie mogło pomóc  miało na celu wy­łącz­nie po­wstrzy­ma­nie jego wła­snych łez.

 

***

 

– Nawet Ros nie ze­mdla­ła. Może trze­ba by spraw­dzić, które z nich ma więk­sze jaja.

Po­wo­li do­cie­ra­ły do niego dźwię­ki z oto­cze­nia. Spró­bo­wał otwo­rzyć oczy, ale to, co zo­ba­czył, na­tych­miast po­cią­gnę­ło po­wie­ki w dół. Jak kur­ty­nę, zza któ­rej nie chciał ob­ser­wo­wać świa­ta.

– Przy­się­gam, Char­les. Albo za­mkniesz mordę, albo wy­la­tu­jesz z eks­pe­dy­cji! To nie po­ma­ga. Ro­zu­miesz, stary capie?

– Jasne! Jak tylko wy­cią­gniesz nasze dupy na po­wierzch­nię, bar­dzo chęt­nie pa­ku­ję Na­uti­lu­sa w wa­liz­kę i spa­dam z tego cmen­ta­rzy­ska! A na razie po­zwól, że ule­gnę groź­bom tego skur­wie­la, który nas po­łknął.

– Chuja spa­ku­jesz.

Po­czuł na ra­mie­niu dotyk dłoni. Rosa le­ża­ła obok, w iden­tycz­nej po­zy­cji. Zu­peł­nie jakby zna­leź­li się teraz na otwar­tej po­la­nie, pod gołym nie­bem, gdzie za­miast gwiazd roz­wie­szo­no krwi­sto­czer­wo­ne, rybie wnętrz­no­ści.

– Jeśli boli cię twarz, tym razem to Char­les. Kłócą się tak od czte­rech go­dzin. Je­steś na­wra­ca­ją­cym te­ma­tem.

– Jest bar­dzo źle?

– Sam zo­bacz.

Spró­bo­wał jesz­cze raz. Na po­wierzch­ni Na­uti­lu­sa ma­lo­wa­ły się czer­wo­ne smugi, po­wo­li ście­ka­ją­ce po sfe­rze. Farba chlap­nię­ta na glo­bus.

– Zo­bacz, jak krew po­wo­li przej­mu­je wszyst­kie myśli. To jeden z tych razów, kiedy nie muszę ma­lo­wać sło­wa­mi, bo te naj­prost­sze, naj­bar­dziej bez­po­śred­nie, wy­star­cza­ją. Rze­czy­wi­stość wy­bra­ła naj­bar­dziej so­czy­stą barwę z do­stęp­nej mi pa­le­ty. Jakie zna­cze­nie bę­dzie miał tutaj fałsz kilku słów? Na takim ob­ra­zie jedno maź­nię­cie farby nic nie zmie­ni. Tu na­le­ża­ło­by prze­kła­mać wszyst­ko.

Co jakiś czas o ka­dłub obi­ja­ły się co więk­sze ka­wał­ki mięsa. Piotr za­uwa­żył, że od­ry­wa­ją się od ciała roz­cią­gnię­te­go wokół okrę­tu. To nie były szcząt­ki in­ne­go po­ży­wie­nia.

– Jedna kre­ska, jak jedno wspo­mnie­nie, po­tra­fi prze­ła­mać każdy na­strój – po­wie­dział, cie­sząc się brzmie­niem wła­snych słów. – Były dwa wstrzą­sy, praw­da?

– Praw­da. Drugi moc­niej­szy, trwał znacz­nie dłu­żej.

– Czyli bro­nił się.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Chciał ob­ró­cić głowę, ale ból karku nie po­zwo­lił. Za­miast tego, po­sta­rał się de­li­kat­nie prze­su­nąć. Coś uwie­ra­ło. Po­czuł, że usztyw­ni­li mu nogę. Ob­ma­cał ko­la­no. Ode­tchnął z ulgą, od­naj­du­jąc wszyst­ko na swoim miej­scu.

Do­strzegł, że po­licz­kiem Rosy pły­nie łza, po­wo­li opa­da­jąc na ści­ska­ją­ce kark ta­tu­aże. Pej­zaż mie­nił się w kro­pli no­wy­mi bar­wa­mi.

– Coś się stało?

– Nie. To nic…– prze­rwa­ła. – Wi­dzisz, kiedy po­sta­wi­łam stopę na En­ce­la­du­sie po raz pierw­szy, czu­łam, że ta­kie­go płót­na nie miał pod pal­ca­mi jesz­cze nikt. Tato za­wsze po­wta­rzał, żeby ma­lo­wać wła­sną pa­mięć nie okiem, a my­śla­mi, bo nad tymi mamy kon­tro­lę. Bo te za­wsze mogą być pięk­ne. A teraz, sam wi­dzisz. Płót­no ożyło i już nie chce słu­chać mojej dłoni.

Tym razem nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Uznał, że nie po­wi­nien. Że nie­któ­rym sło­wom na­le­ży dać od­dech, po­zwo­lić roz­pły­nąć się wokół wła­snych wspo­mnień.

Za­ję­ło mu chwi­lę, nim dał radę się pod­nieść. Do ko­la­na, w tyl­nym zgię­ciu, przy­wią­za­li mu me­ta­lo­wy pręt. Przy­po­mniał sobie o pra­wej dłoni. Dwa palce były rów­nie mar­twe, co po­wle­ka­ją­ca Na­uti­lu­sa ryba.

– Patrz, jaki teraz żwawy. Leżeć, ka­le­ko, bo ko­la­no bę­dzie palić jak w ro­syj­skim piecu. Do­brze mówię, pani Ro­skov?

– Za­mknij się, Char­les. Pro­fe­so­rze, wszyst­ko w po­rząd­ku?

Nie od­po­wie­dział od razu. Przy­glą­dał się tań­co­wi roz­kła­du od­pra­wia­ne­mu nad nimi. Coraz wię­cej kle­istej, prze­zro­czy­stej mazi za­miast krwi­stych be­be­chów.

– Zaraz zo­ba­czy­my, jak wy­glą­da nasz praw­dzi­wy opraw­ca.

– Beł­ko­cze.

– Po­wie­dzia­łem coś! Co ma pan na myśli? – Gre­gor sta­nął tuż obok.

– Mia­łem rację, co do wa­bi­ka. Za­dzia­łał diablo sku­tecz­nie, ale to za­pew­ne przy­pa­dek. Zna­czy to, co teraz wi­dzi­my, to jest ryba, która zła­pa­ła ha­czyk. Zdra­dzi­ła swoją po­zy­cję, a wtedy do­pa­dło ją coś jesz­cze więk­sze­go. Wła­ści­ciel ośmio­ra­mien­ne­go ciała, od któ­re­go wszyst­ko się za­czę­ło.

Stali więc, ob­ser­wu­jąc w mil­cze­niu. Rosa usia­dła w kącie, pod skła­do­wi­skiem nie­tknię­tych skrzyń. Liny trzy­ma­ły zna­ko­mi­cie. Char­les uda­wał, że gapi się w panel, jed­nak cią­głych zer­k­nięć nie po­tra­fił­by wy­tłu­ma­czyć żaden, nawet naj­bar­dziej ner­wo­wy tik.

Zza mazi po­czę­ła wy­ła­niać się odro­bi­nę po­dob­na jej, cho­ciaż znacz­nie bar­dziej skon­den­so­wa­na ga­la­re­ta. Była wszę­dzie, ota­cza­ła po­kład rów­nie szczel­nie, co wcze­śniej­sze mięso. Piotr był za­chwy­co­ny. Miał wokół sie­bie naj­więk­sze stwo­rze­nie, jakie przy­szło mu oglą­dać na wła­sne oczy. Ga­la­re­ta to na­pi­na­ła, to roz­luź­nia­ła się, nitkami niewidzialnych włó­kien, które mu­sia­ły być roz­pię­te wzdłuż ciała jak ry­bac­ka sieć.

– Tak też można. Nor­mal­nie coś tak du­że­go nie mia­ło­by prawa ist­nieć na po­dob­nej głę­bo­ko­ści. Ile to już?

– Sześć ty­się­cy. Pra­wie dno.

– Tak. Ci­śnie­nie zmiaż­dży­ło­by każdy obiekt po­dob­nych roz­mia­rów. Nie po­mo­gły­by żadne po­wietrz­ne wo­recz­ki, zmia­ny me­ta­bo­li­zmu, czy nawet mocno spłasz­czo­ny kształt. To ostat­nie musi być wspar­te kon­sy­sten­cją. Cia­łem, które za­cho­wa się jak gąbka, złud­nie ugi­na­jąc się pod na­pie­ra­ją­cym cię­ża­rem. Nasz przy­ja­ciel – roz­po­starł dło­nie, tak jakby chciał po­ka­zać: to wszyst­ko wokół – byłby na po­wierzch­ni kil­ku­krot­nie więk­szy.

Ga­la­re­ta coraz bar­dziej przy­po­mi­na­ła lepki miód, tylko siłą ota­cza­ją­ce­go świa­ta ści­śnię­ty do jed­no­li­te­go kształ­tu. Zda­wał się być prze­zro­czy­sty, choć zde­cy­do­wa­nie mniej niż ka­dłub Na­uti­lu­sa. Bi­ją­ca zza stwo­rze­nia ciem­ność nie ze­zwa­la­ła na po­rów­na­nia.

– Albo… albo roz­pły­nął­by się. Jak olej roz­la­ny po tafli wody.

Wtedy Rosa coś po­wie­dzia­ła. Piotr nie wie­dział, co kon­kret­nie, nie usły­szał wy­raź­nie, ale in­stynk­ty po­pro­wa­dzi­ły wzrok do punk­tu wska­za­ne­go przez jej palec. Sam też coś wy­szep­tał. Oba­wiał się, że nie była to wią­zan­ka pięk­nych słów.

Z dru­giej stro­ny ka­dłu­ba, przez rzed­ną­ce szcząt­ki ich współ­lo­ka­to­ra, prze­bi­ja­ło się świa­tło. Wy­raź­ne. Nie ośle­pia­ją­ce. Przy­jem­ne w spoj­rze­niu. Przez linię pul­su­ją­cych pro­mie­ni prze­pły­wa­ły różne kształ­ty. Teatr cieni od­gry­wa­ny na po­wierzch­ni Na­uti­lu­sa opo­wia­dał hi­sto­rię setek lat ewo­lu­cji. Każdy z jej eta­pów zda­wał się ujęty w innej for­mie, nowym ruchu, od­mien­nej bar­wie.

Po­tęż­ne ła­wi­ce świe­tli­ko­wa­tych, ty­sią­ce ryb po­dą­ża­jących jed­nym śla­dem. Ga­la­re­to­wa­te ol­brzy­my, zdol­ne po­łknąć pił­kar­ski sta­dion oraz ich mniej­si ku­zy­ni w bar­dziej mię­si­stych wy­mia­rach. Żab­ni­co­kształt­ne, pro­wa­dzo­ne wła­snym świa­tłem. Wę­go­rzo­wa­te, cią­gną­ce się dłu­gi­mi na dziesiątki me­trów ogo­na­mi. Śle­pia i łuski, i or­ga­nicz­ne lam­pio­ny, wszyst­ko bi­ją­ce bla­skiem to od­bi­tym, to stwo­rzo­nym.

Wiel­ka wę­drów­ka. Jak za­uwa­żył Piotr – po okrę­gu. Ota­cza­ły coś. Ota­cza­ły źró­dło, opły­wa­ły je nie­skoń­czo­nym po­to­kiem życia.

– Serce głę­bin – usły­szał jak przez mgłę.

Ol­brzy­mia, pio­no­wa ko­lum­na tęt­nią­ce­go świa­tła, ni­czym pom­pu­ją­ca krew ar­te­ria, wiła się mię­dzy dnem a skal­ną półką roz­cią­gnię­tą prawie kilometr wyżej. Tak jak wcze­śniej Sa­turn, tak teraz ona po­chła­nia­ła spoj­rze­nie i myśli Pio­tra. En­ce­la­dus uro­dził wła­sne, pięk­ne dziec­ko.

Które się­ga­ło dalej, wy­żło­bio­ny­mi w mu­li­stym dnie ka­nio­na­mi, za­le­wa­jąc je płyn­nym świa­tłem. Nie mniej ja­snym. Nie mniej uwo­dzi­ciel­skim. Ko­rze­nie Serca. Palce Dłoni Boga.

Wokół któ­rej, w po­tęż­nym wirze, ryby za­ta­cza­ły krę­gi. Wszyst­ko to jak w tran­sie, w pro­mie­niu wielu setek metrów od głów­nej osi. Coś in­ne­go za­nie­po­ko­iło Pio­tra. W pięk­nie tego tańca do­strzegł gra­ni­cę. Wiele ryb prze­su­wa­ło się coraz bli­żej i bli­żej, po to tylko, by w pew­nym mo­men­cie, za­wsze tym samym punk­cie, opa­dać na dno. Zde­rza­ły się ze sobą, roz­bi­ja­ły o skal­ne ścia­ny i kolce. Wy­cho­dzi­ły im na spo­tka­nie z wła­snej woli.

Jakby po­peł­nia­ły sa­mo­bój­stwo.

Nikt nie od­wa­żył się ode­zwać. Piotr za­uwa­żył, że Rosa roz­pła­ka­ła się, do­kład­nie w tym samym miej­scu, w któ­rym wcze­śniej przy­sia­dła: pod skrzy­nia­mi. Ciszę prze­ry­wał jej mia­ro­wy szloch.

Po­zo­sta­li pa­trzy­li. Sam też ob­ser­wo­wał, robił w pa­mię­ci no­tat­ki, jak za sta­rych, do­brych cza­sów. Za­my­kał kon­kret­ne uwagi w pu­deł­kach za­ko­twi­czo­nych na ja­kimś sko­ja­rze­niu. Słowa klu­cze – ob­ro­ty, wir. Szyb­ko przy­szła kon­klu­zja, że sami rów­nież płyną w stro­nę gra­ni­cy, po łuku znacz­nie ostrzej­szym niż po­zo­sta­łe ryby.

Nie chciał dzie­lić się tą wie­ścią. Widmo śmier­ci nie po­mo­gło­by ni­ko­mu. Sam gryzł się z zu­peł­nie in­ny­mi my­śla­mi. Za­miesz­ka­ła w nich Ag. Nie miał serca jej wy­pra­szać, nawet jeśli łzy ucie­ka­ły już po­licz­ka­mi.

Za­miast tego pod­szedł do Rosy. Za­py­tał tak, jakby mówił do córki.

– Hej, co się stało? Pięk­ne wi­do­ki mamy za oknem.

Pod­nio­sła głowę. Roz­ma­za­ny tusz zlał się z ta­tu­aża­mi, nadał im do­dat­ko­wej głębi.

– Masz kogoś bli­skie­go, na Ziemi? – wy­du­ka­ła spo­mię­dzy łez.

Nie mu­siał długo się za­sta­na­wiać.

– Mia­łem. Có­recz­kę.

– Mó­wi­łem, że beł­ko­cze – wtrą­cił się Char­les.

– Czego ty znowu chcesz?

Sam był za­sko­czo­ny tonem, jakim to po­wie­dział. Jakby coś bar­dzo złego szarp­nę­ło za stru­ny gło­so­we.

– Nie, on ma tym razem rację, pro­fe­so­rze. Znamy pań­ską prze­szłość. Rosa za­py­ta­ła, bo nie czyta tych ra­por­tów. Mawia, że nie tak po­zna­je się ludzi. – Pod­szedł dwa kroki bli­żej, w stro­nę ścia­ny skie­ro­wa­nej na Serce Głę­bin. – Ale fakty nie kła­mią. Pana naj­bliż­szą ro­dzi­nę sta­no­wią ro­dzi­ce.

– Bred­nie! Agniesz­ka jest bar­dziej praw­dzi­wa niż wszyst­ko to, co się tutaj dzie­je. – Czuł, jak tafle jego oczu po­wo­li za­mie­nia­ją się w je­zio­ra. – Trzy­ma­łem ją w ra­mio­nach, kiedy… kiedy…

– Oczy­wi­ście. Je­stem pe­wien, że był­byś w sta­nie ją nawet cał­kiem nie­źle opi­sać – za­drwił Char­les. – To może tak. Jak wy­glą­da­ła jej matka, ech? Gdzie ją po­zna­łeś?

– Ona była… ona…

Opadł na jeden z fo­te­li. Dziu­ry, które od­na­lazł we wła­snej pa­mię­ci, po­cią­gnę­ły go w dół świa­do­mo­ści. Pła­kał tak, jak pła­ka­ła Rosa.

 

Sie­dział przy szpi­tal­nym łóżku trzy­ma­jąc jej dłoń, kru­chą bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Szu­kał oce­anu w oczach, tego sa­me­go, który daw­niej wy­cią­gnął go z prze­past­nych murów uczel­ni. Który przy­wró­cił go spo­łe­czeń­stwu.

Ale nie wi­dział nic wię­cej, jak puste spoj­rze­nie. Jakby cała głę­bia wy­pa­ro­wa­ła. Suche dno od­bi­ja­ło blask jego wła­snych oczu: krzyk le­czo­nych al­ko­ho­lem smut­ków.

Nie mógł pa­trzeć na wła­sną córkę. Nie po­tra­fił. Wy­cią­gnął z ple­ca­ka jesz­cze jedną bu­tel­kę.

