22 sierpnia 1948 r. n.e.
Dawno nie sięgałam po pamiętnik. Dzisiaj mamy przymusowy postój, więc odszukałam w kuferku mój brulion w okładce z pięknie wyprawionej skórki – jeden z wielu podarunków mamy – i zabrałam się za notowanie. Pamiętam, że zachwyciłam się jego wyglądem. Ciągle budzi mój podziw.
Nadal bazgrzę prawie tak, jak poprzednio. Muszę poprawić charakter pisma.
Dużo wydarzyło się od ostatniego wpisu. Wiele złego. Uciekamy, oglądając się za siebie, sprawdzając, czy ta wataha parszywców nas nie ściga.
Nigdy bym się tego nie spodziewała… Mieliśmy takie cudowne życie! Tatulek pewnie też tego nie przewidywał. Zaskoczyli go. Teraz jednak znowu się uśmiecha. Nawet zaczął żartować.
Dobrze.
Warto przelewać wspomnienia na papier. Niekiedy czytam pierwsze kartki i wszystko sobie przypominam. Na samym początku odnotowałam, że mama pragnie, abym poprawiła charakter koślawo stawianych liter. Niezbyt dobrze mi to wyszło…
Wszystko powraca. Staje przed oczyma farma – nazywaliśmy ją hacjendą – postacie koleżanek, sąsiedzi i sąsiadki. No i ja, mała dziewczynka z kręconymi włoskami, z zapałem pedałująca przez wielki podwórzec na trójkołowym rowerku. Przeważnie jeździłam obok klatek z naszymi zwierzątkami. Już wtedy bardzo je lubiłam.
Teraz pewnie naszą posiadłość obrócono w perzynę. A może nie, może coś tam hodują.
Wkleiłam do zeszytu moje zdjęcie z pierwszych prób jazdy, zrobione przez tatę. Jest na nim też mama – stoi z boku w swojej najładniejszej sukience. Uśmiecha się. Ślicznie.
Mama kilka lat potem umarła. Właściwie zginęła. Tata mówił, że pochowano ją ubraną w tę sukienkę. Nie widziałam pośmiertnego stroju, tylko trumnę. Mocne pudło z brązu, z jej imieniem, nazwiskiem i krzyżem na wieku. Niezwykle okazałe, z pięknymi zdobieniami i pozłacanymi napisami. Na pewno kosztowało fortunę.
Minęło już sporo lat, ale ciągle pamiętam chwile pochówku, mimo, że wówczas dopiero co odrosłam od ziemi, a teraz pukam do bram dorosłego życia… Widzę pośmiertne egzekwie ze szczegółami, jakby mamusię pogrzebano wczoraj.
Tatulek wtedy powiedział, że mamusia trochę źle wygląda, więc na pewno pragnęłaby, żebym zapamiętała ją taką, jaką była za życia, w rozkwicie swojej urody. I że nie warto oglądać mamy po śmierci. Nie protestowałam, też tego nie chciałam. Nikt nie uchylił wieka, żeby spojrzeć na nią ostatni raz. Pocałować na pożegnanie.
Byłam z tego zadowolona. W pamięci pozostał jej widok, obraz, gdy jeszcze żyła.
Później ta pinda Mary zaczęła dociekać, co naprawdę się wydarzyło. No i ukuła bzdurną teorię. Z jakim zadowolonym z siebie uśmiechem dała mi zaklejoną kopertę ze zdjęciem mamusi w trumnie! Powiedziała, że fotografia wszystko wyjaśnia.
Nie otworzyłam podarunku, chociaż gdzieś nadal go mam. Trochę źle wyglądała, powiedział tatulek. Wystarczy. Nie muszę się przekonywać, jak bardzo. Pragnę ją widzieć taką, jaka była ostatniego dnia przed tym wypadkiem.
