26 października 2209
Nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z kryzysu klimatycznego. Zabrał mi ojca, a po Wojnie miałam już tylko jego. Poza tym ostatnio trochę za często zdarza się, że mój kombinezon termiczny nie radzi sobie z zimnem. Mam tego dosyć.
Ale gdyby nie kryzys, dawno by mnie zamordowano.
Wmawiam sobie, że pisząc pamiętnik, tworzę kapsułę czasu dla przyszłych pokoleń, ale w głębi serca wiem, że to gówno prawda. Nie wierzę, że ludzkość na Ziemi przetrwa. Ten świat już się nie wygrzebie z bagna, w które go wepchnęliśmy.
Jeśli ktoś kiedykolwiek to przeczyta – z Marsa, Księżyca czy czegoś innego – nastąpi cholerny cud.
Przedwczoraj mój oddział polował w Europie Wschodniej. Kiedyś był to mało zaludniony teren, więc bombardowania nie zniszczyły go tak bardzo, jak zachodniej części kontynentu. Kilka pocisków z antymaterią trafiło tylko największe miasta – reszta pozostała we względnie nienaruszonym stanie.
Wylądowaliśmy na jakimś zamarzniętym jeziorze. Lód miał prawie metr grubości, więc bez problemu utrzymał helikopter. Śnieżyca uderzyła akurat kiedy wychodziliśmy ze śmigłowca, co powitaliśmy z nieskrywaną radością. Wyrażał ją okrzyk dowódcy, Aarona: „A niech to kurwa jebana mać, musiało się spierdolić”. Wybornie.
Drony mogliśmy sobie wsadzić w dupę. Jak zwykle zresztą. Te zardzewiałe kupki złomu potrafią latać wyłącznie w idealnych warunkach pogodowych.
Upolowaliśmy kilkanaście reniferów, trzy lisy polarne i jednego niedźwiedzia. Uwierzcie, że nie było to łatwe. Wiatr i padający śnieg ograniczały widoczność, zaspy utrudniały poruszanie się… koszmar.
– Kiepsko to wygląda – rzucił Aaron. Jechaliśmy skuterem śnieżnym przez obumarły las, wlokąc za sobą ustrzelonego miśka.
– Co konkretnie? – spytałam.
– Zdaje się, że wrócimy do kolonii z jeszcze mniejszym łupem niż poprzednio.
– Tutaj już przetrzebiliśmy zwierzaki, dowódco. Dalej, na Syberii, jest ich pewnie w cholerę więcej.
– Idzie zima, Irmo. Kombinezony poradzą sobie z dużym mrozem, ale śmigłowiec nie wyrobi przy minus siedemdziesięciu stopniach. Lato – to inna para kaloszy.
Musiałam mu przyznać rację.
Statek czekał na Morzu Północnym, stanowiąc bazę, z której po całej Europie rozpraszały się poszczególne grupy.
Łącznie zebraliśmy niecałe sto pięćdziesiąt ton mięsa, o jakieś dwadzieścia mniej niż poprzednio. Przynajmniej podwodna fauna dopisała, zrobotyzowane łodzie usiekły dwie duże orki i kilka rekinów. Plus mnóstwo ryb.
Biolodzy próbują nas uspokajać, mówią, że to normalne wahania liczebności populacji. Ja wiem swoje.
Ziemia umiera.
Sprostowanie: rekin też jest rybą. Powiedział mi o tym kolega z oddziału, Hank.
31 października 2209
Głód w kolonii jest coraz większy, a razem z nim rośnie niezadowolenie. Inne statki też przywiozły wyjątkowo mało jedzenia. Ostatnio widuję niewielu starców, ale wmawiam sobie, że po prostu pozamykali się w domach. Inne wersje za bardzo mnie przerażają.
Kolonia, o której mówię, leży przy ujściu Amazonki. Kiedyś, o ile mnie pamięć nie myli, leżało tu miasto Macapa, obecnie przekształcone w gigantyczną metropolię. Wszystkie budynki są z plastiku, jedynego ogólnie dostępnego budulca – stary świat pozostawił mnóstwo śmieci. Wokoło, aż po horyzont, rozciągają się dzielnice mniejszych domków, blaszaków, a nawet pola namiotowe.
Choroby nie są dużym problemem. Ci, którzy przeżyli Wojnę, albo byli genetycznie odporni na większość z nich, albo zostali zaszczepieni. Kanalizacja niby funkcjonuje, prądu też mamy pod dostatkiem – pobliska elektrownia wodna dostarcza całe mnóstwo energii. Ale na ogrzewanie już jej brakuje, bo plastik nie jest najlepszym izolatorem ciepła. Sporo prądu potrzebują też nasze statki i helikoptery.
