- Opowiadanie: maciekzolnowski - Muzyka Ericha Zanna - sequel

Muzyka Ericha Zanna - sequel

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Muzyka Ericha Zanna - sequel

W okresie, kiedy mieszkałem przy Rue d’Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupadło, a chłonna niegdyś pamięć studenta zgłębiającego zawiłości metafizyki uległa znacznemu zakłóceniu i pogorszeniu. I choć minęło całe trzynaście lat od czasu, gdy słyszałem po raz ostatni zapamiętałą orgię tych wszystkich dźwięków, których ze skrzypiec normalnie zwykło się nie wydobywać, to wciąż jednak nie udało mi się rozwiązać tajemnicy Ericha Zanna, skrzypka-niemowy, ani też odnaleźć na mapie domu, ulicy, a nawet przybliżonej lokalizacji miejsca, w którym – do czasu mej wyprowadzki – wiodłem ubogi żywot studenta filozofii, a w którym byłem jednocześnie sąsiadem wspomnianego Niemca, niezwykle muzykalnego człowieka.

Jednakże w trzynastą rocznicę wyprowadzki z miasta natknąłem się na nowe opracowanie kartograficzne, które rzuciło nieco światła na dawno już odłożoną i nieomalże zapomnianą sprawę tajemniczej uliczki. A wszystko zaczęło się od starej książki, którą właśnie studiowałem, zakupionej wieki temu w antykwarni na Lux Vox. Był to "Traktat o mapach", który od samego początku jawił mi się bardziej jako zbiór magicznych formuł aniżeli podręcznik z zakresu geografii. Byłem szczerze zdziwiony, że jego autor, alchemik tej miary i naukowiec najwyższego formatu, posługuje się w swych eksplikacjach językiem iście poetyckim i nie stroni od zupełnie przecież nienaukowego subiektywizmu. Kierowany pospolitym niedosytem, podstawowym wyczuciem literackiego smaku oraz oczywiście scjentystyczną ciekawością, postanowiłem, że raz jeszcze wybiorę się na Lux Vox, by móc na własne oczy – naturalnie o ile to będzie możliwe, a zakładałem optymistycznie, że będzie – zapoznać się na miejscu z innymi wywodami tego oryginalnego myśliciela, scholastyka, przejrzeć różne jego zapiski, odwzorowania kartograficzne i szkice.

Do książnicy szło się jakieś pół godziny, a znajdowała się po drugiej stronie pięknej, modrej i zawsze jednakowo spokojnej rzeki. Ta rzeka, ta niesamowita rzeka pozbawiona była jakichkolwiek brzegów, co wyglądało w efekcie tak, jakby teren znajdujący się tuż za nią stanowił jedynie płaskie przedłużenie tafli wody i nic ponadto, skondensowanej gdzieniegdzie w ciało stałe i rozlewającej się, niczym piana w wannie, aż po sam kraniec czapy nieboskłonu. Wody tego cieku pachniały najcudowniejszymi znanymi mi ingrediencjami: lodami, wanilią, mlekiem, miodem – wszystkimi nimi jednocześnie i po trosze – z czym się jeszcze nigdy gdziekolwiek indziej w życiu nie spotkałem. Zaraz za rzeką aranżował się bezkresny krajobraz z linią horyzontu na dalekim krańcu, pełny cichej i utajonej dynamiki, ledwie dostrzegalnie płynący sam w sobie, przesuwający się mimo siebie, to z lewej, to z prawej strony, niczym obłok, a pod wspomnianą już linią horyzontu wiły się pasemka, warstewki i smużki niewysokich, owalnych domków i kamieniczek pozbawionych jakichkolwiek skaz, zadrapań i nierówności. Budynki te były koloru białego i można by je było nazwać dziwacznymi. Wyglądały jednocześnie na stare i nowe, a choć powstały na długo przed egipskimi piramidami, o czym doskonale wiedziałem, to jednak prezentowały się w sposób zadziwiająco modernistyczny i ultranowoczesny, jakby zostały nakreślone ręką jakiegoś architekta-futurologa. Esencją ich projektu była dziwaczność, a wyglądały niczym gotowane na twardo i obrane ze skorupy, choć oczywiście odpowiednio powiększone, kurze jaja; zbudowane zaś były z materii, której natury ani własności nie dane mi było nigdy odgadnąć.