Od bredzenia Mary i Simmonsów zaczęło się całe zło. Ludzie, mieszkający dookoła nas, podchwycili głupie insynuacje. Skurwysyństwo! Sami hodują zwierzęta na mięso, tylko inne. To im w ogóle nie przeszkadza, ale nasze zwierzaczki stanęły im ością w gardle. Wiadomo, dlaczego – tatulek bardzo dużo na nich zarabiał. Byliśmy bogaci. I nadal jesteśmy.
Parszywi chciwcy…
Bardzo brakuje mi mamy.
Kiedyś znowu zerknę w pamiętnik i przypomnę sobie, czemu przenieśliśmy się na drugi kraniec Kontynentu.
Ponownie uzmysłowię sobie, że zbyt późno dowiedziałam się, iż Mary Simmons jest głupią gęsią. Idiotką, jakich mało. Źle powiedziane – podłą żmiją, sprytną i bezwzględną. Mówiąc krótko – kurewsko zazdrosną flądrą. Między innymi przez nią, przez tę moją ulubioną koleżankę, emigrujemy najdalej, jak możemy.
Po prostu uciekamy…
Gdzie, nie wiem. Myślę, że tata też jeszcze nie zna dokładnego celu wędrówki. Wszystko poszło w diabły, piękny dom, zabudowania i cała wspaniale urządzona farma. Oczywiście, te łotry Simmonsowie ją przejęli. Przez jedno – przez wścibstwo Mary i jej konfabulacje. Naprawdę, gdybym teraz ją spotkała, z dziką rozkoszą zatłukłabym ją. Albo oddała naszym zwierzaczkom do areny. Co za kurwa!
Jaka ja byłam głupia, że wszystko jej opowiadałam. Już nigdy nie popełnię takiego błędu. Powiedziałam o tym tatulkowi. Uśmiechnął się czule i pogłaskał mnie po głowie.
Nie kierujemy się w nowe miejsce jak jacyś biedacy – mamy kilkanaście transporterów, ciągniki, sprzęty gospodarskie i pojemniki z żywnością. Długa kolumna pojazdów… Ojciec wszystko świetnie przygotował. Szybko zorientował się, co się święci. I posiadamy coś najważniejszego – chłodnię na kołach z zarodkami nowych zwierzątek. Tam, gdzie osiądziemy, od razu rozpoczniemy hodowlę.
Chyba nikt nas już nie goni. Tatulek powiedział, że cała ta banda moralistów i rabusiów dała sobie spokój. Wzbogacili się, a teraz sycą łupem.
Martwię się o nasze zwierzątka. Potrzebują mięsa. Mamy zapasy, jednak się kurczą. Trzeba byłoby zapolować. Zajmie to sporo czasu, bo ćwiartowanie tusz trwa długo.
Naprawdę nie lubię tego widoku. Leje się rzeka krwi, a nasi ludzie są nią upaćkani od stóp do głów. No i ktoś mógłby się nami zainteresować, a potem donieść, komu trzeba, że widział poszukiwanego Jamesa O’Flaherty’ego i jego córkę Harriet.
Tatulek na pewno wymyśli coś sensownego. Pozwoli mi też nakarmić nasze zwierzaczki. Naprawdę bardzo je lubię. Teraz już wiem, jak dużo im zawdzięczamy. Bogactwo i spokój życia. Są kochane.
I przez tę głupią Mary i tego pieprzonego buca, jej ojca, wszystko się rozwaliło.
Jebana kurwa!
26 sierpnia 1948 r. n.e.
Zepsuł się karburator w ciągniku, więc mamy dzień odpoczynku. Ojciec pracuje przy naprawie.
Tatulek, gdy słyszy te stare nazwy, zawsze się śmieje. Stwierdza, że to określenie pasuje do tego, czym dysponujemy, jak pięść do nosa. Ma rację, jak zwykle. Mary tak mówiła i jakoś sobie przyswoiłam to określenie. Rodzice tej pindy używali maszyn, produkowanych w miastach. Jasne, że nazywali tę cześć silnika karburatorem. Niby sprzęt Simmonsów był nowy, ale wytwarzany tutaj. Nigdy nie chwaliłam się, skąd pochodzi część pojazdów. Nie, bo tata mi zabronił. Ale i tak się domyślili i ich to kłuło. Graciska ojca Mary są niczym w porównaniu do naszych poduszkowców i ślizgaczy.