Z obu Ameryk zebrało się około stu milionów ludzi, chociaż teraz nie ma już nawet połowy tej liczby. Przynajmniej na równiku jest jeszcze dość ciepło, i zimą słupek rtęci nie spada poniżej zera. Dzięki Amazonce mamy też czystą wodę, a to już coś.
Miało dziś miejsce pewne zdarzenie.
Szłam akurat w kierunku kwatery Aarona; chciał czegoś w związku z misją do kolonii afrykańskiej. Parłam naprzód, torując sobie drogę przez motłoch. Co drugi z tych obdartusów łypał na mnie spode łba, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Nagle jeden z nich chwycił moje ramię.
– Ej! Ty byłaś na Biegunie, co?
Wyrwałam się i zignorowałam go, ale nie odpuszczał. Zastąpił mi drogę; poczułam bijący od niego smród. Przewyższał mnie co najmniej o pół głowy, ponadto sprawiał wrażenie dobrze odżywionego. Pewnie miał tu wpływy.
– Zapytałem coś, nie?
– Tak, byłam – odparłam, siląc się na spokojny ton. – A co?
– Zajebali mi tam brata.
Ciekawostka: od wielkiej bitwy na Biegunie, po której skończyła się Wojna, właśnie dzisiaj mija jedenaście lat. Przypadek?
– Ja też straciłam bliskich…
– Na chuj żeście tam poleźli? Na chuj? – Nieoczekiwanie gość mnie popchnął; mało brakowało, a upadłabym w błoto.
– Odwal się pan – burknęłam, zaciskając zęby, i spróbowałam wyminąć typa, ale nie wyszło. Uliczki są bardzo ciasne.
– Rozjebię cię, dziwko – warknął i ruszył na mnie. Jeśli myślał, że nie wzięłam pacyfikatora, to popełnił duży błąd. Błyskawicznie wyciągnęłam go z kieszeni i przystawiłam facetowi do głowy… no, w sumie to uderzyłam nim gościa. W każdym razie: efekt był taki, że typ zwiotczał i padł na twarz. A wokół zrobiło się pusto.
Coś takiego spotkało mnie po raz trzeci, odkąd tu jestem. Wojskowi nie mają lekkiego życia. Nie dość, że w oczach motłochu jesteśmy mordercami, to – z racji profesji – należą nam się różne przywileje, a to budzi w ludziach zazdrość.
Niemniej, rzadko kto nas atakuje. I nie chodzi o pacyfikator; w starciu z większą grupą nie miałabym przecież żadnych szans.
Rzecz w tym, że gdyby nie my, wszyscy umarliby z głodu. Bez wojskowych technologii nie byłaby możliwa ani uprawa ziemi, ani połowy, ani polowania.
4 listopada 2209
Ha, ha… Uważaj, nieznany czytelniku, opowiem ci coś zabawnego.
Te łowy odbyły się na Islandii, gdzie satelita wypatrzył pokaźne skupisko niedźwiedzi polarnych, ucztujących na martwym płetwalu. Śnieg nie padał w ogóle – drony mogły latać. Wykorzystaliśmy to i po raz pierwszy od pół roku obserwowałam polowanie bez udziału człowieka.
Ustrzelono jedenaście niedźwiedzi, zabraliśmy też resztę wieloryba.
Jako że minęła dopiero połowa dnia, rozproszyliśmy się po całej Islandii, szukając następnych celów. Tym razem miałam skuter dla siebie. Od razu pojechałam w stronę największego miasta… Nazwa wyleciała mi z głowy.
Relanik? Remacik? Coś w ten deseń. Później pytałam ludzi, ale nikt nie był w stanie jej podać. No, zdaje się, że powoli wracamy do średniowiecza.
Miasto stanowiło fenomen samo w sobie; chociaż od dawna było opustoszałe, Wojnę przetrwało w niemal nienaruszonym stanie. Większość tak dużych osiedli ludzkich trafiły bomby z antymaterią.
Przeczucie mnie nie myliło, przy pierwszych zabudowaniach zobaczyłam następnego miśka. Wycelowałam i strzeliłam, ale akurat w tym momencie skoczył do przodu, przez co tylko go drasnęłam. Zaczął uciekać; wpadł przez wybite okno do dużego budynku, chyba jakiegoś szpitala. Zsiadłam ze skutera i weszłam tam za nim.
– Chodź no do mamusi – mruknęłam, rozglądając się. Mój wzrok przykuła tablica ogłoszeń w holu; między wieloma innymi kartkami, w większości całkowicie nieczytelnymi, wisiała też ulotka w całkiem dobrym stanie. Zaintrygowało mnie, że przedstawia białego niedźwiedzia. Podeszłam bliżej.
Tekst był napisany w trzech językach, dzięki czemu mogłam go przeczytać.