Nad rzeką zawsze królowała piękna słoneczna pogoda, i to nawet wtenczas, kiedy w pozostałych częściach mojego miasta panował przygnębiający mrok, pozbawiony barwnych akcentów, i leniwie snuły się mgły. Za skonstruowanym z jakiegoś ciemnego monolitu, z jakiejś jednolitej i zwartej substancji efektownym mostem, który łączył ze sobą oba rozdzielone przez rzekę krańce miasta, znajdowały się szerokie, gładkie jak stół aleje z szynami; potem teren lekko opadał, ale tylko w jednym miejscu, a gdy dochodził do uliczki, przy której znajdował się antykwariat, opadał stromo i stawał się depresją, wyrwą, której dna, spowitego wiecznymi mgłami, nigdy nie udało mi się dostrzec, a tym bardziej zbadać. I nie spotkałem osoby, która by słyszała o tym miejscu i o tym antykwariacie, ani też nie widziałem nigdy tak szerokiej i tak stromo opadającej w dół alei, jak ta na Lux Vox, będącej w istocie niewielką, lokalną depresją; depresją, a więc i jednocześnie pewnego rodzaju skazą na wzorcowo płaskim terenie. Było to niemalże urwisko, zupełnie niedostępne dla żadnych pojazdów, w kilku miejscach znajdowały się schody. To tam na końcu ulicy kryło się przerażające zapadlisko, w które wlatywała i w którym na zawsze ginęła jedna z rzecznych odnóg, spływająca po ścianach leja niczym w gigantycznym wirze, zakreślająca spiralę, rozpędzająca się u mglistego dołu do prędkości zupełnie kosmicznych. A gdybym tego nie wiedział, pomyślałbym, że jest ów ciek czymś w rodzaju kanału, nie byłem w stanie bowiem uwierzyć w tak precyzyjną samoregulację tej rzeki o kształcie spirali, zdyscyplinowanej i miarowo spływającej po ścianach ku gardzieli-otchłani. Dodam, że ściany tego miejscowego piekiełka gęsto porastał bluszcz oraz inne gatunki endemiczne, które wzięte razem wyglądały dosłownie tak, jakby w ogóle nie łaknęły światła ani promieni słońca, a swą energię i witalne soki czerpały z tych najgłębszych pokładów mroku i cienia, z kwintesencji abnegacji i szaroburości. I nawet korony większych drzew, jakby ciążyła im ich własna zieleń, skierowane tu były w bok, a nawet zawinięte w dół ku tellurycznej otchłani.

Pamiętam też, że niejakie wrażenie wywarli na mnie mali mieszkańcy tej cudacznej dzielnicy, co wiązałem początkowo z ich nadpobudliwością ruchową. Wszyscy oni poruszali się, jakby się pospołu zmówili i teraz na niby odgrywali przede mną jakąś scenkę slapstickową rodem z filmu niemego. Potem zrozumiałem, że były to po prostu całkiem jeszcze żwawe, choć niskie i przygarbione ludziki o spojrzeniu tak ciekawskim, tak niewinnym, jak u rocznych albo dwuletnich bobasków. A im starsze były to karły, tym ich oczęta stawały się bardziej szkliste i bardziej radosne, a spojrzenia bystre. W ogóle byli do siebie łudząco podobni, niczym bliźniacy, jakby się wszyscy narodzili tego samego dnia i jakby jednocześnie mieli z tego świata odejść, na przekór zresztą bolesnym skutkom umierania naszych bliskich, znajomych, których opłakują przecież zawsze ci żywi, ci, co pozostają. I nawet wyobraziłem sobie sytuację, kiedy te najstarsze karły, schorowane i sponiewierane przez ciężki los karła, schodzą raz do roku krętą aleją do lejowatego Królestwa Podziemi, z którego nigdy już nie wracają.

Latarnie uliczne były też niewysokie, a robiły się coraz to niższe w miarę, jak zbliżałem się do antykwariatu przy ulicy Liesua d’Eur… W ogóle wszystko stawało się stopniowo jakieś marne i niskie. Kurczyli się zarówno ludzie, jak i ich domki-czopki, aż w końcu te domy stały się piwnicami bardziej aniżeli kamieniczkami czy budynkami jednorodzinnymi. Były to z początku piwnice o jednym tylko poziomie, później zaś o dwóch, trzech, a nawet o czterech piętrach ujemnych. I tak to miejsce rozżagwienia miejskiego pomału schodziło do cichej i mrocznej Krainy Podziemia.

