- Opowiadanie: Rocky Drago - Kwestia skutków II

Kwestia skutków II

Oceny

Kwestia skutków II

 Opadające słońce zetknęło się z jednym ze szczytów pobliskich gór, dając wyraźny sygnał do rozpoczęcia poszukiwania miejsca mającego dać schronienie w trakcie nadchodzącej nocy. Dobiegał końca kolejny wiosenny dzień, w trakcie którego wędrowcy pokonali na tyle spory dystans, by odczuwać już znużenie. Pogoda okazała się przychylna; długie promienie słońca ani na chwilę nie zostały zakryte przez chmury, wiatr, jeśli powiewał, to był na tyle lekki, że niósł jedynie orzeźwienie. Nie znaczyło to jednak, że cała trójka nie obudzi się następnego ranka przykryta warstwą śniegu, będącą jedną z ostatnich złośliwych manifestacji ustępującej pory roku. Dlatego też należało odnaleźć jakiś spokojny, zaciszny azyl, mogący osłonić w razie potrzeby przed kaprysami pogody.

Płaskowyż, na który się wspięli, pozwalał objąć wzrokiem całą, ciągnącą się aż po same góry równinę. Majestatyczne morze traw przykuwało raz po raz wzrok Tamroka, który za nic nie mógł nasycić się tym widokiem. Jedyną rzeczą, która mogła go od niego odciągnąć, było słońce osiadające w leżu tworzonym przez dwa sąsiadujące ze sobą szczyty. Oczy Tamroka przeskakiwały z jednego na drugie, po to tylko, by po chwili powtórzyć tę drogę w odwrotną stronę. Avaret nawet nie próbował nakłaniać nowego przyjaciela do pomocy w wypatrywaniu miejsca na nocleg, mimo, że z wierzchu konia posiadał on o wiele lepszą perspektywę widzenia. Zamiast tego sam wytężył silniej wzrok, pozwalając Tamrokowi rozkoszować się nieznanym dotąd widokiem.

– Ocho! – w głosie Ervilla pobrzmiewała silna nuta samozadowolenia. Stojąc w strzemionach starał się dostrzec coś, co leżało nieco poniżej grzbietu płaskowyżu, na końcu stromego zejścia łączącego go z przyległą półką skalną. –Zdaje się, że właśnie dostrzegam gospodę. Wystrój jej co prawda skromny, obsługa raczej nieliczna, ma jednak to, co w każdej gospodzie najważniejsze – dach nad głową.

Averet wyciągnął głowę we wskazanym kierunku, osłaniając oczy dłonią. „Gospodą” opisywaną przez elfa okazała się być jaskinia, biegnąca w głąb płaskowyżu, a leżąca mniej więcej sto stóp od krawędzi półki. Rosnąca u jej wylotu jodła skuteczne maskowała jej wnętrze, szczególnie w warunkach zapadających powoli ciemności. Avaret kolejny raz oddał w duchu honor niezawodnemu wzrokowi Ervilla.

Pokonali dzielącą ich od zejścia odległość, cały czas bacznie lustrując okolicę. Jaskinia była łakomym kąskiem dla każdego, kto szukał osłony przed przynoszonymi przez noc zimnem i wiatrem, także i dla zbójów i innych łotrów, dlatego też, mimo, że prawdopodobieństwo napotkania takiego towarzystwa było znikome, należało zachować wszelką ostrożność. Znalazłszy się u progu wiodącej w dół stromej ścieżki, Ervill zeskoczył z konia, polecając Tamrokowi pójść swoim śladem. Chwycił za wodze i począł ze skupieniem sprowadzać konia w dół. Lekko ugięte kolana, oraz stawiane w poprzek stopy pozwalały mu w odpowiedni sposób zachować równowagę. Avaret, ujmując wodze swojego gniadosza, postanowił wyręczyć Tamroka w tym obowiązku, jako że nie miał on jeszcze odpowiedniego obycia z końmi.

Znalazłszy się na dole, Ervill przywarł ściśle do ściany zbocza. Przytykając palec wskazujący do ust dał swemu wierzchowcowi znak, aby ten pozostał cicho, po czym jął skradać się w kierunku wylotu jaskini. Stojący nieco dalej Avaret i Tamrok podziwiali elfa w tej sztuce, próżno starając się dosłyszeć jakikolwiek wydany przez niego odgłos. Dotarłszy do rosnącej w bezpośrednim sąsiedztwie wylotu jodły, Ervill uniósł delikatnie jedną z jej gałęzi, aby móc zerknąć w głąb pieczary. Chwilę trwało, zanim jego wzrok przyzwyczaił się do panujących w niej ciemności.

– Zdaje się, że znajdzie się dla nas wolny pokój – oznajmił w momencie, w którym ostatni skrawek słońca zniknął za horyzontem.

 

* * *

 

Ognisko, jakie udało im się rozpalić, dawało niewiele ciepła. Okolica nie obfitowała w opał, rozsiane po płaskowyżu drzewa rosły raczej rzadko, toteż u ich podstaw nie znaleźli znacznej ilości opadłych gałęzi. Ervill wspiął się na wyższą kondygnację towarzyszącej wejściu do jaskini jodły i uciął co łatwiejsze do pozyskania gałęzie. Nie zamierzali kaleczyć drzewa w jego niższych partiach, aby nie pozbawić go funkcji maskującej ich schronienie.

Gdy już uporali się z rozpaleniem maleńkiego ogniska, usiedli wygodnie, Ervill z Tamrokiem oparci o jedną ścianę jaskini, Avaret o drugą i dobyli z worków, co mieli w nich najlepsze. W przypadku Ervilla była to oczywiście butelka bimbru, którego pozostawało już w niej coraz mniej, oraz kawałek starego sera, Averet i Tamrok zdecydowali się z kolei połączyć siły i wspólnie spożyć to, co uznali za najsmaczniejsze. Napitku kojarzonego bardziej z elfem również sobie nie odmówili.

Trwali chwilę w milczeniu, zajęci posilaniem się, od czasu do czasu spoglądając na płomienie starające się dosięgnąć najniższych gałęzi jodły.