Ojciec zna je na wylot, a jeden wóz wypełniają części zamienne. Da sobie radę.
Zwierzątka ryczą. Są głodne. Małe, a jakie pazerne na mięso! I to świeże. Na pewno tata poleci je nakarmić. Jeszcze mamy krwiste tusze, chociaż niewiele.
26 sierpnia 1948 r. n.e., po południu
Gorąco. Tutaj zawsze jest gorąco, parno i okropnie wilgotno. Deszcz pada trzy razy dziennie. Wszędzie, na całym Kontynencie.
Mokra cieplarnia. Uczyłam się o tym.
Na farmie oczywiście też tak było, ale w naszym wspaniałym domu i w pomieszczeniach pracowników mieliśmy klimatyzację.
Na hacjendzie rosły też sekwoje. Dawały sporo cienia. Głupia Mary ględziła, że nie powinno ich być. Ale były. Pewnie zarodniki jakoś przetrwały, a może przywieziono nasiona, gdy ludzie ponownie przybywali na Kontynent?
Spytam tatulka, on prawie wszystko wie. Przypomniałam sobie, jak grube były kamienne mury naszej siedziby. Też dawały chłód. Teraz pieczemy się w wozach mieszkalnych.
Nasze zwierzątka przywołała do ponownego życia sama natura. Ewolucja wróciła do swoich korzeni, wyjaśnił mi kiedyś tatulek. Dobrze, nie mamy kłopotów z pożywieniem.
Przeglądam wcześniejsze karty pamiętnika. Nigdzie nie zapisałam, że Mary zazdrościła mi ojca. Oczywiście chwaliłam się nim. I farmą, bo miałam czym. Kilkanaście budynków, kilkudziesięciu pracowników. Tata nazywał ich fornalami, niekiedy parobkami, nie wiem, dlaczego. Słuchali ojca, bo naprawdę dobrze zarabiali. Mówili o tym głośno.
Niektórzy z nich jednak odchodzili. Właściwie to znikali. Po południu jeszcze z którymś rozmawiałam, pytałam, co u zwierzątek, a następnego ranka już go nie było. Tatulek tłumaczył, że uciekinierzy byli słabi, szukali tylko pieniędzy. Zarobili swoje i dali nogę, bo przeżywaliśmy jakiś mały kryzys. Twierdził, że tacy cwaniacy przytrafiają się na każdej farmie. Pamiętam dobrze, że te kłopoty zawsze wiązały się z brakiem mięsa dla zwierzaczków.
Widziałam, że tatulek się tym martwi, ale wiedziałam, że rodzice dadzą sobie radę.
I tak było. Szybko wszystko wracało do normy.
Zwierzątka znowu ryczą. Pomogę przy dozowaniu pokarmu. Mocno już wyrosły, jednak nadal są niepokaźne.
Kocham je, gdy sięgają mi ledwie do kolan. Naprawdę kocham te jeszcze nieporadne stworzenia. Urodziłam się i żyłam wśród nich, a one wszystko nam dały.
Stanowią nasz kapitał. Jak powiada tatulek, są zaczynem nowej przyszłości.
Muszę się w końcu dowiedzieć, na czym to polega. Jutro spytam ojca.
28 sierpnia 1948 r. n.e., rankiem
Wszystko naprawione, jesteśmy w drodze. Spokój.
Tatuńcio już wie, gdzie osiądziemy. Miasto 8, taką nosi nazwę. Tam istnieją areny. Na nich odbywają się turnieje z udziałem naszych zwierzątek. Z tej metropolii licznie przybywali do nas kupcy.
Mnóstwo ludzi ogląda te widowiska.