Zauważyłem z pewnym zaniepokojeniem, że niedaleko już miałem do najniższych pokładów naszej lokalnej, geomorfologicznej atrakcji. Na szczęście budynek przy Liesua d’Eur, a raczej wielokondygnacyjna piwnica teraz znajdował się już przede mną, i to dobrze, to na szczęście. Nie trzeba więc było brnąć dalej po zaułkach zwodniczej spirali spowitej wieczną mgłą.

Zadowolony, wstąpiłem do środka i skierowałem się w dół krętymi schodami o nieskończonej – jak mi się wydawało – liczbie stopni, wijącymi się niczym spirala oktawowa przez całą klawiaturę fortepianu, by móc ostatecznie osiągnąć piętro minus siódme. Strasznie się ta droga dłużyła, a choć czas płynął spokojnie i równo, to miałem wrażenie, że jego kontinuum wyznacza mi co i raz to większe interwały, tykając jednocześnie tę samą, mechaniczną melodyjkę: sekunda za sekundą i minuta za minutą. Również i schody odznaczały się rozległym diapazonem najróżniejszych atrybutów i szeroką gamą substancjalnych własności. Te właściwości bynajmniej nie ułatwiły mi teraz życia ani mojej po nich wędrówki. Nie dość, że ich stopnie zdawały się posiadać jakiś zwiększony, gigantyczny rozmiar o gumowym wprost ambitusie, to jeszcze na dodatek odległości między kolejnymi piętrami były zwyczajnie nierówne niczym w ciągu nieharmonicznych i rosły w miarę, jak się człowiek przybliżał do wrót upragnionej, podziemnej wszechnicy wiedzy tajemnej. W końcu jednak, brodząc niemalże po omacku w kompletnym mroku, odnalazłem właściwe piętro, a na nim jedne drzwi, i to archaicznego typu, które zaskrzypiały posępnie na powitanie, gdym się wsuwał przez nie po przygodę.

W półmroku wśród ksiąg, pergaminów, zwojów i innych staroci ujrzałem przede wszystkim puste, zimne, labiryntowe korytarze, załamujące się pod różnymi kątami, które miały w sobie coś nieomal przerażającego, coś, co tkwiło w tej próżni pełnej zakamarków i mrocznych zaułków. Tu i ówdzie snuły się pajęczyny, a kurz zalegał grubą warstwą. Wiało wszędzie, zimny przeciąg torował sobie drogę przez to wnętrze, które wyglądało nie tylko na opuszczone, ale wręcz na całkiem zapomniane. Nigdzie ani jednego klienta i tylko jeden subiekt, którego dopiero co zdążyłem zauważyć, stojący za okienkiem i prawie cały zasłonięty przez te nabite kotary, mięsiste, gęste, pełne atomów, oraz ściankę działową, która nas od siebie odgradzała. Dlatego właśnie nie widziałem jego twarzy, a jedynie tors i ręce. Podał mi nimi jakąś zgrabną książeczkę, liczącą nie więcej jak pięć, sześć, no może siedem tysięcy stronic. Chciałem go o coś spytać, poprosić, lecz nie zdążyłem. I ten w końcu gdzieś się zgubił. Zostałem sam na sam z całą alchemią, z całą ujarzmioną magią wszechświata, z doczesnością, z odwiecznością, z ponadczasowością, z ostatecznością. Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel i przyjąłem do świadomości sens rozłożenia się w nim wygodnie. O dziwo było na tyle widno, że mogłem i że zacząłem zagłębiać się w podany mi przez subiekta foliał, którego ozdobne litery wiły się niczym melosfera granią rozłożystego arpeggio. Tak, to było dokładnie to, co spodziewałem się w tym antykwariacie przy Liesua d’Eur odnaleźć. Ten sam styl, ten rozmach i pisarz bez wątpienia ten sam. A w miarę, jak się w te niepojęte głębie gęsto zapisanych mądrości wczytywałem, doszedłem do wniosku, że autor przez cały czas mych studiów nad księgą dosłownie prowadził mnie za rękę. Co więcej, odniosłem także nieodparte wrażenie, iż dedykował ją mnie specjalnie.