PRZEKAŻ DATEK NA FUNDACJĘ „DRUGA SZANSA”, KTÓRA NADZORUJE REINTRODUKCJĘ NIEDŹWIEDZI POLARNYCH. CHCEMY ZWIĘKSZYĆ POPULACJĘ MISIÓW DO STU TYSIĘCY, ALE BRAKUJE NAM FUNDUSZY. I TY MOŻESZ ZAOPIEKOWAĆ SIĘ ZWIERZĘCIEM. POMÓŻMY NIEDŹWIEDZIOM POLARNYM!
Wybuchnęłam śmiechem, po czym ruszyłam dalej za ofiarą. Odnalezienie jej nie było trudne, bo zostawiała krwawe ślady.
Dopadłam miśka i zabiłam. Pocisk z karabinu elektromagnetycznego przebił na wylot czaszkę, a także ścianę, za którą próbował się schować.
Czy to będzie liczone jako datek?
Pomóżmy niedźwiedziom polarnym!
10 listopada 2209
Jest czwarta rano. Nie śpię. Po prostu nie mogłam zasnąć.
Na zewnątrz – sześć stopni powyżej zera. Znajomy klimatolog mówi, że kolonia w tym roku zamarznie. Ziemia już dawno przekroczyła punkt krytyczny, proces ochładzania klimatu napędza się sam. A Mars i Księżyc mają na nas wyjebane.
Na razie ludzie jeszcze wytrzymują – przykryją się kocami, przytulą do siebie, i jakoś dają radę. Ale będzie zimniej.
Ja nie mam nikogo, kto mógłby mnie ogrzać. Mieszkam sama, w cholernej klitce, trzy na trzy metry. Dostałam tylko dwa koce, które jako tako zatrzymują ciepło – z drugiej strony, cywile otrzymują po jednym. Jako wojskowa mam też trzy fazy zamiast dwóch w gniazdku i większy przydział żywnościowy, ale co z tego?
Nie tykam alkoholu, bo wiem, że skończyłoby się to bardzo źle. Czasem zapalę papierosa. I często płaczę.
Widzę jebaną parę wodną, którą wydycham.
Jaka to abstrakcyjna godzina, czwarta nad ranem! Myśli, które przychodzą do głowy, są odrażające.
Na ulicach coraz mniejszy ruch. Ludzie wychodzą już tylko wtedy, kiedy zachodzi absolutna potrzeba – na przykład po mięso i zboże. Swoją drogą, gdyby nie superpszenica, już dawno byśmy wymarli. To zielsko daje obfite plony nawet teraz, na jałowej, wyeksploatowanej ziemi, a mięso jest tak naprawdę tylko dodatkiem.
Superpszenicę wymyślili technicy wojskowi, tak jak wszystkie ważniejsze wynalazki w ostatnim półwieczu. Ale motłoch o tym nie wie. Do świadomości motłochu dociera tylko jedno.
Wojna – wojsko, wojsko – Wojna.
Ludzie, którzy mają jakiegokolwiek żywego krewnego, są rzadkością. Moja rodzina w całości leży w grobie; ostatni, cztery lata temu, umarł ojciec. Do końca powtarzał, że „wszyscy na tym świecie są już martwi”. I dużo pił.
Ja też czasem mam ochotę się napić. Ale jeszcze wytrzymuję.
Jak długo?
14 listopada 2209
Słyszałam, że dzisiaj ma odbyć się publiczna egzekucja. Zawsze to trochę rozrywki.
Plotki mówiły prawdę.
Na Placu Centralnym był już pokaźny tłum, kiedy tam dotarłam. Wysoki, potężnie zbudowany facet stał na platformie, trzymał w ręce megafon i nawoływał:
– Chodźcie, ludzie! Napatrzcie się dobrze! Chodźcie, chodźcie! Miejsca wystarczy dla wszystkich!
Tuż obok niego drżało z zimna sześć osób, pozbawionych wszelkiej odzieży. Każdej towarzyszył żołnierz z karabinem.
– Jak wiecie, prawo w naszej kolonii jest surowe! – zagrzmiał olbrzym. – Ci obrzydliwcy dopuścili się zaś najcięższego z przestępstw: kanibalizmu!
Motłoch zaszemrał.
– I nie mówię tutaj o zjadaniu martwych ciał! Tamta zbrodnia, chociaż straszna, nie jest karana śmiercią. Mówię o dużo gorszym czynie: o morderstwie, dokonanym po to, by pożreć ofiarę!
Machnął ręką w stronę więźniów. Żołnierze zrobili krok w tył i unieśli karabiny.
– Szybka śmierć byłaby nagrodą dla tych potworów! Dlatego nie dostaną kuli w łeb! Przypatrzcie się uważnie, i niech będzie to przestroga dla was wszystkich!
Żołnierze nagle opuścili broń i strzelili skazańcom w dolną część pleców. Ci upadli, krzycząc i wijąc się z bólu.