Wzniesiemy nową farmę, jakieś piętnaście – szesnaście mil od granic metropolii. Nie za blisko, ale i nie za daleko.
Kiedyś zapytałam ojca, czemu nie występują inne określenia miast. Wiem, że kiedyś było ich dużo. Każde nazywało się inaczej – Chicago, Detroit, San Francisco, Moskwa, Pekin… Rodzice Mary upierali się, że to bzdura.
Głupole i prostacy. Inni sąsiedzi też twierdzili, że to mity. I że może coś takiego stworzono tam, skąd wrócili przodkowie taty i mamy. Upierali się, że Kontynent istniał od zawsze, a ich pradziadowie i dziadowie przetrwali wszystkie zmiany.
Mamusia, słysząc te wywody, tylko się uśmiechała.
Tatulek wczoraj powiedział, że miast jest naprawdę mało. Wiedział o dziesięciu. Może istnieje kilka więcej, gdzieś na krańcach tego wielkiego kontynentu, obmywanego ciepłym oceanem. Wyjaśnił mi, dlaczego tak jest.
Chodzi o surowce. Wydobywa się ich niewiele, tak naprawdę dopiero ponownie organizuje się eksploatację złóż. A w miastach wytwarzają wszystko, czego potrzeba do życia i czym chwalili się głupi Simmonsowie. Miast nie może być więcej, bo ludzie nie mieliby zatrudnienia. Są jednak olbrzymie.
Wieczorem zerknę na naszą gwiazdkę. Tata mówi, że to prawdziwa kolebka ludzi. Arka, w której przybyli nasi przodkowie.
28 sierpnia 1948 r. n.e., po południu
Zapomniałabym napisać najważniejszego…
Tatulek powiedział też, że wprowadzi mnie w sprawy farmy. Nowa hacjenda będzie nazywała się „Harriet”. Uśmiechnął się czule. Zaznaczył, że przecież wszystko odziedziczę. I muszę wiedzieć, z czego wziął się nasz wielki dostatek.
Jak już się osiedlimy, zacznę pomagać tacie. Ha!
Kocham tatulka. A jaka teraz jestem dumna!
Nie powiedziałam, że dobrze wiem, o co idzie. Wspominała o tym mamusia. Kilka razy.
Jak już podrosną, sprzedajemy nasze zwierzątka. Nasze gady. Kupują je właściciele aren. Zwierzaczki walczą potem ze sobą, żeby móc się najeść. Zżerają zabitego przeciwnika, naszego chowu albo kupionego od innego farmera. Pokonany gad jeszcze żyje, a już trafia w paszczękę zwycięzcy…
Mieszkańców miast to strasznie wciąga. Płacą słono za bilety, a widownie są naprawdę wielkie. Robią zakłady. Walki odbywają się prawie bez przerwy.
O tym wiedziałam już od dawna…
Mama nie chciała opowiadać o szczegółach arenowych starć. A ja się nie dopytywałam. Na pewno okropnie wyglądają.
Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest wielki popyt. Takich jak on hodowców jest niewielu. Dorosłe życie gadziego wojownika w miastach trwa krótko, więc właściciele aren ciągle dopytywali się o nowe sztuki.
Naprawdę żal mi zwierzaczków. Może dlatego je tak kocham?
Po sprzedaniu nie dostają karmy, żeby starcie było okrutniejsze i ciekawsze.
Trudno, takie mają życie. Zarabiamy na nich bardzo dużo, ale niekiedy myślę, że lepiej byłoby, gdybyśmy zajmowali się gadami roślinożernymi. Stanowią świetne źródło pożywienia.
Nasi podopieczni tłuką się o kraty klatek. Trzeba dać im pokarm. Uspokoją się.
Miasto 8 już blisko. Wszystko będzie dobrze.
30 sierpnia 1948 r. n.e.
Jeden z pracowników zniknął. Młody chłopak, bardzo go lubiłam. Pewnie uciekł.