I tak odnalazłem jednego dnia wszystko to, czego wcześniej przez całe lata nie byłem w stanie odnaleźć. W końcu też odkryłem esencję tajemnicy, odczytaną wprost z rękopisu Ericha Zanna. Ów „list”, nie wiedzieć czemu i w jaki sposób, trafił do księgi, którą właśnie studiowałem. Po prostu ktoś powciskał papiery z odręcznymi słowami Zanna tak, jak się wciska zakładki między strony. A więc jednak mój dotychczasowy osąd sytuacji – związany z antecedensem, w świetle którego przekaz starego skrzypka-Niemca na zawsze został utracony tamtej upiornej, feralnej nocy – był błędny. Zajrzałem do książki i przetarłem oczy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Na stronie siedemset siedemdziesiątej siódmej mój nowy mistrz-przewodnik zamieścił mapę miejscowości. I nie było to dowolne, pierwsze lepsze miasto. Bynajmniej, było to to miasto, które dobrze znałem jeszcze z czasów studiów. Spojrzałem na plan i na przybliżoną lokalizację miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem. Tak, to była bez wątpienia ulica, której nie mogłem odszukać – moja Rue d’Auseil. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo się z tego odkrycia ucieszyłem i jak bardzo się wtedy zląkłem.

Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe, wyrwał mnie z fotela i skierował mój wzrok na stary, ścienny zegar z kukułką. Wskazywał dokładnie dwudziestą piątą, co było nawet zgodne z pewną teorią światów równoległych, podług której nie wszystkie zdarzenia mieć mogą i muszą zagwarantowane swoje miejsca w czasie, będąc nanizanymi na jego ciąg jak koraliki na nitkę. Zacząłem uciekać, przepędzany z tego antykwariatu przez jakiegoś genius loci, który szumiał i rósł na tym szumie jak trawa na wietrze. Skacząc, przeskakując po kilka stopni na raz, niemal w powietrzu wzlatywałem po nieskończenie długich i ciemnych schodach ku górze i ku wyjściu. Wpadłem na szeroką, starą ulicę z białymi owalnymi budynkami i pokonawszy schody oraz bruk znalazłem się wreszcie na płasko położonych alejach przy modrej i zawsze spokojnej rzece pozbawionej brzegów. Pokonałem ciemny most i – bogatszy o wiedzę – znalazłem się wśród szerszych i zdrowszych ulic i bulwarów. Pamiętam też, że wcale nie było wiatru, że świecił księżyc, a wszystko dokoła migotało w blasku latarń. 

Koniec

Komentarze

A ja się zastanawiałam, skąd znam ten tytuł. BTW – sequel.

Akapity długaśne jak u Lovecrafta, nie da się ukryć. I styl podobnie (dla mnie) męczący. Zgrzytały mi niektóre słowa – na przykład “nadświetlny”. Nie wierzę, że trzynaście lat po akcji “Muzyki…” używano tego wyrazu.

Ogółem – do mnie tekst nie przemówił, ale i oryginały mi słabo wchodzą, więc może to i dobrze.

w sposób zapewne dość nieudolny i z-symplifikowany, przytoczyć z pamięci:

Pisz zsymplifikowany. Nieważne, że edytor podkreśla, czasami nie zna jakiegoś słowa. Albo i to neologizm…

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finkla. Biorę sobie do serca te uwagi i postaram się poprawić to i owo. Jeśli są jeszcze inne błędy, to proszę o ich wyszczególnienie. Postaram się też na przyszłość pisać, a następnie umieszczać więcej oryginalnych tekstów własnych, nie zaś siqueli czy fan-fiction.  

Postaram się też na przyszłość pisać, a następnie umieszczać więcej oryginalnych tekstów własnych, nie zaś siqueli czy fan-fiction.