– Jutro wkroczymy w nowy etap naszej podróży – ozwał się w końcu Avaret, zmagając się z trudnym do przeżucia kawałkiem suszonego mięsa. Zgiął prawą nogę w kolanie, aby móc podeprzeć na nim rękę, lewą trzymał wyprostowaną, sięgającą niemal środka korytarza, w jakim się znajdowali. Wzrok jego błękitnych, przenikliwych oczu spoczął na Tamroku, każąc przypuszczać, że to do niego skierowane są te słowa. – Przed nami Kaermen, niewielki kraik, żyjący z pasterstwa i nielicznych kopalni srebra. Przemierzymy go prędko, zatrzymując się może jedynie na chwilę w którejś z osad, aby uzupełnić zapasy.

– Królestwo, choć niewielkie – podjął Ervill – to jednak różnorodne etnicznie. Być może właśnie na skutek niewielkiej odległości dzielącej jego serce od ościennych krajów. Uświadczysz tam i elfów i krasnoludów, nie w ilości każącej zauważać ich na każdym kroku, niemniej rodowici mieszkańcy tych ziem żyją w zgodzie z przedstawicielami innych ras, znając ich dobrze i szanując. Wydaje mi się, że nie powinieneś wzbudzić wielkiej sensacji. Przyciągniesz zapewne kilka zdziwionych spojrzeń, ale na tym się skończy.

Tamrok spuścił swą kudłatą głowę, najwyraźniej nie do końca dowierzając zapewnieniom Ervilla. Dotychczasowe doświadczenia nauczyły go czegoś wręcz dokładnie odwrotnego. Tkwiąc cały czas w odizolowaniu, skonstruował w swej głowie nie do końca oddającą realia wizję świata, w której on, jako manifestacja niedoskonałości natury, skazany jest, czy tego chce, czy nie, na rolę antagonisty w stosunku do reszty społeczeństwa. Sama jego fizjonomia była więc w jego oczach tym, co wykluczało możliwość przestawania z innymi ludźmi.

– Nie martw się – rzekł Avaret, dostrzegając strapienie malujące się na twarzy Tamroka. – Sam podjąłeś decyzję o opuszczeniu domu, a to oznacza, że chęć poznania świata zwyciężyła w tobie strach przed odrzuceniem. Nie pozwól mu teraz pokrzyżować ci szyków. Pamiętaj, że w ostateczności masz nas przy swoim boku, a my nie lubimy, aby zaczepiano bezpodstawnie naszych przyjaciół. Mimo wszystko jednak – dorzucił na zakończenie, dla dodania Tamrokowi większej otuchy – liczę, że spotkasz się z ciepłym przyjęciem wśród mieszkańców Kaermen. Jestem tego wręcz pewien.

Tamrok sprawiał wrażenie w pewnym stopniu przekonanego do słów Avareta. Jego sierść poruszyła się w okolicach kącików ust, znamionując pojawienie się na twarzy delikatnego uśmiechu.

– Wierzę ci, Avarecie – rzekł unosząc do ust kawałek suszonego mięsa. – Koniec końców to ty znasz lepiej świat. A ja cieszę się, że mogę ci towarzyszyć w podróży po nim.

Niespodziewaną puentą tej dyskusji okazało się być głośne chrapniecie Ervilla; elf zasnął nie wiadomo kiedy, oparty plecami o ścianę. Skinąwszy jednocześnie głowami, Avaret i Tamrok dali sobie nawzajem znak do pójścia w ślady towarzysza. Zagasiwszy uprzednio ognisko, przystąpili do umoszczenia sobie legowisk. Tamrok uczynił to niemal przy samym wylocie ściany, aby móc jeszcze przez chwilę podziwiać nieodległe góry i wiszące nad nimi gwiazdy.

Wszystkie kłopoty zaczęły się następnego dnia.

* * *

Z łąki znajdującej się na skraju lasu wieńczącego wzgórze, dostrzec już mogli zabudowania leżącej w dole osady. W jej sercu znajdował się plac w kształcie kwadratu, otoczony szczelnie przez przylegające do siebie ściśle budynki. Im dalej od niego, tym mniej można było dostrzec w architekturze regularności. Domostwa usiane były to tu, to tam, bez wyraźnego wzoru, w znacznych odległościach od siebie. Tamrok, który po raz pierwszy miał okazję przyglądać się takiemu skupisku form architektonicznych, trwał przez jakiś czas w milczącym zachwycie.

– Więc tak wygląda miasto? – ozwał się w końcu, wciąż wbijając wzrok zaciekawionych oczu w krajobraz widoczny w dole wzgórza. – Nie przypuszczałem, że może być tak ogromne.

Ervill podrapał się z tyłu głowy, najwyraźniej zastanawiając nad tym, czy Tamrok byłby w stanie uwierzyć, że podziwiana przezeń osada jest śmiesznie mała w porównaniu do największych miast tego świata.

– Zobaczmy, jakie zrobi na tobie wrażenie z bliska – rzekł Avaret, po czym złapał wodze swego konia i krocząc z głową wtuloną niemal w jego grzywę ruszył w dół zbocza.

Delikatnie wiejący wietrzyk umilił im zejście, igrając z sięgającymi ramion włosami obu najemników, grzywami koni i sierścią Tamroka. Bujnie rosnąca trawa poruszała się miarowo, sprawiając, że całe wzgórze wydawało się ożywać, niczym zwierz przeciągający się po długim śnie.

Po krótkiej chwili okazało się, że wiatr przyniósł coś więcej, prócz samego kojącego dotyku; ich uszu poczęły dobiegać jakieś dźwięki, najpewniej odgłosy toczącej się rozmowy. Wytężywszy wzrok, Avaret dostrzegł jakiś ruch na skraju gęstwiny iglastych drzew, leżącej po lewej stronie ścieżki wiodącej od podstawy wzgórza aż do osady. Im niżej się znajdowali, tym łatwiej było mu wyróżnić spośród zielonej ściany sylwetki pięciu mężczyzn, być może myśliwych. Cała grupa wychynęła zaraz spomiędzy drzew, wychodząc na spotkanie Avaretowi, Ervillowi i Tamrokowi.