To, o czym opowiadała Mary, to wymysł. Idiotyzm. Nasze gady znowu napierają na ściany klatek i szperają w podajnikach. Znowu są głodne, a to najlepiej świadczy, że tatulek karmi je tylko tuszami z chłodni.
Durna gęś.
6 września 1948 r. n.e.
Ciągle stawiam po dacie skrót n.e… Tego nauczyłam się w szkole, a tatulek powiada, że tak powinno być. Że teraz dla Ziemi nastała nowa era, i trwa już bardzo długo. Nasi przodkowie przybyli tutaj arką, którą często oglądam na niebie jako gwiazdkę. Dotarli na Ziemię olbrzymim kosmolotem, „Posejdonem”, żeby ją ponownie zasiedlić.
Nasza macierzysta planeta zmieniła się. Ojciec wspominał, że w wyniku czegoś, co nazywano efektem cieplarnianym i gwałtownej zmiany klimatu na deszczowy. Przez wieki bez przerwy padało. Wezbrały oceany i morza, zalewając prawie wszystko.
Ostał się tylko jeden kontynent, a ludzie w olbrzymiej większości wyginęli. Smutne.
Teraz jest już od dawna stabilnie. Odrodziliśmy życie na Ziemi, bo „Posejdon” przywiózł mrowie osadników. Kolonistów, którzy ponownie zasiedlili stary glob.
Rozpoczęła się nowa era, przecież to takie proste… A ta idiotka Mary twierdziła, że taki, a nie inny świat istniał od zawsze. Nie tylko ona. W te głupoty wierzyli jej rodzice i wszyscy sąsiedzi. Twierdzili, że to, czym my dysponujemy, to pozostałość dawnych czasów, bezprawnie zagarnięta prez tatulka. Głupole o wszystkim zapomnieli.
Nie, jesteśmy w nowej erze. Ja tak piszę i będę pisać.
Mary i całej tej bandzie Simmonsów nigdy nie przebaczę. Czemu naruszyli spokój grobu mamy? Czemu wywlekli trumnę i otworzyli wieko?
Gnoje. A potem opowiadali takie bzdury!
Tatulek przekaże, co mam niebawem robić. I potwierdzi to, co już wiem. Jestem tego pewna.
Wieczorem spojrzę na „Posejdona”. Jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko… To nasza kolebka. Z niej się wywodzimy.
Ale nie będę o tym już opowiadać. Mogę znowu spotkać takich prostaków jak Simmonsowie.
15 września 1948 r. n.e.
Nowa farma już się buduje, ale wcale mnie to nie cieszy… Prace idą szybko. Jeżeli dysponuje się odpowiednimi funduszami, nic nie sprawia problemów, nawet w tej cieplarni, w którą zmieniła się Ziemia.
Ogrodzenie jest już gotowe, wzniesiono bramę i część budynków. W długich szeregach stoją też klatki. Tam przeniesiono zwierzątka. Kończą stawiać dom i magazyny gospodarcze.
Nad bramą pyszni się wielki napis: Farma Harriet… Widać go z daleka. Odlany z brązu, tak jak trumna mamusi.
Nic mnie nie cieszy, bo jestem po rozmowie z ojcem. Powiedział mi wszystko. Kiedyś musiał, i pewnie zrozumiał, że w końcu dowiedziałabym się, z kim walczą nasze zwierzątka. To była kwestia czasu. Wszystko już wiem.
Nachodzą mnie dziwne myśli. Boże kochany, czyżby Mary miała rację? Nie, to niemożliwe! Ojciec by tego nie zrobił. Przecież nie musimy być bogaczami!
Zwierzątka ryczą. Znowu są głodne… Jednak nie pójdę do nich.
Najpierw muszę wszystko spokojnie rozważyć.
16 września 1948 r. n.e., późnym wieczorem
Chyba w ciągu jednego dnia stałam się dorosła.
Dzień, jak wiele innych. Zwierzątka zabierają nowi właściciele. Każde jest w odrębnej klatce z uchem u góry. Wystarczy założyć hak dźwigu na kołach, żeby przenieść ładunek na przyczepę.