Targnęło mną obrzydzenie, ale patrzyłam dalej. Wraz z tłumem chłonęłam cierpienie.
– Zostaną tutaj do rana. O świcie wrócimy i dobijemy tych, którzy przeżyją noc – o ile tacy będą. Jeśli ktoś spróbuje im pomóc, spotka go ten sam los!
Następnie olbrzym zeskoczył z podium, a w ślad za nim zrobiło to czterech wojskowych. Pozostali dwaj zajęli przeciwległe rogi podwyższenia. Motłoch zaczął opuszczać plac, ale przedstawienie jeszcze się nie skończyło.
Jeden z dogorywających usiłował wstać, ale nie dawał rady. W końcu, po kilku nieudanych próbach, podpełzł do żołnierza i wycharczał:
– Zabij mnie!
– Spierdalaj – mruknął tamten i kopnął go z powrotem na środek.
Nikt nie kwapił się do pomocy. Po co ryzykować życie dla kogoś takiego?
18 listopada 2209
Popłynęliśmy do kolonii afrykańskiej. Nigdy jeszcze jej nie widziałam; słyszałam jedynie, że mają dobry dostęp do leków, więc byłam pewna, że żyją w ogólnie lepszych warunkach. No, to się pomyliłam.
Przede wszystkim, ich rzeka – Niger – niesie czterdzieści razy mniej wody niż Amazonka. Wybudowali wielkie stacje odsalające nad morzem, dużo większe, niż my, ale to i tak nie wystarcza. Głód i niezadowolenie społeczne na podobnym poziomie, co w Ameryce, do tego pragnienie… Nie zazdroszczę.
Centralna część miasta, wzniesiona z plastiku, daje schronienie milionowej populacji. Namioty i blaszaki ciągną się podobno na sto kilometrów. Jest cieplej – średnio o dwa stopnie – ale to niewielka pociecha.
Dokonaliśmy wymiany: kilkanaście tysięcy szczepionek na szczurzą grypę za kilkanaście milionów litrów słodkiej wody. Obie strony, jak się wydaje, są zadowolone.
W drodze powrotnej rozmawiałam z Hankiem. Stał na górnym pokładzie, opierając ręce o reling, i patrzył w dal, w stronę Afryki.
– Chciałbyś się przeprowadzić? – zagaiłam.
– Gdzie? Tam? W życiu – odparł.
– Dlaczego?
– Przecież oni mają ze sto razy gorzej.
– Mówisz to tak, jakbyśmy żyli w pałacu.
– Słuchaj, Irmo. – Odwrócił się do mnie i spojrzał w oczy. – Na świecie zawsze była bieda. Ktoś miał pałac, a ktoś mieszkał w przytułku. Ale ten drugi, jeśli potrafił myśleć pozytywnie, wiedział, że mogło być jeszcze gorzej – inni nie mieli w ogóle żadnego domu. Dostrzegał różnicę pomiędzy swoją nędzą, a prawdziwą Nędzą, przez duże „N”.
– A ci inni? Co oni mieli zrobić?
– Poszukać bezdomnego i bez jednej ręki. I zapewniam cię, że znalazłby się i taki. Rzecz w tym, Irmo, że zawsze jest ktoś, kto ma gorzej od ciebie.
Zamilkliśmy na dłuższą chwilę, a późniejsza rozmowa zeszła na bardziej przyziemne tematy.
22 listopada 2209
Jest naprawdę źle. Dzisiaj po raz pierwszy dostrzeżono lód, spływający w dół rzeki. To zdarzało się już w poprzednich latach, ale nigdy tak wcześnie – zwłaszcza, że środek zimy w tym sezonie prognozowano na koniec stycznia.
Teraz zdejmuję kombinezon termiczny tylko raz dziennie, kiedy idę do myjni. Lodowata woda z Amazonki nie pomaga w utrzymaniu ciepła, ale trzeba jakoś spłukać pot. Dzięki kombinezonowi jeszcze nie zamarzłam… Nie chcę sobie wyobrażać, co czują ci wszyscy ludzie, którzy ich nie mają.
Podobno nawet Karina Mills, formalna przywódczyni kolonii, nie ma w domu żadnego grzejnika. Nie mogę w to uwierzyć.
Satelita od jakiegoś czasu obserwuje ogromne skupisko wołów piżmowych, pasących się daleko na Syberii. Nie mogę zrozumieć – co te zwierzęta jedzą? Jaka roślina przetrwa taki mróz? Czujniki termowizyjne zmierzyły minus sześćdziesiąt trzy stopnie. Absurd.
Jutro mamy się tam wybrać. Potrzebny jest śmigłowiec o dużym zasięgu, bo statek nie da rady podpłynąć zbyt blisko. I trzeba go przygotować do misji.
A jednak Aaron kłamał, mówił, że nie mamy takiej maszyny. Muszę o to zapytać.
Coraz mniej chce mi się pisać. To chyba też niedobrze.
4 grudnia 2209
Niesamowita, długa i popierdolona wyprawa zakończona.
Z samego rana wsiedliśmy na statek. Podróż trwała cztery dni, i to z wykorzystaniem skrótu przez teoretycznie nieczynny Kanał Panamski. Zatrzymaliśmy się u wybrzeży Korei, bo dalej nie można było już płynąć – ocean pokrywał lód. Potem cały następny dzień lecieliśmy helikopterem Ziz.
To wspaniały pojazd, jedyny taki w całej kolonii, a może i na świecie. Szczytowe osiągnięcie wojskowej myśli technicznej. Mieści trzydziestu pasażerów i zabiera ładunek pięćdziesięciu ton – a nawet ciut większy, jeśli załoga jest niepełna. Wielki jak pieprzona Godzilla – w dodatku szybki! Mało tego, pilot powiedział mi, że Ziz wytrzymałby nawet stustopniowy mróz.
Nie mogę wyjść z podziwu. Nigdy wcześniej go nie widziałam i nie miałam pojęcia, że istnieje.
Aaron też twierdzi, że nie wiedział. Nie wierzę mu.
Woły piżmowe, jak się na własne oczy przekonałam, wcinały mech. Mają mocne zęby, bo musiał być twardy jak skała. Przy takiej temperaturze…
Tym razem natura odrobinę nam odpuściła i nie było śniegu… zorientowałam się, jaka głupia jestem. Oczywiście, że nie było śniegu! Żeby w ogóle powstały chmury, musi wyparować woda – a w promieniu kilku tysięcy kilometrów nic takiego nie miało prawa zajść.
Idiotka.
Dokonaliśmy desantu na pierwsze stado wołów. Zabiliśmy na miejscu dziewięć z nich, reszta się rozpierzchła, ale dogoniliśmy i ustrzeliliśmy jeszcze siedem następnych. W tym samym czasie dwa inne stada były masakrowane przez drony. Przy okazji sprzątnęliśmy też kilka lisów, zajęcy i wilków.
Kiedy skończyliśmy w tym miejscu, spakowaliśmy mięso i polecieliśmy dalej. Pod koniec dnia Ziz był już załadowany do pełna. To największe polowanie, w jakim przez całe życie uczestniczyłam.
Nazajutrz, w drodze powrotnej na statek – to był, jak dobrze liczę, dwudziesty dziewiąty listopada – wdałam się w dyskusję z Aaronem.
– Dowódco, chyba mi nie powiesz, że na co dzień ten potwór stoi w hangarze.
– Przecież tłumaczyłem ci, że nie wiedziałem…
– Brednie! Nie mogłeś… – Trochę za późno uświadomiłam sobie, co mówię.
– Podporucznik Irmo Shelley – warknął Aaron – czy ty właśnie zarzuciłaś mi kłamstwo?
Milczałam.
– Masz niewyparzony język, ale to wiadomo od dawna. A jeśli chodzi o Ziza… Jak się dowiedziałem od pilotów, przez większość czasu jest używany na kosmodromie Kourou.
– Na kosmodromie? Ale…
– Szczegóły są zastrzeżone – uciął.
No i tyle. Może nazwanie tego „dyskusją” było odrobinę przesadzone…
Wróciliśmy po trzech dniach nieobecności do statku-bazy. W międzyczasie dwadzieścia innych, mniejszych grup, korzystających ze zwykłych śmigłowców, zebrało łącznie trzy razy tyle mięsa, co Ziz. Morze Japońskie obfituje w ryby i walenie, więc wyprawa bardzo się opłaciła – nie zdobylibyśmy takiej ilości pożywienia na dwóch krótszych ekspedycjach, które zajęłyby w sumie tyle samo czasu.
Jeden z patroli natrafił też na ocalałą bibliotekę w małym, koreańskim miasteczku. Udało się wydobyć kilkaset książek w zrozumiałych językach (głównie hiszpański i angielski). Będzie chociaż co czytać.
Zainteresowała mnie jeszcze jedna rzecz.
– Dlaczego nie przypływa tutaj nikt z kolonii azjatyckiej? – zapytałam na stołówce jednego z naukowców, Alfreda jakiegoś tam.
– Widzi pani – zrobił zakłopotaną minę – nie ma takiej możliwości. Kolonia azjatycka jest rozproszona po wszystkich Wyspach Sundajskich, żadnego centralnego ośrodka, a wojsko praktycznie nie istnieje.
– Ale flotę chyba mają?
– Owszem, tylko że w tamtejszych morzach zachowało się mnóstwo pożywienia. Połowów dokonują prawie wyłącznie w pobliżu kolonii. Jest też Wielka Rafa Koralowa…
– To ona jeszcze istnieje? Myślałam, że nic z niej nie zostało.