– Proszę, proszę – rzekł stojący na czele grupy mężczyzna, dłonią osłaniając oczy przed świecącym słońcem. W drugiej dzierżył mały, poręczny łuk, przez pierś przebiegał ukośnie pasek utrzymujący kołczan. Choć nie był już młodzikiem, sprawiał wrażenie niedoświadczonego myśliwego; przyczepione do żółtego, rzucającego się w oczy kaftana drobne gałązki i liście znamionowały nieostrożność w poruszaniu się wśród gęstwiny, niemal pusty kołczan idący w parze z brakiem upolowanej zwierzyny świadczył o niskich umiejętnościach łuczniczych. Stojący za nim towarzysze wydawali się być mu podlegli, co z kolei nienajlepiej świadczyło o nich samych. Nie wszyscy byli uzbrojeni w łuki – dwójka z nich dzierżyła w dłoniach włócznie. – A więc oczy nas nie myliły. Cóż to za bestię ze sobą wiedziecie? – zwrócił się do Avareta i Ervilla, unosząc zaczepnie podbródek.

Avaret przystanął raptownie, obdarzając pytającego srogim spojrzeniem. Tamten cofnął się pół kroku, najemnik zaś, nie uznając za stosowne odpowiadać, wznowił marsz w kierunku osady. Nie spodobało mu się to niemiłe powitanie, nie zamierzał jednak wdawać się w żadną dyskusję, czy tym bardziej doprowadzać do jakiegoś poważniejszego zatargu.

Tamten nie dał jednak tak łatwo za wygraną.

– Chwila, chwila – rzekł stając na drodze Avareta. – W dalszym ciągu oczekuję odpowiedzi na swoje pytanie. Cóż to za dziwny stwór podróżuje w waszym towarzystwie? Nie zamierzacie chyba przyprowadzić tego plugastwa do naszej osady, mam rację?

– Nie potrzebujemy tu żadnych dziwactw – poparł go stojący za nim wąsaty włócznik. – Po prawdzie to elfa też nie potrzebujemy.

Ervill ściągnął brwi, nie bardzo dowierzając wygłoszonej w jego stronę uwadze.

– Baczcie na słowa – wysyczał Avaret przez zaciśnięte zęby. Znajdował się teraz nie więcej, niż w odległości dwóch kroków od łucznika przewodzącego reszcie. – Wszyscy trzej zamierzamy spędzić dzisiejszą noc pod dachem, w tej osadzie – jego ręka wyprostowała się ponad barkiem mężczyzny, wskazując nieodległe domostwa. – Nie szukamy konfliktu.

Nie tego się spodziewałem – pomyślał Avaret, z uwagą lustrując twarze myśliwych. Nie tego, do jasnej cholery.

– Wynocha stąd! – usłyszał w odpowiedzi głos któregoś z mężczyzn, nie dojrzał dokładnie, którego.

– Zabierać się stąd! Już was tu nie ma!

– Wypierdalać!

Prężąca się dumnie sylwetka przywódcy kontrastowała niemiło z kulącym się w sobie, niemało najwidoczniej wystraszonym takim przyjęciem Tamrokiem. Cofnął się on kilka kroków, przygotowując najpewniej do odwrotu.

Naraz jakiś przedmiot pomknął w stronę włochatego stwora, godząc go z towarzyszącym temu okrzykiem bólu, jaki wydobył się z jego gardła. Tamrok złapał się za głowę zginając w pół, u jego stóp upadł zaś kamień wielkości śliwki.

Tego było już za wiele. Nie namyślając się wiele, Avaret rąbnął potężnie w brzuch stojącego naprzeciw niego mężczyznę. Myśliwy upadł na ziemię, z trudem usiłując złapać oddech, podczas gdy najemnik, puszczając wodze swojego konia, pomknął ku następnemu przeciwnikowi. Zdzielił go pięścią w twarz, zanim tamten w ogóle zdążył się połapać, co się dzieje. Ułamek sekundy później w powietrze wzbiły się dwa groty włóczni, ścięte jednym, wprawnym ruchem przez Ervilla, który poszedł w sukurs przyjacielowi. Dwaj oniemiali włócznicy zaraz wpadli na pomysł, by dołączyć do ostatniego z grupy mężczyzny, który gnał już przed siebie, nie czekając na swoją porcje ciosów. Za plecami całej trójki wzbijał się tuman przydrożnego pyłu.

– Poszło bardziej gładko, niż myślałem – skomentował Ervill, otrzepując symbolicznie ręce. Zdziwiona mina szybko jednak opuściła jego oblicze, wyparta przez malujący się coraz wyraźniej wyraz zadowolenia.

– Nic ci nie jest? – Avaret podszedł do Tamroka, aby dokonać oględzin rany, jaka mogła powstać w wyniku tego niefortunnego incydentu. Kilka kroków dalej Ervill obdzielał leżących na ziemi napastników kopniakami w żebra, nie szczędząc przy tym siły ani precyzji. Jedynym, na co tamci mogli się zdobyć, były głuche jęki. Nie było w ich przypadku mowy o powstaniu z gleby, przynajmniej w ciągu najbliższych kilkunastu minut.

O dziwo Tamrok podniósł się sprawnie do pozycji stojącej, nie zdradzając żadnych oznak uszczerbku na ciele.

– Wszystko w porządku. To futro ma, jak widać, także i swoje zalety.

Mimo tej deklaracji Avaret przyjrzał się jeszcze raz towarzyszowi, nie kryjąc przy tym troski. Zdał sobie sprawę, że drąży go poczucie winy za zaistniały incydent. Mimowolnie umiejscowił swoją osobę w gronie napastników, przyjmując krytykowany wcześniej przez samego siebie wzorzec, w którym Tamrok stoi naprzeciw reszty ludzkości.

To absurd! Przecież to nie moja wina!

Tak, czy inaczej zawiódł przyjaciela. Zapewnienia o poszanowaniu Kaermeńczyków dla innych istot okazały się nic nie warte. Co dziwniejsze, również i Ervill nie uniknął nieprzychylnego spojrzenia tych ludzi.

– Jak nazywa się ta osada? – zwrócił się elf do zwijającego się wciąż z bólu przywódcy bandy. Dla potwierdzenia, że to do niego skierowane było pytanie, Ervill kopnął go raz jeszcze w żebra. Musiał odczekać chwilę, aż tamten złapie oddech.

– S… Srebrnisko – wychrypiał w końcu. Kosztowało go to tyle sił, że po wszystkim głowa opadła mu na glebę i jakby stracił przytomność.

– Wcale ładna nazwa! – rzucił dziarsko elf do obu towarzyszy. – Nie ma na co czekać. Na koń, przyjaciele!