– moim zdaniem, pisanie i umieszczanie tego typu tekstów ma sens jedynie w grupie fanów danej twórczości, w tym wypadku Lovecraft’a, ale jeżeli sprawia to frajdę to proszę bardzo :)

Niemniej jednak na tym forum trzeba się liczyć z niewielkim odzewem i zainteresowaniem. Fanów Cthulhu pewnie niewielu (obym się mylił), a obecni, mogą to odebrać jako kalanie świętości ;)

 

Tekst klimatyczny. Ciekawy jestem autorskich pomysłów :)

Pozdrawiam.

Cześć.

Zanim przeczytam: siquel? Siguel?

A może warto sprawdzić w Google, że to jednak “sequel”?

Według mnie i dla mnie tak wyrażane lenistwo jest lekceważeniem, które łatwo wybacza się jedynie w rozmowach ze znajomymi. W innych sytuacjach nie.

 

Już tłumaczę: jak byś tłumaczył się, gdyby 20 lat temu ktoś nauczył Cię, że mówi się “pchizycznie”, “zakwucenie” i “deźwięki”? Tym, że tak Ci powtarzano, a więc to musi być prawda? Tym, że masz prawo do wyrażania się bez krytycznego podejścia do sposobu, w jaki to robisz?

Raczej nie, prawda?

Skoro więc dajesz jasno do zrozumienia, że nie tylko nie wiesz, jak się coś pisze, ale i masz wątpliwości, jak się to pisze (dwa różne sposoby napisania, chyba że to tylko literówki w błędach), to czy coś usprawiedliwia fakt, że nie wklepałeś tego w Google i nie sprawdziłeś?

Kliknąłem właśnie nową kartę i skrót do google.pl. Około sekunda. Potem napisałem w szukajce “sikłel”. Po około 5 sekundach od podjęcia decyzji miałem informację o tym, jak się to pisze.

 

Edycja.

Po przeczytaniu fragmentu stwierdzam, że nie dam rady więcej niż jakieś 20-30 wierszy. Wtrąceń ogrom! Nie idzie tego czytać! Literówki (pewnie po korektach). Niestety sieczka: tak pofragmentowany tekst, że nie mam pojęcia, o czym czytałem.

Nawet stylizowanie mu nie pomogło. A szkoda. Wszak to chyba najlepsze opowiadanie pana Lovecrafta.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

O to, to! Pisz własne, nie fanfiki.

Z błędów to chyba jeszcze widziałam jakieś powtórzenia, ale już nie pamiętam i pewna nie jestem.

Babska logika rządzi!

Dzięki, Piotrze! No faktycznie! rażąca gafa. Nie zauważyłem tej literówki, powinno być oczywiście: sequel. OK, już się poprawiam. Przy okazji wyrzuciłem też wszelkie przydługawe dygresje (te dotyczące map). Nie wiem, czy tekst na tym zyskał czy też nie (jak Ty sądzisz?)… Nie podoba mi się też zastosowanie nazwy Kazimierz. “Stary Kazimierz” kojarzy mi się jednoznacznie z Krakowem, ale być może szukam tutaj dziury w całym. Mam na koniec prośbę: Czy możesz mi wskazać, o jakie konkretnie literówki chodzi? Dzięki raz jeszcze!

 

OK, Finkla; kolejne teksty będą moje i już tylko moje. Żadne tam fanfiki!

Blacktom, dzięki! I pozdrawiam również!:)

Tekst wydał mi się tak gęsty, wręcz zawiesisty i lepki od osobliwych opisów, że brnęłam przezeń z trudem, skutkiem czego lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą. Odnoszę wrażenie, Maćku, że bardziej zależało Ci na budowaniu ozdobnych zdań i tworzeniu specyficznego klimatu, niż na opowiedzeniu zajmującej historii. Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania przeczytam z większą przyjemnością.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

W okre­sie, kiedy miesz­ka­łem przy ulicy Rue d’Au­se­il… – W okre­sie, kiedy miesz­ka­łem przy Rue d’Au­se­il… Lub: W okre­sie, kiedy miesz­ka­łem przy ulicy d’Au­se­il

Rue to ulica.

 

które rzu­ci­ło wresz­cie nieco świa­tło na dawno już odło­żo­ną… – Literówka.

 

Ale za­cznę od po­cząt­ku…

Wszyst­ko za­czę­ło się od pewnej starej książki… – Czy to celowe powtórzenie?