– Zmalała w ciągu ostatnich dziesięcioleci, ale tak, istnieje. Bardzo wzmocniono ją w XXI wieku, gdy była na skraju zagłady. Azjaci często pływają również i tam.
– Czyli co, nie ma głodu?
– To nie do końca tak. Na wyspach prawie w ogóle nie da się uprawiać ziemi, rodzime zwierzęta wymarły, a kolonia jest zbyt słaba, by wysyłać duże konwoje na polowania.
Ta rozmowa bardzo mnie przygnębiła. Chyba już nigdzie na świecie nie ma miejsca, w którym można by normalnie żyć.
Wczoraj, kiedy wróciliśmy do domu, zostaliśmy powitani jak bohaterowie.
Żartowałam!
Na brzegu czekał tłum ludzi, ale zaczęli obrzucać nas wyzwiskami, kiedy tylko podpłynęliśmy. Motłochowi nie spodobało się, że statek był „w trasie” przez jedenaście dni. Przestali dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy opróżniać ładownie. Ale próżno by nasłuchiwać wiwatów.
Dobra, litery plączą mi się już przed oczami, jest grubo po północy. Idę spać.
8 grudnia 2209
Skończyłam trzydzieści sześć lat. Najlepsze życzenia dla mnie.
Próbuję sobie przypomnieć, czy zawsze czułam się tak chujowo w dniu urodzin, i dochodzę do wniosku, że to może być prawda.
Po ostatnich łowach dostałam dodatkowy koc – zrobiony z futra piżmowołu, i jeszcze kilka książek. Uznaję to za prezent urodzinowy.
Dla kogo ja to piszę?
Jest potwornie zimno, tylko cztery stopnie, i to w samym środku dnia. Pada lodowaty deszcz. Kiedyś Amazonia była wolna od wpływu pór roku, w lipcu słońce grzało tak samo, jak w grudniu. Ale Wojna wszystko zepsuła. Równowaga klimatyczna planety rozpadła się, pogoda zmienia się codziennie.
Pytałam kiedyś pewnego klimatologa – jak to w ogóle jest możliwe? Pory roku na równiku? Powiedział mi coś takiego:
„Ocean Południowy zamarzł, Dryf Wiatrów Zachodnich nie płynie. Pozostałe prądy morskie, które zasilał, znacznie osłabły. Chociaż w grudniu na półkuli południowej jest lato, do kolonii dociera stamtąd bardzo niewiele ciepłej wody. Przeważa nad nią lodowata woda z Arktyki, dlatego cykl pór roku z półkuli północnej dominuje”.
Wpływ nie jest duży – najwyżej kilkanaście stopni różnicy w ciągu całego roku. Ale jednak występuje.
Przyszła mi do głowy taka myśl – dlaczego na ulicach nie leżą zwłoki ludzi, którzy zamarzli? – ale chyba znam odpowiedź.
W przyrodzie nic nie ginie. Mamy obieg zamknięty.
12 grudnia 2209
Wybrałam się dzisiaj nad rzekę.
Głupie? Być może. Taki miałam kaprys, i już.
No dobra, tak naprawdę chciałam zobaczyć, ile ciał wrzucają do wody „trupiarze”. I muszę przyznać, że oczekiwałam większej liczby; z pomostu lecą dwa, trzy worki w ciągu minuty. Kilkaset metrów dalej w górę rzeki jest ujęcie wody… Co gorsza – Amazonka była, jest i będzie pojebana. Prowadzi nieustanną wojnę z oceanem, i zdarza się, że ocean wygrywa. Wtedy – na pewnym odcinku – nurt zawraca, a my musimy pić wodę z nutką gnijących zwłok.
Zgoda, trochę przesadziłam, nie jest aż tak źle. Po pierwsze – trupy w takiej temperaturze gniją bardzo powoli, po drugie – rzeka niesie tyle wody, że kilkaset kilogramów zepsutego mięsa nie wywiera na nią prawie żadnego wpływu. Poza tym, w ujęciu zamontowane jest mnóstwo różnych filtrów, i niebezpieczne mikroby (ani trupi posmak) nie mają szans się przedostać.
Mimo to robię wszystko, by w dniach odwrotnego biegu Amazonki nie chodzić po wodę. Zwykle mam w domu zapasy na przynajmniej tydzień.
19 grudnia 2209
Nie miałam ochoty relacjonować przebiegu ostatnich łowów na półwyspie Labrador. Ale dzisiaj nastąpiło coś znacznie ciekawszego, toteż znów zasiadłam do pamiętnika.
Kłóciłam się właśnie z pewną starą babą o przydział mięsa; my, wojskowi, dostajemy go dwa razy więcej. Obie stałyśmy na Placu Centralnym, w oczekiwaniu na przyjazd wozów z żywnością.
– Ja, dziewczyno, swoje już w życiu widziałam i wiem, kiedy ktoś próbuje mi mydlić oczy…
– Nie można zawsze zasłaniać się wiekiem…
– …a o tym, że jesteś bezczelna, to już w ogóle nie mówię…
Uniosłam oczy w geście rozpaczy, i wtedy zobaczyłam jasną gwiazdę, przemierzającą zachodnie niebo.
Meteoryt – przemknęło mi przez głowę, ale natychmiast uświadomiłam sobie, że gwiazda jest stanowczo zbyt powolna, by takie wyjaśnienie mogło być prawdziwe.
– Ludzie, patrzcie! Co to takiego? – zawołałam. Kilka osób odwróciło się w kierunku, który wskazywałam, lecz nie baba.
– Ha! Nie ze mną te numery, młoda damo…
– Och, stul dziób – żachnęłam się.
Świetlisty punkt pędził na północny zachód – tam, gdzie leżał port kosmiczny Kourou.
– Satelita – rzucił ktoś.
– Za jasny – odpowiedział ktoś inny.
– Zwariowałem, czy to coś zwalnia?
Wytężyłam wzrok. Rzeczywiście, prędkość gwiazdy malała z każdą chwilą.
– To jest pierdolony statek kosmiczny – wymamrotałam.
– Niemożliwe!
– Skąd by się tu wziął?
– Może to kosmici?
Ognik już znikał za północnym horyzontem, kiedy usłyszeliśmy głośny grzmot. Poznałam od razu – grom dźwiękowy. Skoro niósł się na taką odległość, to musiał wywołać go naprawdę wielki obiekt.
Pięć minut później załomotałam do drzwi Aarona.
– Czego?
– Musimy pomówić, dowódco. Teraz.
– Nie przypominam sobie, żebym cię wzywał.
– Setki tysięcy ludzi widziały, jak nad kolonią przelatuje ogromny statek! – Trochę podkoloryzowałam, bo byłam zdesperowana. – Chcę się dowiedzieć, o co chodzi!
Otworzył; wyglądał na potwornie niewyspanego.
– A skąd pomysł, że ja coś powiem?
– Jeśli nie zamierzasz tego zrobić, dowódco, to daj mi chociaż namiary na kogoś, kto będzie bardziej skłonny do współpracy.
Aaron westchnął.
– Dwudziestego czwartego informacja pójdzie przez megafony w całej kolonii. Więcej nie dowiesz się od nikogo.
– Dlaczego akurat wtedy?
– Ludzie dostaną od nas prezent na Gwiazdkę – odparł, po czym zatrzasnął drzwi z powrotem.
No i teraz czekam…
22 grudnia 2209
Obudziłam się rano z przeświadczeniem, że jest wyjątkowo zimno, i miałam rację. Termometr wskazywał okrągłe zero stopni. Zatkało mnie; w nocy musiał wystąpić przymrozek.
Wyszłam z budynku, opatulona futrzanym kocem. Zesztywniałe błoto, na płotach szron… aż strach myśleć, ile osób zamarzło…!
Na ulice wyległ potężny tłum. Starałam się zanadto nie rzucać w oczy, nie zdejmowałam też futra z ramion, i może dzięki temu nie zostałam rozpoznana. Dałam się ponieść motłochowi, który zmierzał w stronę placu.
W jednej z bocznych uliczek zauważyłam swego rodzaju mural, który musiał powstać w ciągu kilku ostatnich dni, bo wcześniej go tam nie widziałam. Mignął mi przez dwie, może trzy sekundy, ale to wystarczyło.
Środek malowidła zajmowała Ziemia, po lewej stronie był Mars, a po prawej – Księżyc. Wszystkie trzy planety zostały odwzorowane szczegółowo i podpisane, żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości. Na Marsie i Księżycu stali dwaj giganci – ten pierwszy nosił fikuśną czapkę, a drugi trzymał tabliczkę z napisem „Wstęp wzbroniony”. Obaj podlewali Ziemię hojnym strumieniem moczu. I uśmiechali się do obserwatora.
Jeśli motłoch planował bunt, to nie docenił Kariny. Wszystkie wejścia na Plac Centralny były obstawione przez wojskowych, przez co mniejsze grupy nie mogły zbić się w całość.
– Cofnąć się! – zawołał jeden z żołnierzy. By podkreślić powagę swoich słów, zaczął wymachiwać w powietrzu karabinem. Ludzie przystanęli.
– Nie traćcie energii na bezsensowne demonstracje! Mało wam zimna?!
– A co mamy zrobić? – zapytał głos z tłumu. – Zamarzniemy tak czy inaczej!