Spostrzegłszy, że akurat jemu wypada iść teraz pieszo, mina mu nieco zrzedła. Na krótką chwilę, rzecz jasna, gdyż elf nie należał do istot nadmiernie się trapiących. Ruszył żwawym krokiem, aby utrzymać tempo narzucone przez obu jeźdźców, co nie przyszło mu jednak z wielkim trudem. Tamrok siedział w siodle milczący, ani Avaret, ani tym bardziej Ervill nie potrafili w tej chwili znaleźć dla niego jakichś słów pocieszenia.

Oby to był naprawdę incydent, a nie reguła – przemknęło przez myśl Avaretowi, gdy przelotnie spojrzał na kudłatego stwora.

Jechali powoli nie odzywając się do siebie. Ścieżka była mocno wydeptana, nie natrafili jednak po drodze na nikogo jadącego z naprzeciwka. Rosnący po ich lewej stronie las raz po raz wychylał się naprzód, droga obfitowała więc w liczne zakręty wydłużające nieco jazdę. Trzymali się jej jednak, gdyż wysokie drzewa dawały przyjemny cień, chroniący ciało przed coraz silniej świecącym słońcem.

Mniej więcej w odległości sześciuset stóp od skraju osady napotkali coś dziwnego. Stojąca tuż przy ścieżce drewniana rzeźba przedstawiała mężczyznę o, jak to przemknęło Avaretowi przez głowę, opętanym żądzą mordu obliczu. Ostre zęby współgrały z cienkimi, wyciągniętymi ku górze brwiami, źrenice znajdujących się pod nimi oczu były nienaturalnie duże. Całego obrazu dopełniał topór, trzymany przez mężczyznę oburącz, jawnie ostrzegający przed konsekwencjami zatargu z jego posiadaczem. U stóp figury leżało kilka pozornie niezwiązanych ze sobą przedmiotów; chustka, fajka i jakiś wisiorek.

– Cóż to za straszny typ? – Ervill przystanął przy rzeźbie, przebiegając wzrokiem od jej oczu, ku przedmiotom leżącym na ziemi. – Wygląda to na obiekt kultu.

Avaret zatrzymał konia obok przyjaciela.

– Nie pamiętam dokładnie, jakiemu bogowi oddają cześć Kaermeńczycy – rzekł niepewnym tonem – ale nie przypuszczałbym, że może on mieć tak okrutne oblicze. Musiało się tu doprawdy bardzo wiele ostatnimi czasy pozmieniać… O wiele za dużo, jak na mój gust, a przecież nawet jeszcze nie dotarliśmy do osady.

Ruszył naprzód, nie przyglądając się zbyt długo paskudnej rzeźbie, głównie dlatego, aby Tamrok na dobre nie przestraszył się tego miejsca. Zaczął sobie zadawać w duchu pytanie, czy ominięcie Srebrniska nie byłoby dobrym pomysłem.

Jego obawy potwierdziły się chwilę później. Na odcinku pomiędzy skrajem osady, a jej centrum napotkali tyle nieprzychylnych spojrzeń, ilu nigdy by się po tej krainie nie spodziewał. Wrogie nastawienie miejscowych nie znało kryterium wieku, czy majętności; niemal wszyscy, młodzi chłopcy i dziewczęta, starcy podpierający się kijami, ubrani w potargane łachmany wozacy i pasterze oraz z szykiem odziani handlarze obdarzali Tamroka, a czasami także i Ervilla krzywym spojrzeniem. Nie obeszło się bez kilku obelg, które jednak cichły zawsze, gdy któryś z najemników położył dłoń na rękojeści swego miecza.

– Patrzcie – rzekł Tamrok wskazując coś wyciągniętą ręką, gdy wjechali na kwadratowy plac leżący w sercu osady. Jego głos był inny, niż do tej pory, bardziej zduszony. – Kolejna rzeźba.

Istotnie, sam środek placu zajmowała niemal identyczna drewniana figura, z jaką zetknęli się wcześniej. Avaret instynktownie przeniósł od razu wzrok ku jej podstawie, dostrzegając coś, co z tej odległości wydało mu się glinianym kubkiem.

Dookoła kręcili się ludzie, zajęci swoimi codziennymi obowiązkami. Avaret zauważył, że Tamrok kuli się w sobie, jak gdyby usiłował schować się przed napastliwym wzrokiem mieszkańców.

– Zdaje się, że dostrzegam jakąś gospodę – w głosie Ervilla wyraźnie pobrzmiewało zadowolenie. Spoglądał w przeciwległy róg rynku, od którego biegła dalej prosta uliczka.

– W samą porę – Avaret był wyjątkowo wdzięczny Ervillowi za tę informację. Nie zamierzał ani chwili dłużej narażać Tamroka na szykany ze strony nie znających go osób. – Ruszajmy czym prędzej. Ostatni stawia obiad!

Spiął konia, puszczając w kierunku elfa łobuzerski uśmiech. Aż do progu gospody jego uszu dolatywały odgłosy podeszew Ervilla uderzających szaleńczo o ubitą ziemię, pomieszane z bogatym repertuarem wyzwisk, jakie mógł znać tylko ktoś pokroju jego nieodłącznego druha. Dotarł na miejsce jako pierwszy, nim zdążył zsiąść z konia dołączył do niego Tamrok, Ervill rzecz jasna zameldował się jako ostatni, głośno dysząc. Gdy już doszedł do siebie, nabrał w płuca tyle powietrza, by starczyło mu na kolejną wiązankę, Avaret uciszył go jednak unosząc dłoń.

– Żartowałem. Wiem, ile znaczy dla ciebie każdy miedziak, gdy masz ochotę się schlać.

Wciąż śmiejąc się pod nosem, poprowadził konia na dziedziniec karczmy, aby tam go uwiązać. Gdy już uporali się z wierzchowcami, wrócili przed front gospody i pchnęli drzwi.

