- Opowiadanie: Rocky Drago - Kwestia skutków I

Kwestia skutków I

Oceny

Kwestia skutków I

 Licznie rosnące przydrożne krzewy pokrywały się obficie pąkami, obwieszczając gromko zwycięstwo wiosny nad zimą. Ta przyszła w tym roku wyjątkowo szybko, ku wielkiej zresztą uciesze zarówno możnych panów marznących w swoich zamkach, jak i gminu, marznącego jeszcze bardziej w drewnianych chatach. Gdzieniegdzie, w miejscach mniej wystawionych na działanie promieni słonecznych, jak doły, jamy czy okolice rozłożystych drzew, zalegały co prawda jeszcze resztki śniegu, nie pozostawało im jednak nic, za wyjątkiem oczekiwania na mający wkrótce nadejść sromotny koniec swego istnienia, przynajmniej w takiej postaci. Wszelkiego rodzaju zwierzyna, czy to ptactwo przysiadające na gałęziach drzew i ćwierkające radośnie, czy to myszy polne pospiesznie przemykające przez szerokie łąki, czy też w końcu niedźwiedź, budzący się z rykiem z zimowego snu, wszystkie te stworzenia, na równi z zieleniejącą się roślinnością, śpiewały pieśń pochwalną na cześć wiosny. Wszystko wydawało się zmierzać w dobrą stronę.

– Ach, życie – westchnął Ervill podrzucając w ręce pękatą sakiewkę, z którą nie rozstawał się od kilku dni. – Jakież ty jesteś piękne! Spójrz, Avi, jak miło pieści nasze oczy ten piękny krajobraz. Wiosna! Zwycięstwo życia nad śmiercią, jasności na mrokiem, zapału nad stagnacją!

Zmierzali w kierunku południowym, pełnym kolein, dziur i zalegającej w nich wody gościńcem. Ledwie przed kilkoma dniami zakończyła się ich misja, której celem było bezpieczne przeprowadzenie kupieckiej karawany przez przełęcz Garolth, niesławne miejsce licznych napadów zbójeckich. U kresu wędrówki kupcy okazali wielką wdzięczność, której dowód stał się w trakcie ostatnich dni nieodłącznym towarzyszem prawicy Ervilla.

– Poeta się znalazł zasrany – rzucił kpiącym tonem Avaret. – Przyznaj, że to nie budząca się do życia przyroda tak na ciebie działa, a raczej pękaty woreczek, któremu bez przerwy się przyglądasz.

– Ależ z ciebie cynik. Wszystko byś spłycał, wszystko obrzydzał. Przyznaję – rzekł niewinnym tonem – że odrobina pieniędzy wcale mi nie wadzi. W rękach kogoś rozumnego mogą one uczynić świat jeszcze piękniejszym, dostarczając wzniosłych przyjemności ich posiadaczowi, bądź też niosąc, jeśli taka jego wola, pomoc potrzebującym, pocieszenie strapionym, zdrowie chorym.

– W rękach kogoś rozumnego, kto ich pierwszego dnia, na ten przykład, nie przepije – odparł Avaret, czyniąc wcale nie tak dyskretną aluzję do osoby elfa. Pochylił się w siodle, by pogłaskać swego gniadosza po pysku. – Masz zupełną rację.

– Cieszę się, że się ze mną zgadzasz – Ervill albo nie dostrzegł ironii w słowach przyjaciela, albo udawał, że jej nie dostrzega. – Pomyśl, Avarecie, o ile piękniejszy może stać się świat, gdy uczynimy użytek z tych pieniędzy. Ty na ten przykład kupiłbyś sobie nowe, wygodne siodło. Mam już dość twoich ciągłych narzekań na to, że cię dupa boli. Albo ciepły płaszcz, rzecz jasna na przyszłą zimę, bo ta, mam nadzieję już się skończyła.

– A ty?

– Co ja?

– W jaki sposób ty byś się uszczęśliwił?

Ervill przygryzł dolną wargę w niemym wyrazie nerwowej zadumy. Zmarszczka na jego czole dawała pewien pogląd na wysiłek umysłowy, jakiemu był poddawany. Zamrugał uniesionymi ku niebu oczami, wypchnął językiem policzek, jednak żaden z tych towarzyszących myśleniu grymasów mu nie pomógł.

– Spójrzmy prawdzie w oczy – Avaret aż parsknął śmiechem, nie mogąc go dłużej powstrzymać. – Jedyne, czego potrzebujesz, to dobrze się uchlać. Wtedy jesteś najszczęśliwszy i niczego więcej ci nie potrzeba.

Ervill zrobił wielce obrażoną minę.

– Tylko głupiec znajduje szczęście li jedynie w beczce wina. Umysł bardziej światły ma bardziej wyrafinowane potrzeby.

– Zgadzam się.