Nabywcy byli zadowoleni, bo zwierzaczki okazały się takie, jak trzeba. Nie za duże i nie za małe. Akurat takie, żeby mogły stoczyć morderczą walkę. Wystarczająco wygłodniałe, łaknące mięsa. Tylko trzeba wypuścić je na arenę…
Od dawna wiedziałam, że w chłodniach przechowujemy jaja gadów, dawniej określanych jako tyrannosaurus rex. Zawsze byłam pewna – mówiła o tym mama – że potem, na tych turniejach, walczą między sobą.
Gówno prawda.
Mierzą się z ludźmi. Młodymi chłopakami, dorosłymi mężczyznami, wszystkimi, którzy chcą się sprawdzić. I zarobić krocie. Pod warunkiem, że nie zginą… Że nasze gady nie rozszarpią przeciwnika na strzępy, a potem zeżrą. Widzowie dostają obłędu, patrząc na krwawą rzeź, nieraz trwającą bardzo długo. Na straszne starcie, a potem rozszarpywanie człowieczego ciała i zjadanie po kawałku. Na strumień krwi, brukający piasek areny i wylizywany przez gada.
Tata powiedział, że reguły są ustalone. Ludzie posługują się jakimiś toporami, mieczami, mają dzidy, kaski albo hełmy, osłony torsu, rąk i nóg. Zasad surowo się przestrzega, a walczących mieszkańców miast nazywał gladiatorami.
I powiedział, dlaczego tak jest. Na Kontynencie żyje się krótko. Ten klimat wysysa z człowieka siły. Więc wielu pragnie przeżyć coś naprawdę ekscytującego. Przy okazji wzbogacić się i zyskać sławę. Pragnie napawać się mianem wielkiego wojownika, być podziwianym, czczonym, spędzać czas, trenując. Żyć wygodnie, nie harując od rana do wieczora.
Tatulek powiedział mi coś jeszcze…
Nie, w to nie uwierzyłam! Ale to musi być prawda! Po co miałby kłamać?
Muszę w końcu obejrzeć fotografię, wykonaną przez Mary…
3 października 1948 r.
Kończę z pisaniem pamiętnika. Ostatnia notatka, później chyba go spalę. A może nie, kiedyś do niego wrócę.
Siedzę w wielkim salonie nowej farmy. Wspaniałej hacjendy „Harriet”. Niedawno zakończyła się stypa.
Urządziłam ojcu bardzo okazały pogrzeb. Sprawiłam mu trumnę z brązu, taką, jaką miała mamusia.
Nieważne, czy przy datach dodaję skrót „nowej ery”, czy nie. To nie ma żadnego znaczenia.
Znaczenie ma tylko to, co powiedział ojciec. Był trochę pijany, bo świętowano zakończenie prac budowlanych. Może pragnął coś z siebie wyrzucić. Może, po prostu, uznał za celowe wprowadzenie mnie do końca we wszystko.
Po co to robił?
Przyznał się, że dokarmiał nasze zwierzątka ludzkim mięsem. One bardzo je lubiły. Z tego powodu były takie drogie. Czując na arenie człowieka, widziały upragniony łup. Najsmaczniejszy kąsek na Kontynencie… Wygłodzone, walczyły jak oszalałe, żeby nasycić się czymś, co najlepiej im odpowiadało.
Ojciec hodował gady tak, żeby je uczulić na zapach człowieka i jego widok. Wtedy doskonale spisywały się w walce, a bogactwo płynęło do naszych kieszeni wartkim strumieniem. Własnie dlatego ginęli nasi fornale. Wykorzystywał ich jako pokarm.
Już miałam na końcu języka pytanie, co naprawdę stało się z mamą, ale się powstrzymałam. Nie warto mówić za dużo…
Przemyślałam wszystko i w końcu sięgnęłam po fotografię Mary. Simmonsowie wyciągnęli trumnę i obejrzeli, co znajduje się w środku. Mary zrobiła wtedy zdjęcia.
