- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Eksperymentalnie.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Z dziennika Hectora Canvarry:

Moje rozmowy z Bogiem-Idiotą przebiegały zawsze w taki sam sposób: rzucałem koncepcją, myślą, cytatem, zachęcałem skretyniałego rozmówcę do podjęcia dyskusji, a w odpowiedzi słyszałem za każdym razem: Nie obchodzi mnie to. Chcę tylko pożerać wszechświaty i wydalać gwiazdy, szkoda mi czasu na zajmowanie się filozofią.

***

W czasie moich niezliczonych peregrynacji napotkałem wiele dziwów, ale żaden nie może równać się z Zamkiem Marabuta. W tej monumentalnej budowli namacalna materia splata się z chmurami, tworząc niepodobny do niczego ekosystem, w którym twarde skały przenikają się z obłokami tak eterycznymi, jakby mogły rozpłynąć się pod najlżejszym dotykiem.

Z czym można porównać wkraczanie po raz pierwszy do zamku Barona Marsa? Chyba tylko z poznawaniem nagości pięknej kobiety, zagłębianiem się w szczegóły doskonałej książki, odkrywaniem fascynujących tajemnic z nieznanej historii rodziny. Jest to doświadczenie zarówno zmysłowe – niemalże erotyczne – jak i intelektualne. Siedziby Marsowego Barona nie można po prostu zwiedzać, ją trzeba chłonąć, napawać się surowym, wzbudzającym grozę pięknem.

Oczywiście z opiniami Canvarry można polemizować; można wytknąć młodemu dziennikarzowi, że Zamek Marabuta powstał nie po to, by go podziwiać, ale by się lękać – musimy jednak pamiętać, że Hector w czasie pracy bardzo rzadko, o ile w ogóle, kierował się obiektywizmem, paradoksalnie tak potrzebnym reporterowi.

Wiem, co ludzie powiedzą po przeczytaniu niniejszego sprawozdania: za dużo opisów, brak sensownego wyjaśnienia fenomenu Zamku Marabuta. Za mało miejsca poświęciłem rzeczywistemu tematowi reportażu – Ślepemu Bogowi-Idiocie, Azathothowi, choć głównym celem podróży do siedziby Barona miał być wywiad-rzeka przeprowadzony z najpotężniejszym bytem we wszechświecie. Cóż, jestem tylko człowiekiem. Chylę czoła przed pięknem i terrorem, a przed połączeniem piękna i grozy, jakim bez wątpienia jest Zamek Marabuta, dziennikarskie, profesjonalne „ja” zostaje wyparte przez zwykły ludzki strach.

Wizyta Hectora zbiegła się w czasie z urodzinami Infantki Isobel, wychowanki Barona Marsa, i przypadła na okres pory deszczowej, gdy strugi wody nieustannie wylewały się spod fundamentów zamczyska, wprawiając budowlę w drżenie. 

Cały zamek wibrował podnieceniem, związanym z nadciągającym balem, który Baron zdecydował się wydać dla Infantki, napisał Hector w dzienniku. Podążałem za jednym z niezliczonych lokajów, krążących po zamku na podobieństwo mrówek-niewolnic i przyglądałem się trwającym w najlepsze przygotowaniom. Tydzień przed balem byłem pierwszym z setek gości, którzy w ciągu najbliższych dni mieli zjawić się w Zamku Marabuta.

Najbardziej zdumiało Hectora, że zamczysko Barona, choć zamieszkane zapewne przez tysiąc mieszkańców, pozostawało wbrew wszelkiej logice chorobliwie ciche, jakby wyludnione.

Poruszałem się po korytarzach mając wrażenie, że chodzę po pobojowisku, a towarzyszą mi jedynie duchy. Lokaj, który miał wskazać drogę do pokoju, był osobnikiem nieco niepokojącym, zarówno ze względu na osobliwe fizys (z zielonkawą skórą i bladymi oczami przypominał trupa), jak i niezwykłą małomówność, choć ta ostatnia cecha wynikała z faktu, iż jego usta były szczelnie, od kącika do kącika, zaszyte. Jak się ze mną porozumiewał? Wcale.

Dotarli wreszcie do komnaty, która przez następny tydzień miała być dla Hectora drugim domem i dopiero wówczas dziennikarz mógł złapać oddech przed powtórnym zagłębieniem się w czeluście Zamku Marabuta.

***

Pierwsza z niecenzurowanych rozmów ze Ślepym Bogiem-Idiotą odbyła się następnego dnia o świcie, jako iż była to pora największej aktywności bóstwa. W martwocie godziny czwartej nad ranem Hector Canvarra opuścił ciepłą sypialnię i podążył zimnym, ciemnym korytarzem za przewodem milczącego lokaja. Nie potrafił powiedzieć, czy jest to ten sam sługa, który wczoraj pokazał mu drogę do sypialni, czy ktoś inny, bliźniaczo podobny.

 Azathoth zamieszkiwał komnatę, która przypominała wnętrze gigantycznej studni lub komina. Z otwartego sufitu sączyło się blade światło i siąpił delikatny deszcz. Moczył ciało boga, spoczywającego na żelaznej siatce, rozpiętej pomiędzy ścianami.

Hector Canvarra napisał w dzienniku:

Nie miałem nigdy okazji ujrzeć prawdziwego bóstwa, na żywo, w odległości nie większej niż dwadzieścia metrów ode mnie. Teraz mogę stwierdzić, że Ślepy Bóg-Idiota, jedna z najpotężniejszych istot w znanym nam wszechświecie, jest bodaj najbrzydszym stworzeniem, jakie miałem nieszczęście ujrzeć. Przypomina olbrzymią zieloną galaretę obrośniętą meszkiem pleśni; plątaninę lepkich macek i wibrujących wypustek.

Pośrodku sali na Hectora Canvarrę czekało już samotne krzesło.

Wyglądało, jakby ktoś je tam zostawił przez przypadek, zapomniał zabrać ze sobą. Trochę mnie onieśmieliło; kojarzyło się z krzesłem w piwnicy inkwizycji. Podświadomie spodziewałem się chyba, że ujrzę skórzane paski przy oparciach i nogach, które umożliwią przywiązanie mnie do siedzenia.

Wkrótce jednak zapomniałem o nieszczęsnym meblu, uniosłem bowiem wzrok i całą uwagę skupiłem na Ślepym Bogu-Idiocie. Mój rozmówca wycinał z magazynu Tygodnik Chrześcijański portrety papieża i za pomocą czarnego flamastra dorysowywał Ojcu Świętemu wąsy i pirackie opaski na oko.

Hector Canvarra: Dzień dobry, Azathocie. Uprzedzono cię o mojej wizycie?

Azathoth: Tak. Baron przyszedł do mnie parę godzin temu (w rzeczywistości baron uprzedził ŚBI o wizycie Canvarry z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale wiemy z pewnego źródła, że Wielcy Przedwieczni mają problem z przyswajaniem ludzkich miar czasu – przyp. red.) i powiedział: „Pan dziennikarz chce z tobą porozmawiać. Bądź miły”. Dlatego robię dla ciebie kolaż z papieżem.

HC: Dziękuje, to rzeczywiście bardzo miłe z twojej strony, ale dlaczego akurat z papieżem?

A: Szukałem twarzy, która wyrażałaby pozytywne emocje. Wcześniej zrobiłem kolaż z wizerunkiem pewnego człowieka – nazwisko wyleciało mi z pamięci – który wyciąłem z Periodyku Historycznego, ale panienka Isobel powiedziała, że ten człowiek wyzwala w was emocje negatywne.

HC: Rozumiem. Często robisz kolaże?

A: Nie, tylko wtedy, gdy mi się nudzi. Chyba że Baron zapomni polecić służbie, by dostarczyła mi nowych czasopism i gazet. Nie lubię, kiedy zapomina.

HC: Czy inni bogowie także robią kolaże?

A: Kolaże są moje. Yog-Sothoth zawsze lubił snuć opowieści, gdy w dawnych czasach zbieraliśmy się wszyscy razem w wielkim cyklopowym mieście R’lyeh i wspominaliśmy narodziny gwiazd. Cthulhu odkąd pamiętam interesował się teatrzykiem kukiełkowym. Miał do tego mackę, co tu dużo mówić. Jego lalki tańczyły jak żywe.

HC: Jakimi jeszcze rzeczami zajmujesz się w czasie wolnym?

A: Co rozumiesz przez czas wolny?

HC: Czas wolny jest wtedy, gdy nie musisz pracować, możesz zająć się swoimi zainteresowaniami.

A: W takim razie ja bez przerwy mam czas wolny.

HC: Nie tęsknisz za wyznawcami?

A: Prawdziwy bóg ma w dupie wyznawców.

HC: Dlaczego?

A: Dał im życie, to powinno wystarczyć.

HC: Zatem dlaczego dał im życie, skoro potem ich porzucił?

Później Hector Canvarra napisał w dzienniku:

Powinienem dosłownie odczytać tytuł Azathotha – nie na darmo zwą go Ślepym Bogiem-Idiotą. Jest zaślepiony własną wielkością i wspaniałością. Jest idiotą, zdolnym powtarzać formułki, które wcześniej wtłoczyli do jego pamięci inteligentniejsi, bardziej przebiegli bogowie. Po tamtym pytaniu po raz pierwszy zacząłem rozumieć, że jeśli mam dowiedzieć się czegoś więcej o Przedwiecznych, to raczej nie od Azathotha.

Mój rozmówca wykonał kłębowiskiem macek ruch, który postanowiłem interpretować jako wzruszenie ramionami.

A: Nie pamiętam… To był chyba jakiś żart. W owych czasach wędrowaliśmy po wszechświecie poszukując rozrywek i trafiliśmy na tę ponurą planetę, gdzie nie było nic prócz lodu i zimna, i przejmującego wiatru, którego zawodzenie przypominało płacz setek udręczonych dusz, i gór, które były czarne jak najgłębsze otchłanie kosmosu. Ten mróz, te góry, wszystko doprowadzało nas do szaleństwa z nudów. I wtedy Cthulhu zaproponował, by ogarnąć ten chaos i stworzyć z niego życie.

HC: A co na to inni bogowie?

Nie zdążył udzielić odpowiedzi, do sali weszła bowiem odziana w biel służka. Odwróciłem się w jej stronę i zapytałem, o co chodzi.

– Baron Mars prosi pana na filiżankę czaju.

– Idź, idź – odezwał się Azathoth; przybrał protekcjonalny ton głosu, jakby zwracał się do dziecka. – I tak już jestem zmęczony. Przyjdź za godzinę.

Zapewne miał na myśli jutro. Zadziwiające, że akurat koncepcja czasu pozostała dla Przedwiecznych tak abstrakcyjna.

Powędrowałem zatem za milczącą służką przez ciemne i zimne korytarze Zamku Marabuta i trafiłem do gabinetu Barona Marsa. Nie wiem czego się spodziewałem po gospodarzu najbardziej zdumiewającej ze wszystkich budowli wzniesionych ludzkimi rękoma, ale rozczarował mnie widok leciwego mężczyzny, który oczekiwał w niewielkim i skromnym gabinecie.