– A niech cię szlag! – wrzasnął poirytowany tą gierką elf. Widok rozwścieczonego Ervilla wprawił Avareta w stan jeszcze większego rozbawienia, tak, że aż musiał zgiąć się w siodle, chwytając za brzuch. Ervill nie nawykł specjalnie do dąsania, toteż wkrótce sam dołączył do przyjaciela, śmiejąc się pięknym, donośnym śmiechem.

W takiej oto wesołej atmosferze dotarli w swej wędrówce do miejsca, w którym trakt zagłębiał się w las. Drzewa rosnące na jego brzegu dopiero wypuszczały pierwsze listki, z tyłu jednak, za tą nieszczelną kurtyną, kryło się również sporo świerków i sosen, które, wiecznie zielone, kontrastowały żywo z nagimi bukami, dębami i wiązami.

– Cóż, przyjdzie nam, jak widzę, zapuścić się w tę dziką knieję, jeden z ostatnich bastionów zimy – zauważył Ervill, gdy przystanęli na chwilę. Nie namyślając się długo, dźgnął lekko konia piętami, nakłaniając go do ruszenia stępem. Avaret, od czasu przygody z czarnoksiężnikiem, zbudzonym do życia przez Ervilla, w lesie całkiem podobnym do tego, miał lekką awersję do tego rodzaju skracania sobie drogi. Nie dostrzegając jednak żadnych niepokojących symptomów, mruknął coś tylko sam do siebie, po czym podążył śladem elfa.

W lesie było chłodno i wilgotno. Avaret skulił się w siodle, stawiając sztywno kołnierz swego szarozielonego kubraka tak, aby osłonić szyję od wdzierającego się chłodu, podczas gdy jego koń posuwał się naprzód, odciskając w błotnistej breji, którą w tym miejscu była droga, ślady swych kopyt. Poruszali się początkowo w milczeniu, przerwanym w końcu przykrym dla Ervilla, a komicznym dla Avareta wydarzeniem, kiedy to elf przypadkowo zahaczył głową jedną z wiszących nad drogą gałęzi, a cały śnieg, który się na niej znajdował, wylądował zaraz na jego odsłoniętym karku. Pomstowaniu Ervilla nie było końca, czar, którym go wiosna ogarnęła, prysł, wydawałoby się bezpowrotnie.

– O dupę rozbić taką wiosnę! – krzyczał elf, lewą rękę sięgając do tyłu, by móc wygrzebać cały śnieg zza kołnierza. – Albo przychodzi wszędzie, albo nie, do kurwy nędzy! Nie mam racji, Avarecie? Po jaką cholerę mami nas swoim urokiem? Chyba tylko po to, by w najmniej spodziewanym momencie wbić nóż w plecy, jak mi przed chwilą. Zdrada!

– Chyba posuwasz się nieco za daleko, wysuwając takie wnioski – rzekł Avaret, wciąż śmiejąc się z wypadku towarzysza. – Łajza jesteś i tyle.

– Ech, ty i ta twoja złośliwość. Zgłodniałem z tego nadmiaru wrażeń. Przysiądźmy tu oto, przy tym zwalonym drzewie – to mówiąc wskazał leżącego przy drodze, spróchniałego już w znacznym stopniu i porośniętego gęsto mchem buka – i posilmy się. Powinniśmy mieć jeszcze trochę sera, a łyk wina pozwoli mi ogrzać członki po tej mroźnej przygodzie.

Avaret, który sam odczuwał już nieprzyjemną pustkę w brzuchu, przystał od razu na ten pomysł. Zeskoczył z konia, jednak tak nieszczęśliwie, że przy kontakcie z ziemią nogi rozjechały mu się w błocie i, pomimo usilnych prób złapania równowagi poprzez machanie rękami, runął jak długi w mokrą breję. Przyszła kolej na to, by i elf poużywał sobie z towarzysza.

– Niech to jasna cholera! – warknął zdenerwowany Avaret, podnosząc się niezdarnie z ziemi. – Niech to jasna cholera!

– Masz za swoje – odparł wyraźnie uradowany Ervill. Raz jeszcze życie dowiodło, że nic tak nie cieszy, jak nieszczęście drugiego człowieka, tym bardziej, jeśli chwilę wcześniej samemu się go doświadczyło. – Los wie, co to ironia i bardzo lubi z niej korzystać – dodał, zsiadając z konia najostrożniej, jak tylko mógł, aby nie stać się również uczestnikiem farsy, którą skomentował.

Sięgnęli obaj do przytroczonych do siodeł toreb, w których spoczywały ich skąpe zapasy, dobywając sera, suszonego mięsa i oczywiście bukłaku z winem. Przysiadłszy na zwalonym buku, przystąpili do spożywania posiłku, poświęcając się tej czynności tak namiętnie, że raz kolejny zapanowała pomiędzy nimi cisza, przerywana jedynie odgłosami towarzyszącymi jedzeniu. Avaret pogrążył się na chwilę w zadumie, wyrażając milczącą nadzieję, że dotrą wkrótce do jakiejś osady, w której będzie mógł zjeść bardziej wystawny posiłek, zazna gorącej kąpieli oraz wyśpi się w ciepłym łóżku.