 

Czas pły­nął ina­czej. Zmie­niał rze­czy­wi­stość, dzie­lił na kadry. Pierw­sza scena – pa­trzą na Pio­tra w za­kło­po­ta­niu. Ro­zu­mie­ją, że pu­ści­ła jakaś kur­ty­na, jedna z tych, które opa­da­ją z ło­sko­tem. Nie wie­dzą, co robić, więc mil­czą. Druga scena – kłócą się, tuż nad pła­czą­cą Rose. Pię­ści młócą po­wie­trze, ale żadna nie lą­du­je na twa­rzy. Nie sły­szał, co mówią, cho­ciaż na ich kar­kach wy­kwi­tły żyły. Zdzie­ra­li gar­dła w pie­śni, któ­rej nie po­tra­fił usły­szeć.

Trze­ciej sceny nie zo­ba­czył, bo za­mknął oczy. Chciał zro­bić tak, jak mówił oj­ciec Rosy: ma­lo­wać wspo­mnie­nia wła­sny­mi my­śla­mi. Wtedy do niego do­tar­ło.

– Ros – po­wie­dział, z po­cząt­ku jak w de­li­rium, nie­do­sły­szal­nie nawet we wła­snym świe­cie.

– Ros – po­wtó­rzył. Tym razem się od­wró­ci­li. Nie wie­dział, co ro­bi­li przed chwi­lą, nie miało to zna­cze­nia. – Po­daj­cie mi jej no­te­bo­oka. Pro­szę.

W pierw­szym od­ru­chu wy­mie­ni­li kilka uwag. Wi­dział to po ich twa­rzach, po ru­chach ust i wzru­sze­niach ra­mion.

Po­czuł w dłoni chłód ekra­nu. Gre­gor stał nad nim. Cze­kał. Piotr wy­pro­sto­wał się pod tym spoj­rze­niem, przy­spie­szył nie­zdar­ne ruchy. Nie było hasła, żad­nych za­bez­pie­czeń. Przy­wi­tał go przy­po­mi­na­ją­cy edy­tor pul­pit, z kil­ko­ma iko­na­mi upchnię­ty­mi w ro­gach i jedną, dużą sen­ten­cją w cen­trum: bo pięk­nych rze­czy nie na­le­ży cho­wać.

Ka­ta­log za­ty­tu­ło­wa­ny pierw­sze tango kusił obiet­ni­cą prze­szło­ści, która wciąż mogła być praw­dzi­wa. Plik woda na ścia­nach moich myśli za­czy­nał się cyfrą. Je­dyn­ką, dla za­cho­wa­nia po­zo­rów spój­no­ści w cha­osie po­zo­sta­łych ty­tu­łów.

Za­czął czy­tać na głos. Miał na­dzie­ję, że wy­raź­nie.

– Mie­li­śmy oczy pełne za­chwy­tu, kiedy wnę­trze En­ce­la­du­sa przy­wi­ta­ło nas bo­gac­twem, ja­kie­go można do­szu­kać się tylko w czy­jejś duszy. Księ­życ oka­zał się być od­bi­ciem tego, co przy­nie­śli­śmy ze sobą. Chłod­ni na ze­wnątrz, przy­kry­ci sko­ru­pą wła­snych prze­ko­nań, spod któ­rej nie wy­zie­rał czło­wiek.

Piotr zer­k­nął, naj­pierw w stro­nę Gre­go­ra, potem Rosy. Dwa różne świa­ty. Emo­cje tak skraj­ne, jak to tylko moż­li­we. Kon­ty­nu­ował.

– Otwie­ra­li­śmy się na sie­bie bar­dzo po­wo­li. Po­je­dyn­czy­mi od­wier­ta­mi, prze­świ­ta­mi, które obie­ca­ły coś wię­cej niż tylko suche re­la­cje. Po­dob­ni ma­szy­nom łu­pią­cym skórę En­ce­la­du­sa, po­trze­bo­wa­li­śmy czasu. Czasu, w któ­rym Cormi wy­ra­stał na ojca, któ­re­go nigdy nie mia­łam.

Prze­rwał, tra­fio­ny pio­ru­nem wła­snych sko­ja­rzeń. W jed­nej chwi­li zro­zu­miał, czemu pła­ka­ła. Ma­lo­wać wspo­mnie­nia nie okiem, a my­śla­mi – miał po­wie­dzieć jej oj­ciec. Taki, któ­rym wy­ra­cho­wa­ny Ir­land­czyk z pew­no­ścią być nie mógł.

Za­uwa­żył, że Gre­gor już nad nim nie stoi. Sie­dział obok, w jed­nym z wielu pu­stych fo­te­li. We wła­snych oczach doj­rze­li po­dob­ne ścież­ki: roz­wią­zy­wa­li iden­tycz­ną za­gad­kę. Cormi wie­dział, co Piotr chciał­by teraz usły­szeć.

– Pro­fe­so­rze, to nie tak, że w moim przy­pad­ku de­duk­cja bę­dzie trudna – po­wie­dział cięż­kim gło­sem, spod któ­re­go nie szu­mia­ły już li­ście. – Pro­szę wy­obra­zić sobie las wspo­mnień. Smu­kłych i tak wy­so­kich, że nie do­strze­ga pan koron. Wy­ła­pa­nie spo­mię­dzy nich jed­ne­go, cie­szą­ce­go oko dębu nie sta­no­wi żad­ne­go pro­ble­mu. Ja już wiem. Po­zwo­lę sobie za­trzy­mać to drze­wo dla sie­bie.

Wtedy obaj spoj­rze­li w stro­nę Char­le­sa, który do tej pory stał nie­ru­cho­mo, pierw­szy raz w życiu nie wie­dząc, co po­wie­dzieć. Pod tym na­po­rem spiął się, jego ruchy stały się ner­wo­we, a usta drża­ły.

– Wiem, czego chce­cie. Nie ma, kurwa, mowy! – za­czął, przy­spie­sza­jąc z każ­dym następnym sło­wem. – Nie po­zwa­lam, kurwa, nie ma mowy!

Cofał się, prze­peł­nio­ny stra­chem przed czymś, co ulot­ne. W jed­nej chwi­li ob­ró­cił się. Ude­rzył pię­ścią w ścia­nę Na­uti­lu­sa. Raz. Drugi. Trze­ci.

– Nie po­zwa­lam! Nie po­zwa­lam! Nie po­zwa­lam! – krzy­czał. 

– Nie po­zwa­lam – opa­dał w tonie, jakby prze­gry­wa­jąc wła­sną ba­ta­lię.

Nie prze­ry­wa­li mu. To­czył walkę, którą każdy z nich pra­gnął odbyć. Byli na to zbyt chłod­ni, tłam­sze­ni lo­gi­ką wła­snych sko­ja­rzeń. Lu­dzie, któ­rzy nie po­tra­fią prze­kła­mać fak­tów. Nie chcą wy­peł­nić dziur we wła­snej pa­mię­ci, go­dząc się na cier­pie­nie.

Piotr ro­zu­miał, że Ros już prze­gra­ła swoją walkę, w mo­men­cie, gdy za pierw­szą łzą po­pły­nę­ły ko­lej­ne. Nie mógł na to pa­trzeć, do­kład­nie tak, jak we wspo­mnie­niach o Agniesz­ce. Być może to fałsz ob­ra­stał praw­dę, nie od­wrot­nie.

Ból wy­krę­cił jego spoj­rze­nie ku su­fi­to­wi. Miał na­dzie­ję, że to palce dały o sobie znać. Bał się, tak jak za każ­dym razem, kiedy nie wi­dział cu­dzych oczu. Coś się zmie­nia­ło. Tylko Ros wciąż pła­ka­ła.

– Nie po­zwa­lam. – Sły­szał man­trę ka­zno­dziei od oleju i duszy.

– Na Ziemi prze­gra­łem z wir­tu­al­ną rze­czy­wi­sto­ścią. – Ko­lej­ny głos, dziw­nie obcy. Gre­gor mó­wią­cy w pustą prze­strzeń, jak przy spo­wie­dzi. – Wszyst­kim tym, co ofe­ro­wa­ła, a czego sam nie po­tra­fi­łem w żaden spo­sób za­stą­pić. Ma­te­ria nie miała szans w tym star­ciu. A teraz… teraz prze­gry­wam z czymś, czego nawet nie ro­zu­miem.

Pierw­szy raz w trak­cie całej po­dró­ży Piotr był pe­wien, że na po­licz­kach Cor­mie­go mógł­by do­strzec praw­dzi­we łzy. Nie ślady po nich, ślady prze­szło­ści. Naj­praw­dziw­sze, przy­kre ma­ni­fe­sta­cje te­raź­niej­szo­ści.

Ból ustę­po­wał. Wyzwolony spod tego jarz­ma umysł po­zwo­lił zro­zu­mieć to, co oczy do­strze­gły wcze­śniej. Zmia­nę. Coś w ota­cza­ją­cej ich ga­la­re­cie za­czy­na­ło pękać. Po­wo­li, me­to­dycz­nie, nitka po nitce. Cały or­ga­nizm roz­pły­wał się w wo­dzie.

Piotr ob­ser­wo­wał. I słu­chał.

– Nie po­zwa­lam – po­wta­rzał Char­les.

– Nie po­zwa­lam – do­łą­czył się Piotr, samym tylko szep­tem.

Coś prze­sko­czy­ło. Za­pad­ki me­cha­ni­zmu, które blo­ko­wa­ły kon­kret­ne sko­ja­rze­nia. Myśli sta­wa­ły się kla­row­niej­sze.

– Ro­sicz­ka – za­czął mówić. – To naj­więk­sza ro­sicz­ka, jaką mogła wy­pro­du­ko­wać rze­czy­wi­stość. Przy­naj­mniej taką mam na­dzie­ję.

– Co ma pan na myśli, pro­fe­so­rze?

– Ro­sicz­ki wabią swoje ofia­ry słod­kim za­pa­chem. Obiet­ni­cą po­kar­mu. Serce Głę­bin wabi po­dob­nie, ale obie­cu­je znacz­nie wię­cej. Obie­cu­je szczę­ście. Daje wspo­mnie­nia, któ­rych nie do­my­ka, i nawet kiedy te za­czy­na­ją gnić, mu­sisz po­dą­żać za tym gło­sem. Ina­czej zgni­jesz razem z nimi. Widzi pan, panie Cormi, ryby wbrew obie­go­wej opi­nii nie mają sła­bej pa­mię­ci. To są nawet czte­ry miesiące składowanych wspomnień, zna­cznie wię­cej niż u nie­jed­ne­go ćpuna. Mit o trzech sekundach zło­tej rybki upada bar­dzo łatwo. Nie­ste­ty, po cichu.

Oczy nie kła­ma­ły. Stwo­rze­nie, które ich po­łknę­ło, rze­czy­wi­ście się roz­pa­da­ło. Coraz wię­cej było ja­snych, nie­przy­ciem­nio­nych żadnym fil­trem prze­świ­tów. Tak jak po­wsta­wa­ły w nim wyrwy, tak nowe myśli mno­ży­ły się wśród tych o Agniesz­ce.

– Nie­sa­mo­wi­te, że dzia­ła tak spraw­nie na ludzi. To zna­czy, że nie bu­du­je no­wych wspo­mnień. Od­naj­du­je pra­gnie­nia, które wy­cią­ga na po­wierzch­nię. A póź­niej po­zwa­la im ob­ra­stać, jak w me­to­dzie Czo­chral­skie­go. Tutaj ziarn­ko ob­ra­sta fał­szem, ze­bra­nym ze wspo­mnień, któ­rych już nie pa­mię­ta­my. Serce Głębin za­pew­ne nie ma po­ję­cia, jakie cuda stwo­rzy­li­śmy we wła­snych gło­wach.

– Zna­jo­mość me­cha­ni­zmu wcale nie po­zwa­la wy­do­stać się spo­mię­dzy jego try­bów. Nie­po­trzeb­ny wywód.

– Prze­ciw­nie! – za­śmiał się Piotr, co za­brzmia­ło prze­ra­ża­ją­co. Krzyk wa­ria­ta po­środ­ku szlo­chu ko­na­ją­cych. – Umie pan ste­ro­wać Na­uti­lu­sem?

– Nie ma po­trze­by – wtrą­cił się Char­les. Miał za­krwa­wio­ne pię­ści i opuch­nię­tą ze zmę­cze­nia twarz. Zda­wał się jesz­cze star­szym, niż z po­cząt­ku oce­nił to Piotr. – Ale co z rybą?

– Pro­szę spoj­rzeć. Jaką rybą?

Cormi i Char­les ro­zej­rzeli się, wzro­kiem peł­nym nie­do­wie­rza­nia. Po mor­skiej be­stii po­zo­sta­ły tylko frag­men­ty ga­la­re­ty ocie­ka­ją­cej z ka­dłu­ba Na­uti­lu­sa. Nie­sie­ni byli wcze­śniej­szą tra­jek­to­rią tylko ze wzglę­du na dzie­siąt­ki in­nych, opły­wa­ją­cych okręt ryb. Nie­któ­re spe­cjal­nie zde­rza­ły się z nimi – jak ćmy o ża­rów­kę. Wciąż de­li­kat­nie opa­da­li w kie­run­ku pal­ców Dłoni Boga.

Zna­leź­li się na gra­ni­cy.

– Tylko że nie bę­dzie­my ucie­kać.

– Co pro­szę? – Char­les zdzi­wił się po­now­nie, jed­no­cze­śnie do­ska­ku­jąc do pa­ne­lu ste­ro­wa­nia.

– Cała na­przód, w stro­nę tego cho­ler­stwa. Nie­waż­ne, jak go­rą­co by nie było.

– Ale po co…

– Cho­dzi o to, że im bli­żej czy­je­goś serca, tym bar­dziej zmie­nia­ją się re­gu­ły gry. – Uśmiech na twa­rzy Pio­tra zda­wał się Cor­mie­mu co naj­mniej nie­przy­sta­ją­cy. – I do­ty­czy to każ­dej skali.

Ru­szy­li na­głym zry­wem sil­ni­ków. Ir­land­czyk nie był w na­stro­ju do opo­no­wa­nia. Jego twarz zdra­dza­ła ozna­ki skraj­ne­go zmę­cze­nia.

Prze­kra­cza­li gra­ni­cę.

 

Nie było go przy niej, kiedy umie­ra­ła. Chciał za­czerp­nąć od­de­chu, który uto­pił w tanim winie. Ostat­nie chwi­le spę­dzi­ła z pie­lę­gniar­ka­mi. Ostatnie spojrzenie, ostat­nie słowa. Nie było go przy niej.

 

Nie kon­tro­lo­wał łez. Po­zwo­lił im pły­nąć. Co jakiś czas zer­kał w stro­nę Rosy, która teraz już tylko cięż­ko od­dy­cha­ła. Nie miała siły na wię­cej. Wy­cień­cze­nie ode­bra­ło mię­śniom wszel­ką wolę. Char­les trwał na sta­no­wi­sku, a Gre­gor z dziw­ną ob­se­sją spo­glą­dał w stro­nę Ręki Boga. Wszyst­kim drża­ły dło­nie.

 

Nie było go przy niej.

 

I wtedy coś pękło. Znaj­do­wa­li się ledwo kilkadziesiąt metrów bli­żej Serca Głę­bin, a jed­nak po­czu­li, że jakiś cię­żar opu­ścił ich serca. Do­mknię­te wspo­mnie­nia za­zę­bi­ły się, pokryły so­lid­ną na­ro­ślą, któ­rej już nic nie mogło prze­bić. Zda­wa­ły się trwal­sze niż kie­dy­kol­wiek i nawet świa­do­mość fał­szu w tym nie prze­szka­dza­ła.

– To tyle? – za­py­tał Cormi.

Piotr westchnął.

– Tak, chyba tak. Myślę, że mo­że­my wra­cać – mówił idąc w kie­run­ku Rosy. Usiadł obok. Po­zwo­lił jej opaść na swoje ramię, pogła­dził włosy. Gęsie piór­ko ła­sko­ta­ło skórę. – Myślę, że to nie jest naj­lep­sze miej­sce na park roz­ryw­ki. Mam na­dzie­ję, że masz tego świa­do­mość.

– Ja, nie… jesz­cze nie wiem, co o tym my­śleć, pro­fe­so­rze.

Char­les zda­wał się bar­dziej wi­sieć na pa­ne­lu, niż ste­ro­wać Na­uti­lu­sem.

 – Ależ do­sko­na­le wiesz – wtrą­cił. – Co się wła­ści­wie stało?

– Jeśli miał­bym zga­dy­wać, to zmniej­szy­ła się ad­he­zja przy­krych myśli.

– A jeśli to ja miał­bym zga­dy­wać – po­wie­dział Gre­gor, nieco po­chmur­nie – to Char­les miał rację.

– Hm?

– Beł­ko­cze pan, pro­fe­so­rze.

Za­nie­śli się od śmie­chu, jakby cie­sząc, że mogą sobie wresz­cie po­zwo­lić. Od­dech Rosy przy­jem­nie gła­dził kark Pio­tra. Po­je­dyn­cze mu­śnię­cia uło­ży­ły się w słowa. Pięk­nych rze­czy nie na­le­ży cho­wać – po­wie­dzia­ła. Wie­dział już, co myśli o fał­szy­wych wspo­mnie­niach.

– Cał­kiem moż­li­we, że to nie ma sensu – mówił, spo­glą­da­jąc na od­da­la­ją­ce się Serce Głę­bin. – Ale myślę, że mia­łem naj­wspa­nial­szą córkę, jaką tylko mógłbym sobie wy­obra­zić.