Z mamusi została tylko czaszka i objedzony do czysta szkielet. Nic więcej.
Przypomniałam sobie, jak mama narzekała. Jak często brała leki nasenne, żeby móc w końcu zasnąć. Jak chłodno traktowała ojca. Pewnie chciała odejść, ale przeze mnie została na farmie. Kochała mnie, to wiem.
Dawniej była inna. Bardzo lubiła organizować przyjęcia. Bawić się i tańczyć. Gadałyśmy wtedy z Mary jak szalone. Wszystko jej opowiadałam…
Potem mamusia zamknęła się w sobie. Teraz rozumiem, że powoli gasła. Coś ją okropnie dręczyło, nie pozwalało spać, zatruwało jej życie.
Nareszcie wszystko zrozumiałam…
Ojciec, nie mając już fornala przeznaczonego na śmierć, wykorzystał mamusię. Zrobił z niej jadło dla naszych dinozaurów! Za jednym zamachem załatwił dwie sprawy. Towar był w dobrej formie, a przy okazji pozbył się kogoś, kto mu zawadzał. Żony.
I ja tego jebanego skurwysyna nazywałam tatulkiem! Kochałam go, naprawdę kochałam.
Pierdolony gnój.
Wykorzystałam leki zostawione przez mamę. Nasenne, stare, ale sądziłam, że jeszcze będą działać.
I tak się stało. Zrobiłam ojcu napój chłodzący, taki, jaki lubił. Kwarta płynu, nafaszerowana środkami usypiającymi, to wystarczająco dużo, żeby szybko zwalić z nóg.
Zasnął jak niemowlę.
Potem ułożyłam go na wózku transportowym i położyłam na podajniku karmy. Mamy takie, parobkowie, ojciec i ja używaliśmy ich, gdy zwierzątka trochę podrosły. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wszyscy byli pijani. Świętowali i już w duchu liczyli przyszłe zyski.
Nacisnęłam guzik startera… Dinozaur, do którego posłałam ojca, rozprawił się z nim w okamgnieniu. Został tylko szkielet.
Bardzo dobrze. Ojciec dostał to, na co zasłużył.
Nikt nie dociekał przyczyn zgonu. Zdarzył się wypadek, bo James O’Flaherty okazał się nieostrożny. Pijany i rozkojarzony, wszedł do klatki mocno wyrośniętego drapieżcy.
I ja go nazywałam tatulkiem … Niepojęte!
4 października 1948 r., wieczorem
Ostatnie wpisy. Muszę spalić pamiętnik, żeby nie został ślad tej historii. Niby w tej chwili przepatruję okolice farmy, żeby sprawdzić, ile jest w pobliżu diplodoków. Świetne źródło pokarmu. Tak naprawdę wyszłam, żeby zrobić ognisko i spopielić moje zeszyty, kartka po kartce.
Potem wrócę, wydam kolejne zarządzenia. Słuchają mnie, właścicielki wielkiej farmy. Słuchają… Może się jednak czegoś domyślają?
Mam to gdzieś. Ciągle przed oczyma widzę obraz ciała mamy.
Spokojnie przemyślę też ważne sprawy, mające wielkie znaczenie dla przyszłości mojej hacjendy.
Kupcy narzekają na jakość zwierzaczków. Mówią, że nie są już takie, jak kiedyś. Straciły sporo drapieżności. Ich wartość spadła, a koszty prowadzenia farmy są naprawdę znaczne. Często mnie dobijają.
Dokładnie wszystko rozważę. Coś muszę zrobić… Coś zmienić…
Zastanawiam się nad pewną możliwością. Zostało mi naprawdę sporo środków usypiających. I łatwo je nabyć…
Przecież mamusia aż tylu nie potrzebowała… Nie aż takiej ilości. Po co tyle kupowała?
Nie, to niemożliwe. Nie chcę o tym myśleć!