Głupcze! – upomniał sam siebie. Dopiero co naśmiewałeś się z elfa, a sam pożądasz przyjemności nie bardziej wzniosłych, niż jego ciągota do alkoholu.

Szybko jednak odegnał tę myśl, która wszak była osądem wielce niesprawiedliwym, gdyż człowiek dopiero po zaspokojeniu potrzeb niższego rzędu, zdolny jest do pragnień bardziej wyrafinowanych.

Z zadumy wyrwał go całkiem Ervill, który naraz zerwał się z siedzenia, otwartymi szeroko oczami wyrażając to, czego nie mogły wypowiedzieć jego pełne jedzenia usta. Avaret obrócił się raptownie przez ramię w kierunku, w który wpatrywał się elf.

– Jasna cholera! – krzyknął. Za jego plecami, po drugiej stronie drogi, stał dzik, groźnie rozgrzebując racicą ziemię. – On będzie szarżował!

Jak gdyby na potwierdzenie przypuszczeń najemnika, zwierz prychnął wściekle i ruszył gwałtownie w ich kierunku.

– Gdzie mój łuk?! Gdzie mój miecz?! – krzyczał Ervill, w popłochu dopadając konia, do którego przytroczony winien być jego oręż. Avaret uczynił podobnie, świadom jednak tego, że prawdopodobnie nie zdąży dobyć broni na czas.

– Do kurwy nędzy! – warknął wściekle, gdy dzik znajdował się już w odległości ledwie kilku kroków od nich. Spłoszone konie poderwały się do biegu, uniemożliwiając najemnikom dobycie broni. Sytuacja wydawała się beznadziejna.

Nagle dzik zakwilił żałośnie, wytracając gwałtownie impet, z jakim szarżował w ich kierunku. Nogi ugięły się pod nim, on sam upadł na ryj, z jego boku zaś zaczęła sączyć się krew, która prędko wmieszała się w błotnistą drogę. W miejscu, z którego wypływała, tkwiła strzała.

– Co do…? – omal nie zaklął elf, lecz ledwie pół oddechu później zdołał nadrobić tę zaległość, gdyż oto ich oczom ukazał się stwór jeszcze straszniejszy od tego, który dopiero co ich zaatakował.

Dwunożna istota, postury postawnego mężczyzny, od stóp do głów pokryta brązowym futrem, wychynęła spomiędzy iglastych gałęzi, porastających drzewa na skraju drogi. W ręku dzierżyła kuszę, i, co jeszcze dziwniejsze, nosiła na sobie ubranie, na które składały się niebieskie, workowate spodnie, wełniana koszula, odsłaniająca kudłaty tors, stopy zaś jej były bose, nie licząc gęstego futra, które je pokrywało.

– Nie lękajcie się – przemówiła ludzkim głosem. – Nie zrobię wam krzywdy.

Obaj, zarówno Ervill, jak i Avaret, zamarli, wprawieni w najwyższe zdumienie.

– Cóż to za cudak? – szepnął elf, na tyle niedyskretnie, że jego słowa z pewnością dotarły do uszu stwora, który drgnął nieznacznie.

– Dziękujemy ci za ratunek, przyjacielu – Avaret zdecydował, że ktoś, kto dopiero co wybawił ich z opresji, nie może mieć złych zamiarów i postanowił obdarzyć zaufaniem tę niezwykłą istotę. Postąpił kilka kroków w stronę stwora, wolnym ruchem unosząc prawicę ku górze. Z każdym kolejnym krokiem oblicze ich wybawiciela zdawało mu się coraz bardziej ludzkie; zielone oczy poruszały się bystro, omiatając Avareta od stóp do głów, wargi ginące wśród brązowej gęstwiny drgały niepewnie, jak gdyby zachowanie najemnika w jakiś sposób wprawiało bestię w osłupienie. Stwór, w odpowiedzi na gest Avareta, przełożył kuszę z prawej ręki do lewej i również wyciągnął prawicę w kierunku zbliżającego się do niego mężczyzny. Wysunięta kończyna zatrzęsła się nerwowo, po czym prędko opadła, chowając się zaraz za plecami.

– Prze… Przepraszam – z trudem wykrztusił z siebie stwór. Zdał się w tym momencie bezbronny, jak niemowlę, garbiąc swą okazałą sylwetkę i kuląc się, niczym przerażona mysz. – Nie nawykłem do kontaktu z innymi ludźmi. Prawdę mówiąc, każdy, kto mnie przypadkiem napotka, zmyka czym prędzej, nie dając mi nawet szansy się odezwać.