Koniec

Komentarze

Jestem człowiekiem, ktory nie zapamięta podobnej wyprawy w sposób, w jaki zostać powinna.

Czegoś chyba brakuje, nie brzmi to dobrze.

… ograniczeń technicznych co nie miara

co niemiara

 

To właściwie tyle, jeśli chodzi o jakieś niezręczności. Interpunkcji się nie czepiam, bo nie jestem w niej najlepszy.

A tekst mi się podobał. SF w klasycznym stylu, według sprawdzonej recepty – nauka, eksploracja nieznanego, ktore to nieznane jest nie tylko wyzwaniem technicznym, materialnym, ale też duchowym. Mierzyć trzeba się nie tylko z fizyką, ale i psychiką. Poznanie to również podróż w głąb duszy.

Nasuwają się oczywiste skojarzenia z "Solaris" i, choć to motyw wałkowany na milony sposobów, wcale nie stanowi wady tekstu, a zaletę. Słowem – kawał dobrej, porządnej fantastyki. Zbaczanie w stronę poetyckiej ornamentyki metafor nie przyćmiewa przekazu opowiadania. Znaczy się – jest zrozumiałe.

Pozdrawiam!

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałam :)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

W ogóle to zapomniałam dodać, że najbardziej podobała mi się scena z córką na balkonie. I ta metafora o zbliżaniu się do serca i zmianach reguł gry. Znakomita, z pewnością ją zapamiętam! :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, kłaniam się uprzejmie, z taką werwą, że aż pióra furkoczą.

 

Naz, ten uśmiech wygląda złowieszczo. To jest maska, prawda? Nie dam się zwieść! ;)

Choć sprawy będące przedmiotem dociekań, badań i obserwacji, przytłoczyły mnie nieco, to całą rzecz przeczytałam z przyjemnością, albowiem, Słowiku, opisałeś wszystko bardzo przystępnie, z właściwą sobie dozą poetyckich ozdobników, dozą, tym razem bardzo umiarkowaną, co sprawiło, że lektura okazała się nad wyraz satysfakcjonująca.

Chciałabym móc kliknąć Bibliotekę, ale z powodu usterek, chyba muszę się wstrzymać.

 

Wi­dział na jego po­wierzch­ni wiry mie­sza­ją­ce biel z po­ma­rań­czą.Wi­dział na jego po­wierzch­ni wiry mie­sza­ją­ce biel z po­ma­rań­czem.

Zakładam, że biel mieszała się z innym kolorem, nie z owocem.

 

W ob­li­czu tego wra­że­nia co naj­mniej nie­sto­sow­nym zda­wa­ło się… – W ob­li­czu tego wra­że­nia, co naj­mniej nie­sto­sow­ne zda­wa­ło się

 

Na­zy­wał się Char­les… – Na­ imię miał Char­les

 

Przez za­sło­n lodu, w któ­rej zna­la­zła się winda… – Nie mam pewności, czy nie miało być tak: Przez za­sło­nę lodu, w któ­rej zna­la­zła się winda

Zdanie wydaje mi się dziwne – można znaleźć się za zasłoną, ale chyba nie w zasłonie.

A może winda znalazła się w lodzie, wtedy raczej: Przez za­sło­nę lodu, w któ­rym zna­la­zła się winda

A może chodzi tu o coś zupełnie innego…

 

tym po­dob­nych ludzi wy­obra­żał sobie… – Raczej: …tego rodzaju ludzi wy­obra­żał sobie… Lub: …po­dob­nych mu ludzi wy­obra­żał sobie

 

by chwi­lę potem ustą­pić pod dżen­tel­meń­skim na­po­rem dłoni Char­le­sa. – Na czym polega dżentelmeński napór?

 

– … też do­star­cza cał­kiem zno­śną róż­ni­cę tem­pe­ra­tur – wciął się Piotr. – Zbędna spacja po wielokropku.

 

Nie­wiel­ki tłum ze­brał się wokół… – Tłum jest wielki z definicji.

Proponuję: Nie­wiel­ki tłumek ze­brał się wokół

 

co wy­raź­nie po­do­ba­ło się chi­cho­czą­ce­mu Char­le­so­wi.

W któ­re­go stro­nę wy­mow­nie spoj­rzał Gre­gor. – Raczej: …co wy­raź­nie po­do­ba­ło się chi­cho­czą­ce­mu Char­le­so­wi, w któ­re­go stro­nę wy­mow­nie spoj­rzał Gre­gor.

 

roz­ry­wa­ne przez wła­śnie róż­ni­cę ci­śnień. – …roz­ry­wa­ne przezwła­śnie róż­ni­cę ci­śnień.

 

za­py­tał, zanim się­gnął do lamp­ki ze świa­tłem. – Czy w lampce znajduje się światło?

 

I na tym wła­śnie tle ma­lo­wa­ły się ta­tu­aże, pły­ną­ce zza ple­ców pną­cza za­ci­ska­ją­ce się na szyi… – Czy to znaczy, że tatuaże były nie na plecach, a za plecami? Pnącza, moim zdaniem, raczej pełzną, nie płyną.

Proponuję: I na tym wła­śnie tle ma­lo­wa­ły się ta­tu­aże, pełznące z ple­ców pną­cza, za­ci­ska­ją­ce się na szyi

 

do­koń­czy­ła Rosa, ukło­niw­szy się przy tym z te­atral­nym dry­giem. – Czy to znaczy, że Rosa miała teatralne zdolności?

A może miało być: …do­koń­czy­ła Rosa, ukło­niw­szy się przy tym te­atral­nym dy­giem.

 

stru­mień wody zo­sta­nie prze­rwa­ny, na rów­nie do­kład­nych minut pięt­na­ście… – …na rów­ne piętnaście minut… Lub: …na do­kład­nie pięt­na­ście minut

 

Krzyk Rosy ode­brał mu myśl.Krzyk Rosy ode­brał mu myśl.

 

ga­la­ret­kę o kon­sy­sten­cji tak rzad­kiej, że pra­wie prze­zro­czy­stej. – To nie konsystencja decyduje o przezroczystości galaretki.

 

Bla­do-nie­bie­skie la­tar­nie fo­to­fo­rów.Bla­donie­bie­skie la­tar­nie fo­to­fo­rów.

 

A ty jesz­cze raz bę­dziesz się tak drzeć, Ros, to przy­się­gam… – Chyba miało być: A ty, jak jesz­cze raz bę­dziesz się tak drzeć, Ros, to przy­się­gam

 

Oczy­wi­ście, nie skoń­czy­ło się na wi­zy­cie w po­je­dyn­czej kli­ni­ce. – Czy bywają też kliniki mnogie?

A może miało być: Oczy­wi­ście nie skoń­czy­ło się na wi­zy­cie w jednej kli­ni­ce.

 

Sam był za­sko­czo­ny tonem, w jakim to po­wie­dział.Sam był za­sko­czo­ny tonem, jakim to po­wie­dział.

 

w moim przy­pad­ku de­duk­cja bę­dzie cięż­ka – po­wie­dział cięż­kim gło­sem… – Powtórzenie.

Może: …w moim przy­pad­ku de­duk­cja bę­dzie trudna – po­wie­dział cięż­kim gło­sem

 

Od­cią­żo­ny spod tego jarz­ma umysł po­zwo­lił zro­zu­mieć… – Od­cią­żo­ny od tego jarz­ma umysł po­zwo­lił zro­zu­mieć… Lub: Wyzwolony spod tego jarz­ma umysł po­zwo­lił zro­zu­mieć

 

Do­mknię­te wspo­mnie­nia za­zę­bi­ły się, ob­ro­sły so­lid­ną na­ro­ślą… – Nie brzmi to najlepiej.

Może: Do­mknię­te wspo­mnie­nia za­zę­bi­ły się, pokryły się/ oplotły się solidną na­ro­ślą

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Słowiku, opisałeś wszystko bardzo przystępnie, z właściwą sobie dozą poetyckich ozdobników, dozą, tym razem bardzo umiarkowaną, co sprawiło, że lektura okazała się nad wyraz satysfakcjonująca.

:o

Tak.

Tak!

TAK!

Czy ja jeszcze coś… TAK! …miałem powiedzieć. A!

 

Na wszystkie banany Republiki Konga. Tyle błędów po armagedonie przebytym na becie wyjaśnia tylko liczne majstrowanie przy tekście. (Tekst startował z 45k, zleciał 2k, wzniósł się 6k, zleciał 2k, i znowu 1k w górę, a to tylko w wyniku zmian fabularnych). I fakt, że jestem po prostu beznadziejny w te klocki. Zwłaszcza, że widzę dwa błędy, które na becie były wytknięte, a ja je przegapiłem, na co żadnego sensownego wyjaśnienia nie ma, a reakcją może być tylko biczowanie.

W każdym razie poprawiam i modlę się, żeby nie wpadło nic więcej, bo muszę siedzieć przy projektach, a nie dłubać w opowiadaniu D: (mam za słabą wolę, by zamknąć okienko z NF ;)).

 

EDIT: Ufff, po kłopocie. W paru miejscach się zbuntowałem, bo to jednak była kwestia poetyki lub stylu. W każdym razie, dzięki Reg za spostrzegawcze oko (nie masz przypadkiem finlandzkich korzeni? Był tam taki jeden snajper…). Wracam biczować się projektami.

Pozostaje mi tylko złożyć gratulacje.

Zgadzam się z Thargone - to opowiadanie to kawał dobrego, klasycznego SF, takiego na którym się wychowałem i które rządziło zanim przyszła moda na postapy, cyberpunki i inne new weirdy.

Słowiczość tym razem obecna bardziej w treści niż w formie, ale przecież jest kilka fragmentów, które mogły wyjść tylko spod Twojej klawiatury i które są niepodrabialne.

Mam tylko nadzieję, że pomimo ograniczeń które sobie narzuciłeś, Twoja satysfakcja z tworzenia tego opowiadania dorównuje mojej płynącej z jego lektury. I że odnalazłeś nareszcie ścieżkę do serc czytelników, na której powinieneś świergolić już dawno.

Nie, Słowiku, korzeni fińskich nie mam, ale czasem lubię siorbnąć parę kieliszeczków finlandii. ;)

Jeśli pomogłam, ogromnie się cieszę. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Fantastyka w starym, dobrym stylu. Może trochę za dużo jeszcze dziwactw, jak dla mnie, ale ja to marudny jestem ;)

 

Zgadzam się z Thargone - to opowiadanie to kawał dobrego, klasycznego SF, takiego na którym się wychowałem i które rządziło zanim przyszła moda na postapy, cyberpunki i inne new weirdy.

 

O… to, to, to… :)

Zgodzę się z przedpiścami o tym, że kawałek jest mocno klasyczny. Szczególnie przypadły mi do gustu opisy, niekiedy dane z poetycką fantazją, ale też bez przechodzenia w “purpurową prozę”. Historia Piotra i Agnieszki bardzo fajna – tak bardzo, że czułem się zawiedziony, ze to tylko iluzja, ale może to ja coś źle zrozumiałem? Brakowało mi trochę wyraźniejszego wyklarowania, czego świadkami byliśmy na końcu. Jednak koniec końców lektura bardzo przyjemna.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytawszy.

Babska logika rządzi!

W duchu trenowanego minimalizmu i drobnego zmęczenia:

Dziękuję wszystkim :).

Wybrałam ten sam temat, więc nie będę jakoś komentować, bo pkt widzenia zależy od siedzenia ;) podyskutujemy najwyżej na temat Enceladusa po konkursie, a na razie punkcik :)

Bella, bardziej hard sf z jakimś pomysłowym wykorzystaniem kominów hydrotermalnych (koncept wapiennego miasta)? W sumie – nie pytałem. Dużo chętniej przeczytam w formie opowiadania :). Dyskusja zawsze w cenie (no i takie porównanie, jak bardzo koncepty mogą się od siebie różnić, fajna rzecz – mam nadzieję, że nie wtrąciłem się za bardzo :( ).

U mnie chyba bardziej hard, poetyki nie ma bo nie umiem, no i na szczęście pomysł na tyle inny, że nie załamałam się czytając Twoje :) Można by rzec, że poszłam w przeciwną stronę ;)

Wygląda na to, że mimochodem przyjąłeś moje wyzwanie, Słowiku:

Rzucam luźne wyzwanie, byś napisał coś, co szturmem zdobędzie bibliotekę, taki komplet-klików-instant :D Pop ekstremalna proza – dałoby się? 

No i się udało.

Podobnie jak Cobold, mam nadzieję, że czerpałeś przyjemność z pisania, choć sama beta mogła być trochę upierdliwa ;) Pisz to, co chcesz. Ale ja, jako czytelnik, mówię (powtarzam): idź w tym kierunku. Dobry autor zaszczepi cząstkę swojego stylu w każdym tekście, niezależnie od konwencji, formy itd. 

Mamy tutaj klasyczną fabułę (czego byłeś pewnie świadom, zamieszczając jako rekwizyt “20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”). Jest pomysł, jest tajemnica, jest warstwa emocjonalna. Czego chcieć więcej? Znowu powtórzę: solidny kawałek SF. 

A przy tym: jesteś Ty. W czasie bety czepiałem się kosmetyki w wielu zdaniach, ale pewnie drugie tyle musiałbym wypunktować, by wskazać udane frazy. Jest Twoja poetyckość, choć tym razem – w końcu – ujarzmiona. I moim zdaniem nie ma w tym nic złego, że ujarzmiona. Więcej – to dobrze. 

Wszystko inne chyba powiedziałem na becie, a powyższe wystarczy, by nominować tekst. Więc idę. 

Hmm… i czego się życzy na wojnę? Szczęścia? Smacznej krwi wrogów? Połamanych liter? 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

choć sama beta mogła być trochę upierdliwa ;)

A ten znowu swoje ;). Już Ci mówiłem. Bliznom na dupie zrobię zdjęcia i oprawię w ramkę.

Jak mój statek utrzyma kurs, to może wreszcie sięgnę do szufladki z fabułami, których się boję. Zobaczy się.

 

Jeszcze raz dzięki za pomoc Funie i Coboldzie. No i za ciepłe słowa również, choć bez przesady z nimi, bo ten ptaszek ma ego jak materac. Łatwo nadmuchasz, ale żeby potem spuścić… ;). Żartuję. Kto nie lubi słuchać pochwał :P.

tajemnicy zaklętej w dwóch, ludzkich kształtach.

Wg mnie zbędny przecinek.

notebook wiszący na kilku paskach przerzuconych przez ramię

Ok. Hm. Trochę jakby ktoś dzisiaj nosił ze sobą maszynę do pisania. Może się zdarzyć, pani była nieco ekscentryczna, może było to dla niej przyjemnie archaiczne… No, da się wybronić też na inne sposoby, niemniej zaskakuje. Zresztą Rosa w ogóle niezbyt do mnie trafiła – miała chyba być intrygująca, a wyszła na mniej dojrzałą od (… tu byłby spoiler…) córki.

Nie, on ma tym razem rację, profesorze. Znamy pańską przeszłość. Rosa zapytała, bo nie czyta tych raportów. Mawia, że nie tak poznaje się ludzi. – Podszedł dwa kroki bliżej, w stronę ściany skierowanej na Serce Głębin. 

Zaciąłem się na chwilę, bo nie wiedziałem, kto to właściwie mówi.

 

Na koniec kwestia pęcherza… Nie jestem biologiem, coś tam mi ktoś opowiedział na rejsach nurkowych i tyle. Lecz, z tego co mi wiadomo, ryby głębinowe rzadko mają pęcherz pławny, a jeśli już mają to on raczej nie eksploduje, tylko wywraca biedne stworzenie na lewą stronę. Nawet gdyby w końcu pękł, to też nie jest to eksplozja, która mogłaby wywołać opisany skutek. Oczywiście mnóstwo czynników i tak uśmierci taką wyciągniętą na powierzchnię rybę, najczęściej będzie to jednak temperatura.

Tak czy owak – w pęcherzu pławnym ryby głębinowej nie będzie powietrza, tylko jakaś tam  specyficzna mieszanka gazów. I to na tym stwierdzeniu właściwie się zaciąłem. Reszta to tylko takie tam wymądrzanie się.

Na koniec uwag krytycznych – BARDZO nie podoba mi się tytuł :D Taki pretensjonalny, że łe. Ale to na szczęście o niczym nie świadczy. Najlepszy tekst, jaki tu czytałem (Diriada), miał równie beznadziejny tytuł i nic. Mnie tytuły chyba po prostu mało obchodzą. Bo liczy się to, co następuje później.

A opowiadanie napisałeś, Słowiku, bardzo dobre. Wciągnęło mnie jak mało które, trochę się kojarzyło z jakimiś ptakami z mgieł Jowisza (czy to nie była któraś z Odysei, czy coś? nie pamiętam już, zostało mi z dzieciństwa takie skojarzenie), trochę ze wspomnianym Solarisem. Wiele elementów do mnie nie przemawiało, zwłaszcza zawiązanie akcji – po co im był profesor/bohater (który dziwi się nawet temu, że życie występuje przy kominie, nie odwrotnie), dlaczego tak nieroztropnie, dlaczego tak na chybcika, czemu to miało służyć, czy ów mecenas nauki był szaleńcem gotowym poświęcić życie innych w imię własnych zachcianek? Niby nie byłoby to nic nowego, ale brakuje mi w tekście informacji rozwiewających te wątpliwości. 

Czytało się zatem świetnie, wiele naprawdę fascynujących wizji wymalowałeś mi w wyobraźni, aż załowałem, że po tych nędznych 50k znaków to już koniec. Rzadko mam takie uczucie w trakcie lektury tekstów dyżurowych, za co bardzo Ci dziękuję :) Może jeszcze tylko ciut, jeszcze odrobinka pracy i byłby naprawdę znakomity tekst. 

Zgłoszę go do piórka, choć sam, ze względu na powyższe zastrzeżenia, głosowałbym na NIE. Może to i zaskakujące (zwłaszcza, że to oznacza jakąś tam część TAKa bodaj), ale uważam, że niezależnie od moich wątpliwości,  tekst wart jest wzięcia pod rozwagę.

Varg jak zwykle z soczystym komentarzem. Powoli flagowa twarz z To przestaje mi się kojarzyć negatywnie ;D.

 

Odnośnie pęcherza pławnego – tutaj sprawa nie jest taka oczywista. Występuje on średnio do około jednego kilometra głębokości, w formie funkcjonalnej służącej “regulacji zawieszenia” (;P) i samemu opadaniu/wznoszeniu się. Poniżej przestaje pełnić swoją rolę (a zaczyna przeszkadzać), większość ryb już się w takie rozwiązanie nie bawi, chociaż dalej może występować w formie wypełnionego tłuszczem woreczka (stąd wzięła się u mnie forma “brei” na stołach), bądź właśnie powietrza pod większym ciśnieniem – przy czym rzeczywiście, jest to już bardziej skomplikowana mieszanka gazów i tutaj masz rację.

Co do wybuchania – zdarza się, tylko nie w formie dynamitu. W większości przypadków kwestią jest tylko mało widowiskowy wylot oczu/wnętrzności (zależy, co kto uznaje za widowiskowe , dobra, wypychanie wnętrzności przez woreczek nie jest widowiskowe, barotrauma to paskudna śmierć ;)), ale tutaj mówimy o głębokości dwóch tysięcy metrów (edit: 3k), a tam, jeśli już pęcherz się pojawia, to raczej jako dźwignia przeciw ciśnieniu niż forma stabilizacji “lotu”. Czyli – w okolicach 1k, jak najbardziej rybki będą przewracały się na bok i zdychały z innych powodów (metabolizm przystosowany do niskich temperatur), ale dużo poniżej nie wygląda to do końca w ten sposób, zależnie od tego jak szybko wyciągniesz rybkę na powierzchnię. Wybrałem bardziej dramatyczną wizualnie opcję :P.

No i chciałem uniknąć kolejnego odrobinę sztucznego wykładu jak przy morskim śniegu, przez co mogło wyjść niedostatecznie jasno :(. Może jeszcze delikatnie przerobię ten fragment, na pewno dodam wzmiankę o tłuszczu, bo tej przede wszystkim zabrakło.

 

Na koniec uwag krytycznych – BARDZO nie podoba mi się tytuł :D Taki pretensjonalny, że łe.

Czyli do koszyczka z nielubianymi przez Varga słowami w tytułach, zaraz obok “duszy” powinienem dorzucić “myśli” czy “adhezję”? :P Średnio znam się na tytułach. Nie sposób mi ocenić własnego.

 

Cieszę się natomiast, że tekst okazał się lepszy niż tytuł ;P.

Dzięki za wizytę.

Czytało się naprawdę przyjemnie. Zawiązanie akcji, mimo że nie jakoś szczególnie oryginalne, potrafi zaciekawić. Fajnie udaje Ci się budować napięcie i wywoływać u czytelnika uczucie w stylu: „o, szykuje się coś niezłego!”. Np. przez takie zdania:

To jest jedna z metod polowania. Drapieżniki, zwykle żabnicokształtne, wykorzystują ten efekt, żeby dostrzec ofiary w kompletnej ciemności. Drapież… zgaście światła!

– Puszczaliście tu wcześniej jakieś kamery? Musieliście, na pewno.

– Tak głęboko? Nie. Na trzech tysiącach gubią sygnał, coś siada na łączu. Mur dziwacznych częstotliwości.

A później tekst się zmienia – przechodzisz od akcji do duchowości. Na początku czułem się lekko zagubiony – akcja nagle zwalnia i wchodzą z pozoru dziwne opisy. Dlaczego? – pomyślałem w pierwszej chwili. Ale kiedy zachowania bohaterów przestają wydawać się dziwne i wszystko łączy się w spójną całość, na scenie pozostaje już tylko czysta satysfakcja z lektury.

Cechy bohaterów odpowiednio pokazane w tekście. Dialogi w większości bardzo naturalne. Styl z jednej strony poetycki, z drugiej jak najbardziej zrozumiały.

Nie mam ochoty na nic narzekać, więc nie będę tego robił.

W skrócie – przyjemnie spędzony czas przy wciągającym, dobrze napisanym opowiadaniu. Aż dziwne, że słowik jest w stanie tak fantazjować o wodzie, a nie powietrzu… Chyba że skrzydła poniosły go kiedyś na Enceladusa ;)

Jestem i ja. Wybacz, ale odczuwam przemożną potrzebę, żeby się do czegoś przyczepić – to nic osobistego :)

 

Poczuł to w momencie, gdy ułożenie rotacyjnej natury Enceladusa pozwoliło ujrzeć Saturna w pełnej, nieskażonej pośpiechem krasie.

Strasznie dziwne i skomplikowane. Rozumiem, że chodziło mniej więcej o to:

Poczuł to w momencie, w którym ujrzał Saturna w pełnej krasie, przemierzającego bez pośpiechu niebo nad Enceladusem.

 

Sześćdziesięciu dwóch ich tańczyło, z czego tylko dziewięciu bezimiennych.

To stan na dzień dzisiejszy – nie ryzykowałbym stwierdzenia, że w przyszłości nie zostanie odkryte więcej, a jeśli nawet nie, to bezimienne na pewno zostaną nazwane.

 

Piotr wiedział, że stoi on za projektem, ale zdecydowanie nie spodziewał się go na miejscu; podobnych mu ludzi – dość brzydkie.

 

– Życie pozaziemskie? – Było jedynymi dźwiękami, do których mógł w tej sytuacji zmusić usta.

Brakuje mi “te słowa były jedynymi…”.

 

Tak jak tuba, czy nawet winda orbitalna, wykonana z identycznego materiału, pozwalającego dostrzec wszelkie bebechy – chyba “wykonana była”.

 

zaklętej w dwóch, ludzkich kształtach. – zbędny przecinek.

 

Woda zdawała się na ułamek sekundy zawisnąć w powietrzu – coś tu jest nie tak. Może Zdawało się, że woda na ułamek sekundy zawisła w powietrzu ?

 

dodała[,] zanim zdążył przekląć, trafiony bólem głowy.

 

Poza tymi drobiazgami – naprawdę fajne. Mowa o “Solaris” już była, nie będę się powtarzał – ze swojej strony dodam jeszcze “Jowisza” Bena Bovy i “Rozgwiazdę” Petera Wattsa, podobna tematyka. Ale mimo wszystko nie odczuwam jakiegoś strasznego plagiatu. Oby tak dalej!

Pozdrawiam :)

Precz z sygnaturkami.

Perruxie, bardzo mi miło, że tekst daje się przeczytać z przyjemnością. Na budowanie napięcia, to mi nawet Fun przy becie zwrócił uwagę, że delikatnie przeginam, chociaż bardziej ze względu na przedobrzone zdania w narracji, niż takie myki w dialogach ;P.

 

Aż dziwne, że słowik jest w stanie tak fantazjować o wodzie, a nie powietrzu…

Bo nie masz porównania, jak niesamowicie mógłbym fantazjować o powietrzu… (tamdamdam, to tak w kwestii budowania napięcia) ;D.

 

Niebieski Kosmito, czepialstwo zawsze w cenie. Nawet jeśli zgodzę się tylko w kwestii zdania przedobrzonego zaimkami i księżyców. Zdanie to miało chyba kilka wariacji, a ostateczna poprawka dodająca “mu” nie zwróciła uwagi na pozostałe zaimki. Jeśli chodzi o księżyce – bardzo podoba mi się fraza o tancerzach, a w tej chwili niesie niejako pewne walory edukacyjne. Miałem na nie zwróconą uwagę na becie, ale ja osiołek jestem ze skrzydełkami (i wciąż będę ;P).

 

Co do przecinka w: “zaklętej w dwóch, ludzkich kształtach.“ – tutaj mam chwilę zawahania. Ani “dwóch”, ani “ludzkich” nie są przymiotnikami o charakterze subiektywnym, nie wydają mi się też nierównorzędne, ani nawet jedno nie zawęża zakresu drugiego. Jesteś w stanie wyjaśnić, czemu uważasz, że przecinka nie powinno tam być? W tej kwestii chętnie się czegoś dowiem (Fun mnie ostro uświadamiał na becie ;)), bo przecinki ogarniam raczej średnio.

 

Dzięki za wizytę i cieszę się, że w ostatecznym rozrachunku się podobało. Solaris czytałem i rozumiem pewne podobieństwa, ale są zbyt ogólne, żebym w ogóle pomyślał o plagiacie w jakimkolwiek wymiarze, bo to trochę jakby powiedzieć, że każda mocno psychologiczna opowieść z obcym w tle jest Solarisa plagiatem. Albo że Gra o tron plagiatuje Hobbita, bo w obydwu są smoki. Natomiast Jowisza i Rozgwiazdy nie miałem w łapkach i mam nadzieję, że żadnego faux pas nie popełniłem. Po drugie pewnie kiedyś sięgnę, ze względu na Wattsa.

Hm. Obawiam się, że “dwóch” to w ogóle nie jest przymiotnik.

Porównaj:

Na gałęzi siedziały dwa małe słowiki.

Na gałęzi siedziały małe, czerwone słowiki.

Niech wypowie się ktoś jeszcze, bo zbaraniałem. Mam rację? O.o

Precz z sygnaturkami.

Paf. Ptaszek ustrzelony. Nie ogarniam rzeczywistości – oczywiście, że liczebnik, masz rację.

Idę schować się do swojej dziupli wstydu.

Cieszę się, że ten przecinek już zniknął ^ ^

 

Ode mnie jeszcze to:

Uderzył pięści w ścianę Nautilusa

 

Bardzo zaciekawił mnie opis Enceladusa. Całkiem niedawno czytałem trochę w Internecie o księżycach różnych planet w Układzie Słonecznym, ale nie przyszło mi do głowy, że można by uczynić z nich miejsce akcji podobnej historii. Jestem jeszcze trochę za cienki w uszach, żeby oceniać tekst od strony science, więc spróbuję skupić się na fiction. Udało Ci się wprowadzić klimat ekspedycji w nieznane, odniesienie do Verne’a było tu całkiem udane. Spodobał mi się naukowy język Piotra w relacjach z córką, próby odnalezienia wspólnego języka między naukowcem a dziewczynką. Niestety psychologiczne dylematy bohaterów nie dostarczyły mi żadnych pozytywnych wrażeń (albo innego rodzaju wrażeń zapadających w pamięć). Jeżeli dobrze zrozumiałem tekst, to puenta do mnie nie trafiła. Oczywiście pozostawiam sobie mały margines błędu, bo mogłem jednak czegoś nie zrozumieć ;). 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

O, kolejny księżyc z oceanem. ;)

 

Bardzo zacna, kompletna historia. Napisana w umiarkowanie poetyckim stylu, choć niektóre porównania nie pasowały mi do miejsca akcji i bohaterów, ale to subiektywna subiektywność. Po prostu lektura dająca przyjemność. Podobało mi się. 

 

Tym razem nie wiedział, co odpowiedzieć. Uznał, że nie powinien.

Nie powinien wiedzieć?

 

po łuku znacznie ostrzejszym

Wydaje mi się, że łuk może być szeroki albo wąski. Ostry bądź rozwarty byłby kąt.

 

Po kolebiącym się początku, zachwyciłem się, bo dostałem jeden z tekstów, z myślą o których chyba ten konkurs powstał. Czyli ciekawe, naukowe fakty opakowane w niezłą fabułę. Nie mnie oceniać skalę czy trafność researchu, ale duży plus za przystępną formę pozbawioną infodumpów.

Niestety im dalej w las tym słabiej. :p Nie zrozumiałem o czym postaci bełkotały przed wyjaśnieniem motywu z rosiczką. Jeśli to wszystko jest jedynie opisem ich psychozy, to już wiesz, Słowiku, gdzie możesz ciąć.

Twój styl, chociaż ewidentnie poskromiony, nadal jest dobrze widoczny. I chyba chcąc pisać przystępniej, zrobiłeś sobie trochę krzywdy. Niektóre sformułowania kompletnie nie pasowały mi do konwencji, wręcz parsknąłem gdy “tafle moich oczu zamieniały się w jeziora”… Albo te nieszczęsne suche liście w głosie, które można by uznać za miejscową niezgrabność, ale przywoływałeś je potem w tekście jeszcze ze trzy razy. Przy klatkach Bei Fenga nie miałem takiego poczucia jak tu. Tylko że tamten tekst był dużo cięższy, a ja z pewnością nie zrozumiałem niektórych fragmentów – mam jednak nadzieję, że to nie był powód, tylko po prostu dziwactw tam nie było. :p

I jeszcze na koniec bardzo mnie fascynuje, dlaczego Piotr tak się przeraził znajdując jakiegoś kaszaka we włosach córki, a potem ta córka, z powodu owego kaszaka, tak dramatycznie wzięła i zmarła. A może to nie był kaszak, tylko dziewczynka nabiła sobie zwykłego guza, a potem okazało się że ma tętniaka, który pękł? Cóż tam się wydarzyło?

Pozdrawiam!

Albo te nieszczęsne suche liście w głosie, które można by uznać za miejscową niezgrabność, ale przywoływałeś je potem w tekście jeszcze ze trzy razy.

Mówiłem :P

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Nevazie, bo tak to jest, jak chce się zawrzeć w opowiadaniu dość kontrowersyjną myśl. Jasne, że wielu się nie zgodzi. Tutaj, to pewnie nawet większość ;).

Szkoda, że dylematy nie dostarczyły wrażeń, zwłaszcza że to z nich bezpośrednio wynika końcówka, jak i same fragmenty dotyczące Agnieszki.

Mam nadzieję, że chociaż czytało się w miarę przyjemnie. Dzięki za wizytę.

 

Blackburnie, kłaniam się.

 

Panie Brightside, nie pozostaje mi nic innego jak odpalić ustawionego jeszcze na betaliście hotkeya.

1: “A Fun mówił, Fun mówił. Tylko ten ptaszek taki osioł. No zwierzyniec.” No, to tak w kwestii niepasujących metafor ;). Tak to wygląda, jak się człowiek przerzuca na obcą konwencję, a jeszcze z własnym stylem walczy i trzyma się go kurczowo, nawet jak inni krzyczą (patrzy nieśmiało w stronę Funa).

 

Niestety im dalej w las tym słabiej. :p Nie zrozumiałem o czym postaci bełkotały przed wyjaśnieniem motywu z rosiczką. Jeśli to wszystko jest jedynie opisem ich psychozy, to już wiesz, Słowiku, gdzie możesz ciąć.

Kruca. No nie jest. To wszystko jest mocno powiązane z motywem samej rosiczki. Bardzo bardzo. Rozumiem jednak, że takie połączenie w sci-fi może się nie podobać. Albo i wykonanie beznadziejne. Wróbel jeden wie.

 

A może to nie był kaszak, tylko dziewczynka nabiła sobie zwykłego guza, a potem okazało się że ma tętniaka, który pękł? Cóż tam się wydarzyło?

Nie mam pojęcia, co to mogło być. Wychynęło gdzieś z prawdziwych wspomnień Piotra i obrosło to fałszywe wspomnienie. Adhezja nie musiała tutaj działać logicznie, mogła nawet spowodować nieprawidłowe wykorzystanie prawdziwego wspomnienia. Rozumiem, że zainteresowanie czysto medyczne? :)

 

Szkoda tego rozczarowania. Dopiero wchodzę na ścieżkę prawilnych literek ;). Dzięki za wizytę.

Tak, czysto medyczne. Jednak wygląda na to, że w tym przypadku brak sensu ma jakiś sens. I chociaż nie lubię takich rozwiązań, to szanuję Twoją decyzję.

Trzeba było bardziej zaufać Funowi! Krzywdy Ci zrobić na pewno nie chciał! ;)

nawet jak inni krzyczą (patrzy nieśmiało w stronę Funa).

Ja nie krzyczę, tylko posyłam znaczące spojrzenie :D Jak moje opowiadania, które opiniowałeś, zetkną się z krytyką, też będę musiał przyznać, że Słowik mówił ;)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

To nie kwestia zaufania. Za Funem to i do Sosnowca bym się nie bał.

To są wewnętrzne problemy z oceną sytuacji ;) i walka o tożsamość między literkami (widać niesłuszna, bo ta i tak gdzieś tam pływa, niezależnie od tych przedobrzonych metafor).

 

Edit:

Jak moje opowiadania, które opiniowałeś, zetkną się z krytyką, też będę musiał przyznać, że Słowik mówił ;)

Łeee tam. Nie liczy się. Jak idzie do druku albo do zinu, to hejt tylko pompuje fejma czy jakoś tak.

Edit2:

Gadam bez sensu. Wracam do programowania ;).

Panie, z tą zagranicą to bez szaleństw! Mam nieprzyjemność bywać w Sosnowcu ostatnimi czasy i często raczą mnie takie napisy:

XD

W centrum miasta. A może to w Zabrzu było…

[westchnienie]

Znajome okolice…

Precz z sygnaturkami.

“– Nie ma potrzeby. – Przerwał mu Gregor, prawie natychmiast.“

Gdyby to zdanie miało inny szyk (np. Gregor przerwał mu prawie natychmiast), wielka litera na początku zdania i kropka po kwestii dialogowej byłyby uzasadnione. Ale w tej sytuacji powinno być:

– Nie ma potrzeby – przerwał mu Gregor, prawie natychmiast.

(Abstrahując od tego, że jak dla mnie to obecne zdanie z “prawie natychmiast” po przecinku brzmi jakoś nienaturalnie).

 

“Przodownik w dziedzinie namacalnej rozrywki, już od jakiegoś czasu, wyraźnie separowanej względem gałęzi wirtualnej.“ – Tu też się przyczepię do konstrukcji zdania. Albo bez przecinku po “czasu”, by połączyć ten czas z separowaniem, albo wtrącenie “już od jakiegoś czasu” winno się znaleźć po separowaniu. Bo w tej chwili to wtrącenie jest bez sensu. Albo wręcz można w pierwszej chwili założyć, że “już od jakiegoś czasu” Gregor jest przodownikiem.

 

“Przerwał wymownym spojrzeniem, któremu wtórowały kolejne stęknięcia mechanizmu.“ – Sam sobie przerwał spojrzeniem…?

 

“Stąd[-,] nie interesuje mnie, co profesor zawrze w raporcie dla Ziemi.“

 

“– Życie pozaziemskie? – Było jedynymi dźwiękami, do których mógł w tej sytuacji zmusić usta.“ – Znów się przyczepię, ale “Było jedynymi dźwiękami, do których mógł w tej sytuacji zmusić usta.” to nie jest w żaden sposób samodzielne, naturalne zdanie. Brzmi bzdurnie. Przeczytaj to sobie na głos osobno, w oderwaniu od dialogu. Jeśli już, to raczej coś w stylu, że to było jedyne, co zdołał z siebie wykrztusić, albo że były to jedyne słowa, które przyszły mu do głowy.

 

“Tak jak tuba, czy nawet winda orbitalna, wykonana z identycznego materiału, pozwalającego dostrzec wszelkie bebechy“ – Tak jak tuba wykonana z identycznego materiału? Nie do końca gramatycznie.

 

“Jego dłonie automatycznie powędrowały do brei, w której zaczął grzebać.“ – Czyje dłonie? Brak dookreślenia podmiotu, ostatnim był Gregor patrzący na Charlesa.

 

“…rozpychane przez tą właśnie różnicę ciśnień.“ – tę

 

“…które obserwowały go spod rybiego cmentarzyska.“ – Spod? Znaczy: spod stołu ktoś go obserwował?

 

“– Rosa Piano-Roskov, miło mi – powiedziała, podając Piotrowi dłoń.“ – Kto powiedział? Od początku fragmentu nie było żadnej wzmianki, że na pokładzie jest ktokolwiek, w tym kobieta. Zazgrzytało mi strasznie takie wprowadzenie postaci ‘z dupy”.

 

“dotknął jej klatki dłonią“ – subiektywne czepialstwo, ale brakuje mi jednak dookreślenia: piersiowej

 

“…w odmęty, które nie mogą wyprodukować własnego pokarmu. Nie w przystępnych ilościach.“ – Wydaje mi się, że słowo “przystępny” jest tutaj użyte nieprawidłowo.

 

“– Nie. To nic…– przerwała.“ – brak spacji po wielokropku

 

“Druga scena – kłócą się, tuż nad płaczącą Rose.“ – A nie Rosą?

 

 

Przyznam, że jestem w kropce. Nie znam się na rybach i głębinach, ale o ile z pewnym zaciekawieniem czytałam o wyprawie w głąb księżycowego oceanu, o tyle pogubiłam się kompletnie w filozoficzno-emocjonalnych wydarzeniach przy Sercu Głębin ; (

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Relikwia dla Mały Słowik:

Złowróżbny to dar, jednak jego wartość może okazać się nie tylko artystyczna.

Rzeźba została stworzona przez jednego z moich dalszych kuzynów, który przez lata odgrażał się, że dotrze na samo dno Głębi Challengera. Jako człowiek majętny i nad wyraz zdeterminowany, rzeczywiście tego dokonał.

Odkrył ponoć szczelinę prowadzącą znacznie dalej, znacznie głębiej niż mogliby podejrzewać jacykolwiek naukowcy. Kuzyn zakończył wyprawę pomyślnie i wrócił, jednak… od tego momentu stał się innym człowiekiem. Jego niegdyś niebieskie oczy spowiła czerń, pośród której iskrzyła groza nieujawnionych nigdy wspomnień. Skryty w swych komnatach, nękany bezsennością, wyrzeźbił w końcu to właśnie “dzieło” i…

…wrócił, ze śmiechem przyznając, że jedyna Głębia, z jaką miał do czynienia, to film Camerona, a tamtego sądnego dnia nażarł się po prostu ryby Fugu w japońskiej wiosce, gdzie kompletował sprzęt.

Nie wierzymy mu.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przyznam, że countowy ekwiwalent “Przeczytałem.” wygląda zawsze imponująco. ;)

Trudno z tym polemizować. :-)

Babska logika rządzi!

Jose, gdzie tu kropka? Jeśli filozoficzna końcówka zepsuła przyjemność z lektury, to nie ma co się zastanawiać i powiedzieć jasno, że nie podeszło ;). Prawdą jest, że początkiem obiecałem coś innego, a zapodałem mały labirynt w sosie psychologicznym, budowany niby od wstępu, ale nieco podstępnie.

Ewentualnie możesz uznać, że znajdujesz się w mocy jakiegoś Serca Głębin i Twoje wspomnienia pełnej satysfakcji z opowiadania zostały przykryte jakimś złośliwym ziarnkiem fałszu ;P.

Dzięki za wizytę, opinię i zwrócenie uwagi na kilka zdań!

 

Hrabio, już myślałem, że pozbyłem się dziada z koszmarów, a Ty mnie tutaj znowu ośćmi po twarzy D: . Żartuję, jest śliczny. Powieszę nad drzwiami wejściowymi.

 

 

Z jakiegoś powodu jednakowoż niemal czuję się winna ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Po prostu wypaliłem się i jedyne, co teraz potrafię, to spamować ludziom pod opowiadaniami, na dodatek bezczelnie kryjąc się pod przyłbicą jurora ;D

 

Cieszę się, Słowiku, że przypadła do gustu rybka :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

A, bym zapomniał, co do jednej uwagi.

“– Rosa Piano-Roskov, miło mi – powiedziała, podając Piotrowi dłoń.“ – Kto powiedział? Od początku fragmentu nie było żadnej wzmianki, że na pokładzie jest ktokolwiek, w tym kobieta. Zazgrzytało mi strasznie takie wprowadzenie postaci ‘z dupy”.

Bety mówiły. A ja jestem uparty jak cholera. I wciąż uważam, że służy to zaokrąglaniu charakteru Piotra, taki konkretnie sposób wprowadzenia postaci na scenę – znamiennie kobiecej.

 

Tak więc, odpowiadając też na Twój ostatni post, Jose, jedynym winnym w pobliżu mogę czuć się sam :).

 

Hrabio, będę obserwował ten spam w czasie wysypu opek (musi być, nie zgadzam się, że nie), chichocząc szatańsko zza rogu :P.

Przeczytałam i choć czasami czułam się nieco zgubiona w tych głębinach, przyznaję, że czytało się fantastycznie. Niektóre z Twoich myśli przelanych na wirtualny papier chwyciły mnie za serducho. No i poznałam jedno, a może nawet dwa nowe słowa. Nie wiem, czy kiedyś ich użyję, ale czuję się  dokształcona.

Bardzo zacna lektura.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

O, hej Bemik, miło Cię widzieć :).

Cieszę się, szczególnie z tego chwytu za serducho. Mając teraz swój markowy chwyt, mogę nareszcie rozpocząć wymarzoną karierę zapaśnika lub wrestlera. I żaden wróbel ni gołąb mnie nie powstrzyma! A kruki trzeba ze sportu zdelegalizować. Nasterydowane byczki.

 

Dzięki za wizytę i miłe słowo.

 

EDIT: Właśnie zauważyłem nominację do piórka w Hydeparku. Znaczy, tekst poleciał wkurzać Cienia xD. Pozdrawiam Chmurzastego w oczekiwaniu na ponowne lanie tyłka (jeśli zdecyduje się na komentarz).

Hrabio, będę obserwował ten spam w czasie wysypu opek (musi być, nie zgadzam się, że nie), chichocząc szatańsko zza rogu :P.

Wysyp opek mówisz… Słowiku, ja już teraz mam dwie zaległe relikwie :(

Głupi Count, trzeba było pisać “przeczytałem” :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Noblesse oblige. ;-)

Babska logika rządzi!

Hmpf! A żebyś wiedziała, droga Szefowo #2! :|

 

Hehe, ale fajnie! Możemy spamować uczestnikom pod opowiadaniami, a jak będą się buntować, to ich zdyskwalifikujemy! <3

:D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Mnie tam zdarza się offtopować i bez jurorowania, a rzadko kto pyskuje.

Ale, oczywiście, przepraszam Autora. :-)

Babska logika rządzi!

Autor się nie gniewa ;). Niech ludzie myślą, że tu poważne dysputy idą, rozprawy nad niezmierzoną głębią opowiadania!

 

Ale Hrabiemu to chyba trzeba przypomnieć, jak sobie ze szlachetkami onegdaj radzono. A na widły, to nawet wiedźmin nie poradzi :P. (Słowik szturcha Hrabiego zmontowanymi z wykałaczek widłami, wykrzykując żądania o maksymalnej liczbie punktów w konkursie. Hrabia natomiast zastanawia się, odkąd to komary zrobiły się takie rozśpiewane.)

Zagapiłem się troszkę, więc dorzucam poniewczasie.

Wiesz, zasada regulacji pływalności poprzez sterowanie objętością jest mi dobrze znana, bo dokładnie ten sam efekt wykorzystuje się przy nurkowaniu. Ale to właściwie nie o to chodziło. Troszkę mnie ten pęcherz ukłuł, bo to jednak obca planeta (edit: no dobra, księżyc obcej planety) i aż chciałoby się, że owe stworzenia wykorzystywały coś mniej oczywistego – a wachlarz ewolucyjnych sztuczek wśród ryb głębinowych jest przecież całkiem spory. Byłoby bardziej niesamowicie i… troszkę bardziej obco, a to by dodało dodatkowego smaczku.

Co do słów natomiast… nie, nie chodzi o słowa same w sobie. Z jednej strony raczej o niezręczność połączenia metalicznej adhezji (wszystkie obce słowa wydają mi się z metalu, nie wiem dlaczego) z taką miękką, swojską przykrością. Po prostu nie brzmi to najlepiej. Z drugiej strony słowo adhezja krzyczy jakoś od samego początku “jestem inteligjentna i używam słów mondrych, a to historia będzie o jeszcze mondrzejszych rzeczach niż ja sama”. Ale to czysto subiektywny uraz. Nie lubię tanich sztuczek. Większość za to zdaje się je lubić, więc to pewnie dobrze, że je (nieświadomie jak sądzę) stosujesz.

Pozdrawiam.

Bardzo fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Vargu, mam wrażenie, że wspomniana metaliczność przybiera inną formę w przypadku każdego czytelnika, bo i odmienne jest obycie z niektórymi słowami, przyzwyczajenie do nich. Nie jestem też przekonany, czy można to nazwać tanią sztuczką – to wciąż jest zwyczajne słowo oddające istotę rzeczy (treści opowiadania) znacznie lepiej niż “przyleganie” (którym do końca przecież nie jest, bo doprecyzowuje, a i do tego lepiej brzmi ;)).

No i powiedzenie “nie lubię przeintelektualizowanych słówek” wygląda odrobinę jak walka ze światem i podział na te dobre/te złe słowa. Czemu adhezja miałaby być gorsza od takiego przylegania i gdzie urzęduje gremium ustanawiające podział na słówka odpowiednie/przesadzone? :P

Nie żeby martwiło mnie, jeśli masz rację. Może po prostu mam talent akwizytorski ;).

 

Pozdrawiam wzajemnie i cieszę się, że wpadłeś jeszcze raz.

 

Anet – :).

Wiesz z pewnością, że w świecie, dajmy na to, informatyki, wszystko, co zostanie nazwane po angielsku brzmi lepiej, nawet gdy niekoniecznie precyzyjniej. To podobny efekt. Może dlatego jestem nań wyczulony. Nie da się jednak ukryć, że nadal – jak wszyscy – podatny. Do tej samej grupy należą np. wtręty łacińskie – powszechnie przecież stosowane przez Wielkich. Ale te “przeintelektualizowane słówka”, to nie ten kierunek, nie o to mnie wszak. Samo wspomniane wyrażenie zdaje mi się pozbawione wartości semantycznej, “przeintelektualizowany” to raczej obelga, niż opinia.

Moim zdaniem jedne słowa lepiej brzmią z tekście naukowym (pamiętasz tę historię o prawie losowo wygenerowanym artykule, napisanym takim bełkotem, że nawet ktoś znany to wydrukował, bo brzmiało niezwykle mądrze?), a inne w tekście literackim. Mieszanie ich wypada różnie, zwłaszcza brzmieniowo. Przeważnie lubię eklektyzm, tu jednak nie ma o nim mowy, bo to w zasadzie jedyny przykład w całym tekście i raczej nieuzasadniony fabularnie. I tak, jak już wspomniano po wielokroć, to tylko moje subiektywne odczucie, zależne od częstotliwości występowania. Gdybym jednak nie wyrażał subiektywnych odczuć, cóż warte by były moje komentarze?

Suponując kognitywną koherentność eksplikacji, ewaporuję ;)

Historię kojarzę, ale w tylu wersjach, że strach którejkolwiek wierzyć, a na sprawdzanie zbyt leniwym ;). Zasadność fabularna może być dyskusyjna, ale jednak w opowiadaniu samo hasło odegrało dość istotną rolę, niezależnie od tego, czy coś mogło je zastąpić. Tak wyszło.

Na pewno Twoje komentarze są warte więcej niż sam uważasz. Szkoda, że dopadł Cię niesłuszny kryzys wagi swojego wkładu i porzuciłeś dyżury. Mówiąc bez cienia żartu – nie bez powodu wstawiłem opowiadanie na stronę tuż po północy.

Życzę udanej resublimacji ;).

Zawsze pozostaję chętny do betowania :)

Rosa – chytry, słowikowy sposób, żeby przemycić trochę więcej poetyckości ;))

Spodobał mi się pomysł. Obawiałam się, że retrospekcje z córką to typowy zabieg na jakieś ponure back story bohatera, a tu jednak zaskoczka. Bardzo fajnie to wyszło. Podobnie jak napięcie i atmosfera grozy. Dobry, niebanalny tekst.

Vargu, Ty to jednak jesteś masochista :P.

 

Rosa – chytry, słowikowy sposób, żeby przemycić trochę więcej poetyckości ;))

;>

Dzięki za komentarz, Werweno.

Przemówiło do mnie mocno. Przed oczami miałam każdą z pokazanych scen. Poczułam klimat, ból, emocje. Piękny pomysł z Agnieszką i aż żal, że wspomnienie było fałszem. Jednak, widząc Piotra w końcówce z Rosą, część z tego może zostać zrealizowana ;)

Dziękuję, Słowiki, że zabrałeś mnie w egzotyczną podróż, nie tylko w przestrzeni, ale i gdzieś w głąb duszy.  

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Kłaniam się tak nisko, że aż dziobem haczę o konar.

Tfu, nie, stop. Nie tak. Cholera.

Kłaniam się, ale trochę wyżej. Że niby taki zadziorny, jak gołębie przy Macu.

 

Dziękuję :).

Wielki Mały Słowiku, Twoje opowiadanie zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Niektóre bloki tekstu (np. dwa początkowe pisane kursywą) jakby były pisane pod jakimś natchnieniem, jakbyś coś poczuł i właśnie przelał to na papier. Powalasz sobie tam na swobodny przepływ myśli. Taki styl prowadzi do wielkich zdań i Ciebie ewidentnie zaprowadził :) Jest tam klika zdań-perełek. Ale co do zasady, po wykluciu się takiej perełki, resztę należałoby uczesać.

Tu np. gubię się:

Od pierwszego spojrzenia pokochał jej cudownie niebieskie oczy. Wcześniej miał wątpliwości.

Można to odczytać tak, że Piotr pokochał jakąś istotę od pierwszego wejrzenia, ale zanim ją ujrzał, zaczął mieć jakieś wątpliwości albo co do tej istoty albo co do tego, czy jest ją w stanie pokochać. Co gorsza nie tłumaczysz tego wątku tylko zaczynasz nową myśl, opowiadając o jego roli wyrodnego syna i męża. Tak naprawdę jednak nie jest on jeszcze ojcem, więc znowu jestem w jakimś nieokreślonym miejscu w czasoprzestrzeni życia Piotra, bo Ag się jeszcze nie urodziła, a już zdołał on zostać wyrodnym ojcem…

okładka, jak sam zresztą uważał, zdawała się atrakcyjna niezależnie od wieku

– okładka jest atrakcyjna niezależnie od jej wieku, czy od wieku tego, kto na nią patrzy?

Rozumiem Twoją niechęć do redagowania tych akapitów, bo lekki brak chronologii w Twojej narracji wynagradzają takie fragmenty:

Najpierw jako student, potem doktorant i dalej, schodami do profesury. Zawsze to samo, przepraszające spojrzenie.

Dwa zdania, a ja mam bardzo złożony i kompletny obraz w głowie. Gratulacje ☺

Przodownik w dziedzinie namacalnej rozrywki, już od jakiegoś czasu wyraźnie separowanej względem gałęzi wirtualnej.

– takich wątków nie rozwijasz. Widać, że masz dużo pomysłów. Trudno czasem zdecydować, czy położyć nacisk na złożoność świata i zamknąć choćby w jednym zdaniu jakiś błyskotliwy pomysł, czy postawić na spójność opowiadanej historii. Ja bym ciął, ale wiem, że to nie takie łatwe ;)

Napięcie budujesz mistrzowsko. Najpierw oczy, które wiele widziały, potem plastikowe worki o niepokojących kształtach aż do organicznej breji na laboratoryjnym stole. Ale najbardziej z tego wszystkiego przekonują mnie reakcje innych ludzi. Ten sposób komunikacji jest bardzo udany w Twoim wydaniu. Dialogi są bogate i wiarygodne.

 

Znaczenie tytułu wyłożyłeś świetnie, jak dziecku, wszystko zrozumiałem ☺

Te Twoje definicje adhezji i entropii powinny znaleźć się w jakimiś słowniku.

 

Końcówka tak magiczna, że aż nie skomentuję.

Gratulacje, piękny tekst wyczarowałeś.

 

Ps. Ten “dżentelmeński napór”, który Reg Ci zaznaczyła, popraw, nawet mnie się rzucił w oczy.

Właściwie na taki gros pochwał, to ciężko odpowiedzieć inaczej, niż ukłonem i szybką ucieczka w celu ukrycia czerwonej twarzy ;). No więc dziękuję, ale z głową wciąż przy ziemi (żeby rumieńców nie było widać) coś dorzucę.

 

Pierwsze wspomniane przez Ciebie zdanie morfowało szybciej i częściej niż biedronkowy ser wyciągnięty z lodówki na dłużej niż jeden dzionek. Dobrze odczytujesz moje intencje, chodziło o wątpliwości względem właśnie tego, czy będzie dobrym ojcem. Znaczy, zdanie naprowadza na odpowiedni trop, ale zgadzam się, że jest specyficzne w swoim nieukierunkowaniu. Zastanawiam się, czy walnięcie akapitu po drugim zdaniu w akapicie nie rozwiązałoby chociaż części problemu.

Wiadomo, przemyślę jeszcze raz po konkursie.

 

Oby tylko nie tak jak zdanie wskazane przez Reg, bo tam zawiesiłem spojrzenie, zamyśliłem się kilka razy i wracałem niejednokrotnie, wciąż nie wiedząc jak to najlepiej ułożyć, nie wycinając chcianej myśli. I w pewnym momencie coś musiało mi zupełnie oderwać uwagę, bo o nim zapomniałem. Obstawiam, że taki jeden przedmiot techniczny ;).

No, ale to też później.

 

Jeszcze raz dzięki za soczyście rozległy komentarz :).

Interesująca historia.

Świetny początek, naprawdę mnie zafrapował. Opowiadanie wciągnęło na samo dno księżycowego oceanu i trzymało mocno. A potem zaczęło się słowikowanie… Jak to w końcu jest z tą córką: miał, nie miał, miał wirtualną, wyimaginował sobie jak dziecko przyjaciela? Może rosiczka mu ją whipnotyzowała, ale zaczęło się jeszcze przed lądowaniem na księżycu, a to by była nieekonomicznie olbrzymia odległość. W końcu coś tam wyjaśniasz, ale niedopowiedzenia zostają. Trochę za dużo, jak na mój gust, chociaż dadzą się przełknąć. Dlaczego nagle ich wypuściło?

Research w porządku, ale szału nie robi. Spodobała mi się informacja o pamięci ryb. Za to zgrzytało mi, że profesor rozpoznawał ryby w obmacywanych szczątkach. Niby dlaczego ewolucja na innych planetach powinna naśladować ziemską, łącznie z takimi szczegółami jak kształt pęcherza pławnego? Przyroda zwykle zna wiele dróg dochodzenia do celu… No i tak właściwie nie wyjaśniasz źródła energii niezbędnej do powstania i rozwoju życia na księżycu. „Ręka Boga” i mistycyzm to żadne wytłumaczenie.

Bohaterowie ciekawi, zróżnicowani. Osobiście kibicowałam Piotrowi, dopóki nie pogubiłam się w jego związkach rodzinnych.

Warsztat niezły, ale coś tam znalazłam. Dlaczego kojarzysz entropię z rozczapierzaniem? Rozczochranie bardziej by pasowało. Gdzieś brakło przecinka czy dwóch.

Fajny tytuł.

Przekroczenie limitu mocno Ci zaszkodziło. Uważam, że dałoby się zejść poniżej 45 kilo bez większych strat. Głosowałam za piórkiem, ale to już pewnie wiesz.

Babska logika rządzi!

No!

Z dwoma piórami, to już polecisz prosto i daleko! Tylko pamiętaj, za co je dostałeś. I przymocuj je sobie symetrycznie – po obu stronach.

Betowanie to była kosmetyka, najważniejsza była decyzja, którą podjąłeś wcześniej. Wiedziałeś, jak opowiadanie ma wyglądać, byłeś wreszcie gotowy do kompromisu między swoimi wyobrażeniami i oczekiwaniami czytelników. Masz wyobraźnię i masz inteligencję, które mogą Ci pozwolić publikować na papierze i walczyć o nagrody. Jeśli tego teraz nie wykorzystasz, to masz też ode mnie w dziób!

Jeśli tego teraz nie wykorzystasz, to masz też ode mnie w dziób!

Widzę, że nie tylko ja używam “gróźb” do motywowania Słowika :D 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Adhezja przykrych myśli, to jedno z takich opowiadań, przy których moją ocenę może fałszować fakt, iż kojarzę autora ;D

Subiektywnie napiszę Ci, Słowiku, że poczyniłeś tym tekstem krok w bardzo interesującą stronę, która mnie, jako czytelnika, satysfakcjonuje. Cobold i Fun napisali Ci to wszystko szczerze i precyzyjnie, więc pozostaje mi się tylko zgodzić.

 

A teraz będzie trochę analizy ;)

 

Ten tekst to taki zbiorek dwóch różnych oblicz, których fuzja mogłaby wyjść genialnie, jednak przez słabość jednej ze składowych opowiadanie traci nieco na spójności i immersji. Sprecyzuję:

Science vs emocje. W tym starciu zdecydowanie wygrywa pierwsze – elementów naukowych może nie jest bardzo dużo, ale zostały umiejętnie wplecione w opowiadanie, są interesujące, przedstawione w sposób prosty i zrozumiały. A to bardzo cenne, gdy opowiadanie może czytelnika nie tylko zabawić, ale i czegoś nauczyć (ech, gadam sloganami…).

Rozmowy Piotra z Agnieszką piękne i pouczające, w nich też najładniej namalowałeś emocje, które jednak w pozostałej części tekstu nieco mnie zawiodły – szczególnie na Nautilusie jest refleksyjnie, kontemplacyjnie, ale w sumie nudno. Zabrakło mi jakiejś grozy, rozpaczy… W końcu naukowcy nie siedzieli w symulatorze. Wyszło, moim zdaniem, dość płasko.

Prostota vs poetyka. Umiejętnie ujarzmiłeś poetyzowanie, jednak wykorzystałeś je w niekoniecznie dobrych momentach. Czasem za wiele jej w opisach i choć mnie akurat "jesienne liście" przypadły do gustu, większości czytelników może zazgrzytać. Prostsze zdania wyszły ci sprawnie, akcje prowadziłeś dobrze, więc na przyszłość stosuj śmiało! :D

Akcja vs refleksyjność. Zacząłeś opowiadanie kilkoma mocnymi akcentami – przestrzeń kosmiczna, nagła zmiana kursu, wspaniały rzut na księżyce Saturna, pływające rybie gałki ocznej. A później zburzyłeś balans tekstu scenami na Nautilusie. Za bardzo zwolniłeś, odszedłeś daleeeko od głównej problematyki utworu, zagłębiając się w umysł profesora. Słowem – stworzyłeś interesujące szkielety, ale obleczenie ich w ciało wyszło już gorzej.

Potoczystość vs interpunkcja. No właśnie – tekst czytało mi się świetnie, ale przecinki, ekhm… Bety wszystkich błędów z pewnością nie wypleniły, bo choć ja też nie należę do znawców tematu, trochę za często mi zgrzytało.

Tytuł – jak dla mnie świetny :D Tutaj nie mam żadnych rozterek!

Podsumowując, stworzyłeś ciekawe opowiadanie o interesującej fabule i miejscu akcji, pracę naukową wykonałeś, zaś jej owocami poczęstowałeś w tekście, a poetykę ujarzmiłeś, jednak gotowe danie polałeś sosem z metaforyki, która troszkę zepsuła mi smak całości.

Pomysł lepiej by się zapewne sprawdził w bardziej rozbudowanej formie – wtedy mógłbyś rozwinąć świat i postacie, być może byłoby lepiej.

Choć i tak jest naprawdę dobrze! Z 74 primapunktami uplasowałeś się na trzecim miejscu mojego prywatnego zestawienia, a i piórko zgarnąłeś. Gratuluję!

 

Jak twoja teraz fryzura.

Ten szyk zdania <3

zapytał Charlesa, wstając na nogi.

A na cóż innego można wstać? Choć i tak King był lepszy – w Mrocznej Wieży napisał kiedyś: “usiadła, podwijając kikuty.” <3 :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Miałem listę uwag długą jak cholera i jak moja noga, ale internet wziął i zeżarł. Szczerze – nie mam ochoty (przynajmniej na razie) przebijać się przez tekst od początku, żeby znów wypunktować potknięcia, przecinki i dziwności nad dziwnościami, więc będzie bez łapanki i wskazywania palcem, opinia ogólna.

Językowo stanowczo nie porwało. Piszesz chaotycznie, gubią się podmioty i przecinki, czasem brak precyzyjności, a czasem za bardzo w moim odczuciu zbaczasz na mielizny, chcesz, żeby było poetycko, mistycznie i filozoficznie, no i czasami to wychodzi, ale równie często nie, a wtedy jest pretensjonalnie. Męcząco. Źle. Można się pogubić w tym, co chcesz powiedzieć i o co ci chodzi.

Największym plusem jest – w sumie dość klasyczna – fabuła i punkt wyjścia: naukowcy, zespół, tajemnica, zejście pod wodę, obca planeta, inne życie etc. Rozwinięcie też wypada dobrze, choć czasami skrótowo i za szybko (zespół zachowuje się, jakby znał Piotra już od dawna i vice versa), samo zakończenie i rozwiązanie w zamyśle dobre (choć trochę za bardzo kojarzy się z “Arrival”), ale w wykonaniu zagubione w mistycyzmie i meandrach nie do końca opanowanego języka i formy. Elementy naukowe ciekawie wplecione w tekst. Zabrakło mi jednak emocji i przejęcia się losem bohaterów (co, jak sądzę, wynikało ze znużenia językiem, potknięciami i zbytnim staraniem się autora, żeby było ładnie).

Tyle ode mnie, czołem!

 

 

EDIT

 

Tak na szybko poszukałem w tekście zdań, które by obrazowały moją tezę o przegadaniu i niezgrabności językowej – już z pominięciem innych, mniejszych potknięć, jak interpunkcja, podmioty itp. Tylko kilka przykładów:

 

Obserwował jak kolory te stają się chłodniejsze, wraz ze wzrokiem opadającym ku biegunom / Przykład na zdanie pisane dookoła i z udziwnianiem na siłę. O co chodzi? O to, że przesuwając wzrok ku biegunom, Piotr obserwował, jak kolory stają się chłodniejsze?

 

Za słowami przyszła rzeczywistość, objawiona drażniącym uszy dźwiękiem / Rzeczywistość objawiona dźwiękiem. No. Bardziej górnolotnie się chyba nie dało. Obok rzeczywistości objawił się też Pan Bóg

 

Zamiast tego połyskująca metalicznie siatka przykrywała błękitne rysy atakującego z zewnątrz lodu / A tu wszystko jest jakieś: siatka połyskująca metalicznie, rysy błękitne, a lód atakujący. Za dużo, robi się zamęt i kakofonia

 

– Gdzie reszta zespołu? – zapytał Irlandczyk, głosem suchym niczym jesienne liście. Piotra uderzyło podobieństwo w tym aspekcie, jakby patrzył na odbicie w lustrze. Wzrost, wiek, czarne włosy: różnice bez znaczenia, kiedy patrzy w ciebie pustynia / Piotra uderzyło podobieństwo (Irlandczyka do niego samego?) w tym aspekcie? Tzn. w aspekcie głosu szeleszczącego niczym jesienne liście? A co do głosu ma wzrost, wiek i kolor włosów?

 

Przodownik w dziedzinie namacalnej rozrywki, już od jakiegoś czasu wyraźnie separowanej względem gałęzi wirtualnej / Namacalnej rozrywki? Tzn., nie wiem, seks-usług? Parków tematycznych jak Disney i Jurrasick Park? Planszówek? Kart? Jedzenia? Wszystko to jest w sumie namacalne, więc nie mam bladego pojęcia, o co chodzi

 

Czuł, jak tafle jego oczu powoli zamieniają się w jeziora / A tu to nawet nie wiem, o co chodzi. Tafla to np. powierzchnia jeziora, więc czemu powierzchnia jeziora zmienia się w jeziora? Ewentualnie tafla to równa, gładka, lśniąca powierzchnia (lustra, szkła metalu) i czemu ta gładka powierzchnia zmienia się w jeziora i co miałoby to znaczyć? Zagubiony jestem

 

Zobacz, jak krew powoli przejmuje wszystkie myśli. To jeden z tych razów, kiedy nie muszę malować słowami, bo te najprostsze, najbardziej bezpośrednie, wystarczają. Rzeczywistość wybrała najbardziej soczystą barwę z dostępnej mi palety. Jakie znaczenie będzie miał tutaj fałsz kilku słów? Na takim obrazie jedno maźnięcie farby nic nie zmieni. Tu należałoby przekłamać wszystko / Przykład na totalne przegadanie. Bohaterka mówi, że w tym wypadku nie musi malować słowami, bo te najprostsze i najbardziej bezpośrednie wystarczają. Super. A potem wali jeszcze kilka łopatologicznie poetycki zdań, bo chyba jednak nie może się powstrzymać przed “malowaniem słowami”

 

Katalog zatytułowany “pierwsze tango” kusił obietnicą przeszłości, która wciąż mogła być prawdziwa. Plik “woda na ścianach moich myśli’ zaczynał się cyfrą. Jedynką, dla zachowania pozorów spójności w chaosie pozostałych tytułów / Jeżeli jako czytelnik powinienem wiedzieć, jaką obietnicą przeszłości kusił plik “pierwsze tango”, to jakoś tego nie załapałem. Poza tym – “woda na ścianach moich myśli”? Serio? Przepraszam, ale to jest kicz

 

Zaczął czytać na głos. Miał nadzieję, że wyraźnie.

– Mieliśmy oczy pełne zachwytu, kiedy wnętrze Enceladusa przywitało nas bogactwem, jakiego można doszukać się tylko w czyjejś duszy / I tutaj tak samo, kliszowo i pretensjonalnie

 

Pisanie poetyckie to rzecz trudna i wymagająca, jeżeli ma się wyczucie i umiar, może wyjść coś fantastycznego – tutaj według mnie tego wyczucia i umiaru zabrakło.

 

 

Cobold, Fun: we dwóch na jednego? To już jest przestępczość zorganizowana!

 

Finklo,

Rozczochranie bardziej by pasowało.

I właściwie nawet się zgadzam. To była moja pierwsza myśl w tej kwestii, a fragmenty “wspomnień” płynęły mi wyjątkowo łatwo, stąd nie było dużo kombinowania w ich trakcie.

 

Przekroczenie limitu mocno Ci zaszkodziło. Uważam, że dałoby się zejść poniżej 45 kilo bez większych strat.

Sam uważam, że dałoby radę podnieść całość do kilkunastu k więcej, z całkiem niezłymi wynikami ;). Na tamtym etapie nie bawiłem się już w cięcia, uznawszy, że minus wte czy wewte i tak nie zrobi wielkiej różnicy.

 

Dlaczego nagle ich wypuściło?

Bo im bliżej serca się znajdujesz, tym bardziej zmieniają się reguły gry ;).

 

Dzięki za duży, soczysty, jurorski komentarz.

 

Hrabio,

Ten szyk zdania <3

Kocham możliwości oferowane w dialogach ;).

 

Za grubą analizę dziękuję. Odsłowiczyć całkowicie i bezrefleksyjnie swojego stylu raczej nie chcę, a być może nawet nie potrafiłbym. Chociaż to też pewnie zależy od gatunku, z którym biorę się za bary.

No, dałeś nawet radę wyrobić się z relikwiami :F. Szacun!

 

Rorschach,

Nigdzie nie będę przeczył ani wojował. Mój typ tak już ma, że wykształcił niezdrowe podejście do poetyki i jeszcze umyślił sobie, że mu czasami wychodzi. Miło widzieć dodatkowe spojrzenie na moją narrację, nawet jeśli mocno nieprzychylne. Z drugiej strony mam pewne wrażenie, że mocno zarzutował tutaj Twój gust, mocno oddalony od tego, jak sam lubię pisać.

Widocznie uwielbiam ten swój beznadziejny kicz, który tutaj wypłynął na powierzchnię otoczony gamą dużo prostszych zdań. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że:

 

O co chodzi? O to, że przesuwając wzrok ku biegunom, Piotr obserwował, jak kolory stają się chłodniejsze?

Tak. Bardzo podoba mi się to zdanie.

 

Rzeczywistość objawiona dźwiękiem. No. Bardziej górnolotnie się chyba nie dało. Obok rzeczywistości objawił się też Pan Bóg

Kłaniam się. Jako ptak, z natury szybuję dość wysoko, chociaż Boga jeszcze między chmurami nie widziałem ;).

 

Z kakofonią gotowym się z zgodzić, nawet jeśli ten rodzynek mnie nie razi. Trza by pomyśleć o czytelnikach.

 

Namacalnej rozrywki? Tzn., nie wiem, seks-usług? Parków tematycznych jak Disney i Jurrasick Park? Planszówek? Kart? Jedzenia? Wszystko to jest w sumie namacalne, więc nie mam bladego pojęcia, o co chodzi

Tak. Odgadujesz moje myśli normalnie jakbym to gdzieś napisał ;).

 

Tafle i jeziora to moje zboczenie. Nic nie poradzę, pamiętam nawet, że zastosowałem ten zwrot w przynajmniej jednym starszym tekście, chyba Świetliku. Złapałeś mnie tutaj za gardło i trzymasz mocno.

 

Przykład na totalne przegadanie. Bohaterka mówi, że w tym wypadku nie musi malować słowami, bo te najprostsze i najbardziej bezpośrednie wystarczają. Super. A potem wali jeszcze kilka łopatologicznie poetycki zdań, bo chyba jednak nie może się powstrzymać przed “malowaniem słowami”

Jeżeli jako czytelnik powinienem wiedzieć, jaką obietnicą przeszłości kusił plik “pierwsze tango”, to jakoś tego nie załapałem. Poza tym – “woda na ścianach moich myśli”? Serio? Przepraszam, ale to jest kicz

I tutaj tak samo, kliszowo i pretensjonalnie

Po drobnej sugestii na temat rozwinięcia kwestii Rosy jako postaci, poleciałem w delikatny (delikatny w zamierzeniu) kicz. Fragmenty na które zwracasz uwagę dotyczą kwestii charakterologicznej, nie narracyjnej i znów, nie potrafiłbym się tutaj nawet odnieść. Rosa jest bardem, a Ci wszyscy bywają boleśnie kiczowaci, chyba że nie pozwalasz im otworzyć ust (Słowik patrzy w stronę Jaskra – no cóż, ten był przynajmniej zabawny).

 

Tak więc sam widzisz, że ze zdecydowaną większością nie potrafię się zgodzić (co nie jest wcale równe przeczeniu – zakładam, że twoja racja jest bliższa rzeczywistości), bądź traktuję jako drobne odchyły własnej natury. W związku z czym nie mam pewności, czy kiedykolwiek trafię w gusta gremium czytelników równie wymagających. Zbyt jestem uparty, a i nie lubię pisać wbrew sobie, bo to przecież w tym wypadku przyjemność a nie zawód.

 

Z pełną szczerością na dziobie dziękuję za duży komentarz. Na pewno uświadamia mi kilka spraw i pomaga szlifować hełm na dupie ;).

 

 

Miło widzieć dodatkowe spojrzenie na moją narrację, nawet jeśli mocno nieprzychylne. Z drugiej strony mam pewne wrażenie, że mocno zarzutował tutaj Twój gust, mocno oddalony od tego, jak sam lubię pisać.

Po pierwsze – to nie było nieprzychylne spojrzenie. A już na pewno nie mocno.

Po drugie – oczywiście możesz mieć takie wrażenie. Tylko skąd wiesz, jaki właściwie jest mój gust i że to wszystko jego wina? W jakimś stopniu na pewno (bo przecież każda opinia jest subiektywna), choć (przynajmniej) staram się pisać komentarze wychodzące poza mi-się i mi-się-nie, podawać uzasadnienia, wskazywać. Poza tym gustowanie w konkretnym klimacie / języku / stylu nie oznacza bezkrytycznego do niego podchodzenia. Wręcz przeciwnie. Wg mnie.

Cholera, ludzie tutaj miewają jakieś dziwne opory przed powiedzeniem wprost, że się nie podobało – co już jest spojrzeniem nieprzychylnym i nie ma w tym nic złego. Trzeba prosto z mostu, nie po to zakładam hełm na dupę, żeby mnie tam bezpodstawnie głaskano (gdybym spodziewał się samego głaskania, to bym wypolerował piórka na tyłku, a nie blachę :P) . Pół na pół udanych strzałów ze zdaniami to nie jest satysfakcjonująca lektura i tyle. Wiem, że wywołuję takie reakcje całkiem często :P.

 

Tylko skąd wiesz, jaki właściwie jest mój gust i że to wszystko jego wina?

Nie powiedziałem, że to jego wina, a już na pewno nie, że wszystko. Ma wpływ – to na pewno, bo to nieodzowne, ale czynniki są tutaj zupełnie inne. Ten tekst to jeden z tych, w których poniekąd bawiłem się sam ze sobą w kotka i myszkę (stąd kibicowanie ze strony Funa/Cobolda – którzy mają niesamowite pokłady wiary w moje pisanie. Strasznie dziwne uczucie), i myślę, że efekty tego mało epickiego pojedynku są doskonale widoczne w niekonsekwencjach stylistycznych – co zostało przez wielu zauważone i zwrócono niejednokrotnie uwagę. Chodziło mi raczej tylko o kwestię zdań, które wskazałeś. W tekście widzę tonę rzeczy, które mi się już nie podobają, bo jakiś czas temu przestałem go kochać czy nawet lubić, co jest moim naturalnym odruchem odpalającym się średnio w dwa, trzy tygodnie po napisaniu.

Tylko że to nie są miejsca, na które zwróciłeś uwagę :). Będę je musiał lepiej przemyśleć, to na pewno, może bardziej znienawidzić własny tekst, ale to będzie postępowało stopniowo. Za samo skierowanie moich oczu w ich stronę natomiast dziękuję. Może czas musi mi jeszcze trochę unieść powieki :F.

Cholera, ludzie tutaj miewają jakieś dziwne opory przed powiedzeniem wprost, że się nie podobało – co już jest spojrzeniem nieprzychylnym i nie ma w tym nic złego.

Zupełnie nie tak. Kiedy piszę, że nie był nieprzychylny, to uwierz, że nie był. To nie jest krygowanie się. Mój mocno nieprzychylny komentarz byłby zupełnie inny. Albo w ogóle by go nie było, bo nie chciałoby mi się czytać tekstu do końca. Jasne – są rzeczy, które mi się nie podobały, i myślę, że wskazałem je mocno i wyraźnie, ale wypunktowałem i trochę rzeczy dla mnie pozytywnych. Mówię wprost – nie wszystko mi się podobało. I nadal – to nie jest nieprzychylne spojrzenie.

Ech, możliwe, że ten ptaszek dostaje powolnej, szczęśliwie bezbolesnej paranoi.

W czasie sesji (pseudo) to chyba normalne. Mam nadzieję, że niedługo przejdzie ;).

Tak czy inaczej, hełm wciąż będę polero… heh. Prawie się wkopałem.

Szczęki śluzy rozwarły się, a metaliczny moloch sapnął po raz ostatni, by chwilę potem ustąpić pod dżentelmeńskim naporem dłoni Charlesa.

Co to jest dżentelmeński napór? :/

Niektóre specjalnie zderzały się z nimi – jak ćmy o żarówkę.

Nie sądzę, żeby ćmy się z żarówkami zderzały umyślnie.

 

Witam współopierzonego i witam niejako zgodnie z treścią tekstu, bo ozięble.

No, bo mi się nie podobało :/

Po pierwsze forma. W opowiadaniu jest od cholery zdań, które są może i w jakiś sposób poetyckie, ale nie w dobry sposób. To znaczy mam problem ze zrozumieniem ich, ale nie przez ich warstwę liryczną [wszystkie metafory były dla mnie zrozumiałe], tylko przez ich ogólną kanciastość i dziwne umiejscowienie w kontekście, niejednokrotnie musiałem takie zdania czytać po kilka razy w poszukiwaniu podmiotu na przykład. Tego typu elementów jest w tekście bardzo dużo, a użycie ich jest według mnie w ogóle nie uzasadnione, nawet w przypadkach, w których są klarowne. Też lubię sobie wrzucić od czasu do czasu takie zdanie ale jak połowa narracji opowiadania się z tego składa, no to robi się troszkę cygańsko, że to tak ujmę metaforycznie.

Po drugie treść. Nie przekonała mnie ani trochę. Byłem nastawiony dosyć negatywnie już od momentu, w którym naukowcy [najwyraźniej po podstawówce] wyławiają ryby z głębin, po czym się dziwią, że te wybuchają. Dobrze, że główny bohater ich oświecił, że jest coś takiego jak różnica ciśnień, bo by biedacy żyli w nieświadomości. To, że prezes firmy [czy coś takiego], chce osobiście uczestniczyć w pierwszej wyprawie o takim zasięgu jestem w stanie zrozumieć, ale tego, że zabiera na pokład jakiegoś rodzaju skrybę, zamiast po prostu zaufać kamerom i sprzętom pomiarowym, już nie, szczególnie, że jest on przedstawiany jako osoba pragmatyczna. Następnie okazuje się, że całe zanurzenie jest tak naprawdę jakimś wyskokiem na zasadzie YOLO: nie ma żadnych pomiarów z tamtych poziomów głębokości, a jak jedyna kompetentna osoba każe wyłączyć światło, to jest zbywana na zasadzie “nie no, co Ty, stary”. łączone światło oczywiście jest zasługą wyżej wymienionych naukowców.

Zrozumiałbym wzmożone użycie poetyckich środków, gdyby całość treści tekstu była metaforyczna, to znaczy, gdybym miał jakieś niedopowiedzenia, które mógłbym sobie interpretować na różnych płaszczyznach, albo nawet bez niedopowiedzeń, kiedy jakiś morał tekstu byłby bardziej uniwersalny. Ale tu tak nie jest. Fabuła jest w gruncie rzeczy wyłożona bezpośrednio, a użyta stylistyka nie podkreśla żadnej głębszej treści, tylko jest wyrazem autorskiego… dżentelmańskiego naporu, że tak to ujmę i przez to całość wydaje się pretensjonalna, jakby forma tekstu została skonstruowana z tumblrowych wpisów nastoletnich dziewczynek.

Stylistycznie i językowo jest teoretycznie bardzo dobrze, ale, jak napisałem powyżej, język jakim piszesz bardzo mnie męczy.

Mam nadzieję, że mnie nie znielubisz jakoś mocno po tym komentarzu… :|

No nieźle.

Mam nadzieję, że mnie nie znielubisz jakoś mocno po tym komentarzu… :|

xD

Ludzie, no co Wy? Ja tutaj przychodzę po uwagi krytyczne.

 

Dobra, wydębię trochę czasu na te poprawki i usunę przynajmniej dżentelmeński napór zanim mnie zjedzą żywcem :P. Zarzuty do dziwacznego umiejscowienia poetyki przyjmuję z pewną dozą samousprawiedliwienia – że to jednak nie do końca mój styl jest. W sensie, trochę się tutaj krygowałem względem tej poetyki i przez to wyszedł swojego rodzaju Frankenstein.

Powiem więcej – potrzebowałbym wskazówek, które konkretnie zdania robią takie wrażenie, żebym wiedział, na co zwracać uwagę. Tak jak to zrobił Rorschach, nawet jeśli nie zgodziłem się tam ze zdecydowaną większością. Nie zmuszam do ponownego przeglądania tekstu, ale może jakieś miejsca/sceny z takowymi ugryzły Cię na tyle mocno, że zapamiętałeś?

Określenie cygańskiej narracji mi się podoba ;). Bo to wszystko to i tak zawsze są sztuczki i brzmienie.

 

Dzięki za wizytę, Skoneczny.

A, i z pewnością wpadnę pod Twojego “Demona…” gdzieś tak, analizując obecny układ gwiazd, w przyszłym miesiącu. Tak więc gdzieś tam może błysnąć gwiazdka przy starym tekście (miesiąc to już prawie trup towarzyski!) :P.

Przybiegłam nadrobić komentarz.

Jest to opowiadanie, które zaraz po przeczytaniu podrzuciłam Loży. I które znalazło się na pierwszym miejscu w moim finalnym rankingu. 

 

Klasyczny styl SF w połączeniu z twoim językiem, historią kontaktu z nieznanym (wiele skojarzeń, Solaris, Interstellar, Raport Europy, Najdłuższa Podróż, AI, a jednak coś nowego) i przeplatanką moralno-emocjonalną (silne skojarzenie z Arrival, filmem supernową na moim nieboskłonie), z końcową filozoficzno-ewolucyjną spiralą, w którą wpadł mój umysł wraz z bohaterami – aż mi przychodzi na myśl straszna piosenka z rmfu: “Zabierz mnie do gwiazd bym kolejny raz modlił się i błagał cię o więcej” :D

 

Od czego by tu… Ukradnę Skonecznemu: jestem w stanie zrozumieć, ale tego, że zabiera na pokład jakiegoś rodzaju skrybę, zamiast po prostu zaufać kamerom i sprzętom pomiarowym, już nie. A mnie ten motyw całkowicie oczarował, był być może najbardziej jasny i zrozumiały ze wszystkiego. Kamery i pomiary są w tym wypadku niewspółmierne z człowieczym opisem. Muszą być obecne, zbliżając się do nieznanego źródła życia, a jednocześnie potrzeba człowieka, który opisze wygląd i relację z nowym “bogiem”. Ten motyw przemówił do mnie zwłaszcza w interpretacji, co my sami (twórcy) na świecie robimy.

 

Motyw adhezji przykrych myśli stał się filozoficzną osią opowiadania, która do mnie przylgnęła i wprowadziłam ten termin do swojego egzystencjalnego słownika. Pomogło mi to wyjaśnić kilka zagadkowych procesów we łbie. Dzięki i gratulacje ;)

 

Twoja wizja “piekarnika”, czy też po prostu źródła niewytłumaczalnego ciepła wewnątrz Enceladusa jest mocno fantastyczna i pociągająca, a otoczka podobieństwa z ewolucyjnym ciągiem i wcześniejsze zachowania drapieżnych ryb skutecznie zatrzymują opowiadanie w drodze do baśni. Świetny motyw z incepcyjnym znalezieniem się w rybie w rybie, brutalne, fascynujące, klaustrofobiczne (kolejne skojarzenie – NGE). Wszystko, co dzieje się potem, to magia natury, którą wykreowałeś stojąc na jednocześnie prawdopodobnych i (dla nas) niepojętych osiach. Namalowałeś obraz, który był niezwykłą przygodą, umiejętnie wplatając w to warstwę emocjonalną. Na moje oko amatorki, która ledwie liznęła oceanografii, poradziłeś sobie z ciśnieniem, z organizmami (galareta, gąbka…) i zgrabnie wplotłeś w akcję rzeczy, które mogły być inaczej rzucającymi się w oczy infodumpami. Znowu zacytuję, tym razem Rorschacha: czasem brak precyzyjności, a czasem za bardzo w moim odczuciu zbaczasz na mielizny, chcesz, żeby było poetycko, mistycznie i filozoficznie, no i czasami to wychodzi, ale równie często nie, a wtedy jest pretensjonalnie. Męcząco. Źle. Można się pogubić w tym, co chcesz powiedzieć i o co ci chodzi. Całkowicie zrozumiała jest dla mnie ta opinia. Ale ja jako filozofka  i etyczka mówię: dobrze! Poetycko, mistycznie i filozoficzne, ale nie za bardzo, wyśrodkowałeś to, balansowałeś między naukową precyzją a warstwą emocjonalno-filozoficzną, oczywiście ta druga przeważyła, ale balans wyszedł całkiem niezły, po prostu szedłeś po linie przechylony w jedną stronę, ale doszedłeś do końca ;) Jednakże koniec kija, którym pomagałeś sobie zachować równowagę, kilkukrotnie utopiłeś w skłębionych czeluściach pod liną, i w finale, tak wielkim, ociekającym ideami i zachwycającymi obrazami, ja również się pogubiłam. Ale że opowiadanie siadło mi jak mało które na tym portalu, przeanalizowałam je kilkukrotnie i chyba odnalazłam się tak, jak trzeba. Wiesz jednak z pewnością doskonale, że spuchnięty niesprecyzowaną głębią koniec może pozostawić w czytelniku zakłócające odbiór poczucie zgubienia steru. Bardzo podoba mi się w tym względzie komentarz CountPrimagena i Finkli. Ja to wiem, jak dobrać jurorów ;)

Mimo to nie wypuściłam steru z rąk i pozostałam do końca konkursu z niezmiennym zachwytem nad tym, co zrobiłeś z moją głową podczas lektury. I bardzo w interpretacji pomogła mi oś fabularna Arrivala, przez podobieństwo zapętlenia. Akcja jest niezwykle wartka, żywa, dialogi świetne, nawet te objaśniające, bohaterowie z krwi i kości, relacje między załogą i jej doznania wciągają, są na drugim, równym końcu szali z tym, co dzieje się poza łodzią. A że risercz wydał mi się dobrze zrobiony + klasyka gatunku, szalenie trudny element + solidne zakotwiczenie w świecie mimo nieustannie krążących wokół fantazji, minusy objętościowe i finalna nieco zbyt ciasna spirala nie zrzuciły cię z mojego pierwszego miejsca. Na szczęście reszta jurorów to wyśrodkowała – a czemu na szczęście, bo miałeś piekielnie dobrych rywali; może nie zabrali mnie w taką wykręconą podróż, bo mam inne gusta i bez dylematów moralnych, ogromnych idei ani miażdżących rozkmin o życiu czuję niedosyt, ale odwalili świetną robotę, zarówno riserczową, jak i fabularną, pewnymi elementami tak zrównując się z tobą, jak i cię prześcigając. I mieszcząc się w limicie. Niemniej jestem w twoje opowiadanie całkowicie zapatrzona i piórko przy nim łechta moje serduszko, mimo że nie należy do mnie ;)

 

Resztki ze stołu wyższych warstw opadają niżej, niosąc pochodnię życia dalej ← magiczne!

 

A później pozwala im obrastać, jak w metodzie Czochralskiego. ← wtf?! Kto by wiedział, co to jest metoda Czochralskiego? ;D Na pewno nie ja, bidna humanistka ;<

 

Woda zdawała się na ułamek sekundy zawisnąć w powietrzu, po czym, w nagłym zrywie logiki, odwróciła bieg. ← a nie jakby w nagłym zrywie? Czy woda ma logikę?

 

Mieliśmy oczy pełne zachwytu, kiedy wnętrze Enceladusa przywitało nas bogactwem, jakiego można doszukać się tylko w czyjejś duszy. Księżyc okazał się być odbiciem tego, co przynieśliśmy ze sobą. Chłodni na zewnątrz, przykryci skorupą własnych przekonań, spod której nie wyzierał człowiek. ← :3 Są tu cytaty do oprawienia w ramki. Nie myślałeś o “karierze” filozofa? :P

 

PS. Wyślij mi adres!

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Ujrzawszy zestawienie Mały Słowik + Sci-Fi + >40k znaków + nominacja, zmówiłem krótką modlitwę, tym razem, wyjątkowo, nie do Boga Dróg. A mimo to zostałem wysłuchany, chwalmy Pana, Alleluja!

No co tu dużo gadać: kawał dobrej – choć nie doskonałej – roboty.

Czytało mi się naprawdę przyjemnie. Właściwie już od pierwszych zdań zacząłem się uspokajać, że nie będzie powtórki z Sensaune czy – mniej dla mnie groźnego, acz też średnio przyjemnie zapisanego we wspomnieniach – Bei Fenga. No i powtórki nie było. Nie wiem czy świadomie ukróciłeś łańcuch swej poetyckiej naturze, czy na naszych oczach ewoluuje ona w coś naprawdę pięknego, ale cieszę się niezmiernie, że mogłem być tego świadkiem. Mówiąc krótko, jeśli chodzi o warstwę językową, nawet jeśli byłoby się czego przyczepić, zwyczajnie nie mam chęci brukać Ci opowiadania swoim jołczeniem. Wyszło pięknie i przy tym zostańmy.

Z fabułą nieco – no, może nieco więcej niż nieco – gorzej. A zasadniczo, to im dalej w las… tudzież: im głębiej w ocean, tym większe ciśnienie. Zarówno historia właściwa jak i warstwa retrospekcyjna mają, moim zdaniem, skichane zakończenia. Pierwsza jest zdecydowanie przekombinowana, a druga uderza w kiczowaty, ckliwy banał, który – zamiast poruszać – drażni i rozczarowuje.

(UWAGA, KOMENTARZ MOŻE ZAWIERAĆ ŚLADOWE ILOŚCI SPOILERA!)

Pogubiłem się gdzieś w chwili, gdy ekipa odkryła, że Piotr ma koślawe wspomnienia, a dziwny i mocno nie pasujący do sytuacji oraz atmosfery wywód Gregora o drzewach w lesie wcale nie pomógł. Podobnie jęczenie Charlesa, który nie zgadzał się na… no tego akurat nada nie ogarniam w pełni. Z czasem wszystko się klaruje, ale sposób, w jaki poprowadziłeś narracje w tamtej scenie zrobił mi w mózgu mały Grunwald. I wcale nie jestem pewien, czy tym razem nasi znowu wygrali.

Inna rzecz, że po wyklarowaniu się sytuacji tekst wcale u mnie nie zyskał, bo naprawdę dobre, niemal przygodowe Sci-Fi (o dziwo potrafię takie docenić – swojego czasu zaczytywałem się w Vernie) zamieniło się, nie wiedzieć kiedy i po co, w jakieś takie półinfantylne fantasy z maindfakowymi udziwnieniami w fabule (te rozkminy o utrwalaniu się fałszywych wspomnień) i obowiązkowym happyendem w tle. W ogóle nie przekonał mnie motyw wielkiej rosiczki, szczególnie, że to sam księżyc załapał się na tę rolę. Chyba, że czegoś nie zrozumiałem. Tak czy inaczej cała wizja wydaje mi się mocno naciągana i niepraktyczna. Planeta ściągająca ryby na pożarcie za pomocą wabika, jakim jest ich zmodulowana pamięć. Abstrahując już od pytania “po co?”, zostają jeszcze te o cykl życiowy tych stworzeń: kiedy one się rozmnażają, pożywiają i osiągają swoje rozmiary, skoro przez całe życie zdają się znajdować w wielkim wirze życia i śmierci? Jeśli jednak nie całe życie, to kiedy i dlaczego wpadają w ten wir?

No i uderza też życzeniowość autora. Z jednej strony mamy do czynienia z lybciami, które spokojnie sobie żerują gdzieś między powierzchnią a dnem oceanu, a zaraz potem te same ryby są już na końcu drogi ku własnej zagładzie. Taki kosmiczny fart, że Uroś i zgraja załapali się akurat na ostatni posiłek giganta tuż przed jego upadkiem, w sam punkt, by mogli sobie obejrzeć wszystko, co obejrzeć zamierzali (i co chciałeś pokazać czytelnikowi). Według prawa prawdopodobieństwa powinni tkwić w brzuchu tego stworka jeszcze całe dni, miesiące a może i lata, nim ten zbliżyłby się do kresu (oczywiście zakładając, że nie zostaną wcześniej wydaleni). Tymczasem w maks parę godzin ich samowolny gospodarz opadł po ruchu okrężnym o jakieś dwa kilometry i zaczął się rozpadać. Naprawdę brzydki imperatyw. Zresztą sam rozpad tej ryby, zjawisko niezaobserwowane w innych przypadkach, i znacznie ostrzejszy kąt jej opadania, o którym wspomniano w tekście, a dla którego brak uzasadnienia, też rodzą pytania.

No i na koniec Ag – sama w sobie wyśmienita, jednak zmarnowana sztampą o chorobie, słabości i ucieczce w alkohol; w dodatku sztampą mocno nieprzekonującą.

 

Mówiąc krótko, opowiadanie mnie urzekło na tyle, że niemal zdobyłeś mój głos, ale też rozczarowało i dostatecznie mocno, by w ostatecznym rozrachunku pozostało tylko „niemal”.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Mnie ten tekst kupił, bo chociaż też miałam sporo wątpliwości (gigantyczna rosiczka, używanie pamięci ryb jako wabika? Co prawda natura zna różne cuda, to wszystko musi ostatecznie być opłacalne, więc trudno było się pozbyć wrażenia, że ten koncept był jednak mało science, bardzo fiction :P), to wizja mnie wciągnęła. Mam ten komfort, że naukowcem nie jestem, mogę sobie pozwolić na zignorowanie drobnych nielogiczności na rzecz delektowania się kawałkiem dobrej literatury. Piękne, opisy, dobrze wykreowany klimat, wiarygodne postacie. Nie podobało mi się natomiast zakończenie historii Agnieszki – interpretuję to tak, że Piotr “wyprodukował” tę historię, ponieważ sam myślał o sobie jako o człowieku, który tak by właśnie postąpił. Mimo relacja ojca z córką była początkowo świetnie zarysowana, a potem cóż, popadamy w kicz. I niestety mało wiarygodny pomysł, że spec od ryb mógłby stworzyć taką relację z pisarką, tylko ten kicz podkreśla. 

 

Ponarzekawszy, ale czytało mi się bardzo dobrze. Zasłużone piórko :)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Uprzejmie zostałem ożywiony, więc odpowiadam na ostatnie komentarze, póki ożywieńczy żywot pozwala :).

A te są kolosalne i kolosalnie fajne tak bardzo, że mi ptasie serce drżało, kiedy je czytałem :o. Ale jako że mam tendencję do zbyt rozległych postów z własnej strony, a zasoby tej supermocy muszę magazynować na później, to ograniczę się do krótkich odpowiedzi :P.

 

Naz, dziękuję za wciągnięcie na podium, tak dużą garść miłych uwag oraz potwierdzenie wad samego tekstu.

Nie myślałeś o “karierze” filozofa? :P

Kiedy już osiągnę stan ducha pozwalający na karmienie się pięknymi myślami, nie będę się wahał nawet przez chwilę! :P

 

Cieniu, do kilkunastu razy sztuka, czy jakoś tak. To chyba wystarczy za odpowiedź. Chyba ;). Dzięki za okrągły komentarz. Nie omieszkam jeszcze kilka razy przymusić Cię do czytania moich opowiadań, mam nadzieję.

 

Mirabell, również dziękuję. Narzekanie powinno się tutaj cenić zdecydowanie bardziej i jestem z takowego rad. Co ja biedny zrobię, jak mi czytelnicy przestaną zwracać uwagę na potknięcia? Stanę w miejscu krzywej progresu. Brrr, straszna wizja.

 

 

Będę gotów.^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Wpadłem na chwilę, żeby zobaczyć, czy może był u Ciebie Cetnar… XD

No nieźle.

A ja wpadłam, bo zobaczyłam, że wpadł Skoneczny i pomyślałam, że może wpadł dlatego, że był u Ciebie Cetnar… :D

Może jak ten ciąg dostatecznie się rozrośnie, to przyjdzie Cetnar, bo pomyśli, że coś tu się dzieje podejrzanego jak tak wszyscy wpadają… A jak nie, to może by zacząć jakieś rytuały przyzwania odprawiać?

W starym systemie piórkowym ludzie czekali po trzy miesiące, dlatego wprowadzono nowy, lepszy. #dobrazmiana :D

No nieźle.

Próbujcie ułożyć komcie w pentagram, powinno pomóc. ;-)

Babska logika rządzi!

Zacne opowiadanie :)

O, zapomniałam skomentować, a przeczytałam już chwilę temu. Bardzo satysfakcjonująca lektura. Mimo pewnego zagubienia w momencie wizji, historia spodobała mi się. Fajny myk z tą córką.

www.facebook.com/mika.modrzynska

OK, zgodzę się ze wszystkimi przedmówcami – bardzo, bardzo klasyczne SF, śmierdzące wręcz formaliną. I nie uznawaj tego jako zarzut, bardziej jako podsumowanie całego tekstu. Dzięki temu opowieść była na swój sposób odświeżająca i przywracająca wspomnienia starych klasyków, kiedy to podróż w nieznane i walka z nieznanym wcześniej dziwem (oczywiście mającym twardy, naukowy sens) to całe mięcho tej opowieści. I próba odpowiedzenia na pytanie – jak zachowają się ludzie, kiedy postawię ich wobec takiej przeciwności?

Zgodnie z utartym kanonem ważniejszy był naukowy problem, niż aktorzy biorący udział w przedstawieniu. Choć próbowałeś, oj próbowałeś, wcisnąć mi w serce jakąś zadrę, czy smutek, związany z marzeniami i bolączkami bohaterów – ale w całej tej podlodowej tajemnicy ważniejszym dla mnie nadal był sens pułapki, czyli dlaczego spotkała ich taka sytuacja i jak się z niej wydostać. Wszystko inne było tłem, bardzo ładnym i filozoficznie smacznym, ale nadal dobrze przenikającym się tłem.

No i udało Ci się mnie na pewną chwilę zwieść, tak, że w głowie miałem "o co temu ptaszorowi tutaj chodzi?". Zatem i ja połknąłem przynętę. ;)

Śmierdziało trochę Verne’em (nie wiem, czy tak się to zapisuje), właśnie przez ten "brak szacunku dla urządzeń pomiarowych, a zaufanie człowiekowi". Podróż była więc bardzo ludzka, okraszona ludzką interpretacją i myślę też, że gdybyś tego nie zrobił, to cała pułapka traciłaby sens. Kamery czy czujnika nie da się tak sprawnie "oczarować".

Choć i mam ale – czasem wiedzie Cię na mielizny poetyckości. Nadaje to narracji pewnego smaku, ale zdarza się nieco ugrzęznąć stopą w grząskim, filozoficznym piachu. ;)

 

Bardzo dobry pomysł ze wspomnieniami, świetnie zbudowany klimat. Przyznam, że gdy wyjaśniała się główna zagadka tekstu, miałem wrażenie pewnego chaosu i prawie się pogubiłem, ale potem się już ułożyło w zgrabną całość.

Indukowanie fałszywych wspomnień kojarzy mi się z jednym odcinków Rick and Morty. :)

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Jestem winna zaległy komentarz. Co akurat w tym przypadku jest wyjątkowo trudne, ze względu, iż pisaliśmy na ten sam temat i nie wiem, czy potrafię skomentować, odrywając się od własnego tekstu, ale przynajmniej spróbuję.

Bardzo podobał mi się klimat, przeplatanie tego, co „teraz” z przebitkowymi „wspomnieniami”. Ładny chwyt z tym, że wspomnienia nie były prawdziwe – dałam się złapać. Bardzo też spodobał mi się motyw „odwrócenia” – życie płynące ze środka głębi zamiast od ‘życiodajnego Słońca’. Wydaje mi się, że to opowieść o samych ludziach i ich emocjach związanych bardziej z podróżą w głąb samego siebie, a science to bardziej dodatek, smaczek pozwalający malować poetycką scenerię. W tym „science” zresztą miałam trochę zgrzytów. Pierwszym była reakcja profesora biologii na widok „połowu”. Widzi coś, co przypomina mu kolonię grzybów, ale słyszy, że to ryby. I pierwsze pytanie o głębokość i ciśnienie a po odpowiedzi szok? Enceladus ma bardzo słabą grawitację, zatem i ciśnienie będzie kilkadziesiąt razy słabsze niż ziemskie. Profesor powinien to wiedzieć. No i to grzebanie praktycznie gołymi rękami… nie bał się obcych białek, nieznanych neurotoksyn, wirusów czy pasożytów? Dotykając niektórych ziemskich ryb można się nieźle poparzyć, macanie pozaziemskich w wydaniu profesora biologii to dość spora lekkomyślność.

„W obliczu tego wrażenia co najmniej niestosowne zdawało się, by orbitującym wokół satelitom również nadawać imiona tytanów” – dlaczego? Przecież Saturn/Kronos był przywódcą tytanów.

Parę rzeczy od strony „science” mogłabym się jeszcze czepnąć, ale chyba nie ma to sensu, bo nie o tym była Twoja opowieść :)

 

Opowiadanie niezłe, ale jednak dla mnie tej poetyckości było za wiele. Zgodziłbym się też z zarzutami części przedpiśców o chaosie, niepewności co do aktualnego podmiotu w zdaniu itp.. Opisy też bywały jakieś udziwnione i mało czytelne, przez co trudno było czasem zwizualizować sobie co się dzieje i jak mniej więcej wygląda, to, co tam ma wyglądać.

Dalej, jeśli ta macka/wabik należała do rosiczki, to “sznur” macki miał setki czy nawet więcej metrów? Poza tym, po co w ogóle macka, skoro główny mechanizm przyciągania jest inny? Właśnie brakuje mi też wyjaśnienia sposobu działania tego wabienia – w jaki sposób to coś wpływa na umysł. Cały ten ekosystem też jest dla mnie mało zrozumiały, albo mi to umknęło, albo mimo pytań wcześniejszych komentatorów, niewiele zostało tu wyjaśnione. Mam w głowie jakiś taki zarys, pozbawione jakiejś połowy elementów skomplikowane puzzle…

Gregor, pomijając nawet, że coś mu miesza we łbie, pod koniec, jak dla mnie, gubi nieco swoją spójność osobowościową.

Tytuł na mnie niestety zadziałał odstręczająco, ale to już kwestia gustu.

W dużym stopniu kwestią gustu jest też ogólny odbiór tekstu. Generalnie na plus, przy czym jednak pierwsza, bliższa hard s-f część, dla mnie lepsza, druga bardziej filozoficzna wydaje się być wręcz oddzielnym utworem. Nie jestem raczej targetem takich treści, więc w sumie większość mojego zrzędzenia możesz zrzucić na karb tego faktu ;)

"Nie wiem skąd tak wielu psychologów wie, co należy, a czego nie należy robić. Takie zalecenia wynikają z konkretnych systemów wartości, nie z wiedzy. Nauka nie udziela odpowiedzi na pytania, co należy, a czego nie należy robić" - dr Tomasz Witkowski

Nowa Fantastyka