 

jako zbiór ma­gicz­nych for­muł, a ni­że­li pod­ręcz­nik… – …jako zbiór ma­gicz­nych for­muł, ani­że­li pod­ręcz­nik

 

Był to "Trak­tat o ma­pach"; trak­tat, który od sa­me­go po­cząt­ku jawił mi się bar­dziej jako zbiór ma­gicz­nych for­muł, a ni­że­li pod­ręcz­nik z za­kre­su geo­gra­fii. Byłem szcze­rze zdzi­wio­ny, że jej autor… – Piszesz o traktacie/ zbiorze/ podręczniku, więc: Był to "Trak­tat o ma­pach"; trak­tat, który od sa­me­go po­cząt­ku jawił mi się bar­dziej jako zbiór ma­gicz­nych for­muł, ani­że­li pod­ręcz­nik z za­kre­su geo­gra­fii. Byłem szcze­rze zdzi­wio­ny, że jego autor

 

roz­le­wa­ją­cej się aż po sam kres pian­ko­wa­tej czapy ho­ry­zon­tu. – Co to jest piankowata czapa horyzontu?

 

już na lą­dzie, aran­żo­wa­ła się bez­kre­sna misa ho­ry­zon­tu… – W jaki sposób horyzont, będący linią, stawał się misą?

 

wy­glą­da­ły ni­czym go­to­wa­ne na twar­do i ob­ra­ne ze skór­ki, choć oczy­wi­ście od­po­wied­nio po­więk­szo­ne, kurze jaja… – Jajko nie ma skórki, jajko ma skorupkę.

 

kom­plet­ne już za­pa­dli­sko, w które wpa­da­ła… – Nie brzmi to najlepiej.

 

po­ra­stał bluszcz oraz inne ga­tun­ki en­de­micz­ne, nie­wy­stę­pu­ją­ce nigdy in­dziej… – Chyba masło maślane. Gatunek endemiczny z definicji występuje tylko na danym terenie.

 

skie­ro­wa­ne tu były w bok, a nawet za­wi­nię­te były w dół… – Powtórzenie.

 

La­tar­nie ulicz­ne też były nie­wy­so­kie, a sta­wa­ły się czym raz to niż­sze w miarę… – Raczej: …a sta­wa­ły się coraz to niż­sze, w miarę

 

W ogóle wszyst­ko sta­wa­ło się stop­nio­wo ja­kieś marne i ni­skie, …i szare. – …ja­kieś marne i ni­skie, i… szare.

Przed wielokropkiem nie stawia się przecinka.

 

domy, stały się już bar­dziej piw­ni­ca­mi, a ni­że­li ka­mie­nicz­ka­mi… – …domy, stały się już bar­dziej piw­ni­ca­mi, ani­że­li ka­mie­nicz­ka­mi

 

jego kon­ti­nu­um wy­zna­cza mi czym raz to więk­sze in­ter­wa­ły… – …jego kon­ti­nu­um wy­zna­cza mi co i raz/ coraz to więk­sze in­ter­wa­ły

 

iż de­dy­ko­wał ją spe­cjal­nie dla mnie i tylko dla mnie. – Raczej: …iż dedykował ją spe­cjal­nie mnie i tylko mnie.

 

od­czy­ta­ną wprost z rę­ko­pi­su Eri­cha Zanna. Ów rę­ko­pis… – Czy to celowe powtórzenie?

 

za­mie­ścił mapę mia­sta. I nie było to ja­kieś tam do­wol­ne, pierw­sze-lep­sze mia­sto. By­naj­mniej; było to mia­sto… – …ja­kieś tam do­wol­ne, pierw­sze lep­sze mia­sto. Powtórzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć ponownie.

O “nieco światło” mi chodziło, które wskazała genialna Regulatorzy.

Na akapicie z tą literówką odpadłem. Nie, nie ze względu na nią właśnie. Po prostu odpuściłem sobie rozpracowywanie zdań z taką ilością wtrąceń. Nie było przyjemności w rozgryzaniu tekstu, w rozkodowywaniu.

Więc wzmianki o mapach nie poznałem i nie planuję poznać.

Jestem z Dolnego Śląska. Teraz w kujawsko-pomorskiem. Dlatego mi Kazimierz z Krakowem (bez względu na to, czy Stary, czy nie) nijak się wiąże. Nie moje rejony, nie znam ich. Dla ludzi spoza Twoich okolic Stary Kazimierz będzie Starym Kazimierzem, a Kraków Krakowem.