– Niepotrzebnie się trapisz, przyjacielu – wtrącił się dziarsko Ervill, pewny już co do tego, że nie spotka ich żadne nieszczęście ze strony ich rozmówcy. Ruszył żwawym krokiem ku niemu, przywołując na twarz zawadiacki uśmiech. – Ja i mój kompan jesteśmy bywali w świecie i nie takie dziwadła zdarzyło nam się napotkać. Jestem Ervill – zakończył, znalazłszy się w odległości ledwie kilku stóp od adresata swych słów. Ani przez myśl mu nie przeszło, że spojrzenie, którym obdarzył go Avaret, pełne jest potępienia dla jego rażącego nietaktu względem istoty, która dopiero co uratowała im życie.

Stwór jakby powoli zaczął się oswajać z towarzystwem, w jakim się znalazł i, wyprostowawszy nieco swą sylwetkę, wyciągnął dłoń, która tym razem już nie drżała, po czym uścisnął prawicę elfa.

– Ja zwę się Tamrok – przedstawił się Ervillowi, po czym powtórzył ten rytuał wraz z Avaretem. – Wybaczcie mi moje podekscytowanie. Prawdę mówiąc odbywam rozmowę po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna – umilkł na chwilę zastanawiając się nad czymś, po czym, najwyraźniej powziąwszy jakąś decyzję, znów się odezwał. – Mieszkam w całkiem przytulnej chatce, ledwie kilka kroków stąd. Proszę, przyjmijcie moje zaproszenie, a postaram się was ugościć najlepiej, jak potrafię.

Avaret i Ervill wymienili się spojrzeniami. Żaden z nich nie dostrzegł jakichkolwiek przeciwwskazań dla tej propozycji, przeciwnie, moc wrażeń towarzysząca im w ciągu ostatnich chwil podsyciła jeszcze ich apetyt, który nie został należycie zaspokojony w trakcie lichego posiłku.

– Właściwie dlaczego nie? – rzekł Avaret przywołując na twarz serdeczny uśmiech. Włochaty stwór, jakkolwiek wyglądał, wzbudził jego sympatię. – Pozwól nam tylko odnaleźć nasze konie. Nie wydaje mi się, by uciekły daleko.

Oczy Tamroka zaświeciły się intensywnym blaskiem, w którym tańczyła nieskrywana niczym radość.

 

* * *

Tak jak to uprzednio obiecał, chatka Tamroka znajdowała się w niewielkim oddaleniu od drogi przecinającej las, na polance tak małej, że wysokie szczyty okalających ją drzew stykały się, tworząc nad nią naturalną kopułę. Od zachodu osłoniona była przez wyrastającą z ziemi, masywną, pokrytą w znacznej części zielonym mchem skałę. W trakcie wędrówki uszu Avareta dobiegł szum lawirującego pomiędzy drzewami strumyka, który, jak się później okazało, przepływał w bliskim sąsiedztwie posesji Tamroka.

– No i jesteśmy – oświadczył Tamrok, przystając w odległości kilku kroków od swego domostwa. Wzrok jego spoczął na twarzy Avareta, by chwilę później przesunąć się płynnie na oblicze Ervilla, jak gdyby starał się doszukać w ich minach wyrazów akceptacji. Najemnicy uwiązali naprędce konie, po czym skupili cała swoją uwagę na posiadłości Tamroka.

– Wcale ładna chatka – skomentował elf, który, oparłszy pięści na biodrach i odchylając się nieco w tył, począł dokonywać oględzin.

Drewniana chata nie była może wzorem elegancji i szyku, mimo to sprawiała wrażenie bezpiecznej i przytulnej przystani. Obrazu tego nie mącił nawet fakt, że lekko pochylała się ku zachodowi, w kierunku ogromnej skały, która wydawała się czuwać nad nią, by w odpowiednim momencie okazać swoje wsparcie. Jej okna były małe, acz czyste i przejrzyste, w dachu nie było dziur, a ściany wydawały się mimo wszystko dość solidne, w każdym zaś razie na pewno nie zaczęły jeszcze próchnieć.

Podczas gdy jego goście dokonywali bezgłośnych oględzin posesji, Tamrok wolnym krokiem zbliżył się do drzwi wejściowych. Zapiszczały z lekka przy otwieraniu, odsłaniając wnętrze domostwa, sam gospodarz zaś, gestem godnym najznamienitszego dworu, zaprosił gości do środka.

Wygląd wnętrza wzmocnił jedynie wrażenie, jakie towarzyszyło już Avaretowi. Mimo otaczającej chatę gęstwiny w obszernej, nieprzedzielonej żadnymi ścianami izbie, było stosunkowo dosyć jasno. Przenikające przez okna światło słoneczne padało na jej centralny punkt, w którym stał solidny, długi stół, który z powodzeniem spełniłby swoją rolę w najwykwintniejszej uczcie. Dokładnie za nim, przy ścianie, znajdowało się palenisko. Avaret złajał się w duchu za to, że nie dostrzegł komina wyrastającego z dachu chaty. Drażniły go momenty, w których umykały mu istotne szczegóły, burząc w ten sposób poczucie bezwzględnego pojmowania otaczającej go rzeczywistości. Wiedział, że jest ona często zbyt skomplikowana, by zrozumieć ją jedynie poprzez zestawienie ze sobą kilku faktów, wraz z detalami, które umknęłyby mniej dociekliwym oczom, niemniej niejednokrotnie już przekonał się, że spostrzegawczość pozwala rozwikłać wiele z pozoru trudnych do wyjaśnienia spraw. Co zaś za tym idzie, należało ją bezustannie ćwiczyć.