Nie uderzył w nich rejwach właściwy każdej zacnej karczmie. Owszem, wewnątrz był spory tłok, jednak przemierzając wzrokiem oblegane przez gości stoły Avaret dostrzegł, że żaden z nich nie czuje się swobodnie. Siedzieli posępni, z rzadka się do siebie odzywając, garbiąc się z głowami spuszczonymi ku ziemi. Na drugim końcu izby wsparty o ladę karczmarz zmarszczył czoło, tym jedynym gestem witając nowoprzybyłych. Kilku mężczyzn wyprostowało się, zerkając w stronę drzwi wejściowych, prędko jednak powrócili do bacznej obserwacji drewnianych stołów. Grający jakąś rzewną melodię bard bardzo dobrze wpasowywał się w panujący w gospodzie nastrój. Najemnik poczuł nagle suchość w gardle.

– Uwielbiam takie huczne powitania.

Ervill skwitował jego komentarz machnięciem ręki. Wyciągając przed siebie długie nogi, ruszył dziarskim krokiem ku ladzie. Avaret i Tamrok podążyli za nim.

– Czym się martwić? Przyszliśmy tu, żeby się napić, to nasz główny cel, ewentualnie coś zjeść, bądź przespać noc pod dachem. Czy potrzebne nam jest do tego serdeczne powitanie? Ja na ten przykład potrafię schlać się o własnych siłach i zbędna jest mi czyjakolwiek pomoc. Grunt, że gościmy w karczmie, a każda karczma ma to do siebie, że podaje się w niej piwo.

Avaret mniej więcej w połowie przestał słuchać wywodu elfa, dostrzegając szereg kwaśnych min i krzywych spojrzeń, jakie siedzący cicho goście serwowali osobie Tamroka. Żaden z nich jednak nie poważył się na jakiś komentarz.

– Piwo karczmarzu! – krzyknął Ervill w kierunku stojącego po drugiej stronie lady wąsatego jegomościa. – A właściwie trzy piwa, gdyż moi druhowie zapewne również chcą uraczyć swe podniebienia.

– Nie ma.

Elf przymknął oczy i pokręcił lekko głową udając, że się przesłyszał.

– Że co? Nie żartuj sobie ze mnie, przyjacielu, nie w takiej kwestii.

Avaret zajął miejsce obok Ervilla.

– To nie żart. W całym Srebrnisku już o dłuższego czasu nie uświadczysz żadnego alkoholu.

Obrócili się gwałtownie ku miejscu, z którego dobiegły słowa. Nie wyszły one bowiem z ust karczmarza, który nie kwapił się jakoś do prowadzenia rozmowy z najemnikami. Korzystając z okazji, oddalił się ku zapleczu.

Siedząca przy ladzie młoda dziewczyna trzymała w ręce kubek, z którego dobywał się ziołowy aromat. Z jej głowy spływały na ramiona gęste kasztanowe włosy, po czerwonych ustach błąkał się cień uśmiechu, intrygująco współgrając z odważnym spojrzeniem brązowych oczu.

– A cóż to za dziwne zwyczaje? – rzucił napastliwym tonem Ervill. – Jak żyję nie widziałem karczmy, w której nie można by się było napić!

Dziewczyna uśmiechnęła się nieco szerzej.

– Jesteście tu od niedawna, prawda?

Avaret skinął głową w odpowiedzi, jako że to do niego, a nie elfa skierowane było pytanie.

– Nazywam się Lenli – rzekła ich rozmówczyni, jak gdyby czyniąc wstęp do dłuższej rozmowy. Łypnęła na krótką chwilę na skrywającego się za plecami najemników Tamroka, po czym na powrót skierowała spojrzenie na Avareta. Ervill wysunął się przed przyjaciela, szykując się już do dworskiego ukłonu, lecz ten odepchnął go z powrotem za plecy, nie dając sposobności do błazeńskich wygłupów.

– Jestem Avaret. Przygłup za moimi plecami zwie się Ervill. Kompanii naszej dopełnia osoba Tamroka.

Tamrok uniósł nieśmiało dłoń, wciąż czając się z tyłu. Lenli obdarzyła go ciepłym uśmiechem, upiła łyk ziołowego naparu i wzięła głębszy oddech.

– Pewnie niemało dziwi was atmosfera panująca w Srebrnisku, mam rację?

– Prawdę mówiąc – Avaret zagryzł wargę, przebiegając w myślach wydarzenia tego dnia – zaskoczyło nas jak dotąd dosłownie wszystko. Agresywne nastawienie ludności, osobliwe rzeźby na granicy osady oraz w jej centrum… Brak piwa w karczmie… Nie odwiedzałem nigdy wcześniej tych obszarów, jednak panująca powszechnie w świecie opinia o tym miejscu jest zgoła inna od tego, co zastaliśmy.

Lenli pokiwała ze zrozumieniem głową, zakładając nogę na nogę. Avaretowi nie umknął ten ruch.

– Zamówcie lepiej coś do picia. Opowiem wam o tym, co się u nas dzieje.

– Ale cóż mielibyśmy zamówić? – Ervill rozłożył bezradnie ręce. Wyraz, jaki przybrała jego twarz był na tyle komiczny, że Lenli parsknęła niepowstrzymanym śmiechem.

– Cóż, polecam gorące mleko, jest naprawdę pyszne. Znajdą się również i innego rodzaju napitki, wszystkie warte spróbowania.

Elf nie wydawał się być usatysfakcjonowany taką propozycją.

– Co ja, dziecko jestem, żeby mleko pić? – mruknął przywołując gestem dłoni karczmarza. – Przyjacielu, nalej mi… Nalej mi… A psiakrew! Nalej czego chcesz, przecież w takiej sytuacji i tak jest mi wszystko jedno!

– Dla mnie to samo – rzucił Avaret nawet nie odwracając się w kierunku gospodarza. Zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu spojrzenia jego i Lenli napotykają siebie wzajemnie. Z trudem uciął to zaskakujące go połączenie.

Karczmarz, jak się okazało, posiadał dobry słuch, a co więcej sprawnie notował w pamięci dane, jakie mógł dzięki niemu posiąść. Korzystając z przyzwolenia, jakiego udzielił mu Ervill, zdecydował się zaoferować nowym gościom po kubku gorącego mleka. Elf skrzywił się z lekka ujmując naczynie w dłoń, nie powiedział jednak słowa.

– Zdaje się, że stół w rogu się zwolnił – rzekła Lenli, wskazując ręką wspomniane miejsce. – Przesiądźmy się, będzie nam wygodniej prowadzić dyskusję.

Avaret skinął głową, po czym cała czwórka oderwała się od lady, bacznie obserwowana przez stojącego za nią gospodarza. Odsuwając krzesła i odstawiając kubki uczynili nieco hałasu, który w tradycyjnych warunkach zginąłby wśród powszechnego gwaru, teraz jednak okazał się być głównym aktorem tej krótkiej chwili, wspartym jedynie przez niemrawe brzdąknięcie barda i kilka nieprzychylnych spojrzeń. Lenli, gdy już tylko zajęła wygodną pozycję, nachyliła się nad stołem, dając sygnał, że rozmowa będzie prowadzona ściszonym tonem.

– Zacznę od tego, że bardzo miło mi was widzieć. Mówiąc „was” mam na myśli kogoś z zewnątrz, kogoś, dla kogo to, co tu się dzieje od początku do końca jest czystym absurdem.

Ervill pokiwał potakująco głową. Avaret potrafił odgadnąć, że na wzmiankę o „absurdzie” myśli elfa skoncentrowały się tylko i wyłącznie na ubogiej w alkohol ofercie karczmy, nie zahaczając nawet o inne incydenty tego dnia.

– Trzeba wam wiedzieć, że opinia o Kaermen, jaka ciągle jeszcze panuje w świecie, nie wzięła się znikąd. Owszem, przez długi czas byliśmy bardzo tolerancyjnym krajem. Ściągały do nas duże gromady elfów i krasnoludów, a także ludzi z innych, dalekich krajów. Kwitł handel, wielu obcych decydowało się tu osiąść, wrastając w kulturę i tradycję Kaermen, lub przynajmniej ją respektując. Wszystkie procesy zachodziły pokojowo, a kraj rozwijał się zachowując przez wieki swoją tożsamość.

– Miejscowi – wtrącił się Avaret, przywołując na twarz delikatny uśmiech – zdecydowali się, jak widzę, zmienić nieco definicję tolerancji…

Dziewczyna pokręciła przecząco głową, wprawiając w ruch kasztanowe włosy.

– To nie tak. Nic nigdy nie dzieje się bez przyczyny.

Widzicie, podłoża takiego stanu rzeczy trzeba szukać w przeszłości… Prawdę mówiąc nie wiem kiedy dokładnie, być może w czasach mojego dziadka, a może jeszcze wcześniej… Kaermen zawsze słynęło z kopalni srebra, czego dowodem może być choćby nazwa tego miasteczka. Wydobycie tego metalu przysparzało od lat bogactwa mojemu krajowi, podnosząc jego pozycję wśród potężniejszych sąsiadów. Lecz paradoksalnie ta sama rzecz założyła jarzmo na jego szyję.

– Nie bardzo rozumiem – ozwał się nieśmiało Tamrok. Białe krople mleka widoczne na sierści wokół ust ujmowały mu nieco powagi. – Jak źródło takiego bogactwa może być problemem?

– Cóż, być może źle się wyraziłam. Kopalnie nie są oczywiście bezpośrednią przyczyną naszego nieszczęścia. Są nią raczej ludzie, którzy w nich pracują. A ściślej mówiąc: pracowali.

Tak jak mówiłam, wszystko zaczęło przed kilkudziesięciu laty. Takie rzeczy nie dzieją się najwidoczniej z dnia na dzień, to raczej powolny, długotrwały proces. Tym gorzej, bo trudniej zauważyć jego zgubny wpływ.

– No dobra, do rzeczy – przerwał zniecierpliwiony długim wstępem Ervill. Brak piwa potęgował w nim nerwowość, a właściwie sam w sobie był jej przyczyną, o dziwo jednak pogardzane przez elfa mleko szybko znalazło ujście w jego gardle. – Co się właściwie wydarzyło?

Lenli wzięła głębszy oddech, jak gdyby przygotowując się do wyłożenia wszystkiego na stół.

– Wydobycie srebra to interes, jak każdy inny. A w interesie najbardziej liczy się zysk, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wiemy to my, wiedzieli to i również moi przodkowie, którzy wiele lat temu zadecydowali, aby powierzyć wydobycie ludziom biegłym w tej dziedzinie, a przy tym żądającym mniejszej zapłaty, niż rodowity Kaermeńczyk. Nieco na południe od granic naszego kraju żyje lud Gorla, na wpół dziki, nie posiadający zorganizowanego państwa.

– Kojarzę te ziemie – wtrącił się Avaret, korzystając z okazji, by przyciągnąć wzrok Lenli. – Gorlanie żyją w niewielkich osadach, rzekłbym, że bardzo prymitywnych. Nie uprawiają ziemi, trudnią się tylko polowaniem.

– Nie tylko – poprawiła go Lenli. – Ich ziemie bogate są w złoto i srebro. Gorlanie zajmują się również wydobyciem tych metali i tylko dlatego nie żyją na skraju nędzy. Każda wyższa cywilizacja uczyniłaby z tych ziem kraj mlekiem i miodem płynący, oni są jednak zbyt mało zorganizowani i leniwi, by mieć większe ambicje.

Spytacie zapewne jak to się stało, że żaden z sąsiadów nie zainteresował się podbojem tak bogatej krainy?

– Ja odpowiedź znam bardzo dobrze – ozwał się Ervill tonem godnym największych mędrców. – W długiej już historii tego świata mieliśmy wiele przykładów, kiedy to uzbrojony po zęby najeźdźca liczył na łatwy podbój pozornie nie mającego szans mu się przeciwstawić ludu. Mnożyć można by takie przypadki i Gorlanie się do nich zaliczają, bo mimo, że nie posiadają wyrafinowanego oręża, to są bardzo bitni, zawzięci i okrutni dla swoich wrogów. I jak dotąd potrafili skutecznie bronić swojej suwerenności.

Lenli pokiwała głową z uznaniem dla wiedzy elfa, nieco jednak zła, że ten ją wyręczył

– Co do tego, że są okrutni nie ma żadnych wątpliwości. Okrucieństwo można uznać za jeden z dogmatów ich religii, którą przywlekli ze sobą do Kaermen. To właśnie ich zaprosili do naszego kraju moi przodkowie. Gorlanie czczą przerażającego boga – Mazuba. Jego kult wymaga krwawych ofiar i nie mam tu na myśli tylko zwierząt.

– Chwila, chwila – wtrącił się raz kolejny Ervill, mrużąc oczy i drapiąc się po skroni. – Czy to przypadkiem nie jego rzeźby napotkaliśmy zarówno w drodze do Srebrniska, jak i w samym jego sercu, nieopodal tej karczmy?

Dziewczyna skinęła bezgłośnie głową. Avaretowi zdało się, że cień przerażenia na krótki moment zasnuł jej oblicze. Zdziwiło go to nieco, bo do tej pory Lenli zdążyła zrobić na nim wrażenie dość odważnej, można by wręcz powiedzieć, że nieco bezczelnej i bezkompromisowej kobiety. W tej chwili wydała mu się jednak dość kruchą istotą.

– Co oznaczają rzeczy, które znajdują się u stóp zarówno jednej, jak i drugiej figury? – usłyszał swój własny głos, tak odległy, jakby dobiegał z dalekiej krainy rozmyślań, do której przywiodła go osoba Lenli.

Krótki moment, w trakcie którego dziewczyna zbierała się w sobie, by udzielić odpowiedzi, wypełniło kilka smutnych akordów wybrzmiewających z dalekiego kąta, w którym teraz przycupnął bard. Pośród nie – Avaret dałby sobie rękę za to uciąć – zamieszał się również urwany szloch Lenli, jednak jej spuszczona głowa i gęste, opadające w dół włosy uniemożliwiły stwierdzenie tego z całą pewnością.

– Te rzeczy należały do ludzi, którzy złamali święte prawa religii Gorlan. Zostali zabici przez tych dzikusów, bo jawnie występowali przeciw ich bogu i ich prymitywnym zwyczajom, jakie próbują zaszczepić u rodowitych Kaermeńczyków. Drobiazgi, które widzieliście, to trofea ofiarowane Mazubowi – symbol przelanej krwi.

Przy ostatnich słowach głos Lenli wyraźnie się załamał. Ukryła twarz w dłoniach i tym razem Avaret nie musiał już dociekać, czy rzeczywiście usłyszał łkanie. Trwało to jednak niemal okamgnienie, dziewczyna prędko pozbierała się w sobie i uśmiechnęła szeroko, acz dość sztucznie, starając się zaprzeczyć chwili kobiecej słabości.

– Czegoś tu nie rozumiem – rzekł Ervill. – Jak tak nieliczna grupa zdołała w tak znaczący sposób wpłynąć na rdzennych mieszkańców tych ziem? Dlaczego nie pogoniliście ich jak najdalej stąd widząc, co się dzieje? Przecież to zaledwie garstka ludzi.

Lenli prychnęła głośno, zerkając z ukosa na przygaszonych biesiadników.

– To nie takie proste, jak by się mogło wydawać. Widzicie, przez te dziesiątki lat kolonia Gorlan urosła dość znacznie. Kłopoty nie zaczęły się od razu; potrzeba było czasu, by ci ludzie urośli w siłę, poczuli się pewnie na obcej ziemi i przystąpili do stawiania odważniejszych kroków. Lata pobłażania i robienia dobrej miny do złej gry tylko im w tym pomogły. Mężczyźni w Srebrnisku i okolicy są słabi; to starcy, którzy już dawno zapomnieli, czym jest walka, młodzi zaś wychowywani byli w duchu źle pojętej tolerancji. Ponadto żaden z nich nie ma w sobie na tyle męstwa, by móc tej sytuacji zaradzić. Nieliczni jedynie próbowali się przeciwstawić nowej rzeczywistości, lecz bez poparcia całej ludności nic nie mogli wskórać. Ich odwaga przyniosła im tylko śmierć. Daremną, bo nie spowodowała ona żadnego zrywu wśród Kaermeńczyków, którzy w imię podtrzymania pokojowych relacji z Gorlanami zdecydowali się ponieść taką ofiarę.

Avaret odchylił się w tył, trawiąc słowa Lenli. Nieświadomie przemknął wzrokiem po twarzach przygaszonych gości karczmy. O żadnej z nich nie mógł stwierdzić, że czai się w niej jakaś ikra buntu, czy choćby pierwiastek sprzeciwu.

– Wszystko to spowodowało – podjęła niespodziewanie Lenli w chwili, gdy wydawało się, że zakończyła już swoją opowieść – że dzisiaj całkowicie wypaczone jest znaczenie tolerancji. Pod jej płaszcz można schować największą nikczemność, najokrutniejszą zbrodnię. Z drugiej strony wśród części mieszkańców podświadomie narastają bezsilność i frustracja. Miejscowi nie maja wystarczająco siły, by sprzeciwić się Gorlanom, ich agresja koncentruje się więc na istotach bezbronnych. Odmienność sama w sobie stała się wadą, podstawowym kryterium oceny, nie zaś zło, jakie ze sobą niesie, bądź nie niesie. Tak jest niektórym łatwiej. Przepraszam.

Z ostatnim słowem zwróciła się do Tamroka, który z zaskoczenia niemal podskoczył w miejscu. Znać było, mimo gęstego futra skrywającego jego mimikę, że onieśmieliła go serdeczność i szczere ubolewanie Lenli.

– Dziękuję – odparł, niespecjalnie wiedząc, co więcej powiedzieć.

– Ja również dziękuję – rzucił z westchnieniem Ervill, choć to nie jego osoby tyczyły się przeprosiny. – Również i ja byłem przyczyną wielu kwaśnych min i niewybrednych komentarzy ludzi tej osady. Cóż, nie powiem, by miły był mi los wyrzutka, nie powiem jednak również, by był mi obcy. Taki już jest ten świat…

Naraz krzyknął głośno, łapiąc się za kostkę i zwracając oburzone spojrzenie ku Avaretowi.

– Wybacz mu – zwrócił się ten do Lenli. – Wybrano mu rolę przygłupa w tej sztuce zwanej życiem i nic na to nie poradzi.

Dziewczyna uśmiechnęła się niemrawo i choć jej usta szybko na powrót się ściągnęły, w oczach jeszcze przez chwilę bawił jakiś trudny do określenia blask.

– Zgaduję – rzekł Ervill, wciąż masując obolałą kostkę – że deficyt alkoholu wynika z jednego z „prymitywnych zwyczajów” Gorlan? Innego wytłumaczenia nie znajduję, jak i nie akceptuję.

– Masz rację – potwierdziła jego przypuszczenia Lenli. – Według ich wierzeń alkohol jest szczególnie niemiły oczom Mazuba, jako że osłabia ciało i umysł człowieka, upadla go i zniewala.

– Ciemnota i zabobon – skwitował Ervill. – Nie wiem, który z bogów jest tym prawdziwym, wiem natomiast, że nie jest nim na pewno ten, który daje swym dzieciom alkohol po to tylko, by go zabronić.

Zerknął tęsknym wzrokiem na dno swego kubka, gdy tymczasem Avaret gestem dłoni przywołał karczmarza. Wąsaty mężczyzna dość niechętnie zareagował na to wezwanie, zapewniając jednak, że w przeciągu krótkiej chwili stawi się przy stoliku najemnika.

– Wiemy już zatem wszystko, co wiedzieć powinniśmy o tej krainie – zwrócił się Avaret do Lenli. Pobłądził czas jakiś spojrzeniem po jej ustach, włosach i ramionach, by koniec końców skupić się na oczach. – Współczuję takiego położenia i przykro mi, że nic nie mogę temu zaradzić…

– Wcale tego nie oczekiwałam – wtrąciła stanowczo Lenli. Na dobre stała się znów tą silną dziewczyną, jaką ujrzeli na początku. – Opowiedziałam wam o tym nie dlatego, że liczyłam na jakąś pomoc, ale dlatego, że miło było znów ujrzeć w tej krainie prawdziwych mężczyzn, nieskażonych absurdem tutejszej rzeczywistości. Z naszym problemem musimy uporać się sami, boję się jednak, czy jest to jeszcze możliwe. Czy nie jest już za późno.

Avaret pokiwał ze zrozumieniem głową. W milczeniu wytrwali do czasu stawienia się przy ich stoliku gospodarza, który na szczęście nie kazał na siebie długo czekać.

– Przyjacielu – zwrócił się doń Avaret serdecznym tonem – bylibyśmy bardzo radzi, gdybyś zaoferował nam jakiś nocleg dzisiejszej nocy. Znajdzie się coś dla nas?

Szczęka karczmarza zacisnęła się i chwilę trwało, zanim odpowiedział.

– Niestety nie mam wolnych miejsc.

– Jakże to? – wyparował oburzony Ervill, niezwykle przydatny w prowadzeniu delikatnych dyskusji. – Co też mi tutaj opowiadasz? Nie dostrzegłem żadnych innych koni, prócz naszych, gdyśmy je uwiązywali, zgaduję tedy, że nie gościsz zbyt wielu podróżnych. Jak też zdążyłem usłyszeć, kraina ta nie zachęca do jej odwiedzania, pustych pokoi powinieneś mieć zatem w bród!

– Nie mogę wam pomóc, przykro mi – odparł karczmarz, na okamgnienie przenosząc wzrok na Tamroka. Nie uszło to bacznej uwadze Avareta.

– Więc o to chodzi. Boisz się, lub zwyczajnie nie chcesz udzielić schronienia komuś, kto w twoich oczach odstaje od reszty.

Tamrok spuścił smutno głowę, gospodarz zaś niemal zgrzytnął zębami ze złości.

– Najlepiej będzie – rzucił odwracając się na pięcie i ruszając z powrotem w kierunku, z którego przyszedł – jeżeli nie będziecie już nadużywać mojej gościnności.

Zniknąwszy gdzieś na zapleczu, starał się od tej pory nie pokazywać na widoku.

– Psiakrew! – warknął podenerwowany Ervill, waląc pięścią w stół. – Ależ baran z tego karczmarza! A taką miałem ochotę przespać się dziś w miękkim łożu.

– Nie martwcie się – rzekła Lenli, starając się swym kojącym tonem uspokoić nieco elfa. – Myślę, że mogę wam zaoferować nocleg w domu mego ojca. Całej trójce. Nie musicie być zdani na czyjąś łaskę bądź niełaskę.

– Nie chcielibyśmy… – zaczął szczerze zaskoczony tą propozycją Avaret, jednak stanowcza reakcja Lenli zmusiła go do urwania w pół zdania.

– Dość. Choć tyle mogę zrobić, byście nie wyjechali z jak najgorszymi wrażeniami ze Srebrniska. Również i wy zrobicie mi przysługę, przystając na moją ofertę.

Najemnik skinął głową, usiłując nie dać po sobie poznać, jak bardzo złożona propozycja jest im na rękę. Bądź co bądź należało zachować pewne pozory grzeczności, mimo, że przecież w żaden sposób nie starali się narzucać dziewczynie.

Mając przed sobą zupełnie już puste kubki, zdecydowali się pójść za radą karczmarza, i nie marudzić dłużej w jego przybytku. Opuścili budynek, zabrali konie i nie tracąc więcej czasu ruszyli w kierunku lesistego wzgórza, na którym znajdować miał się dom ojca Lenli.

Avaret raz po raz przyłapywał swe myśli na krążeniu wokół osoby kroczącej u jego boku dziewczyny. Nieregularne podmuchy wiatru odgrywały wraz z jej kasztanowymi włosami spektakl, od którego z trudem potrafił się oderwać. Pełen gracji chód, bystre spojrzenie i krwista czerwień ust zniewalały coraz mocniej umysł najemnika, który na próżno usiłował podjąć walkę ze wzbierającą coraz silniej falą niepożądanych emocji. Nie był w stanie obiektywnie tego stwierdzić, ale wydało mu się, że również Lenli zerka w jego stronę częściej, niż na pozostałą dwójkę.

Morze przeważnie negatywnych uczuć skutecznie zakneblowało usta Tamrokowi, który posuwał się naprzód ze zwieszoną głową, nierzadko odstając w swym marszu na tyle, że trzeba było na niego zaczekać. Pytania o zasadność oraz skutki podjętych decyzji nie dawały mu spokoju, dręcząc niczym najgorsza tortura. Początkowy entuzjazm zgasł już całkowicie i w tym momencie biedny Tamrok oddałby zapewne wszystko, by znaleźć się znów w swojej chatce, z dala od jakichkolwiek ludzi.

Co do Ervilla, to miał on tylko nadzieję, że ojciec Lenli gwiżdże sobie na nowe zwyczaje. Nie miał ochoty po raz wtóry gasić pragnienia gorącym mlekiem.

Koniec
Nowa Fantastyka