Jego mina wyrażała zmęczenie i zniecierpliwienie; podobnie gest, którym odprawił służącą.

– Niech pan siada, Canvarra – powiedział, wskazując krzesło. – Niech pan siada i powie, jak wrażenia.

– Zamek jest przepiękny – odparłem grzecznie. – Dziękuję, że pozwolił mi pan na przeprowadzenie wywiadu z pańskim gościem.

– Zgodziłbym się na wszystko, byłe ta zrzęda przestała mnie ciągle męczyć o sterty czasopism. Pan mu przynajmniej zapewni zajęcie na jakiś czas. Pokazywał kolaże? Koszmar. To naprawdę nie jest zachowanie godne boga. Bogów powinno się trzymać na dystans; z bliższej odległości rozczarowują. Nic dziwnego, że ostatnio wiara w Chrystusa tak straciła na popularności. Na pierwszej lepszej kapliczce: płaskorzeźba przedstawiająca Chrystusa pełznącego pod krzyżem. Bóg na kolanach? Bóg poniżony? Nie, tak nie wolno traktować Boga. Czasami chcę krzyknąć do tych wszystkich kapłanów, którzy czasem zjawiają się w Zamku na różnych uroczystościach, po czym cały wieczór narzekają, jak to młodzież się w dzisiejszych czasach odwraca od religii – chcę krzyknąć: więc po co uczłowieczaliście Chrystusa? Nie pozwólcie motłochowi zbliżać się do Boga! Bóg nie może być jednym z was, bo wówczas stanie się zbyt ludzki i po ludzku podatny na słabości, wątpliwości, człowieczą chorobę – cierpienie.

Baron westchnął głęboko, jakby prezentował symptomy wzmiankowanej choroby.

– Ad ironiam – dodał już nieco spokojniej – los Jezusa od zawsze był nieodłącznie związany z cierpieniem, cierpienie go definiowało, tego naszego Boga-męczennika. Może dlatego wszyscy tak go lubili jako człowieka, ale przestali akceptować jako bóstwo. Przerzuciliśmy się na Wielkich Przedwiecznych i wszystko byłoby dobrze, gdyby ten ślepy idiota nie wprosił się do mojego Zamku i nie zaczął udzielać audiencji każdemu wścibskiemu kretynowi, który o nią poprosi. Nie mam oczywiście na myśli pana – zapewnił szybko – ale wie pan, różne dziennikarzyny się tu kręcą… Nie wszystkie pisma są tak rzetelne jak Granice.

– Oczywiście, rozumiem – odpowiedziałem. – Doskonale rozumiem.

Chyba w tym właśnie momencie zacząłem żałować, że nie mogę przeprowadzić wywiadu z Marsowym Baronem, a Azathotha rzucić w diabły. Gospodarz zamku, choć ponury i wyraźnie zniesmaczony, chętnie dzielił się ze mną swoimi przemyśleniami – i, przede wszystkim, w odróżnieniu od mojego faktycznego rozmówcy, przynajmniej jakieś miał.

Czytając dziennik Hectora Canvarry można odnieść wrażenie, że zdumiewały go otwartość i gadatliwość Marsowego Barona, który przecież słynął z czegoś przeciwnego: skrytości i małomówności. Dopiero po pewnym czasie dziennikarz zaczął podejrzewać, że właśnie zwyczajowa skrytość i małomówność gospodarza są powodem jego niezwykłej szczerości w trakcie rozmów z Hectorem. W końcu oto w życiu Barona pojawił się ktoś, kto potrafi słuchać, choćby dlatego, że tak nakazuje mu zboczenie zawodowe. W wielkim, cichym zamczysku, gdzie własne myśli wybrzmiewają głośniej niż onieśmielone echo, para wyćwiczonych dziennikarskich uszu jest błogosławieństwem. Baron Mars potrzebował mówić, a Hectorowi nic nie szkodziło słuchać.

Po opuszczeniu gabinetu Barona nie zastał służącego, który wskazałby mu drogę powrotną do sypialni i zmuszony okolicznościami, postanowił odnaleźć pokój na własną rękę. Szybko przekonał się, że nie będzie to proste i już po pięciu minutach marszu całkiem się zgubił.

Przypadkiem trafił jednak do komnaty oświetlonej cudnie słońcem, wpadającym przez ogromne okna. Pośrodku pokoju stało krzesło, a na nim siedziała dziewczynka. Miała może trzynaście lat i bardzo ciemne włosy spięte w luźny kok. Usłyszawszy kroki Hectora, odwróciła się w jego stronę.

– Przepraszam – odezwał się Hector, zatrzymując się niepewnie. – Zgubiłem się, nie chciałem przeszkadzać.

– Wejdź, wejdź. Ja cię znam. Jesteś Hector Canvarra, ten dziennikarz z Granic, który poprosił wujka o pozwolenie na przeprowadzenie wywiadu z Azziem.

Dziewczynka zamknęła trzymaną na kolanach książkę i energicznie wstała. Byłą wysoka jak na swój wiek, ale niezbyt ładna. Tyczkowata i wyblakła, jakby spędzała za mało czasu na słońcu.

– Wasza Wysokość. – Hector ukłonił się, zrozumiawszy wreszcie, z kim ma do czynienia, ale Infantka Isobel zamachała rękami.

– Proszę, nie. Zwracaj się do mnie po imieniu. 

– Jak sobie życzysz.

– Zatem mówisz, że się zgubiłeś.

– Tak. – Przybrał skruszoną minę. – Zamek jest ogromny.

– W rzeczy samej. Nawet ja nie jestem czasem pewna, w który korytarz skręcić, a znam tę cholerną ruinę lepiej niż ktokolwiek. W końcu nie ma tu nic lepszego do roboty, tylko chodzenie, snucie się po komnatach, wchodzenie na blanki i przygotowywanie do skoku…

Roześmiała się, widząc minę Hectora.

– Żartuję tylko. Nie jest tak źle, choć faktycznie dość nudno. Odprowadzę cię – zaproponowała nagle.

– Ależ nie śmiałbym…

– Oczywiście, że byś nie śmiał, dlatego ja to zaproponowałam.

Chwyciła Hectora za rękę i poprowadziła korytarzem. Szli w milczeniu, które nie przeszkadzało dziennikarzowi: mógł poświęcać całą uwagę chłonięciu surowego piękna zamku. Wodził wzrokiem po ścianach, wytężał oczy, chcąc dostrzec, w którym miejscu chmury przechodzą w skałę i na odwrót. Zdawało się jednak, że w Zamku Marabuta obłoki są twarde jak kamień, a marmur ulotny jak najrzadszy cirrus.

Zdawało mi się, że idziemy tak godzinami, napisał Hector w dzienniku, ale wcale nie chciałem, by wędrówka się skończyła. Wreszcie zrozumiałem plany uczynienia z Zamku głównej ziemskiej eksklawy: nadawałby się do tej roli idealnie. Gdybyśmy rzeczywiście, tak jak rząd planuje, przenieśli resztki naszej cywilizacji do tej budowli ponad chmurami, ludzkość mogłaby wreszcie odetchnąć z ulgą i korzystać z dobrodziejstw życia w ósmym cudzie świata. Nic nie stałoby wówczas na przeszkodzie, by udać się dalej, poza granice znanej dotąd galaktyki.

Rozmyślania o nowym, wspaniałym świecie przerwała Isobel, o której obecności niemal zapomniałem.

– Zamek Marabuta jest cudem – powiedziała, patrząc na mnie tak, jakby czytała mi w myślach – ale nie pokładaj w nim całego zaufania. Nie będzie ratunkiem dla ludzkości.

***

– Węgorze lemingowe są jednymi z nielicznych znanych biologii stworzeń, które przejawiają silne tendencje samobójcze – powiedział Baron, kiedy służąca układała na stole półmiski. – Nie wspominam oczywiście o ludziach, których pęd ku samozagładzie jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech. Węgorze niemal nam dorównują. Przygnębione – a nauka dowodzi, że są stworzeniami o niezwykle chwiejnych osobowościach i przygnębienie często im się zdarza – porzucają wszelką nadzieję i aby skrócić niesatysfakcjonujące żywoty, rzucają się z wodospadów.

Węgorze, ułożone w pozach atakujących smoków, spoczywały na wielkich półmiskach. Miały przyrumienione skórki i pachniały intensywnie cytrusami. Leżały wyciągnięte na posłaniu ze świeżej sałaty i lśniących pomidorów, a sok cytrynowy i oliwa z oliwek sprawiały, że ich grzbiety błyszczały.

Hector Canvarra tak w dzienniku opisał pierwszy posiłek spożyty z Baronem Marsem i jego wychowanką:

Mięso węgorzy lemingowych jest delikatne i subtelne. Baron twierdzi, że smak zawdzięcza melancholii, w której ryby się bezustannie pogrążają – ich umysły są kruche jak porcelanowe filiżanki na czaj, a powszechnie wiadomo, że organizm odpowiada na sygnały wysyłane przez świadomość. Całe jestestwo węgorzy wysyła sygnały o delikatności; a ich ciała słuchają.

Po posiłku Baron zapytał:

– Jak panu smakowało?

– Wyborne – odparł Hector, ocierając usta serwetką. Czuł na wargach kwaśny, lepki cytrynowy sok. – Wyśmienite.

– Dobrze. – Baron uśmiechnął się. – Zastanawiam się, jaką recenzję wystawi pan następnemu daniu…

Tym razem na stół wjechał ogromny półmisek, dźwigany przez dwóch służących, czerwonych z wysiłku. Na półmisku spoczywało coś, co Hector z daleka wziął za dzika, ale co z bliska okazało się istotą o kształtach niepokojąco humanoidalnych. Upieczone jak prosię stworzenie leżało na boku w pozie embrionalnej, skulone, okryte niby kołderką delikatnymi listkami rukoli.

– A to, mój drogi – odezwał się Baron z nieskrywaną dumą – przysmak, którego nie zaserwują ci nigdzie poza Zamkiem Marabuta. Mięso o smaku nieporównywalnym do niczego. Delikatne, łagodne i aromatyczne, a jednocześnie sycące. Nie wymaga żadnych wymyślnych przypraw, gdyż samo w sobie jest doskonałe. Oto prawdziwy Teotyda.

Hector napisał w dzienniku:

Nie miałem pojęcia, że Teotydzi jeszcze istnieją. Byłem przekonany, że ten niewielki, przypominający karły ludek dawno już wymarł, wyniszczony przez wojny religijne i choroby przyniesione przez wkraczającą na ich tereny cywilizację. Baron wyjaśnił jednak, że w naziemnych koloniach uznających jego auspicję ostały się dwa szczepy Teotydów – zdegenerowani potomkowie niegdyś licznego plemienia, któremu zawdzięczamy rozpowszechnienie wiary w Wielkich Przedwiecznych. W zamian za ciche i bezpieczne miejsce, w którym mogą mieszkać, rozmnażać się i kultywować barbarzyńskie tradycje, każdego roku oddają Baronowi siedmiu najsilniejszych synów i siedem najpiękniejszych córek. Co się dzieje z tymi dziećmi – odpowiedź spoczywała przede mną na półmisku, przystrojona rukolą i pomidorkami koktajlowymi.

Hector wahał się. Jakaś jego część nie zważała na moralne implikacje spożycia istoty tak bliskiej ludziom – skuszona zapachem nalegała, by sięgnął po nóż i widelec. Jednak nie mógł się przemóc, by tak po prostu nałożyć na talerz porcję. Zerknął niepewnie na Barona, który uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Pana wątpliwości są całkowicie naturalną reakcją – powiedział łagodnie Marsowy Baron. – Sam miałem opory, nim po raz pierwszy skosztowałem mięsa Teotydów.

– Lepiej zacznijmy jeść, nim wystygnie – odezwała się dotąd milcząca Isobel. – Naprawdę nigdy nie jadłeś Teotydy?

– Nie, nigdy. A ty?

– Mi jeszcze nie wolno. Jestem za młoda. Jedzenie innych istot humanoidalnych jest kwestią wyboru, który musi zostać podjęty świadomie przez jednostki o odpowiedniej dojrzałości psychicznej. Wuj tak mówi. Mówi też, że nastolatek podejmie decyzję, aby zaimponować otoczeniu, a później będzie tego żałować do końca życia.

– Jesteś bardzo dziwnym dzieckiem, Isobel – powiedział Hector.

Infantka uśmiechnęła się promiennie i otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale Baron Mars uciszył ją krótkim, pospiesznym gestem.

– Isobel nie jest dzieckiem – odezwał się surowo. – Może i jest bardzo młoda, ale nie można określać jej mianem dziecka.

– Obawiam się, że nie rozumiem.

Baron westchnął.

– Widział pan kiedyś bawiące się dzieci? – zapytał. – Bawiące się dzieci są ostatecznym dowodem na to, że ludzie są z gruntu i do cna źli. Z oczu bawiących się dzieci wyziera najczystsze, najpierwotniejsze zło, egoizm, arogancja, złośliwość i nieposzanowanie reguł rządzących ludzkim światem, tym bardziej przerażające, że przez ogół nieuznawane za coś niewłaściwego. To tylko dzieci, mówią ludzie, wszyscy wiedzą, jakie są dzieci. Muszą się wyszaleć, wyszumieć. Dopiero później bierzemy to zło w okowy, zakuwamy w dyby sztywnych form i fałszywie stworzonych rytuałów, które składają się na świat obeznanych z moralnymi zasadami dorosłych. Wiesz, kim są psychopaci, te najbardziej przerażające ze wszystkich jednostek spotykanych w społeczeństwie? Psychopaci są dorosłymi, którzy zachowują się jak dzieci w trakcie zabawy.

– Dlatego – dodał Baron Mars – postanowiłem odseparować Isobel od innych dzieci. Wyplenić z niej dzieciństwo. Oszczędzę jej cierpień przechodzenia przez fazę umysłowej destabilizacji. Wtłoczę ją od razu do świata dorosłych.

***

Hector napisał w dzienniku:

Z wielu powodów łatwiej jest mi wierzyć w Ślepego Boga-Idiotę niż w dogorywającego na zapomnianym krzyżu Chrystusa. Azathoth jest przede wszystkim bogiem, który nie kłamie. Dzisiaj podczas naszej drugiej rozmowy powiedział wprost: stworzyłem cię, owszem, ale dla żartu. Jesteś niczym z niczego i w nicość się obrócisz. Nic cię nie uratuje.

Było to szokujące doświadczenie, zostać przez własnego boga zruganym za zbyt wygórowane oczekiwania i poczucie własnej wartości. Kiedy my nie wierzymy w bóstwa, jest to nasze przyrodzone prawo, ale gdy bogowie przestają wierzyć w nas…

Miał dziś zły humor. Powodem był najprawdopodobniej gazetowy detoks, który zarządził Baron. Po obfitującej w atrakcje kolacji przeprowadziłem z mym gospodarzem rozmowę. Wyjawił, że Wielki Przedwieczny urządził awanturę z powodu niedostatecznej liczby kolorowych magazynów, które dostarczono tamtego ranka.

– Powiedziałem mu, że nie będę dalej wydawał majątku na jego durne gazetki – zwierzył się Baron. – Puści mnie wreszcie z torbami. Obraził się.

HC: Wielu ludziom będzie ciężko się pogodzić ze świadomością, że ich życie może nie mieć znaczenia. Zastanawiałeś się, jakie reakcje wywoła twoje sprowadzenie ludzkości do poziomu kosmicznego żartu?

A: Może nadszedł czas, byście się wreszcie pogodzili z prawdą. Skąd ta mania wielkości? Dopiero co ci powiedziałem, że wasze życia nic nie znaczą, są tylko ponurym żartem moich pobratymców, nie ma w nich nic głębokiego, żadnego sensu ani celu, a ty wciąż nie chcesz zrezygnować z iluzji, w której żyjesz. Rozumiem, jest wam ciężko, sam czasem mam zagwozdki egzystencjalne, ale, na wszystkie macki Cthulhu, każdy żywy organizm jakoś sobie radzi, przechodzi nad problemem życia do porządku dziennego i tylko wy, ludzie, robicie z tego dramat. A mówiłem Yog-Sothothowi i reszcie: życie, dobrze, proszę bardzo, stwarzajcie sobie życie, ale świadomość to już zwyczajny sadyzm!

***

W noc balu przywrócono zamek do życia. Ulewa przybrała rozmiary potopu, za wysokimi oknami tańczyły błyskawice, od czasu do czasu potężny grzmot wstrząsał podstawami Zamku Marabuta, ale wewnątrz murów po raz pierwszy odkąd zjawił się Canvarra tętniło życie.

Służące krążyły tam i z powrotem, napisał Hector w dzienniku, a ja nieraz musiałem uskakiwać pod ścianę, aby przepuścić szwadron odzianych w biel pomocnic i sprzątaczek, niosących naręcze czystych prześcieradeł. Zaczęli też zjawiać się pierwsi goście – a może po prostu dopiero teraz wychodzili z pokojów, które zajmowali. Do tej pory można było odnieść wrażenie, że Zamek Marabuta jest opustoszały; im bliżej jednak planowanego balu, tym więcej osobliwych, dziwacznych i cudownych postaci spotykałem na korytarzach.

Wieczorem zjawił się w sali balowej, która oszałamiała przepychem. Zimny kamień ścian przesłonięto utkanymi z chmur kilimami. Jeśli podeszło się dostatecznie blisko, można było dostrzec, że się poruszają. Wysoko pod sklepieniem, tam gdzie niemal nie docierało światło świec z kandelabrów, pływały pośród przypominających mgłę obłoków chmureny.

Hector początkowo trzymał się z boku, wycofany, zdystansowany. Przyjął od kelnera kieliszek szampana i skupiał się na obserwowaniu innych gości. Nic nie mogło umknąć czujnemu dziennikarskiemu oku.

Napisał później w dzienniku:

Pośrodku sali balowej wznosiła się fontanna, z której miast wody tryskało czerwone wino, czy też raczej substancja udająca wino, w smaku tak gorzka, że gdy spróbowałem odrobinę, skrzywiłem się. Miałem wrażenie, że coś nieprzyjemnego usiadło mi na języku, gwałcąc powoli kubki smakowe. Zacząłem kaszleć.

Usłyszałem za plecami śmiech, a gdy się odwróciłem, ujrzałem kobietę. Miała na sobie niewiarygodnie czerwoną suknię – suknię barwy złego, przewrotnego szkarłatu: to nie jest dobry kolor. Kojarzy się z krwią, żaglami pirackich okrętów, ustami dziwki. Kolor rewolucji albo czerwonych róż, przyniesionych, by wybaczyć zdradę; kolor zniczy na cmentarzu i gorączki; śladu dłoni matki na policzku syna.

– Proszę – powiedziała kobieta, podając mi kieliszek z jakimś intensywnie pachnącym lawendą alkoholem. – To smakuje dużo lepiej.

Rzeczywiście, łyk dziwnego napoju uspokoił szalejące zmysły, spłukując nieprzyjemny smak winopodobnej substancji i zostawiając subtelną nutę lawendy.

– Pani niczego się nie napije? – zapytałem, chcąc się odwdzięczyć za okazaną mi uprzejmość. A może po prostu nie byłem jeszcze gotowy, by zakończyć rozmowę. – Chętnie pójdę po jakieś drinki.

– Nie, dziękuję, już nie piję.

– Bardzo rozsądnie. Czy zatem mogę zaoferować pani towarzystwo?

Skinęła głową i chwyciła mnie pod ramię. W milczącym porozumieniu odbyliśmy spacer dokoła fontanny. W pewnym momencie uniosłem głowę – miałem wrażenie, że na skórze osiada mi mgła bądź bardzo drobna mżawka – i dostrzegłem wielkiego ptaka siedzącego na głowie cherubinka, z którego ust tryskała winopodobna substancja. Aniołek wyglądał, jakby rzygał krwią.

Marabut, w którego oczy niechcący spojrzałem, był zgarbiony i ponury; patrzył na nas tak, jakbyśmy go zgorszyli.

– Poznaj opiekuna zamku – odezwała się kobieta w czerwieni. – Potężne zwierzę.

– A jakie paskudne – mruknąłem.

Rzeczywiście, ptak urodą nie grzeszył. Miał sępią głowę, niezgrabną sylwetkę i złośliwe, czarno-czerwone oczy. Potężny dziób wyglądał, jakby marabut mógł nim z łatwością kruszyć kości. Wbrew sobie poczułem respekt.

Hector nie relacjonował dalszego przebiegu rozmowy z kobietą w czerwonej sukni, ale z tego, co pokrótce nabazgrał na marginesach dziennika wnioskować można, że wkrótce przerwano im dziwaczne rendezvous przy fontannie. Niebawem zjawił się Baron w towarzystwie Isobel.

– Tu pan jest – ucieszył się gospodarz na widok Hectora, ku zdumieniu dziennikarza nie zaszczycając kobiety w czerwieni nawet spojrzeniem. Co więcej, bardzo starannie unikał patrzenia w jej stronę. – Byłem ciekaw, jak się pan bawi.

– Bardzo dobrze, dziękuję. Właśnie podziwiałem marabuta.

– Potężne zwierzę – odrzekł Baron z wyraźnym zadowoleniem. – Opiekun zamku. Pojawia się tylko wtedy, gdy potrzebujemy jego opieki.

– Przed chwilą mu to powiedziałam – wtrąciła z uśmiechem kobieta w czerwieni.

Tak oczywistego zagajenia Baron nie mógł zlekceważyć. Zaciskając z całych sił usta – Hector widział, jak drżą mu mięśnie twarzy – odwrócił się do kobiety i z wymuszonym uśmiechem powiedział:

– Och, to pani. Mógłbym przysiąc, że w tym roku nie wysyłałem pani zaproszenia.

– W rzeczy samej – odparła radośnie – nie wysyłał pan zaproszenia mi. Ale redaktorowi naczelnemu Perypetii owszem. Pech chciał, że mój przełożony poważnie się rozchorował i oddelegował na bal najlepszą reporterkę. Może pan być spokojny o los reportażu: ja w swoich pracach piszę prawdę, całą prawdę i wyłącznie prawdę.

– Domyślam się, że tak pani postępuje – rzekł Baron. –Że pisze pani prawdę, choćby najbardziej okrutną. Że nie skłamie pani nawet wtedy, gdy wie, jakie konsekwencje dla innych niesie ze sobą pani brutalna szczerość.

Miałem wrażenie, napisał Hector, że między tą dwójką wydarzyło się kiedyś coś, czego oboje nie mogą sobie nawzajem wybaczyć. Chętnie obserwowałbym ich dłużej – mam w sobie coś z podglądacza – lecz Isobel szturchnęła mnie w ramię i pociągnęła za rękaw.

– Zostawmy ich – powiedziała, prowadząc mnie w głąb sali, daleko od fontanny i skłóconej pary. – Zawsze, gdy na siebie wpadną, kończy się to awanturą.

Wędrowali czas jakiś przez tłum: Hector nie mógł nazachwycać się przepychem balu. Wyglądało na to, że wszyscy politycy i dandysi, generałowie i artyści, naukowcy i filozofowie dostali zaproszenia i, naturalnie, wszyscy się zjawili. Haszyszyści, opiumiści, poeci, cynicy, nihiliści, wątpiący kaznodzieje, pijani dyplomaci, namiętne kobiety, błyszczące w przyćmionym świetle lamp brokatem i atłasem… Każdy, kto zdrów, kto gotów, kto ciekaw, przybył, by zatańczyć na balu w wielkim Zamku Marabuta. Co chwila wznoszono toasty, imię infantki pojawiało się na ustach niemal wszystkich gości – lecz nikt, co dopiero teraz uderzyło Hectora, nie kwapił się, by z dziewczynką choćby chwilę porozmawiać. Wszyscy trzymali się na dystans, jakby onieśmieleni obecnością arystokratki, o której pochodzeniu i rodowodzie krążyły niezliczone legendy.

Powinien ją otaczać tłum ciekawskich, napisał Hector, wszakże bal urodzinowy był jednocześnie debiutem dziewczynki, której dotąd nikt nie widział.

– Wuj musi cię bardzo kochać, skoro wyprawia dla ciebie takie przyjęcie. – Hector westchnął z zachwytem. Wspinali się po krętych, żelaznych schodach na galeryjkę biegnącą dokoła całej sali. Wzdłuż ścian wznosiły się sięgające wysokiego sufitu półki, wypełnione ciasno książkami.

Isobel prychnęła i oparła się o misternie rzeźbioną balustradę.

– Moje urodziny to jedynie pretekst – odparła, pogardliwie marszcząc nos. – Tak naprawdę zależy mu na tych wszystkich ważnych gościach, którym chce przedstawić plan uczynienia z Zamku Marabuta głównej eksklawy. Znasz oczywiście najnowsze doniesienia z Ziemi?

– Oczywiście. Nigdy nie będziemy mogli tam wrócić.

– Właśnie. Wuj uważa, że ludzkość żyje rozproszona po zatrutym, zasnutym chmurami niebie już stanowczo zbyt długo. Powiada, że w diasporze ciężko jest się zorganizować i ma rację. Wkrótce wszyscy zamieszkamy tutaj.

– To bardzo szlachetne ze strony Barona.

– Naprawdę wierzysz, że czyni to z czystego altruizmu? Chodzi o pieniądze. Jest przekonany, że poza Ziemią czeka nas lepsze życie i chce zdobyć fundusze na przebudowę Zamku. A gdy to zrobi, wciągniemy kotwice i polecimy w stronę gwiazd.

– Tam skąd przybyliśmy – uzupełnił Hector. – Tam dokąd wszyscy wracamy po śmierci.

Isobel bez przekonania pokiwała głową.

– Nie wierzysz w to? – zapytał dziennikarz.

– Wiem, co się dzieje po śmierci z duszą człowieka.

Hector napisał w dzienniku:

Spotykałem już w życiu wielu szarlatanów, twierdzących, że znają tajemnicę śmierci i potrafią odpowiedzieć na dręczące ludzkość od zarania dziejów pytanie. Oczywiście nigdy nie dawałem im wiary. Zawsze przemawiał przez nich tupet i arogancja, a te podłe kłamstwa miały na celu wyłudzenie pieniędzy od naiwniaków, do których ja się nigdy nie zaliczałem. Ale, dziwna sprawa, uwierzyłem Isobel. Nie mówiła mi tego, bym jej zapłacił. Nie chciała mi zaimponować, nie była też wariatką. Sprawiała wrażenie… nieszczęśliwej. Przytłoczonej wiedzą, której nigdy nie pragnęła.

– Skąd wiesz? – zapytał Hector.

– Bóg do mnie przemówił.

Dziennikarz zrobił zakłopotaną minę, a Isobel uśmiechnęła się.

– Azzie mi powiedział – rzekła z uśmiechem. – Na prośbę wuja.

– Dlaczego Baron miałby prosić go o coś takiego?

– Ponieważ uznał, że to najprostszy sposób na uczynienie mnie dorosłą. Dzieciństwo to brak świadomości, niezrozumienie reguł rządzących światem. A uświadomienie absolutne, znajomość najskrytszych tajemnic bogów ma być ostateczną odtrutką na skazę niedojrzałości.

– Ależ bzdury! – wykrzyknął Hector.

– Nie tak idiotyczne, jak wielka tajemnica życia i śmierci. Zdradzić ci sekret?

– Nie. Nie mów mi.

– Słusznie. – Isobel pokiwała z zadowoleniem głową. – Może im więcej wiesz, tym bardziej się boisz.

– A więc… – Hector odchrząknął i zmienił temat. – Nie jesteś chyba zachwycona przeniesieniem ludzi do Zamku.

Isobel spojrzała na niego z politowaniem, jakby nie potrafił rozwiązać prostej łamigłówki lub dodać dwa do dwóch.

– Przecież wiesz, co nas czeka. Z Zamkiem Marabuta i pozostałymi eksklawami zrobimy dokładnie to samo, co wcześniej z Ziemią: wydrenujemy, wyżremy, przetrawimy i wyrzygamy żałosne resztki. A potem je porzucimy i ruszymy w dalszą drogę przez kosmos w poszukiwaniu kolejnego cudu, którym będziemy mogli się żywić i upajać. Tak już działamy. Popełniamy w kółko te same błędy. Apokatastasis w najdosłowniejszym znaczeniu. Wiesz, jak nas nazywają Wielcy Przedwieczni?

– Jak?

– Pożeraczami cudów. Tym jesteśmy. Pożeraczami cudów. Szydzą z nas.

– Przecież takimi nas uczynili – zaprotestował Hector. – Jesteśmy takimi, jakimi sami nas stworzyli.

– Owszem. Jesteśmy wirusem, którego wpuścili do krwioobiegu wszechświata. Zabawiają się swoimi wyznawcami. Wystarczy wspomnieć, jak skończyli Teotydzi.

Podparła podbródek dłonią i zapatrzyła się ponuro w przeciwległą ścianę. W dole, na parkiecie, wirowały setki roztańczonych par, rozbrzmiewała skoczna, nieco opętańcza muzyka, która sprawiała, że Hectorowi nogi same podrygiwały. Widok był tak piękny, że dziennikarz zaczął wątpić w prawdomówność i poczytalność infantki.

W tamtym momencie, pisał w dzienniku, postanowiłem traktować wynurzenia dziewczynki i Azathotha z pobłażaniem. Osobiście jestem przeciwnego zdania niż ta dwójka: ludzka umysłowość i skomplikowana psychika świadczą o tym, że jesteśmy biologicznym cudem, a nie żadnym wirusem.

Zamyślony, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, na co patrzy. Ujrzał coś, co początkowo wziął za iluzję, efekt złośliwego chiaroscuro, płatającego figle oczom – ujrzał niezliczone srebrne nici, podtrzymujące ramiona i głowy tancerzy. Cienkie jak włosy sznureczki poruszające ich nogami. Zamrugał, przekonany, że iluzja wkrótce zniknie, może gdy odsunie się nieco od płomienia świecy… Ale pod jakimkolwiek kątem by nie stawał, wciąż widział nici. Spoglądał z balkonu na salę balową pełną roztańczonych marionetek. Końce nici niknęły w mroku, który kłębił się wysoko pod sufitem.

Z trudem oderwał wzrok od tancerzy i zwrócił głowę w stronę infantki, by napotkać jej smutne spojrzenie.

– Co do diabła? – zapytał Hector.

– Widzisz sznurki, prawda? Tak, ja też je widzę.

– Co to ma znaczyć?

– Azathoth pobłogosławił cię darem skrajnej świadomości. Witaj w moim świecie, Hectorze. Teraz widzisz ludzi tak, jak postrzegają ich bogowie.

***

Był wstrząśnięty i oszołomiony. Przysiadł na brzegu fontanny i, nie zważając na smak napoju, napełnił kieliszek aż po brzeg gorzką winopodobną substancją. Spłynęła mu dławiącym wodospadem w dół gardła i nieco rozluźniła napięte mięśnie, złagodziła ból głowy, uspokoiła drżące dłonie.

Naraz poczuł delikatny dotyk na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał kobietę w czerwonej sukni.

– Tak źle może wyglądać jedynie człowiek, który poznał szemrane interesy bogów – odezwała się. Po raz drugi tego wieczoru podała Hectorowi kieliszek pachnącego lawendą alkoholu.

– Czy pani też wie…?

– Tak. Od bardzo dawna.

– Nie wstrząsnęło to panią?

– Nie. Już dawno przestałam czerpać jakąkolwiek przyjemność z życia; jest mi wszystko jedno. Cierpię na zarazę bizantyńską – wyjaśniła, w odpowiedzi na pytające spojrzenie dziennikarza.

– Anhedonię.

– Znieczulicę. – Skinęła głową. – To najlepsze i najgorsze, co mogło mi się przytrafić.

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– Ma pan czas i ochotę na długą, szczerą i oczyszczającą rozmowę? – Podała mu rękę. Z wahaniem przyjął pomoc i wstał, nieco chwiejnie. Poprowadziła go gdzieś poza salę balową. Wyszli na wielki, zadaszony taras-ogród. O szyby bębnił deszcz, a niebo było całkiem czarne.

Spacerowali pod płonącymi fioletem jakarandami, wdychając intensywne wonie egzotycznych kwiatów. Ścieżki ogrodu były wilgotne i śliskie, a Hector, pijany i niepewnie czujący się na nogach, niechybnie w pewnym momencie by upadł, gdyby nie zaskakująco silny uchwyt kobiety w czerwonej sukni.

– Miałam kiedyś mężczyznę – odezwała się nieznajoma. – Był miłością mego życia.

– Czas przeszły?

– Odszedł, gdy zapadłam na anhedonię, najbardziej zabójczą ze wszystkich chorób naszych czasów. Wiesz, na czym polega? Przestajesz odczuwać przyjemność. Nic cię nie cieszy, nic cię nie wzrusza. Zupełnie jakby ktoś znieczulił cały twój umysł.

– A twój mężczyzna tak po prostu odszedł? Miłość twojego życia odpuściła? – Mimowolnie powiedział to kpiąco.

– Wiem, co sobie myślisz. Oto historia niebywałego hedonisty i egoisty. Był płytki i wiązał szczęście wyłącznie z fizycznymi odczuciami. Ale zastanów się, czy to na pewno historia człowieka, który odszedł od ukochanej, bo rozpadło się ich życie seksualne, czy raczej opowieść o mężczyźnie, który nie mogąc zaspokoić swojej kobiety załamał się i uciekł, ze wstydu i poniżenia, bojąc się, że ona już go nie chce?

Spojrzała Hectorowi prosto w oczy i patrzyła długo, wytrwale, bez cienia przygany, ale dziennikarz i tak odwrócił wzrok.

– Nie powinieneś wygłaszać osądów bez poznania wszystkich faktów.

– Powinnaś mi te fakty podać – wymruczał zakłopotany.

– Anhedonia to straszna choroba – kontynuowała kobieta, puszczając uwagę Hectora mimo uszu. – Przeżera cię na wylot. Odbiera każdą rzecz, którą kochasz, czyni ją wstrętną lub, co gorsza, całkowicie obojętną. Zostawia tylko pamięć o dawnych namiętnościach oraz frustrację. Nawet teraz nie potrafię jej znienawidzić. – Roześmiała się głośno, nienaturalnie. – Zniszczyła nam całe życie, a jest mi wszystko jedno!

– Za to on – podjęła po chwili przerwy – znienawidził mnie. Gdy nasz związek zaczął się rozpadać, podzielił się ze mną wątpliwościami. Powiedział, jak się czuje, gdy pozostaję taka zimna i obojętna na jego czułości i pieszczoty. Mimo choroby, nadal czułam dla niego… nie, nie tyle miłość, co raczej przywiązanie i lojalność. Wiedziałam, że pozostając ze mną, będzie cierpiał. Więc powiedziałam, że nic do niego nie czuję. Skłamałam, choć przysięgaliśmy mówić sobie prawdę, całą prawdę i wyłącznie prawdę. Nigdy wcześniej go nie okłamałam, więc nie miał powodów, by sądzić, że tym razem jest inaczej.

– I odszedł?

– Odszedł.

– Odszedł! – zaskrzeczał jakiś nienawistny głos za ich plecami. – Odszedł, bo przestało ci zależeć!

Odwrócili się i ujrzeli marabuta, siedzącego na kamiennej wazie, przestępującego z nogi na nogę, potrząsającego wielką, brzydką głową i zdradzającego na inne ptasie sposoby wszelkie objawy gniewu.

– Nigdy nie przestało mi na nim zależeć – odparła chłodno kobieta w czerwonej sukni. Głos trząsł się jej ledwie odrobinę. Hector podziwiał odwagę nieznajomej. On sam, choć gniew marabuta nie był wymierzony w niego, czuł się co najmniej nieswojo.

Drobna rączka wsunęła się w dłoń dziennikarza. Isobel, która pojawiła się znikąd, odciągnęła go na bok.

– Lepiej się odsuńmy – wyszeptała. – Coś mi mówi, że to spotkanie także skończy się awanturą.

– Miłość zobowiązuje! – zaskrzeczał marabut. – Jesteś odpowiedzialna za to, co pokochałaś!

– Nawet, jeśli wiem, że bycie ze mną go raniło? Sprawiać ból osobie, którą się kocha, jest przeciwieństwem miłości.

Hector i Isobel usłyszeli ciche kroki. W ogrodzie pojawił się sam gospodarz zamku, Baron Mars, z jak zawsze ponurą twarzą. Również kobieta w czerwonej sukni zauważyła jego przybycie.

– Ach. Więc wszystko, co zrobiłaś, zrobiłaś, żeby mnie chronić? – zapytał z przekąsem.

Zawahała się, ale skinęła głową.

– Tak.

– Jesteś jeszcze większą idiotką, niż to stworzenie, tkwiące w moich lochach i udające boga – skwitował Baron. – Z tym, że ty udajesz bohaterkę. I obydwoje ślepo wierzycie we własne aktorskie kreacje.

Machnął dłonią, jakby dawał jakiś znak. Nagle, ku zdumieniu Hectora, marabut rozwinął potężne skrzydła. Skrzeknął – tym razem nawet nie siląc się na ludzką mowę – i uderzył dziobem w głowę kobiety. Dziennikarz przyciągnął do siebie Isobel, chcąc zasłonić jej oczy.

– Nie. – Baron chwycił go za ramię. – Niech patrzy.

Patrzyli, licząc uderzenia.

Raz – marabut rwał włosy na strzępy jak zużytą perukę. Dwa – miażdżył kości czaszki. Trzy – wzbijał mgiełkę krwi. Cztery – na buty Hectora i Isobel pryskało sinoczerwone mózgowie.

Gdy było po wszystkim i kobieta znieruchomiała pod parasolem szerokich, rozłożonych skrzydeł marabuta, Isobel westchnęła cichutko.

– Spodobałaby się jej ta śmierć – powiedziała. – Była całkowicie bez sensu.

***

Daleko, daleko w dole dostrzegał postapokaliptyczne obrazy dogorywającej Ziemi. Porzucone, monumentalne budowle dawnych metropolii; zniszczone lasy, pokruszone góry. Maleńkie, skryte pod tonami pyłu domki, świadectwo jednostkowych tragedii, które tak naprawdę najlepiej przypominały, że tam, poniżej, kiedyś tętniło życie.

Zaś w górze Hector widział tysiące innych eksklaw, do obserwacji których nie potrzebował teleskopu. Choć słabo, były widoczne gołym okiem, ukryte między chmurami. We wszystkim ustępowały Zamkowi Marabuta – przypominały czarne platformy z nagiego żelaza, ogromne kurniki z grzędami małych mieszkań, w których ludzie cisnęli się jak sardynki w puszkach.

Zaś jeszcze wyżej nad światem ciążyło niebo, szarzejące z każdą chwilą.

Odsunął się od okna i spojrzał w górę, na galaretowatą masę, będącą jego bogiem.

HC: Słyszałeś już, co wydarzyło się na balu?

A: Tak. Ale to mnie nie obchodzi. Ludzkie sprawy są nudne.

HC: Tak, wiem. Dla ciebie i innych bogów wszystko, co robią ludzie, jest nudne, bezsensowne i trywialne, prawda?

A: Prawda. Cieszę się, że wreszcie to pojąłeś.

HC: Powiedz mi, o Wielki Azathocie, Ślepy Boże-Idioto… Czy niszczenie życia jest równie łatwe, jak dawanie go?

A: Nie rozumiem, o czym mówisz.

HC: Na pewno? Ja myślę, że wiesz. Myślę, że musisz wiedzieć, skoro rozmyślnie i z czystej złośliwości zniszczyłeś życie moje oraz infantki Isobel.

A: Dlaczego miałbym marnować energię na dwójkę śmiechu wartych ludzików? Wasze życia i bez mojej ingerencji są bezwartościowe i miałkie.

Oczywiście byłem przekonany, że kłamie, pisał Hector Canvarra. Azathoth jest fałszywą, tchórzliwą i kłamliwą gnidą. Z przekory droczył się ze mną, by patrzeć, jak irytuję się coraz bardziej. Co mogłem zrobić? Nie dałbym rady go skrzywdzić, choć, na wszystkie bękarty Shub-Niggurath, należało mu się.

HC: Łżesz, Azathocie. Przekląłeś nas darem skrajnej świadomości. Teraz nie mogę spać, ani jeść, nie cieszy mnie jasny poranek, nie daje wytchnienia ciepły mrok nocy. Zrzuciłeś na mnie zarazę bizantyńską.

A: Posuwasz się za daleko.

W głosie boga zabrzmiał gniew, kłębowisko macek i wypustek, które składało się na tułów Azathotha zadrżało i kto wie, jak skończyłaby się ta rozmowa, gdyby drzwi za moimi plecami nie otworzyły się nagle.

– Uspokój się, Azzie – rozległ się głos Infantki Isobel. – Pan Canvarra nie będzie cię już dłużej niepokoił.

Odwróciłem się, chcąc zaprotestować – wciąż miałem reportaż do skończenia, a nie zwykłem porzucać projektów – ale gdy ujrzałem co weszło przez drzwi, słowa zamarły mi na ustach.

To, co przemawiało głosem Isobel, w niczym nie przypominało dziewczynki. W moją stronę pełzła pokraczna, ohydna istota; od pasa w górę nosząca znamiona płci żeńskiej, ale wszystko, co w kobietach piękne, w jej przypadku było wypaczone i budzące mdłości. Piersi przypominały kozie wymiona, twarz również miała bardziej kozi niż ludzki charakter.

Natomiast od pasa w dół… Było tylko kłębowisko macek, przywodzące na myśl cielsko Azathotha. Aby móc się poruszać, istota podciągała się na absurdalnie muskularnych rękach.

Zerwałem się na nogi i odsunąłem. Nie myślałem o niczym oprócz znalezienia się poza zasięgiem poczwary, która ponownie przemówiła głosem Isobel:

– Siadaj, Canvarra. – Tym razem głos wydobywający się z ust istoty ledwie przypominał dziecięcy głosik Isobel. Był to twardy, ponury warkot, którego nie śmiałbym nazwać ludzką mową. – Przecież widzisz, że nic ci nie zrobimy. Azathoth jest za gruby i zbyt zidiociały, żeby zleźć ze swojego siedziska, a ja do galopu też się już raczej nie nadaję. Ale nie myśl sobie: za dawnych czasów, kiedy wasz gatunek ledwie się rodził, doścignęłabym cię w ułamku sekundy i wchłonęła, żeby twoje kończyny służył mi jako dodatkowa para rąk i nóg.

Istota zagulgotała, jakby zadławiła się własną śliną i dopiero po chwili dotarło do mnie, że obrzydliwe bulgotanie to śmiech.

– Znasz imiona moich braci i sióstr. – Maszkara zatrzymała się. Oczy miała okrągłe, o poziomych źrenicach. – Znasz też moje, chociaż nie poznałeś mnie w ciele, które zajmowałam. Moje imię to Shub-Niggurath, choć wyznawcy nadali mi tytuł Czarnej Kozy z Lasów, Matki Tysiąca Młodych. Jestem matką tysiąca ohyd. Jeśli wyjrzysz przez okno, zobaczysz mój legion, moje potomstwo. Śmiało.

Wyciągnęła w moją stronę jedną potężną łapę, w której z łatwością zgniotłaby czaszkę Teotydy. Nie spuszczając poczwary z oka, przemknąłem w stronę okna. Zapadł już zmrok, niebo pociemniało; świat w dole zniknął. Pozostała tylko granatowo-czarna pustka kosmosu rozpięta nad Zamkiem Marabuta niczym pajęcza sieć. Niebo, czarne i groźne, usiane było bladymi gwiazdami.

– Widzisz je? – zapytała Shub-Niggurath.

– Nie – odpowiedziałem, oblizując wyschnięte wargi. Od wytrzeszczania oczu poczułem, że pod powiekami zbierają się łzy.

– Patrz uważnie.

Posłuchałem i wreszcie je zobaczyłem. Plamy pustki pomiędzy gwiazdami. Wyglądały jak ciemne mgławice, których wizerunki nieraz widywałem w książkach, ale poruszały się i wiły wśród lśniących punktów jak młode węże. Były ich dziesiątki, setki, czekające wśród gwiazd nad eksklawami.

– Widzę – zdołałem wychrypieć. – Co one robią?

– Czekają. Czekają aż Zamek Marabuta zacznie się wznosić, by wyruszyć w podróż przez wszechświat. Nie poleci zbyt daleko. Moje dzieci są głodne i znudzone pożeraniem gwiezdnego pyłu. Nie kosztowały jeszcze ludzkiego mięsa, chmur, kamienia, ani owoców. Zamek Barona Marsa będzie dla nich ucztą, jakiej dotąd nie uświadczyły.

– Dlaczego? – Tylko tyle udało mi się wydukać. Widok pomiotu Shub-Niggurath napełnił mnie grozą, horror vacui; przeraził mnie widok pustych przestrzeni między gwiazdami, a przecież nie tak dawno spoglądałem w niebo z nadzieją na nowy początek dla ludzkości. Ale wówczas głodne dzieci Czarnej Kozy pozostawały ukryte przed naszym wzrokiem. Gdybyśmy wiedzieli, co tam na nas czeka… – Muszę ich ostrzec – powiedziałem nieprzytomnie. – Wpadniemy prosto w pułapkę…

– Ostrzegaj do woli – odparła Shub-Niggurath. – I tak nic was nie uratuje. Jeśli nawet jakimś cudem nie wpadniecie w szczęki moich koźlątek, wymrzecie na tych wilgotnych skałach. Jeden po drugim. Skończyliśmy z wami.

– Błagam. – Padłem na kolana i złożyłem dłonie, jakbym chciał modlić się do Chrystusa. – Jesteście naszymi bogami…

– Mieliście już wielu bogów. Czy którykolwiek was wysłuchał?

– Mam dość tej planety – poskarżył się nagle Azathoth. – Chcę wrócić do domu, pożerać gwiazdy, srać wszechświatami, przespać całe eony. Nie mogę nawet robić kolaży. Zgodziłem się bawić w wasz teatrzyk, siedziałem tu z wami od chwili, kiedy powołaliście do życia te żałosne istotki i daliście im iluzję świadomości, ale teraz jestem już zmęczony. Niech Cthulhu przetnie linki swoich kukiełek. Wracajmy do domu.

– Już niedługo – pocieszyła go Shub-Niggurath.

Podniosłem się z kolan. Nagły ruch przyciągnął uwagę bóstw.

– Chcesz biec ostrzec Barona? – zapytała Czarna Koza. – Dobrze, biegnij do niego. Napisz reportaż o tym, co tutaj usłyszałeś. Stań na podwyższeniu i wykrzycz swoje żale tak głośno, żeby usłyszeli cię w pozostałych eksklawach. Możesz zrobić to wszystko i wiele więcej, ale Zamek Marabuta jest już praktycznie gotowy do startu i wkrótce podniosą kotwice. Nic nie powstrzyma ludzkiego głodu, a już na pewno nie wtedy, gdy wszyscy wiedzą, iż mają wsparcie bogów.

Na kozim pysku pojawił się uśmiech.

– Ludzie nigdy nie wierzyli, że bóg nie jest im przychylny.

***

Słówko od redakcji

W tym miejscu kończy się relacja Hectora Canvarry. Zdecydowaliśmy opublikować ten szaleńczy reportaż przez wzgląd na szacunek, którym darzyliśmy redakcyjnego kolegę. Nie ukrywamy także, że czujemy się częściowo winni temu, iż Hector popadł w obłęd – nie można zaprzeczyć, że to wspaniałość Zamku Marabuta i podniecenie perspektywą lotu ku nieznanym gwiazdom (wraz z, prawdopodobnie, niezidentyfikowanymi napojami, którymi Hector raczył się w czasie przyjęcia) tak zaćmiło mu umysł, że począł doświadczać rozmaitych wizji. Zaciekawić może naszych czytelników fakt, iż Azathoth, bohater wywiadu Canvarry, zaprzeczył, jakoby rozmawiał z jakimkolwiek dziennikarzem.

Kiedy ostatni raz widzieliśmy Hectora Canvarrę, przebywał on bezpieczny w celi w podziemiach Zamku Marabuta, mając dostęp do łazienki, ciepłej wody, niewielkiej biblioteczki i wszelkich wygód. Odmówił udzielenia odpowiedzi na nasze pytania.

Infantka Isobel zgodziła się z nami porozmawiać. Wywiad ukaże się w następnym numerze Granic. Uspokajamy czytelników: nie zauważyliśmy żadnych macek ani kozich wymion. :)

Do tego czasu, miejmy nadzieję, będziemy już daleko od Ziemi. Załadunek prowiantów został zakończony; Baron Mars zapowiada, że jeszcze w tym tygodniu mieszkańcy pozostałych eksklaw zostaną zaproszeni na Zamek Marabuta.

Tym samym oddajemy do państwa dyspozycji ostatni wydany na Ziemi numer Granic.

Życzymy miłej lektury

Redakcja Granic

Koniec

Komentarze

Założyłem konto tylko po to,  żeby móc ten tekst pochwalić. Autor jest idealnym naśladowcą stylu Lovecrafta i jak na moje, to wykazał się świetnym zrozumieniem tegoż uniwersum. Piękne przeniesienie lovecraftowego klimatu w przyszłość, niezwykły klimat – chwalę, chwalę, chwalę! 

I tyle dobrego, że zmotywowałem się do wrzucenia tu czegoś swojego. 

Co prawda średnio kojarzę świat Lovecrafta, ale opowiadanie przeczytałam jednym tchem.

Będąc wielbicielem Lovecrafta muszę przyznać, że to opowiadanie jest wyśmienite. Idealnie udało się Autorowi oddać nieuchwytny styl Samotnika i w pełni przenieść klimat jego dzieł do innej rzeczywistości. Mam nadzieję, że tekst znajdzie się szybko w bibliotece.

Jeśli to debiut, to nie wyobrażam sobie rozpoczęcia portalowej kariery w lepszym stylu i z większym rozmachem.

Gratuluję, chwalę i podziwiam!

Świetne, kompletne opowiadanie. Jestem pod wrażeniem.

Interesujący początek, dobrze i konsekwentnie budowany klimat, urozmaicona narracja, solidne wykonanie – to sprawiło, że przeczytałem za jednym zamachem i z nieukrywaną przyjemnością.

Następnie uwagę zwracają postaci – Bóg, Isobel i kobieta w czerwonej sukni pierwsza klasa, narrator i baron nieco słabsze, ale to może moje subiektywne odczucie. Ten drugi miał duży potencjał, chyba trochę niewykorzystany…

Dialogi “tylko” ok, ale przecież nie nimi to opowiadanie stoi.

Zakończeniem jestem zachwycony. Przerażająca wizja i jakże ludzka reakcja… Bogowie popisali się znajomością naszej natury…

Jeszcze uwagi związane z warsztatem – ta “peregrynacja” na początek trochę mi zgrzytnęła. Nie znałem słowa i zamiast czytać dalej, zacząłem szukać definicji… Taka niepotrzebna kłoda na trasie, gdy człowiek dopiero zaczyna podróż ;P Następnie – co to są kilimamy i chmureny? Pytam z ciekawości, bo wyobraźnia już sobie rady nie dawała ;)

Ostatnia uwaga – mógłbyś oddzielić gwiazdki od tekstu dodatkowymi, pustymi wierszami – wyglądałoby to wtedy znacznie przejrzyściej.

 

 

No dobra – Count został kupiony. Stempel jakości stawiam z pełnym przekonaniem i tylko czekam, aż skończysz te wygłupy i się ujawnisz. Wtedy, jeśli tekst zostanie w pamięci, to go nominuję, bo nie możemy sobie pozwolić, by przeszedł bez echa ;)

 

 

Tyle ode mnie, na koniec dwa zagubione przecinki:

– Co[+,] do diabła? – zapytał Hector.

Czekają[+,] aż Zamek Marabuta zacznie się wznosić, by wyruszyć w podróż przez wszechświat.

Super eksperyment :)

Na początek parę drobnych potknięć, które udało mi się zapamiętać.

– Miałam kiedyś mężczyznę – odezwała się nieznajoma. – Był miłością mego życia.

– Czas przeszły?

Ta odpowiedź “czas przeszły?” okropnie zgrzytnęła, w ogóle nie brzmi. Napisałbym po prostu “Był?”.

Cthulhu(+,) odkąd pamiętam(+,) interesował się teatrzykiem kukiełkowym.

ale wewnątrz murów po raz pierwszy(+,) odkąd zjawił się Canvarra(+,) tętniło życie.

W niektórych miejscach piszesz “Infantka” z dużej, w innych z małej. Czemu tak?

więc po co uczłowieczaliście Chrystusa?

Uczłowieczony został Bóg właśnie pod postacią Jezusa Chrystusa. Ewentualnie Mesjasz. 

substancja udająca wino, w smaku tak gorzka, że gdy spróbowałem odrobinę, skrzywiłem się.

Tak gorzka, że się skrzywił? Niesamowite, ludzie rzadko się krzywią po gorzkich rzeczach :D

 

Zgadzam się z przedmówcami – bardzo dobre opowiadanie. Fanem Lovecrafta nie jestem, więc nie wiem, czy udało Ci się go odwzorować ;)

Na początku trudno było mi się wgryźć w tekst, choć pierwszy fragmencik intrygujący. Zaczyna się od opisu, dość kwiecistego, może stąd mój problem. A może byłem roztargniony? 

Zaszyte usta lokaja wydają mi się dość znajomym motywem…

Od rozmowy z Bogiem robi się naprawdę fajnie. To znaczy “fajnie” to trochę złe określenie na tak nihilistyczny, cyniczny tekst. Zupełnie nie kupuję tego fragmentu o tym, że w dzieciach czai się prawdziwe zło, nawet jeśli to idea wypowiadana tylko ustami jednego z bohaterów. Ogólnie wymowa historii nie jest zbyt przyjemna (nie wiem, jak to się ma do twórczości Lovecrafta, która zupełnie wyleciała mi z głowy). Dlatego mam nadzieję, że to w ramach eksperymentu, bo na dłuższą metę nie chciałbym czytać o tym, że wszystko jest złe i bezsensowne. 

Elementy świata – tło, bohaterowie, motywy, szczegóły – świetne. Tak samo jak język. Bóg tworzący kolaże? Aż żałuję, że ten motyw nie został dalej pociągnięty. Nitki – super. Mógłbym sporo wymieniać, więc poprzestańmy na tym, że nie mogę powiedzieć, co mi się z takich rzeczy nie podobało :D

Skąd węgorze w międzychmurnych realiach? Forma usprawiedliwia brak pewnych wyjaśnień, ale nie zdziw się, jak jeszcze zjawią się portalowe marudy, które będą narzekały na to, że nie zostały wyjaśnione kwestie budowlane, technologiczne, gastronomiczne i sanitarne ;)

Forma też zasługuje na pochwałę. Bywa, że jakieś zapiski, dzienniki czy pamiętniki są meczące, ale tu naprawdę – samo się czytało. Tylko ta końcówka. “Życzymy miłej lektury”? To zazwyczaj pisze się po wstępniaku. A końcówka wstępniakiem nie jest, bo poprzedza ją reportaż. Więc coś tu nie gra. 

No, na razie tyle. Pewnie mi się coś jeszcze przypomni. I może coś dodam, jak się ujawnisz, Anonimie ;)

Idę nominować. 

 

Edit: Wiedziałem, że o czymś zapomnę – tytuł też bardzo dobry. 

Przeczytałam opowiadanie, potem entuzjastyczne opinie komentujących i aż mi głupio powiedzieć, że nie mogę podzielić ich zdania, bo Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia, ba, wręcz znużyły. Co prawda nie mogę powiedzieć, że czytałam z przykrością, ale wielkiej przyjemności także nie zaznałam.

Przypuszczam, że nie mogło przypaść mi do gustu opowiadanie tak silnie nawiązujące do dzieł Lovecrafta, za którego twórczością zwyczajnie nie przepadam i którego dzieła nigdy nie należały do moich ulubionych lektur.

Czuć klimat Lovecrafta. Pomysł na fabułę też oryginalny, nawet jeśli Azathoth czy Kozica nie wywołuje  z marszu szaleństwa śmiertelników :) W ogóle rozmowy z bogami i dialogi to najmocniejsza część tekstu, a poszczególne zdania potrafią pięknie podkreślać klimat obłędu, dekadencji oraz bezsensu istnienia ludzkości w lovecraftowej wersji.

Jestem naprawdę zadowolony z lektury i spędzonego czasu. I nieśmiało chciałbym prosić o dokładkę :)

Bardzo dobry tekst.

Bierzesz cegiełki od Lovecrafta, ale potem budujesz z nich coś całkiem innego. Gdzie L. smęcił, rozpisując się kilometrami w przewidywalnych fabułach, Ty stwarzasz ciekawy tekst, momentami zaskakujący. Z opisami, cudactwami, klimatem… Sam bóg-idiota godzien uwagi. No bo dlaczego niby nie?

Na plus również niektóre przemyślenia. To o psychopatach jak dzieci bardzo mi się spodobało.

No to zaraz sprawdzimy, czy Anonimo umieściło zdradziecki fragment reprezentacyjny. :-)

Dziękuje, to rzeczywiście

Literówka.

Witam

 

Czytało się bardzo dobrze. Wciągnęło.

Drobnostki, które dostrzegłem:

 

– Zgodziłbym się na wszystko, byłe ta zrzęda przestała mnie ciągle męczyć o sterty czasopism.

 

Ale nie myśl sobie: za dawnych czasów, kiedy wasz gatunek ledwie się rodził, doścignęłabym cię w ułamku sekundy i wchłonęła, żeby twoje kończyny służył mi jako dodatkowa para rąk i nóg.

Mogłabym skopiować opinię Reg.

Wkleję, co notowałam w trakcje lektury. Są to i zarzuty, i dostrzeżone podobieństwo motywów (neutralne), i pytania.

 

HC: Dziękujeę, to rzeczywiście bardzo miłe z twojej strony, ale dlaczego akurat z papieżem?

 

 

deizm

Lem

Życie Pi (odrzucenie koncepcji poniżonego Boga)

infodumpy

brak dynamicznej akcji

skojarzenie z opowiadaniem, które kiedyś betowałam, o samotnym bóstwie w dziwacznym, wielkim zamku, i podobnym bohaterze zaproszonym na audiencję; o ile pamiętam, autor nie opublikował tego opka.

Przegadane

Nieustanne filozofowanie

czarnowidztwo, antyhumanizm

Skoro to deizm, skąd sznurki? Skąd obraz ludzi, widziany przez bogów, jako marionetek, skoro to deizm?

 

A teraz coś spójnego. Zmęczyłam się tym tekstem, jakbym czytała kogoś, kto filozofuje na najprostsze, najbardziej chwytliwe tematy, nieustannie powielając to, co już było sto razy powielane. Ale nie mogę całkiem pogrzebać ogólnej koncepcji; choć wtórna, napisana tak, że mimo braku dynamizmu lektura nie była bolesna. Wiele zdań pięknych i przyjemnych, podobnie wiele obrazów. Sporadyczny humor w punkt. Kiedy zastanawiam się, co miałabym dać tekstowi (tak/nie na głosowaniu), czuję całkowitą obojętność, ani w prawo, ani w lewo. Będzie zagwozdka.

To forma reportażu nie usprawiedliwa infodumpów? 

Może to zasługa tego, że ostatnio sporo obracam się w klimatach Lovecrafta, ale opowiadanie podobało mi się i było wciągające. Całość bardzo fajnie napisana i dająca do myślenia :)

Dziękuję za lekturę i pozdrawiam

<khe khe>

Funie, żaden ze mnie spec. Ale to ciekawe zagadnienie. Autor zapewne da milczącą zgodę na krótką rozkminę (ruch pod opkiem zawsze na propsie?). Posłużę się wpisem, który bardzo lubię: 

 

Infodump to w krytyce science fiction pejoratywne określenie sytuacji, w której autor wkłada w usta swoich bohaterów (i/lub narratora) przesadnie obszerne wyjaśnienia, bez których akcja będzie niezrozumiała. 

 

Wezmę kawałek o reportażu z wiki:

 

Mimo iż reportaż opiera się na materiale autentycznym i zasadniczo unika fikcji literackiej, to częstokroć uformowany jest na wzór epickiej fabuły, niekiedy przybierając postać wyrazistej akcji. Wybitni twórcy reportażu, prócz typowego sprawozdania, włączają doń różnorodne formy narracyjne: opis, rozbudowaną charakterystykę postacipoetycką narracjęwspomnienie, a także wywiaddialog.

 

Jako że jam filozof i z natury swej zadaję pytania, zamiast udzielać odpowiedzi, zapytam:

Czy cokolwiek usprawiedliwia infodump?

Kiedy opis staje się infodumpem? Czy wtedy, jak wynika z cytatu (który wcale nie musi zawierać wiedzy pewnej), gdy jest zbyt obszerny?

W jaki sposób forma reportażu mogłaby usprawiedliwiać infodump?

Czy potrzebujemy usprawiedliwiać infodump, czy też raczej powinniśmy go unikać, rozbić, wpleść w dialogi, akcję, narrację, zachwycić nim, jeśli już jest, bądź zamaskować w inny sposób?

Czy cokolwiek usprawiedliwia infodump?

No właśnie rzetelne sprawozdanie tego, co stało się w rzeczywistości. Reportażysta nie powinien za bardzo ubarwiać, tylko relacjonować prawdę. Jeśli dowiedział się czegoś z anegdoty, to powinien przytaczać tę anegdotę czyimiś ustami, czy raczej kłamać, że sam brał udział w tej historii?

Kiedy opis staje się infodumpem? Czy wtedy, jak wynika z cytatu (który wcale nie musi zawierać wiedzy pewnej), gdy jest zbyt obszerny?

To już pytanie w rodzaju: “kiedy opowiadanie jest nudne, a kiedy ciekawe?”.

W jaki sposób forma reportażu mogłaby usprawiedliwiać infodump?

Ano w taki, jak mówiłem. Rzeczywistość często obfituje w infodumpy. Nie wszystkiego uczymy się w praktyce. Moim zdaniem infodump może być tak samo usprawiedliwiony, jak błędy językowe w dialogach – taka jest rzeczywistość.

Czy potrzebujemy usprawiedliwiać infodump, czy też raczej powinniśmy go unikać, rozbić, wpleść w dialogi, akcję, narrację, zachwycić nim, jeśli już jest, bądź zamaskować w inny sposób?

Na siłę unikać? Bo co, taka jest zasada “dobrego pisania”? Czytajmy dla przyjemności, a nie dla oceniania “to jest słabe, bo autor wali infodumpy i konstruuje napięcie jak wszyscy”. Większość fantastyki obfituje w jakieś infodumpy, a unikanie ich na siłę jest ideą dla idei. Co z tego, że nie będzie infodumpów, jak ucierpi przy tym opowieść? 

Piszę tak ogólnie, abstrahując od tego opowiadania, w którym – moim zdaniem – żadne infodumpy nie rzuciły się w oczy. 

Funie, chyba mamy odmienne definicje infodumpów.

 

No właśnie rzetelne sprawozdanie tego, co stało się w rzeczywistości. Reportażysta nie powinien za bardzo ubarwiać, tylko relacjonować prawdę. Jeśli dowiedział się czegoś z anegdoty, to powinien przytaczać tę anegdotę czyimiś ustami, czy raczej kłamać, że sam brał udział w tej historii?

 

Czy utożsamiasz infodump z prawdą?

Infodump to dla mnie zbędne, odautorskie odwodzenie od akcji obszernymi opisami czegoś, co powinno wynikać z fabuły lub też w ogóle nie musi znajdować się w tekście i go zaśmieca (mogę się mylić, żaden ze mnie redaktor, a moja książka była infodumpami usiana). W tym opowiadaniu jest ich na moje oko całkiem sporo. Zwłaszcza są w moim odczuciu na siłę wpychane w pojedyncze wypowiedzi, przez co te brzmią nienaturalnie, pompatycznie, i czasem nużą.

Infodump to dla mnie zbędne, odautorskie odwodzenie od akcji obszernymi opisami czegoś, co powinno wynikać z fabuły lub też w ogóle nie musi znajdować się w tekście i go zaśmieca (mogę się mylić, żaden ze mnie redaktor, a moja książka była infodumpami usiana).

Nie jestem pewien czy “zbędność” wpisuje się w definicję infodumpu.

Jeśli możesz, wskaż w tym opowiadaniu jakiś infodump, bo ja na żaden nie zwróciłem uwagi. Mam nadzieję, że Anonim się nie obrazi, ale z czytania i dyskutowania o cudzych tekstach też można się czegoś nauczyć :)

Ok, skoro prosisz, przykład zbędnej treści (autorze, pardon):

 

– Odszedł, gdy zapadłam na anhedonię, najbardziej zabójczą ze wszystkich chorób naszych czasów. Wiesz, na czym polega? Przestajesz odczuwać przyjemność. Nic cię nie cieszy, nic cię nie wzrusza. Zupełnie jakby ktoś znieczulił cały twój umysł. ← och, och, najstraszniejsza choroba naszych czasów, pompa, jeszcze zadziałam jak encyklopedia, żeby ci tę pompę dobrze wbić do głowy

 

– Wiem, co sobie myślisz. Oto historia niebywałego hedonisty i egoisty. Był płytki i wiązał szczęście wyłącznie z fizycznymi odczuciami. Ale zastanów się, czy to na pewno historia człowieka, który odszedł od ukochanej, bo rozpadło się ich życie seksualne, czy raczej opowieść o mężczyźnie, który nie mogąc zaspokoić swojej kobiety załamał się i uciekł, ze wstydu i poniżenia, bojąc się, że ona już go nie chce? ← e, serio? Aż tak trzeba z rozmówcy i czytelnika robić niemyślących i tłumaczyć to, co już wynika z tekstu? :P

 

– Anhedonia to straszna choroba – kontynuowała kobieta, puszczając uwagę Hectora mimo uszu. – Przeżera cię na wylot. Odbiera każdą rzecz, którą kochasz, czyni ją wstrętną lub, co gorsza, całkowicie obojętną. Zostawia tylko pamięć o dawnych namiętnościach oraz frustrację. Nawet teraz nie potrafię jej znienawidzić. – Roześmiała się głośno, nienaturalnie. – Zniszczyła nam całe życie, a jest mi wszystko jedno! ← a teraz jeszcze więcej o anhedonii i powtórzenie, jaka jest straszna, rozpaczliwym, pompatycznym tonem, bo przecież wciąż nikt nic nie rozumie

 

Według mnie cały ten dialog jest taki sobie. Początek opka a to miejsce to jak niebo i ziemia :P

Faktycznie, ten pierwszy przykład trochę mi zgrzytnął – wystarczy przełożyć na nasze czasy: “zmarł na raka, czyli chorobę doprowadzającą wielu ludzi do śmierci”… Ten przykład tłumaczy coś, co dla osoby z tamtych realiów jest oczywistością, wycinkiem z encyklopedii. 

Ale kolejne fragmenty to już moim zdaniem czepianie się. To przecież wypowiedzi bohaterki, która ma prawo mówić to, co myśli. I nie wmówisz mi, że w realu nikt nie wali takimi “infodumpami”. Ludzie wielokrotnie powtarzają te same rzeczy, a często nawet tłumaczą coś, co jest oczywiste. 

Aż tak trzeba z rozmówcy i czytelnika robić niemyślących i tłumaczyć to, co już wynika z tekstu? :P

Czemu od razu niemyślących? Rozejrzyj się po tekstach, przy których czytelnicy są podzieleni na tych, którzy zrozumieli, i na tych, którzy nie pojęli nic. Skoro ktokolwiek zrozumiał, znaczy, że sens wynikał z tekstu. Ale są też tacy, którzy nie lubią gdybać i wolą, jak autor trochę ułatwi im sprawę. 

 

Edit: Tak sobie z Tobą dyskutuję, Naz, ale muszę przyznać, że dialog o anhedonii to jeden z najsłabszych momentów. 

Jestem tu od tego, żeby się “czepiać”, zwłaszcza jak się mnie o to prosi :P 

 

Ona tak to powtarza trochę jak nastolatka, jak trzpiotka, a przecież jest kobietą.

Mam u siebie w knidze dialog nastolatków, gdzie jedno drugiemu sprzedaje deczko infantylną filozofię. I monolog narracyjny, gdzie ktoś opowiada o sobie. To były jedne z rzeczy, które wymagały ciężkiego szlifu. Rzeczy piętnowane i przez bety, i przez redaktora, i przeze mnie. Skracane, przebudowywane, gładzone wielokrotnie. Strugałam je po sto razy, póki nie przestały razić (a z pewnością i tak można by jeszcze im coś zarzucić). Może to marnowanie energii, czepianie się, jakiś perfekcjonizm, przerost formy nad treścią czy jak chcesz to nazwać, ale nie da się uniknąć tego, żebym nie zwracała uwagi, jeśli ktoś mnie nauczył, by te rzeczy świeciły mi w oczy jak neony. Może faktycznie mylę się, bo na przykład źle przyswoiłam wiedzę, i się czepiam, ale fajna z tego wynikła dyskusja! :)

 

Koniec audiencji, bo przecież ileż można autorowi pod opkiem bruździć!

Przeczytałem i wystawiłem ocenę.

Coś więcej napiszę, kiedy zdejmiesz maskę.

Czyżby autorstwo tekstu tak wszystkich intrygowało, że aż posuwamy się do małych szantażyków? ;-)

Pomijając fakt, że jestem z natury rzeczy niezdolny do jakiejkolwiek formy agresji, Autor, póki co, nie przejawia zainteresowania opiniami czytelników, a więc o żadnym szantażu mowy być nie może.

Może po prostu ze wszystkich sił stara się zachować anonimowość. Odpisującego Anonima dość łatwo wytropić.

A może ja się boję komentować anonimowe opowiadanie? A jak to _mc_ robi sobie z nas żarty? Skrytykuję, co nie trzeba i nie doczekam się nigdy publikacji swojego tekstu w NF…

Dziękuję wszystkim za komentarze, opinie i ciekawą dyskusję. Poprawki wprowadzę wkrótce.

Pozdrawiam serdecznie.

“Powiedział, jak się czuje, gdy pozostaję taka zimna i obojętna na jego czułości i pieszczoty. Mimo choroby, nadal czułam dla niego… nie, nie tyle miłość, co raczej przywiązanie i lojalność. Wiedziałam, że pozostając ze mną, będzie cierpiał. Więc powiedziałam, że nic do niego nie czuję.“

 

Gdzieś wcześniej też mi wpadło w oko jakieś powtórzenie, ale czytałam na raty i komentarz mi szlag trafił.

 

Nigdy nie przepadałam za Lovecraftem, wydaje mi się zbyt powolny, zbyt odrealniony i niewiarygodny. Dlatego, choć doceniam udane naśladownictwo i duszny klimat, nie mogę powiedzieć, by tekst mi się podobał. Przy okazji: nie widzę celu we wprowadzaniu postaci kobiety-dziennikarki – jej śmierć wydaje mi się bezsensowna i nic nie wnosząca, a jej związek z baronem jest przewidywalny.

Hmm, trochę głupio się rozwodzić, bo wiele osób zachwyciło się tym tekstem, więc postaram się napisać w miarę zwięźle. Przychylam się do opinii Reg i Naz. Zbyt dużo łopatologii,  prowadzenia za rączkę, zgrzyty stylistyczne. Do tego za wiele pomysłów w jednym opowiadaniu.

Miałem trochę skojarzenia z dylogią “Ilion/Olimp” Simmonsa. To był majstersztyk, więc niestety porównanie do niego “Rozmów” wypada blado.

Co do Lovecrafta, to osobiście uwielbiałem kiedyś klimat jego dzieł, choć miały oczywiście wiele mankamentów (ale też inne czasy były). Tu mi te odniesienia nie przypasowały. Uważam, że jeśli już robić to w konwencji absurdalnej czy humorystycznej, to tak, jak w świetnym filmie “Chatka w głębi lasu”.

Opowiadanie nie jest złe, ma swój szalony urok i kilka ciekawych konceptów, ale, jak niegdyś rzekł nasz ulubiony pyszałek, Sapkowski, “Książka (opowiadanie) to nie jest gumowy worek na pomysły autora”. Dla mnie zabrakło bezlitosnego oszlifowania diamentu.

Jeden z lepszych tekstów ze świata Cthulhu, które dane było mi czytać, unikający niektórych mankamentów pierwowzoru (zgadzam się z Finklą). Jest w nim to niepokojące szaleństwo, w którym kryje się największy potencjał grozy tego uniwersum. 

Momentami wprowadzany nastrój niebezpiecznie ociera się o absurd, ale wydaje mi się, że autorowi udało się nad tym zapanować. 

Ok, w końcu, po kilku próbach i przymiarkach, przeczytałam do końca. Potrafię docenić pewne pojedyncze elementy i zdania, ale całość zawiera w sobie za dużo absurdu, który do mnie nie przemawia. Wielbicielką Lovecrafta też nie jestem, więc pewnie jakieś “smaczki” mogły mi umknąć, dokładając tym cegiełkę do niezrozumienia i obojętności. Wiem, że zgodnie z tym, co kobieta w czerwieni mówiła, obojętność jest najgorszą z opcji, ale nic na to nie poradzę. 

Ktoś już powyżej wspomniał, i przychylam się do tej opinii, że wątek pani w czerwonym wydaje się zbędny. I to jest moja chyba jedyna uwaga, bo poza tym bardzo mi się podobało. Przede wszystkim klimat, wizja, plastyczna oszczędność opisów, to przyczajone szaleństwo. Uwielbiam też takie zakończenia, rozstanie się z czytelnikiem na moment przed katastrofą. 

Poszczęściło Ci o tyle, że niedawno skończyłam czytać brnąć przez grube tomiszcze Lovecrafta, więc doskonale wiedziałam, jak można bezlitośnie smęcić na te klimaty.

W Twoim tekście jest inaczej. Bohater też poszukuje prawdy, ale przejmuje go niewytłumaczalna groza na widok cyklopowych murów itd.

Inne postacie również ciekawe – infantka, kobieta, gospodarz…

No i koncepcja boga-idioty bardzo interesująca. Nigdy się z czymś podobnym nie spotkałam.

Byłam na tak, znaczy.

Z przyczyn różnych, których zdradzać tutaj nie ma potrzeby, a wśród których – co podkreślam z całą mocą – nie ma tej, że Autoro jest Anonimo, ograniczę się z komentarzem do tego jedynie, że tekst, choć napisany bardzo dojrzale i ładnie (pomimo, że momentami nierówno) zdecydowanie mi się nie podobał.

Z przyczyn różnych, których zdradzać tutaj nie ma potrzeby, pozwolę sobie wierzyć, że Autoro rozwinięcia powyższej myśli ode mnie nie oczekuje i nie potrzebuje.

 

Peace!

Nie ma to jak odkopywać sekcję komentarzy po bagatela 8 miesiącach, ale trafiłem tu poprzez link obiecujący najlepsze opowiadanie 2017 roku. Fakt anonimowości dzieła dodawał smaczku. :D

Muszę przyznać, że jest to jedne z lepszych dzieł na tym portalu.

Tekst daje do myślenia. Zainspirował mnie do paru pomysłów, a to się (u mnie) niezwykle rzadko zdarza.

Dziękuję, kimkolwiek jesteś :)

Ktoś kiedyś polecił mi ten tekst, ale leżał tak długo w kolejce, że zapomniałem już kto. Pamiętam tylko mgliście, że odbyło się to przy jakiejś istotnej dla mnie dyskusji.

Nie jestem fanem Lovecrafta, ale nie wpłynęło to zupełnie na pełną satysfakcję z lektury. Przemycasz ciekawe i trafne przemyślenia. Podane nienachalnie, ba, wydaje się, że dotykane tylko mimochodem, o dzieciństwie, wychowaniu, wierze, miłości do człowieka, człowieczeństwie w ogóle. No, same ważne, egzystencjalne tematy, w których nie ma nawet odrobiny patosu. Sztuka tak ubrać przekaz. Podobało mi się, bardzo, pewnie w sporej mierze dzięki klimatowi, ciekawym bohaterom i samemu pomysłowi.

Zazdroszczę ręki, warsztatu i świadomości słowa.

 

Nowa Fantastyka