– No, no, no. Całkiem tu przytulnie – rzucił Ervill, przebiegając szybko wzrokiem po wszystkich kątach. W jego głosie Avaret, o dziwo, nie rozpoznał sarkazmu, którym elf niemal kipiał, jeśli tylko miał okazję go okazać.

– Dziękuję – odparł z lekka onieśmielony tą uwagą Tamrok. – Staram się dbać o swój dom… Dziękuję – dodał na końcu, jak gdyby nie wiedział, co więcej powiedzieć, Ervill zaś, ignorując niezgrabność gospodarza w prowadzeniu konwersacji, dopadł miękkiego łóżka stojącego za stołem, w lewym rogu chaty i rozłożył się w nim wygodnie. Porzucając dobry obyczaj, który nigdy nie był mu wiernym towarzyszem, nie pofatygował się, by zdjąć buty, miast tego zaś zaplótł ręce za głową i westchnął.

– Poczekajcie – rzucił gospodarz, śpiesznie dopadając drzwi po prawej stronie od wejścia, za którymi zaraz zniknął. ­– Miałem tu jeszcze pasztet z zająca… A tak, tutaj jest… Trochę suszonej dziczyzny…

– W końcu… W końcu prawdziwy posiłek – rzekł Ervill w nawiązaniu do dobiegających ich uszu słów Tamroka. – Nie sądziłem, że w środku lasu przyjdzie mi zaznać takich rozkoszy. A ty, Avarecie?

– Ściągnij lepiej te zabłocone buciory, bo jeszcze gospodarz gotów wywalić cię stąd na zbity pysk. Ja przynajmniej bym tak zrobił.

– Ech, ależ z ciebie jest malkontent. Gospodarz, o którym mówisz, zdaje się nie mieć tutaj specjalnie wielu gości. Toteż i nie pozbędzie się tak łatwo okazji, by móc takowych podjąć. Co więcej, dołoży wszelkich starań, by im dogodzić, tak, aby ich wizyta nie była ostatnią, jaką mu złożyli.

Avaret potrząsnął głową, odpuszczając sobie komentowanie. Elf był już zbyt stary, by się zmienić. Przynajmniej o jakieś pięćdziesiąt lat.

– Znalazłem i trochę bimbru – rzekł niespodziewanie Tamrok, pojawiając się na powrót w izbie. W rękach niósł cały stos różnorakich specjałów, z trudem utrzymując w prawej dłoni butelkę przeźroczystego płynu.

W jednej chwili Ervill zerwał się z posłania, dwoma susami dopadając stołu i zajmując przy nim miejsce.

Głupcze – skarcił się w myślach Avaret. Prawisz mu kazania, z których i tak nic sobie nie robi, a wystarczy pomachać mu zwykłym bimbrem przed nosem, by zrobił, co zechcesz.

Tamrok, wyraźnie zaskoczony taką reakcją elfa, zaśmiał się niepewnie. Począł ostrożnie rozkładać jedzenie na stole, w czym ochoczo pomógł mu jego zasiadający już przy nim gość, na sam koniec odbierając z jego ręki butelkę. Avaret chwycił za oparcie krzesła i ustawił je sobie tak, aby móc rozprostować nogi. Upewniwszy się, że goście siedzą już wygodnie i niczego więcej im nie trzeba, również i Tamrok zajął sobie miejsce.

– Chciałbym ci podziękować, drogi Tamroku – rzekł uroczystym tonem Ervill, wznosząc do góry kielich, który zdążył już napełnić bimbrem – za twoją szczodrość i okazaną nam pomoc, pijąc twoje zdrowie. No więc… Zdrowie!

Nie zwracając większej uwagi na ciepły uśmiech, jaki wypełzł na twarz adresata toastu, pospiesznie opróżnił zawartość naczynia. Avaret jednak przyjrzał się obliczu Tamroka, raz kolejny dostrzegając, jak wiele radości sprawiało mu obcowanie z innymi istotami. Doszedł do wniosku, że stwór musiał spędzić naprawdę szmat czasu w odizolowaniu.

­– Wybacz, że spytam – rzekł pod nagłym wpływem przemyśleń ostatniej chwili, kierując swe słowa do Tamroka – ale jaką rasę właściwie reprezentujesz, przyjacielu?