Rozległy się okrzyki „Właśnie!”, „Tylko gadać potraficie!” i podobne.
– Po południu, wraz z żywnością, będziemy rozdawać maść rozgrzewającą, każdy dostanie też dodatkowy przydział tłuszczu! To wam pomoże! Za to z całą pewnością nie pomogą zamieszki!
Po krótkich negocjacjach emocje opadły. Bunt zduszono w zarodku bez przelewu krwi.
Obietnica została wypełniona. Nikt nie pytał o pochodzenie tajemniczego tłuszczu; ważne, że był.
Mam pewne podejrzenia, ale nie będę obrzydzać sobie posiłku.
Znowu sprostowanie: Księżyc nie jest planetą. Tym razem sama sobie przypomniałam.
24 grudnia 2209
Dzisiaj wielki dzień. No, o ile Aaron nie zrobił mi okrutnego dowcipu. Nie wybaczyłabym mu tego.
Megafony odezwały się punkt dwunasta. Przytaczam tutaj przemówienie Kariny w takiej postaci, w jakiej je zapamiętałam. Może nie być wierne w stu procentach.
„Obywatele i obywatelki! Bardzo proszę wszystkich o chwilowe przerwanie zajęć. Komunikat, który za chwilę usłyszycie, jest niezmiernie ważny. Stanowi również moją odpowiedź na wydarzenia, jakie dwa dni temu rozegrały się na ulicach miasta.
Przepełniona dumą i radością ogłaszam, że trzy kolonie rozpoczęły wielkoskalowy projekt ratowania życia na Ziemi. Głównym celem projektu jest podwyższenie temperatury planety. Współpracę z nami zawiązał również nieoceniony prezydent Turner, przywódca Wielkiej Republiki Marsjańskiej.”
Iskierka nadziei, mimo całej nieufności, zatliła się we mnie.
„Jego flota kosmiczna od kilku miesięcy przywozi dwutlenek węgla, którego nie brakuje w atmosferze Czerwonej Planety, aby wywołać efekt cieplarniany. Jednocześnie pobiera ziemski tlen, a następnie uwalnia go na Marsie, co wspomaga terraformację. Jest to więc korzyść obopólna.
Stale będą budowane nowe statki, co zaowocuje stopniowym przyspieszaniem procesu.”
To się dzieje od tak dawna? Chryste, i przemawiasz dopiero teraz?!
„Wszakże i my nie jesteśmy bezczynni. Naukowcy pracują nad roślinami, które przeprowadzają odwrotny do fotosyntezy proces – zamieniają tlen w dwutlenek węgla. Ich pierwsza generacja jest już wprowadzana na terenach amazońskich. Statek, który widziano kilka dni temu, pochodził z Marsa i wiózł ładunek żyznej ziemi, pobranej z południa kontynentu.”
Wierzyć, nie wierzyć? Kto wie, może to i prawda.
„Pozostałe kolonie także włączyły się w projekt. Opracowują coraz wydajniejsze sposoby produkcji czarnych barwników. Docelowo zostaną użyte do pokrycia niektórych lodowców, co spowoduje ich stopienie – i w efekcie zmniejszy ilość światła słonecznego, które Ziemia odbija w kosmos.
Symulacje komputerowe, jakie zakończyliśmy przed kilkoma dniami, wskazują, że za dwa lata ochładzanie klimatu zostanie zahamowane, a w ciągu następnych dwóch dekad temperatura powróci do poziomu sprzed Wojny. Wierzymy, że dzięki tej inicjatywie przyszłe pokolenia otrzymają szansę na godne życie.”
Iskierka została brutalnie zgaszona. Kolonia nie poradzi sobie z dwoma zimami tak mroźnymi, jak obecna. Nie zobaczymy świtu nowego świata.
„Razem damy radę przetrwać nadchodzący trudny okres. Tu i teraz, z całą odpowiedzialnością deklaruję, że Ameryka nie zginie. Na końcu ciemnego tunelu pojawiło się światło – idźmy więc wspólnie w jego kierunku. Czeka nas długa droga, ale mężnie stawimy jej czoła i zwyciężymy ciemność.”
Pieprzenie w bambus.
A jednak ludzi to przekonało; wyszli na ulice i wiwatowali. Do przewidzenia.
31 grudnia 2209/1 stycznia 2210
Sama nie wiem już, co myśleć.
Od dnia niedoszłego buntu słupek rtęci podniósł się o dwie kreski. Trupiarze mają więcej pracy niż zwykle, ale dają radę. A kolejki po przydziały żywnościowe nie maleją.
Trwa coś na kształt imprezy sylwestrowej. Ludzie świętują nadejście nowego roku, ale przede wszystkim – to, że znowu mają nadzieję.
A ja… nie mam pojęcia. Jest nadzieja? Nie ma jej?
Chrzanić to wszystko. Idę się upić.