Boże kochany, nie zamierzam o tym myśleć. Koniec z tym!
4 października 1948 r., nieco później
Dlaczego krzyczałam!? Na tej wielkie równinie, porośniętej potężnymi skrzypami, nikt mnie nie usłyszy. I nikt nie powie, że się mylę.
Dobrze o tym wiem.
Tego samego dnia, w tym samym miejscu
Zawsze będę kochać mamę, niezależnie od tego, co robiła.
Tego samego dnia, w tym samym miejscu, piętnaście minut później
Nie wiem, czemu wypisywałam te okropne przekleństwa. Coś chyba z siebie wyrzucałam. Ból, złość, poczucie zawodu, pewnie też i lęk…
Nasłuchałam się ich w naszej szkole. Nasłuchałam, chłonęłam, zapamiętałam, jak to dzieciak. Fornale też sobie często używali, a ja pytałam się, co mówią. Śmiali się, ale niektórzy wyjaśniali znaczenie jeszcze niezrozumiałych dla mnie zwrotów.
Teraz je sobie przypomniałam. Bardzo się przydały do oddania tego, co czuję.
Kochałam naukę. Szybko dowiedziałam się, że każde skupisko farm organizuje sobie campus dla maluchów. Najmuje nauczycieli. W miastach jest inaczej, są wspaniałe ośrodki, ale nasz, jak twierdził James, mój rodziciel, był bardzo dobry.
Gdy mama odwoziła mnie na farmę, lubiłam oglądać krajobraz. Niekończąca się równina, wielkie skrzypy, wolno przemieszczające się diplodoki, sieć strumieni, jezior i oczek wodnych. Z toni wystawały łby pobratymców naszych zwierzaczków, tyle, że roślinożernych, leniwie przeżuwających zielsko. Ledwie kilka szlaków, wąskimi kreskami niknących na linii widnokręgu. Cisza i spokój…
To mnie urzekało, ale okazało się fałszem. Złudą. Czymś w rodzaju malowidła, skrywającego prawdziwą istotę życia tutaj.
Już nieważne…
Ufałam Mary Simmons i naprawdę bardzo ją lubiłam, a ona mnie zawiodła. Zdradziła, tak jak wszyscy. Kochałam ojca całą duszą, a on okazał się zwykłym draniem. Chciwcem, takim jak Simmonsowie. Ciekawe, czy, gdyby musiał, też wykorzystałby i mnie jako pokarm…
A tak mu wierzyłam…
To już nie ma znaczenia. Welinowe karty obróciły się przecież w proch, tak jak całe moje dotychczasowe życie. Może to szczęście, że ja, siedemnastoletnia dziewczyna, wreszcie pozbyłam się ciągle tkwiącego we mnie dziecięcego wyobrażenia o otaczającym świecie…
4 października 1948 r., przed północą
Została tylko jedna kartka. Reszta zamieniła się w popiół. Ta też niebawem się zwęgli.
Po co jeszcze piszę pamiętnik? Chyba z przyzwyczajenia. Dziecinada.
Spojrzę teraz na moją ukochaną gwiazdkę. Na „Posejdona”.
Chciałabym tam wrócić, chociaż wiem, że to niemożliwe. To był przelot tylko w jedną stronę.
Na pokładach tego nadświetlnego kosmolotu życie w komorach kriogenicznych, w długim, nieświadomym niczego letargu, byłoby o wiele prostsze…
Spokojne jak sen kochanego przez rodziców niemowlęcia, w trwającym dziesięciolecia, a może i dłużej, zatraceniu świadomości istnienia.
W komie bez żrących duszę strasznych wspomnień. I perspektywy, że stanę się taka, jak moi rodzice.
I skończę tak jak oni, w paszczęce dinozaura…
5 października 2016 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie ogrodu na dziedzińcu Hacjendo de Solis w Meksyku.
Źródło ilustracji – http://www.old.uwb.edu.pl/uniwersytet.php?p=1192