Tamrok poruszył się niespokojnie. Nie tyle nie spodziewał się tego pytania, co bał się momentu, w którym zostanie ono zadane.

– Cóż – zaczął niemrawo, oczy wbijając w stół. – Może to zabrzmi dziwnie, ale… jestem człowiekiem.

Ervill parsknął śmiechem, lecz prędko spostrzegłszy swój nietakt udał, że zakrztusił się winem. Dość nieudolnie. Avaret przyjrzał się bliżej swemu rozmówcy, zmuszając go do podniesienia wzroku. Nie chciał, by ten czuł się skrępowany z powodu jego ciekawości.

– Pod tą gęstwiną mam normalną skórę, taką, jak wy – podjął Tamrok unosząc głowę. – Klątwa na mnie ciąży, choroba, czy inne licho, nie wiem. W każdym razie jestem człowiekiem. Tylko nieco innym, niż wszyscy pozostali ludzie.

– Muszę przyznać, że nie spotkałem się nigdy z niczym podobnym – Avaret upił łyk bimbru, krzywiąc się lekko.

– Oj tak – wtrącił się Ervill, drapiąc skórę pod opaską okalającą czoło. Sam również wychylił łyk bimbru, jednak dużo większy, niż uprzednio Avaret. – Szczególnie ja z naszej dwójki jestem w świecie bywały i niejedno zdążyłem zobaczyć. Smoki, czary, mityczne krainy i podatki przekraczające trzecią część dochodu, z czego to ostatnie było najbardziej niezwykłe. Mówię ci przyjacielu, cuda i dziwy, cuda i dziwy. Ale z twoim… przypadkiem się jeszcze nie zetknąłem, muszę przyznać.

– Smoki – Tamrok oparł wygodniej łokcie na drewnianym stole. Widać wcale nie uznał wzmianki elfa o olbrzymich podatkach za najbardziej interesującą. – Naprawdę istnieją?

– Oczywiście – Avaret przejął pałeczkę po Ervillu, a w jego błękitnych oczach zatańczyły radosne ogniki, zupełnie jak u bajarza opowiadającemu zgromadzonym wokół niego dzieciom niezwykłe historie. Tamrok bez wątpienia był takim dzieckiem, nieznającym jeszcze otaczającego go szerokiego świata i z tego powodu bardzo go ciekawym. – Oczywiście, że smoki istnieją, choć nie jest ich dużo i dość trudno je spotkać. Powiedz… Kiedy ostatnio opuszczałeś ten las?

Gospodarz uciekł pospiesznie wzrokiem. Stojąca na komodzie, wyrastająca spośród warstw stopionego wosku świeca wydała mu się nagle niezwykle ciekawa.

– Czy kiedykolwiek…? – Ervill zaczął formułować pytanie, lecz zanim skończył, zdążył już sobie samemu na nie odpowiedzieć. Pokręcił z niedowierzaniem głową i, uznawszy, że jest to powód, by się napić, wzniósł kielich do ust.

– Prawdę mówiąc… – zaczął nieśmiało Tamrok, wzdragając się unieść głowę i miast tego wbijając wzrok w swoje stopy – Prawdę mówiąc nie znam życia poza tym lasem. Mam szczęście, że w ogóle jakiekolwiek znam. Zostałem tu porzucony będąc niemowlęciem, przez rodziców, których niemało wystraszył potwór, jakiego się dorobili. Nie wiem, czy o tym wtedy wiedzieli, ale las zamieszkiwał pewien pustelnik. Albo nie pragnął tak mocno samotności, jak mogłoby się wydawać, albo ulitował się na porzuconym niemowlęciem, w każdym razie podniósł mnie ze zmarzniętej ziemi i przyniósł tutaj, do tej chaty.

To rzekłszy rozejrzał się z nieskrywaną wdzięcznością po ścianach dających mu schronienie od najmłodszych lat. Avaret i Ervill słuchali go w milczeniu, nie wykorzystując chwilowej sposobności, by mu przerwać ten wywód.

– Turpi – rozpoczął na nowo Tamrok, przywołując najwyraźniej imię owego pustelnika. – Był z niego dziwak, owszem. Ale tak naprawdę wszystko zawdzięczam tylko jemu. Począwszy od życia, poprzez umiejętności łowieckie i znajomość leśnej flory, a na możliwości zdobycia bardziej luksusowych towarów skończywszy. No ale zmarło mu się kilka wiosen temu i od tego czasu mieszkam tu sam.

– Luksusowych towarów? – Ervill uniósł prawą brew nie bardzo rozumiejąc, co opowiadający ma na myśli.

– Ano tak. Świece, odzież, przyprawy. Tego las mi niestety nie da. A Turpi nawiązał przed laty znajomość z pewnym handlarzem, którego szlak wiedzie akurat przez ten las. Ja zaś tę znajomość do dzisiaj podtrzymuję. Obaj na tym korzystamy.

– A więc utrzymujesz kontakt z ludźmi z zewnątrz – zauważył Avaret.

– Ludźmi? To zbyt dużo powiedziane. Ów handlarz jest jedyną osobą, z jaką rozmawiam. Turpi ostrzegł go o mojej naturze, zanim nas sobie przedstawił, inaczej ten wiałby na mój widok, aż by się kurzyło.

Avaret zamyślił się, trawiąc słowa, które właśnie wydostały się z ust Tamroka.

– A inni ludzie? Nie próbowałeś nigdy nawiązać jakiegoś kontaktu?

Gospodarz pokręcił smutno głową.

– Wszelkie spotkania z wędrowcami przecinającymi las kończyły się w, mówiąc oględnie, bardzo niemiły sposób. Obelgi, agresja, wyzwiska, w najlepszym razie ktoś otwierał tylko szeroko oczy, podciągał spodnie i uciekał jak najdalej. Ludzie nie akceptują czegoś, co jest im nieznane, boją się inności.

Avaret odchylił się w tył, kołysząc na dwóch nogach krzesła. Problemu inności, odrębności, czy to mającej podłoże kulturowe, światopoglądowe, etniczne, moralne, religijne, czy też w końcu tyczącej się różnic w fizycznym wyglądzie, nie dało się sprowadzić jedynie do tego jednego aspektu, jakim jest lęk przed nieznanym. Owszem, kryterium to odgrywało kluczową rolę, ale tylko wśród najciemniejszych warstw gminu. Osoba sięgająca wzrokiem ponad ten horyzont zdolna była dostrzec, że sam fakt odrębności nie jest istotą problemu, a raczej są nią implikacje, jakie ona ze sobą niesie.

Z pewnością był to temat do dłuższych rozmyślań, Avaretowi nie było jednak dane się w nich pogrążyć. Z sideł krainy rozważań wyrwał go rubaszny śmiech Ervilla, wznoszącego kolejny toast. Tamrok, starając się, aby rozmowa na utknęła w tak przykrym dlań punkcie, począł zachęcać gości do kosztowania wszystkiego, czym był zastawiony stół.

– Opowiedzcie mi więcej – zwrócił się do Avareta, wyciągając jednocześnie w jego stronę półmisek z pasztetem. – O smokach, dalekich krainach, wojnach… O wszystkim, widzieliście przecież tak dużo!

Avaret uśmiechnął się, wychylił łyk bimbru i pochylił się ku Tamrokowi. Opowiadał długo, a za każdym razem, gdy poczuł suchość w gardle, wyręczał go w tym Ervill. Gospodarz słuchał jak zaczarowany, od czasu do czasu tylko przerywając jakimś pytanie.

Gdy już pojedli i popili, dopadło ich zmęczenie i senność. Tamrok przygotował obu gościom posłania na dwóch stojących w izbie łóżkach, samemu, mimo ich głośnych protestów, zajmując miejsce na ziemi. Najemnicy, strudzeni drogą i odwykli od miękkiej i ciepłej pierzyny, prędko owinęli się od stóp do głów całunem snu. Nie mogli więc dostrzec otwartych oczu gospodarza, w których odbijał się blask słońca wschodzącego nad jednym z odległych krajów. Nie mogli zauważyć, że w jego duszy kiełkuje mocne postanowienie, które nad ranem da o sobie znać.

* * *

– Jadę z wami.

Uniósłszy wzrok ponad grzbietem kulbaczonego konia, Avaret ujrzał oblicze Tamroka.

Ranek następnego dnia nosił w sobie wspomnienie niedawno minionej zimy. Choć słoneczny, był jednak dość mroźny, co odczuwalne było jeszcze bardziej ze względu na otaczającą chatę gęstwinę. Najemnik był zdeterminowany, by jak najprędzej przygotować wierzchowca do drogi i możliwie szybko znaleźć się ponownie na otwartym trakcie, gdzie promienie słońca będą mogły bez przeszkód kłaść się miło na plecach. Kilka kroków dalej, jeszcze gorzej znoszący zimno Ervill rozgrzewał się pociągając raz po raz bimber z przeźroczystej butelki. Upiwszy łyk wypuszczał z ust strumień pary, machał łapami na zewnątrz i do wewnątrz, po czym znowu przechylał butelkę. Przygotowywanie wierzchowca do jazdy szło mu dość wolno.

Avaret przeszył Tamroka przenikliwym spojrzeniem. Czaiło się w nim jednak sporo serdeczności.

– Przypuszczałem, że coś takiego może się wydarzyć.

– Spodobały się opowieści o cudownym, dalekim świecie, mam rację? – Ervill zdecydował się podłączyć do dyskusji. – Nie dziwię się. Sam bym tu trzech dni nie wytrzymał, a co dopiero mówić o całym życiu…

– Nie mamy trzeciego wierzchowca – Avaret przerwał dywagacje elfa. – Nie zrozum mnie źle, Tamroku. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś z nami ruszył. Prawdę mówiąc miałem nawet nadzieję, że coś w tobie drgnie po wczorajszym wieczorze…

– I tak się stało – Tamrok skinął głową.

– … niemniej droga będzie dość trudna. Chcę, żebyś wiedział, na co się piszesz. Możemy się zamieniać co jakiś czas, raz ja użyczę ci konia, raz zrobi to Ervill.

– Jestem gotowy – ton głosu Tamroka zdradzał wielki upór i zdecydowanie.

Avaret odwrócił się w kierunku elfa, aby bezgłośne przecięcie ich spojrzeń ostatecznie zatwierdziło całe przedsięwzięcie.

– Dobrze – rzekł w końcu.

Słysząc to, Tamrok jednym susem dopadł otwartych drzwi wejściowych, sięgnął ręką za próg, po chwili zaś w jego dłoni tkwił już rzemień szczelnie wypchanego tobołka. Sierść na jego twarzy poruszyła się, każąc przypuszczać, że gdzieś głęboko pod nią jego usta wygięły się właśnie ku górze w szczerym uśmiechu.

– Ha! – wrzasnął Ervill. – Widać to nie była aż tak spontaniczna decyzja, jak mogło nam się wydawać.

Avaret pokręcił głową, samemu nie mogąc powstrzymać śmiechu. Jak to z większością jego rodzajów bywa, także i ten okazał się zaraźliwy, w konsekwencji czego zaraz śmiali się już wszyscy trzej. Najemnik pomógł Tamrokowi wgramolić się na wierzchowca, a czyniąc to złowił porozumiewawcze mrugnięcie elfa.

Ruszyli.

Koniec

Komentarze

Autorze kochany,

Chyba długo dopieszczałeś pierwszy akapit, bo jest przekombinowany. Ciężko się czyta tak strasznie rozbudowane zdania. Na szczęście potem ta maniera pojawia się tylko sporadycznie i robi się bardziej przystępnie.

Trochę mnie zastanawia język rozmówców, bo wydaje się wyszukany, jak na zwykłych najemników. Ale Twój świat, więc Twoje zasady. Podobają mi się za to prostackie wtręty w ten elegancki dialog (dupa, uchlać, łajza itp.) dodają charakteru tekstowi.

Masz lekkie pióro, sprawnie operujesz językiem, na interpunkcji się nie znam. Jedno zdanie mi zazgrzytało w uszach: „W jego głosie Avaret, o dziwo, nie rozpoznał sarkazmu, którym elf niemal kipiał, jeśli tylko miał okazję go okazać.” Coś by trzeba tutaj zmienić. Może „przy każdej możliwej okazji?”

Fabuła trochę leniwa, ale biorę poprawkę, że mamy tu tylko fragment. Trochę nieprawdopodobne wydaje mi się, by najemnicy tak łatwo zgodzili się na współpracę z kimś, kto ewidentnie będzie im tylko przeszkadzał. W trakcie czytania rozważałam dwa scenariusze: 1) miły gospodarz okaże się tak stęskniony kontaktu z ludźmi, że rano nie będzie chciał wypuścić swoich gości, albo 2) goście podejmą się zdjęcia z gospodarza klątwy. Scenariusza stworzonego przez Ciebie nie przewidziałam, ale czekam na rozwój akcji, bo mam nadzieję, że przyświeca Ci jakiś spójny zamysł i całość będzie miała ręce i nogi.

Ogólnie dobrze piszesz, miło się czytało, pozostałe fragmenty też przeczytam.

Nie wiem, czy tylko ja mam takie wrażenie, ale postać Tamroka skojarzyła mi się z faunem z „Opowieści z Narnii”.

Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie, bądź, co bądź, dość długiego tekstu oraz napisanie obszernego komentarza.

Rozwiązania, które podsunęłaś, wydają mi się dość interesujące i aż dziwię się, że w trakcie pisania nie przyszły mi do głowy. Niemniej ten “spójny zamysł”, o którym wspomniałaś, wymagał zupełnie innego poprowadzenia fabuły. O czym przekonasz się czytając, mam nadzieję, kolejne części.

Pozdrawiam

Według mnie jest dobrze! Pióro masz lekkie i sprawnie opisujesz to, co chcesz opisać. Nakreśliłeś już całkiem nieźle podwaliny charakterów głównych bohaterów, napomknąłeś co nieco o ich przeszłości, poza tym w Twoim tekście sporo jest naturalności. Też bym się troszkę pierwszego akapitu czepiał, ale poza tym Kwestia Skutków zapowiada się interesująco. Wygląda mi na jedną z tych przyjemnych w czytaniu rzeczy, które mogą nie raz bardzo pozytywnie zaskoczyć pewnymi elementami świata. Ciekawi mnie, jak to się rozwinie. 

Bardzo dziękuję za tak przychylną opinię :-). Mam nadzieję, że kolejne części Cię nie zawiodą.

Nowa Fantastyka