 

I dla jasności: uwielbiam twórczość pana Lovecrafta. I żadnym przewinieniem jest pisanie czegoś na wzór jego dzieł. Były tu już świetne prace inspirowane tym nazwiskiem. Niestety Twoja okazała się dla mnie męcząca.

Stąd: jeśli masz świetny pomysł, to pisz (bez względu na to, czy to fanfik, czy cokolwiek innego). Tym razem nie wyszło, wyjdzie następnym razem. To nie wina gatunku, stylizacji, inspiracji.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Wychodzi na to, że wyszło mi li tylko “ćwiczenie z klimatu; ćwiczenie z budowania, tworzenia klimatu”. I nic więcej, ale… Ale dobre i to na początek. Dzięki za wyliczenie wszystkich tych literówek. Stwierdzam, że popełniam bardzo głupie, szkolne błędy.

A nie denerwuje Was magia liczb – taka trochę “na siłę”? Przykłady? Już podaję: “13 lat minęło”, “godzina 25.00”, “strona 777” itp. Albo: czy nie przeszkadza Wam “dość słaba”, moim zdaniem, teraz to widzę, “zabawa” z inwersją nazwy ulicy, którą nasz bohater poszukiwał / poszukuje? Co tam jeszcze(?)… Nazwa “Kazimierz” jest czymś w rodzaju fałszywego tropu (przynajmniej dla niektórych). Czy fałszywe tropy są złe z zasady? Jak uważacie?… No, a co z określeniami scjentologicznymi i scjentystycznymi? Są one wg Was potrzebne? Wątpliwości wzbudzają we mnie także owe “lata świetlne”. W czasach Lovecrafta nie było to określenie nagminnie (a może i nie było ono w ogóle) stosowane, jak mniemam. Jak sądzicie?… I jeszcze jedno: czy mówimy o mapach czy lepiej o planie miasta?

Dzięki za pomoc, za dobrą radę!:)

Magia liczb w porządku, zdaje się Lovecraft też się w to bawił.

Godzina 25 nieco mnie zaskoczyła. Zastanowiłam się nawet przelotnie, jak wyglądał zegar, skoro dało się z niego taką porę odczytać. No bo przecież nie mógł być elektroniczny.

Fałszywe tropy, rozsądnie podrzucane, mogą sprawić sporo frajdy – na tym polegają puenty większości dowcipów, że rozwiązanie jest zaskakujące, inne niż się odbiorca spodziewał.

Określenia zbyt współczesne mi trochę przeszkadzały.

Mapa/ plan miasta. Wydaje mi się, że jedno i drugie się nadaje.

Babska logika rządzi!

Ciekawe, Regulatorzy, ile by kosztowała taka korekta tekstu / tekstów, zamówiona np. u Ciebie, a obejmująca wszelkie rodzaje błędów (ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne, rzeczowe itp.)?

 

Co do tej nieszczęsnej mapy, to sprawa, wg definicji Wikipedii, wygląda tak: “Plan miasta – specyficzna odmiana tematycznej mapy wielkoskalowej, obejmującej obszar pojedynczego miasta.” Zresztą sam Lovecraft używa w swym opowiadaniu określenia “mapa”.  

 

Dziękuję wszystkim za pomoc i za przyłączenie się  do dyskusji!:)

Ciekawe, Regulatorzy, ile by kosztowała taka korekta tekstu / tekstów, zamówiona np. u Ciebie, a obejmująca wszelkie rodzaje błędów (ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne, rzeczowe itp.)?

Obawiam się, że to nie jest pytanie do mnie. Może mógłbyś zaspokoić ciekawość, gdybyś zadał je komuś, kto świadczy takie usługi, najlepiej jakiemuś korektorowi.

U mnie, Maćku, nie można zamówić żadnej korekty, bo nie jestem korektorką, a to co robię na tej stronie, traktuję jako hobby. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale dobre i to, a Twoje uwagi są bezcenne. I na pewno z nich skorzystam. Dzięki tymczasem! :) 

Ogromnie się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Melduję posłusznie, iż błędy (zw. też bykami) zostały poprawione! :)

 

OK ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka