- Opowiadanie: naur - Niebo

Niebo

co by było

gdyby to wszystko było dosłowne

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Niebo

Niebo było czyste. jakby przeciągające się z krótkiego lecz głębokiego snu, jak z chwilowej drzemki wypełnionej snem o długości filmu. Leniwie trąc oczy zmieniało swoją barwę z nasyconej czerwieni wschodu słońca w błękit poranka, wzdłuż tęczowego gradientu, śladu podróży przez zakrzywione powietrze, jak owocowa herbata po dolaniu czystej wody, jak płynnego światła, puszczało kolory. Puch pojedynczych cirrusów bezładnie przykrywał znikające gwiazdy, poranne samoloty zostawiały za sobą bezładne linie, oplatające chmury, ślady cywilizacji na niebie. 

Powietrze – gęste, pełnego tego czegoś co w nim wisi, nośników entropii, wydarzeń, doznań i incydentów. Elektryzowało serce i przy każdym oddechu otwierało szerzej oczy, jakby pompowało je sobą lub chwytało za powieki i rozdzierało je szerzej. Pozwalało wypełniać się dźwiękom ptaków, przekazywało je od okna do okna, dyskretnie patrząc przez nie. Księżyc z lekkim uśmiechem oddaje obecność słońcu. Są Twoi.

Ulice i chodniki podmiejskiego osiedla z wielkiej płyty zapełniały się ludźmi, wypełniali je coraz szczelniej, pędząc jak krwinki w układ ludzionośny, dostarczyć się do miejsc dzięki którym mogli jutro zrobić to samo. Myślą fizycznie, nieudolnie chowają to że nie pamiętają czy zamknęli za sobą drzwi, są źli że nie śpią, chociaż tak naprawdę jest im to wszystko totalnie obojętne. To coś co trzeba codziennie zrobić. Z godziny na godzinę wsiadali do aut na parkingach opróżniając je i robiąc miejsce dla śmieciarek i kurierów. Emeryci z psami o roli wypełniacza czasu rozmawiają na schodach i pod klatkami. Życie przed oczami. Wyższy organizm. Kontury zostają zagumowane.

Gdzieś głęboko pod asfaltem czuć obecność, która tężeje. Ziemia wynosi się w górę, nie chcący zostać zauważony rozkurcz zasysa wszystkie dusze, oddechy i kurze do środka. Kobieta w żakiecie zachwiała się, poprawiła pozycję obcasem na kostce, wsiadając do auta. Gałęzie drzewa przy parkingu przechyliły się niezauważone.

Kobiety i mężczyźni mijają się bezwiednie, o tej porze dnia są elementami, rozmowa jest niepotrzebna, kawa musi się strawić, papieros wypalić, kanapki przenieść. Kroki na kostce są coraz gęstsze, odciążone budynki z niepościelonymi łóżkami rosną o kilka centymetrów. Kolorowe domy, opróżnione, spoglądają po sobie, zaczynają rozmowę. Niby to nie pole, nie las, nie dżungla ani sawanna czy pustynia, ale jednak ściany to dalej przerobione drewno i kamienie. 

Osiedle jest proste, bateria bloków na stumetrowym zboczu, niewyburzonych kamienic, kompaktów mieszkań, otoczone domami. Pośrodku market, skrzyżowanie, przystanek, rzeka trochę na uboczu, główna ulica wiodąca do serca miasta, na wschód stąd. Wzdłuż niej, dwupasmowej, około czterokilometrowej drogi stoją fabryki jeszcze nie tak brudne by postawić je za miastem, supermarkety i biura, te umieszczone w przeszklonych pudełkach z widokiem na drogę a z drugiej strony na nieużywane pole, w których pracownicy dostają świra i pracują głównie w pomieszczeniach w których nie ma okien. 

W cieniu bloków klęczy kościół, stary, prosty, z wieżą, dzwonem i nawą. Ma gotycką charakterystykę, skupia się na cierpieniu lecz największe zmagania ma z ciężarem jałmużny i ignorowaniem wszystkiego z czym przychodzą zmartwione panie domu po mszy.

Głęboko pod asfaltem rozlega się impuls, pierwszy tego dnia, nieśmiały i zagubiony skurcz wysyła dusze wszędzie wokół, nadrabiając siłą swoje rozkojarzenie. Samochód na skrzyżowaniu wiozący mężczyznę w średnim wieku w koszuli i swetrze dostaje zielone światło, odrobinę się kiwające na słupie, i wystrzela do przodu, prosto w dzień. 

Na schodach pod klatką, oparta o ścianę stoi kobieta, ma pomarszczoną twarz i dłonie, jasne spięte włosy, bystre oczy. Ma na sobie jeansy, fartuch i klapki. Pali papierosa, patrzy na rosnące słońce, na świecące się powietrze, na swoje dłonie, na dym który wydmuchuje. Nie porusza się, nie wsiada do auta, nie idzie na przystanek. Dlatego jest niewidoczna. Kolejne osoby w najróżniejszych uniformach, przebraniach służbowych, niosących różne znaczenia i sygnały, mijają ją bez żadnego dania po sobie znać że zdają sobie sprawę z jej istnienia. Patrzy w oczy każdej która przechodzi. Przy nodze ma kubeł z wodą, obok siebie, oparty o ścianę dwudziestopiętrowego bloku mop. Wyrzuca papierosa obok śmietnika przy wejściu, chwyta za mop i wiadro i wchodzi do środka. 

Winda jest mieszanką wszystkich perfum z każdej drogerii w mieście. Do tego skóra aktówek, butów, kurtek, lakier z włosów. Jeździ w górę i w dół niosąc ze sobą to wszystko. Limit obciążenia przy takiej ferii zapachów powinien zostać obniżony. Sprzątaczka bawi się zapalniczką, obraca ją w palcach, odpala po obkręceniu jej wokół kciuka. Sprawdza czy kiedyś w końcu to wszystko zapłonie. 

Na każdym piętrze jest pięć drzwi, pięć mieszkań wokół szybu windy. Ściany cienkie jak karton. Korytarze pomalowane kremową i brązową olejną farbą nasycają się światłem słońca, kilkoma jego godzinami. Są przewietrzone, czuć że przed chwilą przechodziło nimi dużo ludzi, w kątach i pod sufitem jeszcze wiruje kurz w turbulencjach, osiada na poręczach, opada na kamienne płyty. Na ostatnim piętrze jest ostatnie mieszkanie, ale schody idą jeszcze wyżej. Kobieta chwyta wiadro, mopa, barkiem otwiera drzwi windy, przechodzi przez przejście (różowe perfumy, żel z włosów, kanapki z szynką, coś jakby parafina i tanie papierosy) i wchodzi po schodach na górę. 

Na ostatnim piętrze są suszarnie i drzwi do pomieszczenia z silnikiem windy. Ktoś zapomniał stroju na wf, słychać klang i rozwijaną linę, elektryczny silnik, pasek rozrządu. okrążając pomieszczenie z silnikiem, mijając schody do niego i kolejne suszarnie, kobieta z mopem dochodzi do końca bloku. Na końcu korytarza, ślepym zaułku za pokojem z silnikiem znajdują się drzwi inne od tych z suszarni – w odróżnieniu od cienkiej jasnoszarej sklejki w futrynie z pogiętej cienkiej blachy, te są czarne, grube i ciężkie, zbrojone, wmurowane w ścianę. Wydaje się jakby wydawały dźwięk, brzęczenie, takie jak z transformatora za stalowymi drzwiczkami przy wejściu do bloku. Rzuca na nie spojrzenie, podnosi brew, jak zawsze, ale stawia wiadro na ziemi, sięga do kieszeni na piersi, wyciąga plastikową tubkę, jeszcze chwilę patrząc na portal, drzwi na końcu stojącego węża, labiryntu, nici korytarza, otwiera ją, wylewa do wody, chowa do kieszeni, i już nie patrząc na drzwi moczy mop w wodzie, idzie do kąta z dala od nich i zaczyna wycierać podłogę. Powietrze zapełnia się zapachem mydła i czystości. Kobieta ma miarowe ruchy, porusza się jak ludzie sprzed kilku minut idący na przystanki lub do samochodów. 

Docierając do połowy pomieszczenia, przypadkiem uderza plastikowym końcem chwytającym splecone włókna o drzwi. Jej czoło jest zmarszczone tak jak dłonie trzymające drewniany kij. Patrzy na podłogę, ale zachowuje się jakby oglądała wiadomości. Rozlega się głuchy trzask, pancerne drzwi próbują wytłumić jakiekolwiek informacje z drugiej strony, lecz słychać że za nimi jest długi korytarz lub pokój. Kobieta myje podłogę, dociera do przeciwległej ściany, wracając znowu uderza w drzwi. Cofa się do tyłu. patrzy się tylko na podłogę, na krótko suchy punkt przed mopem, wyczuwa jego ciężar dłońmi, dokłada nacisk na górną lub dolną dłoń. Wychodząc z pomieszczenia na końcu piętra, widzi kaloryfer na korytarzu z rurą wchodzącą w ścianę niedaleko drzwi. Uderza także w nią.

stuk

kurwa

puk

dźwięg

Przecież wie

Otwiera oczy. Widzi prawie dokładnie to co mu się śniło, śnił mu się ten pokój, jego grafitowe ściany z bonusem w postaci dwóch kobiet z wyrwanymi żuchwami, potarganymi włosami, zwisającymi językami, czarnymi oczami, siedzącymi na skraju łóżka, patrzącymi mu prosto w oczy, bez możliwości ruchu. A wcześniej kobieta ze szkła, która powiedziała coś ruchem ust po czym bardzo uprzejmie upadła i rozpadła się na tysiąc kawałków. 

Chwila ciszy, load save. Tekstury, wgrywanie modeli. Pasek na chwilę staje w miejscu.

Pół postarzałej, skamieniałej twarzy jest schowane w poskładanej poduszce, czuje materiał wchodzący mu do oka. Zasnął z otwartymi ustami, obślinił wszystko co się dało. Cud że się nie utopił. Chociaż jego wiara w cuda już dawno się skończyła. Czasami wraca. Wtedy idzie z nią do takiego miejsca w swojej głowie gdzie jest jezioro i może ją tam utopić za włosy. Ręka leży w poprzek przez cały materac, z wykręconymi palcami, jakby chciała coś złapać i przyciągnąć do siebie, druga, zgięta, dotyka chłodnej i zakurzonej podłogi, czuje okruszki. Jest przed trzydziestką, lecz sprawia wrażenie emeryta. Jakby już istniała technologia przenoszenia w ciele świadomości.

Zdawanie sobie sprawy, takie ogólne jak świadomość, w porównaniu ze snem jest bolesne. Nie może się poruszyć. Odwrotność sennego paraliżu. Zaraz po sennym paraliżu. Wszędzie paraliżu. Powietrze jest super, świeci słońce. Czuje swoją trzecią powiekę po zamknięciu której wszystko jest chujowe i bez sensu. Nie może jej sprowokować. Dlatego się nie rusza, zamykając oczy widzi ślepego potwora, węszącego wokół, rozszerza nozdrza przed zmrużonymi ślepiami. Oszukuje go i nie myśli w ogóle. Nie ma oczekiwań. Posiadanie oczekiwań to pierwszy stopień do zawodu. zawodu oczekiwanisty. Chowa się jak te małe hobbity przed nazgulami. Jeszcze nie czuje tak do końca swojego ciała. Zapytany nie odpowiedziałby gdzie dokładnie są jego kolana. 

Spojrzenie na stół. Składa ręce, wciska palce jednej dłoni między drugie, naciągając skórę między nimi.

Wstaje. Pokój z kuchnią, tapczan rozłożony w łóżko, otwarta szafa z ubraniami, stolik, komoda z szufladami. Laptop na stoliku z ogonkiem kabla zasilacza cicho pohukuje. Czyli zamknął go i zasnął bez wyłączania. Przypomina sobie wczoraj. Jak rysunek trzymanym pięścią ołówkiem. Wejście na ulicę z lokalami. Kły w sercu. Napięcie pod mostkiem. Ludzie. Dużo ludzi. Naciągany kaptur. Misja. Stracić kilka godzin. Ddciąć je od siebie, obrać jak korę z gałązki. Fobia trafiła na świetnego nosiciela. Powrót. Martwe drzewa, w powietrzu wilgoć. Bezdomni pod daszkami bankomatów czekają na pozostawione otwarte drzwi. Światła drogowe krzyczą kolorami we mgłę. Niebo i piekło to nic w porównaniu z tym co jest na ziemi. 

Czuje jak żołądek przykleja mu się do pleców, owija wokół kręgosłupa. Na stoliku miska z chrupkami. Herbata z osadem jak benzyna. Płatki z mlekiem. Płatki z mlekiem są niewymagające. Z miską płatków i chrupków w ręce patrzy przez szparę w oknie, pod ściągniętymi roletami. Ostra linia miasta, wieżowców, biurowców.

Świątyń. 

Otwiera okno, wpuszcza powietrze, które wpada jak podniecony pies, pełen drżenia, wznosi krzyczący z niezadowolenia kurz. Je płatki swoimi przekrwionymi oczami i widzi mężczyznę w wieku przedemerytalnym. Ma szary sweter i wytarte spodnie. Czarne lśniące buty. Czeka na przystanku dwieście metrów dalej i patrzy mu prosto w oczy. Wie że patrzy mu prosto w oczy. Zaciska zęby i patrzy mu w oczy. Zaciska pięści i patrzy mu w oczy. Na stole portfel, dużo banknotów, drobne na podłodze, na półce, w szafie, banknoty w książkach, na lodówce, w łazience. Je płatki. Nawet nie wie jak chciałby być na jego miejscu, mieć chociaż godzinę do wstawania. Codzienny szablon do odrysowania, legalnie, w świetle dnia, karton z wyciętym wzorem, żarówką, samochodem lub butami – przyłożyć do ściany, pomalować sprayem, pójść dalej. Jasna linia między czasem wolnym a czasem pracy. Zarabianie pieniędzy niewymagające zbyt wielkich ilości pewności siebie. Lub sprzedawania swojego szaleństwa lub prywatności. 

Na stole krzyż. Ciężki, odlany. Służbowy. Kartki z rytami. Woreczki strunowe. Proszki, czerwone, niebieskie, płyny w zamkniętych próżniowo ampułkach, jaskrawozielone, fioletowe, srebrne, złote. Pod ścianą wielkie zakryte płótnem lustro. Obok rzeźbione w głowy krzesło. Łańcuch z okuciami na nadgarstki. 

Wiadomość. sms. "jeden w centrum, paryska 9/20, dzisiaj". Prysznic nałogowca, zamknięte oczy, gorąca woda. Czy jutro też będzie tak wyglądać? Jakby kaskada na ścianie życia rozdawała źdźbłom trawy różną ilość wody. czy można się przemieścić w wilgotniejsze miejsce? Możesz leżeć i nie wstawać w ogóle jeśli jesteś gorzej narodzony, nawet jeśli błąd w rozdaniu okoliczności w życiu da Ci najlepsze karty, i tak je przegapisz. Lub specjalnie przeoczysz. Odrzucisz z dłoni. 

Woda na ścianie prysznica układa się w różne wzory, gdy nie patrzy stają się rozdartymi wrzaskiem ustami, pięknymi twarzami, łysymi czaszkami. 

Wszystko wyglądałoby inaczej gdyby ktoś nie powiedział że wszystko należy traktować dosłownie. Złamane serca są naprawdę złamane, nawet jeśli dalej biją, gdzieś w świecie słów – są złamane i tak należy je traktować. Grzechy nabite, odpuszczone – nieważne czy istnieją czy nie, są na nie słowa i tak należy się z nimi obchodzić. Stanowią system. można by je uporządkować, oddawać do depozytów, obok naszyjników z perłami, aktami własności i zdjęciami. 

Słucha szumu samochodów. Nic więcej. Mija kilka godzin. Widzi siebie jak leży. Słońce świeci. Patrzy na przesuwający się cień. mistrzowie zen potrafią grabić kamyki w ogrodzie i być zajęci równie bardzo jak prezydenci. Mijające dni zlewają się w tydzień. żadnego planu. Otwarty laptop wyświetla newsy dnia z miasta: wypadki samochodowe, pościg za religijnymi fanatykami i, co ciekawe, protest przeciwko egzorcystom bez licencji. Duchowny w garniturze i koloratce mówi że nieprzeszkoleni stanowią zagrożenie. Kto pierwszy otworzył puszkę Pandory mówiąc że opętania są możliwe? Demony pod powierzchnią dostrzegły takie słowa jak wschód słoneczka nad krainą teletubisiów, chodzących ułamków, pełnych niezamieszkanych pustek w głowie, duchowych squatów. Chodził po branży żart że gdzieś na środku Antarktydy czołga się starzec bez rąk, nóg, ze zrośniętymi ustami – tak wygląda ratunek dla wszystkich skażonych dusz. 

Kuchenny stół trzyma na sobie talerz, popielniczkę i kubek. W obliczu wszystkich dziwactw jakie widuje codziennie dalej próbuje zgadnąć jaki czeka go dzień z ruchu dymu z żaru. nigdy nie jest taki jak powinien, jest gładki i prosty tylko gdy jest najmniej ważny lub dzień się kończy.

Zepsuta lewa dolna szóstka daje o sobie znać tępym pulsowaniem. W lustrze i świetle wygląda jak ziemia niczyja, zastawiona zasiekami i zaminowana tymi małymi kanalikami które dotknięte językiem zamykają obwód elektryczny dając małe bzzt prosto do mózgu. Ciekawe czy dałoby się zrobić z tego baterię, rzędy zepsutych zębów i języków dotykających je w równych odstępach czasu lecz niejednocześnie, prąd zmienny i tylko jeden ząb i język, cztery rodzaje komórek macierzystych,

Jest taki wirus, są alkoholizmy i narkomanie, ale ten wirus tworzy nieskończone wymówki. Zjadł śniadanie, jest trzynasta. Więcej węzłów gordyjskich niż noży do cięcia. Zakłada na siebie spodnie, buty, koszulkę i kurtkę. 

Bóg jest w tym mieście.

Jest w tym mieście. Jak yakuza, cosa nostra i mara salvatrucha. 

Wychodzi. Korytarz oświetlony żarówką nad paskiem ściany pomalowanym olejną farbą na bladożółty kolor. Zamyka drzwi za sobą. Patrząc na zamek drapie się mocno między palec wskazujący i środkowy by pamiętać że to zrobił. Korytarz ma podłogę ze zeszlifowanych kamiennych płyt, mija pomieszczenie z silnikiem windy, schodzi po schodach, wciska guzik, czeka. Spojrzenie w szybkę, nadjeżdżające sennie światełko. Całe życie w szybie. w górę i w dół. kilkaset razy dziennie. Ludzkie serce do odpoczynku potrzebuje tylko ułamka sekundy między skurczem a rozkurczem. Zgrzyt drzwi obok, wychodzi sąsiadka. Nadjeżdża winda, przytrzymuje drzwi. W windzie razem z czyjąś żoną. Ma gęste blond włosy, masywne buty na obcasie i obcisłą granatową sukienkę pod grubą srebrną kurtką. 

– Tak późno do pracy? – spytała po wydrążeniu wzrokiem, rozciągając usta

Nieharmonijne mruknięcie po dłuższym czasie nieodzywania się do nikogo – errmh, dodatkowe pieniądze 

Roześmiała się – każda pora jest dobra, szczególnie ta gdy wszyscy wracają – machnęła ręką

– Więcej miejsca dla wszystkich – uśmiechnął się

– Dokładnie tak – stwierdziła, zwężając powieki i zaciskając usta. 

Na dole dzieciaki wracające ze szkoły. Mija niezauważony. Ona wsiada do samochodu zaparkowanego pod blokiem, czarne lśniące audi.

Słońce smaży wszystko co jest wystawione, testuje swoją moc wczesnego lata. Skupia spojrzenie, dmucha ciepłem. Kilka osób pod blokiem dało się nabrać na ten wysublimowany żart i chodzi w samych podkoszulkach, przychodnia kilka ulic dalej już czeka z antybiotykami.

Mija swój samochód, stare szare bmw. Dzisiaj pobawimy się metrem. Spojrzenie w centrum miasta, przeszklone wieżowce, przerośnięte toalety, rzędy ulic z kolorowymi sklepami na parterach odnowionych kamienic. Bordowa, ogromna centralna katedra z dwoma wieżami. 

Na skrzyżowaniu z przystankami i małymi sklepami w domach prywatnych tłum ludzi. Kolorowe ściany, jaskrawe witryny, osiedlowe oddziały banków, poczta obok marketu, na piętrze sklep z używaną odzieżą i zoologiczny. Drzewa wokół zaczynają hodować w sobie zieleń. Ludzie czekają na autobus, wchodzą do sklepów, rozmawiają przed wejściem. Starszy pan stoi z psem przy nodze i tylko patrzy się na sygnalizację. Za przystankiem znajduje się zejście pod ziemię. Czerwone bramki z automatami. Wrzut monety do jednego z nich, pobranie papierka, reszta spadająca na ziemię. Grubo ubrany bezdomny śpi za jedną z nich, schowany od wiatru, pod grubą kołdrą, na wszelki wypadek zostawił kubek przed sobą. Ciemnozielone schody z kamienia i stalowoszare ruchome po obu stronach wiozą postaci w dół i w górę. Metro zostało wybudowane w starych schronach przeciwlotniczych, powiększonych i połączonych ze sobą. Kilka stacji jest nowych. Ta nie jest, ściany są pełne pancernych drzwi pomiędzy billboardami nowych filmów, leków i perfum. 

Przestrzeń otwiera się nagle, schody prowadzą na kładkę nad trzema parami torów, krzyżują się tu trzy z pięciu linii metra. Sklepienie jest jakby zmurszałe, półokrąg jest wybity w skale, w ścianach wciśnięte jest więcej sklepów, informacja, ubikacje i poczekalnia. Kiosk, piekarnia i fastfood. Więcej ludzi w suchym klimatyzowanym przeciągu. Czerń tunelu rozświetla się by pokazać kładkę techniczną biegnącą wzdłuż torów. Białe wagony właśnie wjechały na tory. 

Więcej ludzi. Mur za szybą zlewa się w ruchu. Jeden wagon jest nowy, lśniący plastikiem, kolejny jest starszej daty, z pomazanymi markerem oparciami. Żadnych gwałtownych ruchów. Na chwilę wagon wynurza się na powierzchnię, obok mostu samochodowego pędzącego obok. Rzeka ma szerokość parkingu, na obu brzegach wiszą chodniki, ulice, małe sylwetki ludzi. Na ścianie kanału mrugają ujścia kanałów burzowych. W jednym z nich są łóżka, meble i parawany, oddzielające je od siebie. Ściany nachylają się nad lustrem wody by przyjrzeć się swojemu odbiciu. Murowane balkony z brązowymi parasolami nad wodą, z rattanowymi krzesłami i szklanymi stolikami, i pociąg znowu znika pod ziemią. 

Na ławce wzdłuż wagonu siedzi sporo osób. Para w grubych, rozpiętych ubraniach z mnóstwem ozdób pokazuje sobie coś na ekranach smartfonów. Murzyn siedząc trzyma się rury i patrzy zniecierpliwiony za okno, jakby chciał przywołać pojawienie się w niej stacji i wyjść na nią. Przeciera twarz dłonią. Mężczyzna z torbą na kolanach w garniturze patrzy się na czubki swoich butów, mimowolnie żuje pasek torby, jak dziecko, ma szeroko otwarte oczy, którymi co moment rozgląda się wokół, by wrócić do gryzienia paska. Robi się jaśniej, wagon wjeżdża na stację, jest mniejsza niż poprzednia, nie ma kładki, tylko jedną parę torów i dwa sklepy i kawiarnię. Na ziemi siedzi duchowny i kilku uczniów, mówi coś do nich patrząc na każdego po kolei. Wyglądają na przejętych i wystraszonych. Wskazuje na tunel. Wychodzi kilka osób, kilka wchodzi. 

Jeszcze jakiś czas temu w miarę przebywania w tym miejscu najpierw znalazłoby się kilka osób które zwróciłyby na nich uwagę, następnie ktoś coś by do nich krzyknął, a na końcu prawdopodobieństwo stworzyłoby grupę która oplułaby ich wszystkich i rozpędziła. We wszystkim co się rozpędziło cała religia wycofała się na pozycję w której powitały ją Świadkowie Jehowy, zaklinając wszystko wokół że będzie to uważane za chwalebne za samo w sobie. Każdy pamięta przemówienie przyszłej Pani Premier w której forsowała ideę świeckości państwa oraz usunięcia każdej wiary z budżetu. Tam gdzie wszystko jest sfinansowane i da się przełożyć na pieniądze, po czterech porach roku msze stały się wstydliwym przedstawieniem, z którego rezygnowało coraz więcej osób, zdegustowanych prośbami o pieniądze, teraz niezbyt subtelnymi. 

A potem nastąpiła Zemsta Opatrzności. 

Opatrzność ma bardzo wyrafinowane poczucie tego, jaki poziom krzywdy wyrządzić tym, którzy ją krzywdzą. 

Łysy osiłek w wełnianym swetrze i wytartych jeansach przewija ekran smartfona, ma słuchawki w uszach i szuka jakiejś piosenki. Kobieta w żakiecie i spódnicy czyta motywującą książkę. Dziewczyna z kapturem na głowie przekłada dłonie na sobie, jedną się owija, drugą zasłania twarz. Rozgląda wokół, patrzy gdzieś obok kamer wiszących pod sufitem. Jest ewidentne że ma przy sobie narkotyki. Nosząc takie rzeczy najlepiej o nich zapomnieć. Kobieta z wielką designerską torbą siada na ławce z rozwianymi włosami i rozmawiając przez telefon, wyciąga papiery, rozkłada je na torbie i swoich kolanach. Porównuje tabelki, robi parafki. Za oknem mrugają nieużywane odnogi torów, jarzeniówki nad drzwiami do pomieszczeń technicznych. 

Dziewczyna na końcu przedziału odznacza się tym, że ma przestrzeń wokół siebie. Siedzi też w szczególny sposób, jakby przytula samą siebie, coraz mocniej dociska pierś dłońmi. Ma dziecinne, pulchne policzki na które opadają czerwone włosy. Jej oczy są otwarte, rozgląda się po wagonie, nigdy nie patrzy nikomu w oczy. Możliwe że za niedługo się spotkamy. Ciekawe co zobaczyła. Przeważnie coś zobaczą, zagłębią zbyt mocno w internet, klikną niewłaściwy link. Kiedyś zabrzęczałby program antywirusowy, dzisiaj siedzisz przez kilkanaście godzin, nie pamiętasz co się stało, wycierasz ślinę z koszulki, uznajesz że zasnąłeś. Żyjesz dalej.

Reklama na szybie informuje o nowym filmie, opłacone twarze trzymają broń w dłoniach i celują nią gdzieś w ramię oglądającego, z bardzo poważnymi minami. Coś o porachunkach mafii i policjantów, jedni okazują się lepsi od drugich, drudzy są lepsi od pierwszych, cienka linia bycia dobrym i złym. Okazuje się że dobrzy nie są dobrymi ani źli też nie są tacy źli. Podszyta etyczna dyskusja ginie pod efektami specjalnymi i walkami wręcz, tak jak zawsze robi. 

Takie pokrętło na nadgarstku, ustawiające automatyczną drzemkę. Dowcipy z przekręcaniem jej w środku spotkania biznesowego. Kręcenie maksymalne w czasie samotnych nocy wypełnionych dymem papierosowym i światłem filmu z laptopa leżącego na materacu. 

Zmiana murowanych na wylane betonem tuneli, pierwsza oznaka zbliżania się do centrum. Budynki na powierzchni są ciężkie, nitki korytarzy, stacji i torowisk znużone utrzymują na sobie cały ciężar tętniącego życia. Przechodzące przez cały skład załamanie, utracenie pierwszego wagonu z oczu, zjazd na sąsiednie tory, zwolnienie, stojący łysy lekko się zatacza nie odrywając wzroku od telefonu, kobieta z dokumentami na kolanach spogląda za okno i zbiera wszystkie papiery w garść, wrzuca je do torby, wyciąga lusterko, przegląda się w nim szybko i wychodzi wymijając wszystkich.

Jasno zachmurzonego nieba. Jedna z centralnych stacji, Różana, to odkryty kwadrat ze stopniami schodzącymi w głąb dziury w ziemi, balkony są wypełnione stolikami z kawiarń, sklepami, nawet kilkoma hotelami. Kiedyś było tu odkryte niebo lecz teraz nad stacją powstaje biurowiec w kształcie wspartego na czterech filarach ostrosłupa, stanowiący zadaszenie stacji. Nad torami wiszą stalowe kładki, podwieszone pod biurowiec lub zwisające na pylonach wypełzających ze skały. Wysoko nad głowami podróżujących toczy się praca, mężczyźni w żółtych kaskach noszą zbrojenie i worki z cementem.

Wysiada, kieruje się do schodów prowadzących na skrzyżowanie. Mija budki z kawą i jedzeniem. Schody są ogromne, siedzi na nich mnóstwo ludzi z gazetami i laptopami, stopnie mają wbudowane gniazdka elektryczne. Z obu stron wyrastają kolejne poziomy sklepów, kilka księgarni. Na każdych z czterech par znajduje się wbity w kamień kościół lub inna świątynia, oznaczone ściennymi neonami. Spomiędzy stalowobetonowych filarów widać ciemnomgliste światło, cienie przestały być wyraźne i ostre. Zachmurzyło się. Ostatnie schody przed wyjściem na powierzchnię, wilgotne powietrze i przestrzeń, betonowy plac, jak spuszczony z dźwigów na park, pozostałych kilka drzew, ich korzenie drążące beton pod ziemią.

Skrzyżowanie jest otoczone wysokimi, ośmiopiętrowymi, przerośniętymi kamienicami. Bogato zdobione, ciężko dostrzec fragment gołej, gładkiej ściany, każde okno jest obramowane. Skrzyżowanie jest staromodne, otoczone dwupasmową ulicą z przystankami autobusowymi i kamienny plac przed stacją metra, na poziomie ulicy widać sklepy wszystko za dokładną cenę, widać salon fryzjerski, sklep z zabawkami, bar mleczny i odzieżowy. Dookoła stacji i ciemnoszklanego biurowca są jeszcze trzy takie skrzyżowania, każde z nich kilkaset metrów dalej. 

Przez ulicę, gęsto zastawioną samochodami, pomiędzy ludźmi rozmawiającymi przez telefon, oglądającymi wszystko wokół, rozmawiającymi ze sobą. Chłopak w okularach, spodniach khaki i jeansowej kurtce mierzy kroki patrząc na kostkę którą wyłożony jest chodnik. Kobieta w ogromnych okularach przeciwsłonecznych i czarnym futrze ciągnie za sobą za rękę dziecko, dziewczynkę w kolorowej bluzie, z palcem w ustach, który naładowany śliną wkrótce coś pokaże, coś bardzo ważnego. 

Brama kamienicy za salonem fryzjerskim. Za szybą znudzone kobiety tną włosy jakiegoś chłopaka, starszej pani i dziewczyny, i patrzą co chwilę za okno, kierując palcami nożyczki. Chłód i szatkujące hałas echo przejścia. Stalowe drzwi na ścianach, symbole elektryczności. Kremowa farba. Ślady opon na betonowych płytach. Kwadrat nieba, dziedziniec z brudną kostką, trzepakiem, skrzynką transformatorową, namalowaną na ścianie bramką piłkarską. Kilka samochodów pod ścianą. Ciężkie drewniane drzwi, przejście do drugiego wejścia, z drugiej ulicy, drewniane, nierówne schody. Jest ich na piąte piętro sto cztery. Okno na półpiętrach ukazuje coraz wyższy widok, powoli równa się z powstającym trójkątnym biurowcem, przewyższa zadaszenie, powoli pieką go uda, powoli widać całe dno stacji, w końcu schody się kończą, korytarz wydłuża wgłąb budynku, przedostatnie drzwi po lewej, bez widoku na stację. 

Wie że są otwarte ale i tak puka. Dłubie czarnymi adidasami w wycieraczce. Szczęk klamki, otwiera mu mężczyzna w okularach, czerwonej koszuli, czarnych jeansach i kolorowych skarpetach. 

– Po co tu jesteś, przecież wiesz gdzie masz iść? – Zmarszczył czoło ale zaprosił skinieniem do środka

– Wiem ale jeszcze nie muszę tam być więc 

– Jak to nie musisz, powiedzieli żeby ktoś przyszedł dzisiaj po południu

– To jest ona, co nie? – Skinął głową, patrząc w oczy podwinął rękaw – więc poczeka, nic się jej nie stanie

Ciemny parkiet, białe ściany, wysoki sufit, przedpokój pełen butów, duży pokój z małą kanapą, dwoma fotelami i wielkim biurkiem, pełnym telefonów, z dwoma laptopami i komputerem. Za oknem widok na strome dachy i więcej wieżowców, wyrastających jak kryształy z asfaltu.

– Chcesz herbaty?

– Chceee

– To sobie zrób

Idzie do kuchni, wyciąga z szafki przeźroczysty kubek z uchem, herbatę, woda jest już zagotowana. Jego kolega, były student teologii, wyrzucony za napaść i pobicie, wraca do komputera, na jednym z monitorów widać czat. Chwyta za widelec leżący na blacie i zatapia się w zupce chińskiej. To zwykła zupka chińska, ale z dodatkiem smażonej szynki i sosu barbeque, ze zdecydowanym naciskiem na "ale". 

 

– Dużo zleceń? – zapytał siedząc na fotelu, oglądając położone lusterko z białym proszkiem na stole. Każdy radzi sobie jak może.

– Coś się dzieje, robi się tego coraz więcej, i to nawet w dzielnicach w których nigdy nie było świątyń

– Jakieś linki w internecie? zdjęcia?

– Jeszcze nie wiadomo, inni biorą co się da, nie pytają o źródła

– Ciekawe o co będą pytać jak wszystkich to przerośnie

– Na razie mamy co do roboty

Zamieszał w kubku widelcem. Spojrzał się w zjadalną masę, którą musiał nazwać obiadem.

– Inni mają zlecenia? – zapytał bez patrzenia

Nikt nie trzyma się jednej osoby. Nikt nie jest niezastąpiony. Wy potraficie coś robić, my potrafimy coś robić. Ty potrafisz jedno, ja coś innego. 

– Inni biorą zlecenia? – odpowiedział mrużąc oczy. To ten refleks, tak ważny i przydatny.

Wisimy w życiu. Ta zupka którą je mężczyzna w okularach odnowi je na chwilę. Nie nasyci go do końca. Tylko funkcjonalnie, nic więcej. 

Herbata puszcza swój aromat przez torebkę. To było tak że naukowiec, lingwista, lekarz i biolog, Robert Getiusz, w swoim domu który kupił za sprzedaż ferm komórek macierzystych zebrał grupę ludzi których jego ksiądz, kolega z liceum, określił jako opętanych. Bez nadziei na leczenie psychiatryczne, wykluczeni tak właściwie z takiego leczenia. Po zorganizowaniu laboratorium stwierdził inne fale mózgowe, prawie nieobecne lub sztormowe fale aktywności mózgowej, głównie w obszarach aktywności seksualnej, ruchowej i lingwistycznej. Zasadniczo to chciał zbadać fenomen poznawania obcych języków przez osoby opętane, ale zaszedł znacznie dalej. 

Stwierdził że opętanie to choroba przenosząca się symbolicznie, a więc słownie, obrazowo i zmysłowo. Kilku z jego pacjentów było w stanie zarażać dalsze osoby, było nosicielami, absolutnie tego świadomymi, lecz najczęściej ukrywającymi swój stan przed innymi. Dopiero w zamkniętych drzwiach wykręcały im się stawy i rysy twarzy, przeprowadzali rozmowy z powietrzem, po czym wracali do poprzedniego stanu, stołu z kolacją lub do pracy. By pomóc swoim pacjentom potraktował chorobę dosłownie, nie wnikając czy jest wywołana wewnętrznymi czy zewnętrznymi czynnikami. Jego kolega identyfikował demona i rozkazywał mu odejść, używając mniej lub bardziej świętych rekwizytów, nawet niekoniecznie katolickich. Lekarz nigdy nie był wierzący, nawet nie był ochrzczony, egzorcyzm traktował jak wycinanie wyrostka robaczkowego, lub, w skrajnych przypadkach, wycięcie guza. Odgrywał scenę i przechodził do dalszych przypadków. Jego kolega ksiądz nie był zadowolony, lecz chętnie użył wyników badań, zidentyfikowanych symptomów, schematów przebiegu choroby i opublikował je najpierw w swojej parafii, następnie na swoim kanale youtube. Otworzył w ten sposób puszkę pandory. Ludzie zaczynali widzieć postaci w kącikach oczu, miewali koszmary, typowe objawy. poklatkowe badanie konkretnego filmu ujawniło obrazek który pojawiał się na ułamek sekundy pomiędzy przemówieniem księdza – była to runa, poszatkowany okrąg z wpisanym w siebie trójkąt. 

Film i jego modyfikacje, razem z nowymi symbolami otworzyło bramy piekła prosto w centrum cywilizacji. Można było być niewierzącym lub wierzącym w coś kompletnie innego a i tak po ujrzeniu runy, a później usłyszeniu dźwięków lub zobaczeniu zdjęć, chat nad płonącymi zboczami lub zamków w nocnych górach odpływało się w szaleństwo. Tak właściwie to dalej nie wiadomo co wywołało ten cały zamęt. Przestało być ważne. jak większość tego czego nie da się dotknąć. Przemysł blokujący symbole, wygłuszający melodie rozrasta się a miesiąc temu wprowadzono egzamin na egzorcystów. Źródło zjawiska wywołuje ogromną dyskusję – czy symbole wywlekają na wierzch to co drzemie w ludziach, wpływa na fale w mózgu, czy zaszczepia w nich fałszywą nutę. 

Siedzieli wtedy wieczorem na kanapie – ich dwoje i jeszcze kilka osób. Wiadomości donosiły o absurdalnych sytuacjach w miastach – o pikietach pod kościołami, wprowadzeniu dyżurów duchowych dla ciężko dyszących i spoconych, opowiadających o mieszaniu im się kuchni ze spaloną pustynią wypełnioną wężami. Siedzieli w milczeniu, obserwując spikerkę, która z niedowierzaniem czytała o wybuchach opętań, o zaplombowanych mieszkaniach. Dziesiątkach ofiar. O płonących ulicach, stojących na maskach zniszczonych samochodów szaleńcach oblewających się benzyną, biegnących na kordony policji. Przez chwilę przewinął się samolot, który sześć godzin po wybuchu sprowadził egzorcystów z innych krajów. 

Nagle wszyscy którzy zmarnowali sobie życie na rozmyślanie nad słowem zaczęli być potrzebni. Pracujący wcześniej w kawiarniach, barach i restauracjach, ludzie którzy zmarnowali życie i rozmowy na zastanawianie się czy słowo ma coś w sobie mieli co robić. Każdy kto obejrzał kilka egzorcyzmów, kilka filmów usłyszał że jakaś znajoma jest chora i czy może jej pomóc, ponieważ "kiedyś tyle o tym mówił, może na pierwszy raz, zanim wezwą księdza da radę coś zrobić". I udawało się za pierwszym razem. rozmowa z opętanym miała w sobie namacalność, imię demona wisiało w powietrzu, wystarczyło rozwiązać krzyżówkę pytań by dostać imię a następnie jak najbardziej emocjonalnie go wypędzić. Nieważne czy chce się to robić czy nie, działało. To było absurdalne. Banknot w dłoni lądował sam. Zaskoczenie zostawało jeszcze kilka krótkich dni, do kolejnego wezwania. Nagle zaczęli zarabiać sto złotych za godzinę.

– Na miejskim czacie ciągle wychodzą jakieś nowe przypadki, dziwne zachowania, ale mało z nich jest pewnych – powiedział niedoszły duchowny, mieszając widelcem w kubku

– Ciekawe za ile z nich da się ściągnąć jakiś pieniądz

– Ze wszystkich – uśmiechnął się promiennie w swojej czerwonej koszuli. Kochał pieniądze. – ale mało jest pewnych przypadków, możesz tam pójść, zrobić swoje i nic nie wskórać, część z nich to na pewno narkomani po załamaniu lub kiepskim szczęściu do proszków -

– Wiem, nie bawię się w to, kiedyś musiałem udawać że udało mi się wypędzenie na chłopaku który toczył pianę, zemdlał i musiało przyjechać po niego pogotowie zaraz po tym jak wyszedłem. – przygryzł palec – Wziąłem ze sobą opakowanie soli do kąpieli

– Wszystko jest pewne i nic nie jest pewne jednocześnie co nie

To powiedzenie było używane jak białe tło całej sytuacji miasta i świata. Miasta szczególnie ponieważ w nim było w nim wystarczająco dużo przypadków i wystarczająco wielki rynek usług religijnych by ściągać do siebie pomyleńców z całego kontynentu. Cztery miliony ludzi, drugie tyle demonów, i ani trochę wzrostu liczby wiernych. Niech wygra najlepszy.

– Jest jednak coś dziwnego w tym wszystkim

– To znaczy?

– Kilku mistyków pisze że widzą w snach światłość – powiedział niedoszły duchowny, patrząc w monitor, poprawiając okulary na nosie

Mistycy to ludzie szczególnie wrażliwi na drżenia sacrum – wcześniejsi obłąkani, siedzący w pierwszych ławkach na mszach, kładący się ku niesmakowi kapłanów, posiadający dziś własne mieszkania, lub, w przypadku niektórych, wille, po uzyskaniu dostępu do których można otrzymać informacje dotyczące naprawdę intratnych zleceń. 

Podobno gdy zamykają oczy widzą siebie nawzajem nad jeziorem jak wyławiają kamienie, ryby i insekty. 

– Raczej zabawne że Opatrzność zajęła się zsyłaniem wizji innych niż powykręcanych ciał i udręczonych twarzy – gorzki uśmiech, prosto z esencji człowieczeństwa – normalne światło? – wzruszył bohater ramionami

– Nie, widzą coś odwrotnego do tych zniekształconych twarzy w matrycy od których czasem biorę pewne zlecenia, wiesz, jak śnią im się opętani

– Fajnie byłoby mieć tu jednego takiego – zaśmiał się, próbując herbaty. była mocna, gorzka i owocowa. dobra herbata. 

– Tracilibyśmy mnóstwo pieniędzy na jego wyżywienie, uwielbiają żreć i spać, wiedzą że tak na siebie zarobią. Niektórzy muszą to robić, wykończeni całym dniem wycieczki po Piekle

– Jakoś brak zaproszeń do tego drugiego… Tak czy inaczej codziennie mielibyśmy pewne zlecenia – wyciągnął torebkę, wyssał ją i rzucił na stół

– Musielibyśmy rozwinąć nasz biznes, dać takiemu pokój, pieniądze, pewnie robić mu zakupy – potarł czoło – Łatwiej byłoby takiego sklonować, wrosnąć w ścianę i poić kroplówką. – wzruszył ramionami, ale przemyślał taki model. – Wszystko jedno, śnią im się jasności, nigdy wcześniej tak nie mieli, zawsze są to spopielone wsie i twarze przyszłych klientów

– To znaczy co to wszystko?

– Możliwe że za niedługo będą inne zlecenia – zamyślił się, ściągając okulary, patrząc w podłogę, i zaczął je przecierać rękawem

Chwila milczenia, by dojrzeć coś co jest bliżej niż na przykład szkła okularów, które jeden z nich miał przed chwilą na nosie. Takie myśli czasami są najtrudniejsze do ujęcia. Tak jak skupienie wzroku na czymś co jest naprawdę blisko. Jak własny nos albo rzęsy. Coś co mózg nauczył się ignorować. Jest coś w tej zasadzie co się przekłada na tą słowną rzeczywistość, ujmowaną w radach jak żyć i nie żyć, ale przekładnia według której miałoby się to odbywać jest nieuchwytna. Pomysł absurdalny, przecież wiadomo że energia równa się masie, im szybciej się poruszasz tym większy masz ciężar, jak słowa miałyby się równać wszystkiemu co można dotknąć i poczuć?

– Opętania przez anioły? – rozjaśniły się oczy pierwszemu – to byłoby super do wypędzenia, nie mogę się doczekać aż mógłbym ich powykopywać

Roześmiali się obaj. Ciekawe jak rozpaczliwe byłyby prośby o oczyszczenie takiej ofiary.

– Nigdy czegoś takiego nie było, pewnie nigdy nie będzie, jak na to ile jest opętań w samym tym mieście, nigdy nie było tu żadnej "dobrej" – skrzywił się na dźwięk tego słowa – interwencji

– Więcej pieniędzy dla nas

– Dokładnie tak

– Idę, jestem głodny i czas poznać jakąś koleżankę we wrzasku

– Heh, z tego co mówiła jej rodzina bardzo dobrze jej to wychodzi

– Pewnie ten co zawsze, dzięki za herbatę

– Normalnie, do później

Stuk butów na drewnie, postawił kubek w umywalce w kuchni, zostawił duchownego przed komputerem, przemierzającemu klawiaturę palcami, sprawdzającemu telefony czy ktoś czegoś nie chce. Poznali się przez jednego z opętanych, który płacąc za wypędzenie powiedział bohaterowi o pewnym gościu który go znalazł i obiecał znaleźć kogoś kto mógłby przeprowadzić na nim egzorcyzm. Był świetnym researcherem, znajdującym nawet kilka zleceń dziennie, ale nie potrafił wypędzać, podobno robił coś dosyć odwrotnego a przynajmniej zawsze znajdowali go siedzącego pod ścianą, przeważnie palącego papierosy, wpatrującego się w rozwrzeszczaną i powyginaną masę ciała. Siedział w tym mieszkaniu i przesiewał całą masę internetowych próśb i błagań o pomoc. Generalnie był w porządku.

Ta kobieta. która w jego śnie się rozpadła. Czy to mogła być wizja? Nie należał do mistyków. A przynajmniej nie potrafił sam sobie odnajdować zleceń. 

Zamknięcie drzwi za sobą. 

Schodzenie w dół, coraz bliżej chodnika i ulicy. Echo kroków na dziedzińcu, wyraźniejsze cienie, gorętsze powietrze. 

Inne słońce. 

Ten ruch w mózgu, jak wiatr między ścianami. Cel w głowie. Gdzieś w głębi miasta, równe kroki, tunelwizja. Godzina staje się ostrzejsza, wizja pieniędzy prosto w dłoni napędza. Ta trzecia powieka? Grzecznie chowa się gdzieś pod czaszką. Wychodząc z zaułka widać że chce się iść pieszo. 

Wypełnić czas. Obliczone wszystko, dojście do miejsca zajmie tyle ile ma zająć, śpieszenie się lub pojechanie znowu metrem lub autobusem stwarza ogromne ryzyko wpadnięcia w bolesną bezczynność, podczas której umysł zaciera ręce, podchodzi do stołu warsztatowego by wymyślić tysiąc sposobów na które może poniżyć swojego nosiciela. 

Rozszerzenie powietrza na ulicy. Plac z pociętą piramidą jest jakby trochę inny, odbijające się fasady kamienic mówią o opcjach, ludziach w których mieszkają, co można z nimi zrobić, jak wykorzystać, do czego można dać się wykorzystać. To przytłaczające. W życiu najbardziej wkurwiające jest to że trzeba coś robić. Ogromna zawiść do ptaków latających z kabla na kabel nad ulicą. Zazdrość przy niej jest futrzastym misiem furby, stojącym nad pościelonym łóżkiem w czasie gdy właściciel uczy się pływać w ogromnym towarzystwie.

A przecież nie można czuć się źle. Kroki są, są równe, są słyszalne. Pomimo gęstniejącego tłumu który chce wyrwać z dzisiejszego dnia jeszcze coś dla własnego życia, uzyskać coś spod Słońca, rozepchnąć się łokciem w dniu, który poświęcono najpierw na dołożenie się wysiłkiem do tego by świat się kręcił. Teraz trzeba jeszcze pokręcić własnym. Nieważne jak bardzo czasem, patrząc w zachodzące słońce, rozpaczając nad coraz większą bliskością kolejnego dnia pragnie się by na chwilę się zatrzymał. By dało się usiąść i rozmową z ukochaną osobą rozciągnąć tą chwilę w nieskończoność. Ale jedyne co można to ją zapamiętać, zapisać jak na ścianie, markerem, i schować do serca. Wyciągać gdy świadomość zechce być wolna, jak nieswoje ale własne zdjęcie z portfela, gdy rano w drodze, w rozpędzającym się żarze, już planując ściągnięcie marynarki i podwinięcie rękawów kupuje się za przystankiem hot doga i kawę, ponieważ nie starczyło czasu na śniadanie.

Magia jest ciągle obecna, to tylko te oczekiwania od niej by wyglądała jak jaskrawe wybuchy i lasery ukrywają jej obecność. 

Za dwadzieścia minut będzie na miejscu. Z czegoś co nie potrafi się zdecydować czy ma być dworcem lub przystankiem autobusowym, odjeżdża wypakowany ludźmi bus. Spoglądają ze spełnieniem w okna, przeważnie nieświadomi tego co za jakieś pół godziny się stanie w ich mieście. Oglądanie newsów stało się niemodne i nieprzydatne. Wielu nie wie o szalejącej walce dobra ze złem w swoim mieście, poza tą którą toczą z małżonkiem lub dzieckiem. Zarośnięty mężczyzna opiera czoło o szybę, tuląc do siebie skórzaną torbę. Autobus odjeżdża z placu, przetrzymują go na chwilę światła w tłumie błyszczących samochodów, z jednym, zardzewiałym renegatem na pierwszym miejscu przed pasami, po których chodzi tłum zmierzający do swoich hobby, prac, domów lub po prostu. Gdzieś. 

Ciśnie się pytanie jak to wszystko zostało tak skonstruowane? Dlaczego nie można już dawno temu oddać się swojemu życiu?

Te wielkomiejskie lato. Drzewa w betonowych donicach wbitych w chłodne kamienne chodniki. Długie ulice lekko falujące z gorąca. wydaje się przy chłodnych ścianach że gdzieś blisko jest basen, że wystarczy przejść przez jedne lub drugie drewniane drzwi by za fasadą ukazał się jaskrawy zbiornik z leżakami na kafelkowanym brzegu. Lekkość ubioru i ruchów.

Nie wszyscy wiedzą o przebiciach w matrycy, na częstotliwościach sacrum. Ta technologia jest ciągle w powijakach, ponieważ jak inżynier ma skonstruować miernik wahań w częstotliwościach które mierzą boskość danego miejsca w czasie i przestrzeni? 

Ten eksperyment. Ten eksperyment był bardzo ważny. Dawno temu przez przypadek, co brzmi jak historia poczęcia wielu osób, ale nią nie jest, ale może, neurochirurg dotknął złego obszaru mózgu pacjenta cierpiącego na paraliż. Pacjent, weteran wojny lokalnej, tak bardzo lokalnej że angażowała ludzi ze świata drugiego, finanse z pierwszego a toczyła się w trzecim, ten weteran przez odłamek z granatu skonstruowanego z puszki po pepsi, który bardzo uprzejmie dostał się pod jego czaszkę, stracił zmysł dotyku. Przestał wiedzieć kiedy stawia stopy, kiedy są dobrze ułożone. co prawda nie przestał czuć bólu, lecz doktor, profesor nauk medycznych, chcąc sprawdzić czy chodzi o przerwanie konkretnych nerwów czy upośledzenie całego ośrodka, podrażniając pewien obszar mózgu, zamiast wywołać coś co miało być uczuciem dotykania dłoni, podarował eksżołnierzowi doznanie religijne, które najprawdopodobniej za pół wieku sprawi że jego ciało zostanie rozkrojone na kawałki i rozwiezione po całym świecie jako relikwia. 

Ta część mózgu stała się elementem zmysłu religijnego, która po przeprowadzeniu badań, staje się szczególnie aktywna w obszarach uznanych za religijne, a tam gdzie była aktywna, tam takie obszary, budowle i świątynie powstały. Agenci nieruchomości do teraz nie wiedzą co z tym zrobić. 

Mała partia glejowatej masy, o barwie pobrudzonego truskawkami serka tofu stała się centrum dyskusji wszystkich religii świata. Nagle nauka podarowała wierze coś, dzięki czemu można zobaczyć kontakt z absolutem. 

To było tak dawno temu. Kilka lat temu.

Kamienna fontanna w połowie placu na planie piramidy. Wodne kaskady spływają odlanymi kanałami, dając okolicy te poczucie jakie rodzi się w pobliżu ruszającej się wody, tego niemego obserwatora każdej pobliskiej sceny, spotkań w umówionych ubraniach, pijackich upadków czy bezcelowego siedzenia i wpatrywania się w wodę. 

Mijani ludzie, najróżniejszych postur i ubrań. monotonia, którą fascynowałby się tylko ktoś o nierównościach hormonalnych w mózgu. Niech coś się stanie, pomyślał, zajmując swoją głowę obliczaniem jak najszybciej wyminąć potok ciał, za kim i którędy iść by jak najlżej pokonać dystans.

Maleńki zielony kiosk, jakby wbity w ścianę, uprzednio gigant, o kamiennym cielsku i niebieskich, stalowych oczach, który zapewne składa dźwigi na budowach wyciągnął znajdujący się tu kantor i ujrzawszy że wokół nie ma miejsca w którym można kupić pączka lub batona, wyciągnął ze skrzyni zielone pudełko z ladą i zakratowaną szybką i wsadził je w rozerwaną dziurę. 

Kobieta, matka, bordowe włosy, dwójka dzieci, piękna córka, czasami wino przed spaniem do książek, których nie ma wśród gazet do czytania w pociągu. Nie do odróżnienia profesjonalna uprzejmość, dobry nastrój, bezinteresowna uprzejmość. A wygląda na wrośniętą w półki z szybkimi zabawkami na prezent, starymi czasopismami z pierwszą częścią modelu auta rajdowego, których dalszych partii nikt nigdy nie widział. Już wyrośnięci chłopcy mają w tych szufladach, będących definicją zawartości Różnej, same karoserie, same nadwozia, sam zamek ze sceny oblężenia. Pierwsze numery miały zawsze największe części. Może twórcy mieli równanie ludzkiej natury i doskonale wiedzieli co dać w pierwszej partii. 

Puszka coli i pizzerina. Pyszna. Bluza z kapturem i wielką kieszenią na brzuchu jest jak plecak dla każdego kto nie lubi plecaków. Mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami i w bawełnianych czarnych spodniach siedzi na krawężniku przy przejściu dla pieszych z paczką papierosów na ziemi obok niego i puszką mirindy. Patrzy się przed siebie, ale gdyby przed nim na światłach stanęło najnowsze lamborghini, nie zauważyłby go. Patrzy się gdzieś w przeszłość. 

Chłopiec nieśmiale prosi swoją mamę o czipsy, wiszące za szybą. Ta uśmiecha się, prosi o nie. Ten zastanawia się, czy w życiu o wszystko wystarczy poprosić. Z palcem przy brodzie obserwuje paczkę papierosów leżącą obok zranionego biznesmena. Lekkie trącenie jego ramienia. Chłopczyk dostaje do ręki paczkę czipsów od swojej matki. Uśmiecha się ona szczerze i figlarnie, co nieśmiało odwzajemnia jej syn, po czym odkrywa że paczka jest już otwarta, a matka płaci za nią monetą na której zostało kilka okruszków. 

Tyle się zmieniło, a dalej wszyscy żyją tak samo. Mieszkania co jakiś podobno określony czas są przecinane wrzaskami, przekleństwami i bluźnieniami, niektóre po otwarciu szeroko drzwi do teraz nie wiedzą nic o żadnych opętaniach i do niczego im jest to potrzebne. Korytarze i miejscowe sklepy wypełniają się niezmiennym, zawsze obecnym szokiem i opowieściami. Wykręcane stawy, białka oczu, krwawienia z ust i spod paznokci. Samodzielne próby uwolnienia. Przerażenia w spojrzeniach w krzyże na dachach i niewzruszenie, mijając zbyt słabego opętanego, wijącego się wokół opony zaparkowanego na zamkniętym parkingu auta. Ktoś inny zadzwoni. 

Kilka opowieści o osobach które miały je przeprowadzić, znalazły zlecenie, pojawiły się o określonej godzinie, ale po zamknięciu drzwi słychać było tylko rozmowę, ludzkiego głosu z nienaturalnym, jakby wiecznie dudniącym skrzeczeniem. Spokojny i rzeczowy ton tego drugiego, mimo braku słyszalnej zza drzwi treści, miał w sobie nuty, tony objaśnianych informacji, przekazywanych poleceń, w skali wydawania rozkazów i instrukcji. 

Po otworzeniu drzwi i wyjściu tych osób ofiara po roztopieniu zawodu na twarzy wracała do wrzasków, gdy tylko bez słowa wyszła z mieszkania, ignorując pytania o to jak poszło, czy miało to tak wyglądać, ponieważ w internecie pisało że przeważnie przeprowadza się to głośniej a nawet w wiele osób. A tu ktoś chowa zapisane symbolami kartki do kieszeni i wychodzi z domu. 

Nazwane nieoczekiwanymi konsekwencjami konsekwencje nie są takie nieoczekiwane jak je nazwano.

Życie i wszystkie jego kolory. Co by było gdyby wszyscy na raz spali i razem wstawali i razem kładli się spać? Jak wynalezienie kłamstwa, ktoś spałby gdy miałby nie spać i odwrotnie. Prawo natury do wypełnienia pustki swoim własnym dobrem i złem, zabijaniem śpiących młodych przez pełzające węże. 

Na rogu ulicy, pomiędzy ławkami na betonie siedzi łysy, dobrze zbudowany mężczyzna ubrany w jakby samą czarną szarfę, zakrywającą całe ciało. Możliwe że to jeden z mistyków, próbujący oddzielić drżenie zmysłu od własnych urojeń. Spróbuje wyczuć gdzie w pobliżu istnieje zagrożenie i zgłosić to na tablicy, biorąc opłatę za dane, informacje co do jego miejsca.

Ma zamknięte oczy i złożone na udach dłonie, ale gdy bohater stawia krok, wyłaniając się zza samochodu, otwiera je nagle ze źrenicami już zwróconymi prosto w jego oczy. Śledzi go jak automat. 

Ten były policjant widział większość okrucieństw jakie człowiek może wyrządzić drugiemu człowiekowi. Był prostym człowiekiem – chciał czynić dobro. Dlatego gdy wieczorem siedział samemu w pokoju przed newsami i przeczytał o fali opętań, przypomniał sobie jak opowiadał swoim znajomym jak "widział Szatana" w oczach narkomana, który włożył koledze nóż w płuco, albo w ruchach kobiety, która odpalała papierosa od kuchenki gazowej, "święcie twierdząc" że siniaki na ciele i złamana ręka jej ośmioletniej córki to nie jej wina. 

Miał dość naprawiania skutków i chciał usunąć przyczyny. Wszystkie. Przy biurku zbadał sprawę. Była jasna – osoby nie do końca opętane, ale skażone, przejawiają zawierzenie w egoizm oraz krzywdę, którą można samemu odpuścić gdy sprawi się ją drugiej osobie. Późno w nocy, obserwowany przez swojego psa, wielkiego i potulnego owczarka niemieckiego, znalazł wyniki niemieckich badań, które odkryły związek między skażeniem a obniżeniem ilości neuronów lustrzanych. Wszystko stało się jasne. To było tu wcześniej. A on musiał teraz oczyścić świat. 

Właśnie poczułeś coś, co można nazwać mnóstwem urojeń, pomyślał chłopak mijając parę dziewczyn z plecakami szkolnymi, krzywiąc usta prosto w jego oczy. Myślisz że coś poczułeś, ale gdy zobaczysz co to jest, będziesz żałował że nie szukałeś dalej. 

Oczyszczałem mnóstwo razy, otrzymywałem za to pieniądze które szybko topniały, poza tymi które jakby druga część mnie chowała do puszki w kuchni. Ale zdarzyło mi się także otrzymać informacje. I odejść. Oraz otrzymać informacje i oczyścić. To my mamy tu kontrolę.

Ten stolik, ten stolik z ciemnego drewna, z porysowanym blatem, z pustą solniczką, z siedzeniami z czerwonej, popękanej skóry, pod granatową ścianą, oświetlony tylko barem naprzeciwko i lodówkami. 

Ta kobieta, jej mocny makijaż, mający maskować palące blizny, które ujawniały się po znalezieniu się bliżej jej twarzy. Jej długie palce, gruby płaszcz, chuda szyja, potargane ciemne włosy. Wszystko. 

– Mogę powiedzieć Ci gdzie się pojawią. – okręciła słomkę z wysokiego ciemnego drinka wokół palców, zaciskała ją jak szyję bezbronnego zwierzątka, powoli – Ale będziesz musiał przepuścić jednego – jej skażony uśmiech spod błyszczących niebieskich oczu.

– Wiem gdzie się pojawią – palec kreślący w mokrej plamie na stole – nie wiem kim będą. 

Małe zgrzytanie zębami. Kobieta odwróciła się powoli z płynnym uśmiechem, jednym z tych które przelewają się po twarzy jak plama oleju po morzu.

Dziewczynka w wieku gimnazjalnym siedziała zgarbiona, było widać jak naciąga łopatkami skórę na plecach, jakby drapała się od środka. Miała grube rajstopy, zielone buty ze sprzączką, granatową sukienkę i zmechacony kremowy sweter. Podpierała głowę dłońmi, jej twarz miała znudzony wyraz, spazmatycznie przeplatany wściekłością, gniewem i rozbawieniem. 

Kobieta pogłaskała ją po głowie. Dziewczynka zadrżała i głośno wymamrotała

nie – warknęła – więcej, nigdy.

– Możemy być wszystkim – kobieta odwróciła się z powrotem ze swoim cieknącym grymasem. Palce na jej słomce spotkały opór i zwalniały, jak bezpańskie zwierzę chwycone w gumę do skakania.

Dziewczynka miała wyschnięte i popękane usta, które co chwilę gryzła, kręcąc głową jakby chciała odszarpać kawałek własnej wargi. Ale jej oczy. Co chwilę obgryzała paznokcie, sprawdzając kształt jaki im zostawia. Poprawiała je co chwilę, odgryzając małe kawałki, szlifując paznokcie na zgryzie zębów, patrzała na nie z różnych kątów.

Jej dłonie, oparte na kolanach, kręciły się wokół oczu. 

Jej oczy, kiedyś brązowe, teraz były ciemnoczerwone. 

Paznokcie lekko, wypełnione skupieniem, drapały kantem rogówkę oka. 

W czasie jaki zajmuje jeden łyk i tępe spojrzenie na to co się dzieje, wkładała palce do oczu i robiła w nich nacięcia, pozwalając krwi pojawić się i zaschnąć, za każdym razem szczerząc zęby gdy to się działo.

Stawy dłoni kobiety w płaszczu odblokowały się, gniotąc słomkę między sobą.

– Jesteście wszystkim – palce uniosły się z kałuży na stole. Ten łyk, który jest jak kawa po nieprzespanej nocy. Musisz go zrobić.

– Pomagamy sobie – rzekła kobieta, zakładając nogę na nogę

– Mam nadzieję

Kobieta ściągnęła dłoń z kanapy, gdzie położyła ją po pogłaskaniu teraz lekko drżącej głowy. 

Pakty z demonami jak spotkania biznesowe. Negocjacje i przypuszczenia. To tylko kropla, pomyślał. Przełknął rozgazowanego drinka, odstała wódka podrażniła mu gardło. Ja też jestem tylko kropla. 

– Dostaniesz listę jutrzejszych pojawień jeśli przepuścisz jedno szczególne. Nikt nie może się o nim dowiedzieć. – strzepnęła kurz z uda

– To powinien być ktoś cichy, a to raczej nie należy do Waszych zainteresowań

Nachyliła się nad stolikiem. Jej wykrzywione wargi teraz były jak namalowane na sypkiej skale – Dlatego musisz się nim zająć. 

Dziewczynka warknęła zdrapanym gardłem i wysokim piskiem gdzieś nad migdałkami – już. nie. dalej. życiu.

Nie patrz się tak na mnie, tu nie ma miejsca na etykę. Nigdy nie było. Wszystko co mówi Ci jak masz żyć ma strony, na których jest to zapisane. Wyrwane lasu. Ma twardą oprawę, którą ktoś mył coca-colą po zmiażdżeniu nią komuś twarzy. 

W oddali ulicy, za jednolicie kolorową linią świateł, wychyla się budynek korporacji, który wyrósł na centralizacji zleceń. Ktoś z podstawowym zmysłem przedsiębiorczym i kapitałem stworzył w biurze niedaleko stąd, czteropokojowym starym mieszkaniu centralę, w której to wszystko się zaczęło. Dziś mistycy po szkołach, teolodzy nagle niechętni powołaniu i telefoniści siedzą w piwnicy szklanego monolitu całe dnie i noce, zbierając informacje, wysyłając etatowych pracowników do ich sprawdzenia, ich menadżerów do oczyszczeń. Prezes podobno co tydzień rozmawia z papieżem przez wideokonferencję. Raz w tygodniu spotyka się z metropolitą w restauracji na nadrzecznym bulwarze. 

Tak wielki budynek oczyściłby całe miasto w jeden dzień, zgodnie z ilością zleceń jakie pojawiają się dziennie (trochę ponad sto) i liczbą jego pracowników (prawie czterysta). Ale nie oczyszcza. Na pewno mają dobre wytłumaczenie. 

Przed jedną z tysiąca świątyń na rogu tego placu stoi kilkunastu wiernych. Ociosane kamienie patrzą się z niesmakiem. Nie ma dzisiaj żadnej mszy, ale najwyraźniej trenują swój zmysł. Ktoś powiedział im że dobrze być mistykiem.

Kilka tygodni temu, w dzielnicy sypialni za miastem, w tanim mieszkaniu na szczycie wieżowca, krótko ostrzyżony chłopak wił się na podłodze. Dwaj mężczyźni ubrani na czarno patrzeli, jak turla się między materacem położonym pod ścianą a pustym kaloryferem pod oknem. Mniejszym niż te, jakie mają pokoje w mieszkaniach poniżej. 

– Musisz odetchnąć przez nos by zebrać powietrze w płuca by móc nam powiedzieć gdzie to jest – stwierdził ten, który dzisiaj idzie przez plac

Jego towarzysz w okularach, który wtedy wyjątkowo opuścił mieszkanie, uniósł palec do ust.

Chłopak dalej zaciskał zęby i razem z oddechem, na zmianę zaciskał i otwierał szeroko powieki. 

– Ile razy tak dziennie? – zapytał się drugi, drapiąc się po policzku

– Jak to ile? – wyszczerzył się pierwszy – Osiem godzin! Czasem lepiej, czasem gorzej. Każdy orze jak może!

Prawie się zaśmiał. Wystarczy.

– Chciał tego czy ktoś zechciał by taki się urodził?

Pierwszy zawahał się chwilę. 

– Podobno brał jakiś narkotyk który stymuluje zmysł i miał do niego trochę za dobry dostęp

– No co Ty, przecież wygląda świetnie

Stłumiony krzyk przetoczył się po podłodze. 

– Co to za narkotyk?

– Nie wiem – wzruszenie ramionami – i nie chcę widzieć, pamiętam gdy były dopalacze, które nie robiły z nikim aż takich rzeczy

Chwycenie głowy w dłonie, naciągnięcie szyi

Urwany oddech

– Ktoś musi to robić, co nie?

Przekroczenie nad kłębem spazmów. Widzi coś w stylu poplamionego pokoju i rozwijających się, poszarpanych skórzanych skrzydeł. Może młodą kobietę która stojąc nieświadomie w nocy przed oknem drapie się do krwi. Córkę właściciela fabryki telefonów komórkowych pod miastem. Może jego żonę. 

Chwyt za ramię, odciągnięcie dłoni, spojrzenie w oczy

– Wiem że to nieprzyjemne, ale musisz pamiętać że to co widzisz to nie jesteś Ty

Otwarte oczy, jak wiry w rwącej rzece, po chwili skupiają się z powrotem na pokoju

By wrócić na zakurzony dywan, pozwalając by kurz dotykał toczącej się rogówki, wchłaniał cieknącą ślinę z otwartych, zablokowanych ust

Kolejne odwrócenie na plecy

Drugi odwraca wzrok na ścianę

– Musisz zamknąć usta i wciągnąć nosem powietrze – mówi pierwszy, wyciągając palec przed twarz mistyka, który właśnie ma atak przebicia, traci kontakt z jawą. Podobno ci którzy nie wytrzymują, lądują w stanie katatonicznym i tylko mówią. Są jak boje na falach wzburzonego oceanu. Bezbłędnie określają kto gdzie padnie ofiarą. Idealni zlecenioodkrywcy. Ale nie żyją zbyt długo. I jeść nie chcą w ogóle. 

I to wszystko za comiesięczny przelew na studenckie konto w banku

Chwyt za oba ramiona, jakby chciał ścisnąć go do kupy

– Wdech przez nos, to bardzo ważne

Zamknięcie ust, a raczej przygryzenie wargi, krople potu toczące się po skórze

Trzęsenie się klatki piersiowej, jakby wytrącała z siebie napięcie

Chwila, w której nic się nie dzieje, puste płuca

I wtedy, trzęsący się wdech przez nos, jak ten w trakcie zadławienia, po odzyskaniu przytomności umysłu ale jeszcze niedrożności dróg oddechowych, ktoś ze załzawionymi oczami wciąga powietrze nosem by mieć czym wykaszleć Ciało obce

Pełne ciało powietrza

Pełne ciało

Mrugnięcie, które wypycha łzę z oka

– Bohaterów powstania dziewięć, Razagas

Puszczenie ramion, lekki upadek na dywan, przewrócenie się na bok, skulenie w sobie

– Dzięki

Ktoś z dołu tłucze w rury kaloryfera

Tak to wygląda

Jeszcze dziesięć minut. Chwila. 

Plac zniknął za plecami, nawet przestał wpływać na otoczenie, jakby powiększając sklepy i urzędy, została jakby coraz mocniej zwężająca się ulica, ze ścianami ewidentnie nachylającymi się by zamknąć widok nieba, z zaparkowanymi samochodami po obu stronach. Witryny sklepów są brudne, wystawy przestarzałe. Kontrast. To biznesy bazujące na znajomych, działające na ludziach, którym nie przeszkadza wyszczerbiony blat lub złuszczająca się farba. W końcu po oświetlonym jasno wszystkim wszędzie w scenerię wprasza się cień. Granatowość przesiąka paletę tego obrazu. Murowane okna ze zdobionymi obramowaniami są otwarte ale nic z nich nie słychać. W nocy pewnie na schody wychodzą tu ludzie po prostu posiedzieć. 

Za zakrętem pojawi się ulica zwana Francuską. Na niej znajduje się lokal, do którego musimy się dostać. Można myśleć że będzie to wyglądało jak scena akcji, z pogotowiem zaparkowanym na środku jezdni i policjantami pod drzwiami, może wóz strażacki z wyciągniętą drabiną. Ale tak nie będzie. Właściwie to wszystko będzie dokładnie odwrotnie. W powietrzu będzie wisieć naciągnięta normalność, jak markiza nad restauracją która jest znana z serwowania egzotycznego mięsa, po mrugnięciu do kelnera, który uzgadnia to z szefem, który ma potwierdzić wewnątrzkręgowość klienta. 

Drzwi do których trzeba wejść są wyszczerbione ze zdobień, lekkich motywów roślinnych, znajdują się pomiędzy zakratowanym warsztatem szewskim a biurem ubezpieczeń. Trzy schody. 

Można na chwilę usiąść. Wyciągnąć pizzerinę z kieszeni, położyć na kolanach, wyciągnąć puszkę coli, otworzyć, postawić na schodku obok siebie. 

Przerwa na jedzenie. Żucie letniego ciasta z sosem pomidorowym, upieczoną szynką i pieczarkami. Zapijanie gazowanym roztworem cukru, barwnika i aromatu. Na górze czuć pewną ciężkość. Wejście do klatki jest organiczne, jak wnętrze jaskini wśród korzeni a nie cegła w centrum miasta. 

Odblask w szybie naprzeciwko przesuwa się w stronę słońca, na chwilę oświetlając czerwoną aluminiową puszkę. Ze sklepu spożywczego, w którym wnętrze zajmuje głównie wielka lada, z kilkoma kasami i szklanymi gablotami z mięsem i ciastami, w którym wszystko znajduje się na stalowych, emaliowanych półkach, wychodzi kobieta w fartuchu, wyciąga paczkę papierosów z kieszonki na środku, siada na parapecie witryny i odpala go zapałką. Zaciąga się, zakłada dłoń na łokieć. Patrzy w prawo i lewo.

Nagle wszystko się zatrzymuje. Obydwoje możemy mieć przerwę. Obydwoje żyjemy w tym samym świecie, tym samym życiu. Zaczep o rzeczywistość. może jest szansa że jesteśmy zbudowani z tej samej materii, że wzięliśmy się z tego samego miejsca. Ten monizm jest uspokajający. Może nie znaleźliśmy się na tym świecie z różnych miejsc, jedne dusze z ogrodów wciśnięte w ciała w szpitalu niedaleko stąd, wychowane ze wszystkich stron, z wiecznym kontaktem z dobrem, inne wzięte z przedpól chaosu, jak wirujące dziury. Dalej z jednego świata sprzed tutaj. Może to gdzie jesteśmy to tylko nasza wina. Ale czasami jest już za ciężko tak myśleć. A jednak tu siedzimy. 

Szmer odległych samochodów. Krzyk matki, która gdzieś z okna wyżej każe dzieciom zjeść obiad do końca. Znowu najadły się czipsów i nie są głodne. Nic się nie dzieje.

To mogłaby być ostatnia scena. Konceptualne ujęcie, zaciemnienie, napisy końcowe. Ale nią nie jest. Opakowanie do opakowania, papier z folią do puszki. Jak najmniejsze zajmowanie miejsca. Jak najmniej zostawić po sobie. 

Sprawdzenie telefonu. Zero połączeń, zero wiadomości. Jak najmniej zajmować miejsca. Jak najmniej zostawić po sobie. 

Na świecie jest wystarczająco wiele cierpienia. Kto żyje tak by nie tworzyć nowego, stąpa po chodniku z bardzo małymi płytkami, nie chcąc nadepnąć na linię. 

Drzwi są niedomknięte, pewnie ktoś wnosił meble lub wyszedł do sklepu i nie chce mu się dzwonić na porysowany domofon. I tak wykręca numer na klawiaturze. Po dwóch sygnałach rozlega się brzęk, gdy jest już na schodach w środku. 

Z powrotem w echo. Schody są na końcu korytarza, który ciągnie się przez całą długość mieszkań, z dwoma na każdym piętrze. Są na planie kwadratu, i patrząc w górę można dojrzeć piramidę świetlika, ornamenty na szkle. Jak wcześniej wzory zdobień tylko dawały poczucie organiczności, ciemnoczerwona farba topi to miejsce. 

Krok za krokiem trzeba przygotować się na to co się zobaczy, mimo że prawie zawsze wygląda to tak samo. I nigdy nie wygląda tak samo. inni ludzie, podobne historie. zdemolowane pokoje. Jedzenie na ścianach, krew na podłodze. Bliscy, którzy nie chcą za bardzo rozmawiać. Dzieci, patrzące z ukosa przez cały dom. 

Antywłamaniowe drzwi odznaczają się z poszarpanej tekstury korytarza. Naciska dzwonek, nierówno pomazany farbą, brzęczenie jest odczuwalne pod jego palcem. 

To ma swoje zalety. Wizyta egzorcysty przyciąga za dużo uwagi. I teoretycznie nie trzeba płacić. Ale z drugiej strony korytarza słychać niekonspiracyjny szczęk, po którym do środka wlewa się smuga światła, na której staje starsza kobieta w dresie i koszuli nocnej, mimo że jest piętnasta. W powietrzu widać jak wyczekiwała pod drzwiami, chcąc tylko usłyszeć dialog, ale gdy przyszedł moment, nie bawiła się w półśrodki. 

Teraz trzyma za klamkę, stojąc na wycieraczce, spuszczając drugą rękę wzdłuż ciała. okulary na jej nosie zsunęły się, przez co podnosi głowę by lepiej przez nie widzieć. Krótkie spojrzenie. Gdyby nie oczywisty kontekst, dzięki któremu w jakiś sposób jej stanie na korytarzu jest usprawiedliwione, wyciągnięty zapewne z dwudziestoczterogodzinnych krzyków przeplatanych lamentem i bluźnierstwami, mógłby być kolegą córki lub syna, dilerem, człowiekiem mającym naprawić laptopa. Ale tu i teraz nim nie jest. 

Drzwi naprzeciwko niego wydają zgrzyt, ale tylko się uchylają. Spogląda na wycieraczkę – dawno temu, w jakimś markecie z wyposażeniem wnętrz i lekkich zewnętrz, jakim niewątpliwie jest miejsce dla wycieraczki za drzwiami wejściowymi, ironia w przebraniu niskiej dziewczyny w czarnych włosach i szerokich biodrach podstawiła tej rodzinie szarą, szorstką, z napisem WELCOME.

Grubo nałożona, ciemna, zielona farba. ciężkie meble z litego drewna – szafka na buty, szafa na ubrania, komoda z lustrem w przedpokoju, rzeźbione w kolumny i portale. Zdobiony dywan, który wchłonął tyle whisky i wina że wykształcił własną osobowość. 

Otwiera starszy, wyprostowany mężczyzna. Ma widoczny zarost i okulary bez oprawek. Trochę łysieje. Jeden z tych którzy chodzą po domu w zapiętych koszulach. Bez słowa zaprasza do środka. 

Bez ściągania butów. Napięcie zżyma skórę w zbroję. Włosy przechodzi impuls. To jest jak uczucie słońca na skórze po wyjściu z przejścia podziemnego – nie da się nic zrobić. Jest nieodparte. Na drodze ewolucja widziała ostre kły, siłę niedźwiedzi, ale to może być przedsionek samorzutnej mutacji chroniącej przed wszystkim co jest między powietrzem świata. 

Zasłonięte okna, jak zawsze i wszędzie. Te rytuały mające zatrzymać złe duchy poza domem, dzisiaj robią wszystko co w swojej płóciennej mocy by zatrzymać go w środku. 

Stojące powietrze, jakby bało się poruszyć, owiewa ramiona gdy idą.  Salon jest festiwalem skóry i drewna, dębowy stół tężeje wśród bordowych ścian i kamiennego kominka. 

Ta obecność pod miastem kurczy się i trzęsie jak krtań w zdzierającym gardło krzyku. 

Nad kominkiem wisi łapacz snów, na nim stoi posąg Buddy. Na stole kobiece czasopisma, teraz ułożone równo przy brzegu. Popielniczka, też czysta. Nie wiadomo czy feng shui jest silne w tym pokoju, ale staranie na nakierowanie szczęścia jest ogromne. 

Boskość to ewenement ludzkiego gatunku. Piramidy powstawały na całym świecie niezależnie od siebie. Tak samo kult zmarłych i wiara w dobre postępowanie. Ludzie zaczęli coś widzieć w świecie, ten fenomen który się przejawił jest jak odkrycie stojącego jeziora w środku lasu, pogańskiego miejsca życia bogów, symbolu nieświadomości. 

W kuchni nad gazową płytą stoi kobieta. Ma trochę ponad czterdzieści lat i jest bardzo piękna. Jej gęste blond włosy opadają na czerwoną koszulę. Ma pełne kształty i widać po niej że podnieca ją inteligencja. Także jej własna. Jej mąż, który przez chwilę patrzy jej w oczy, próbując powiedzieć "Załatwiłem to", wziął ją za młodu ponieważ oczyma wyobraźni zobaczył, że pięknie się zestarzeje. I to nie był niedostępny idealizm. Ona odwraca wzrok i wraca do mieszania sosu do spaghetti w garnku. Trochę szybciej. Zagadnąłby, porozmawiał, sama ze swojej dobroczynności dałaby mu porcję. Ale na razie na końcu korytarza są zamknięte drzwi. 

Czuje się winna. Jakby sprowadziła do domu mnóstwo kolorów, które zapełniły się strasznymi kolorami. 

Pokoje które mijają są puste, nie ma w nich nikogo, tylko zakurzone biurka, szafy i nigdy nie rozkładane kanapy. Pokoje dzieci, które już się wyprowadziły. Jeden z dwóch został przerobiony na bibliotekę, z fotelem z dedykowaną dla niego lampą i regałem pełnym tomów. 

Została jedna córka. Historia może być każda. 

Mąż przystaje przed drzwiami. Przez chwilę nie chce się odwrócić.

– Muszę wejść tam sam – mówi bohater, próbując spojrzeć mu w oczy, teraz usiłujące przejrzeć przez drewno. Pewność tego co jest za nimi bardzo brutalnie obchodzi się z nadzieją. 

– Chciałbym przy tym być – odpiera ojciec, robiąc zdecydowaną minę. Jego oczy jednak są pełne strachu. 

– Nie chciałby Pan.

To co się tu działo, wywróciło ich życie redaktora gazety i nauczycielki francuskiego, próbującej poetki. Jak na mroczną esencję wydarzeń, ich przebieg jest schematyczny – zamyślenie, zapominanie o tym po co przyszło się do kuchennej szuflady z nożami, przed lustro, coraz większa bezsenność, coraz mniej jedzenia. Z drugiej strony to zajęcie własnymi sprawami i wiara że coraz słabsza osoba wie co robi. 

Potem pojawia się sen, konkretny koszmar, który odbiera zimnemu potu czynnik informowania, że się z niego przebudziło. Ściany jakby są tylko dwuwymiarowe, jak płaskie kartony, tylko odpowiednio narysowane. Dłonie, przymocowane do ciała stają się uciążliwe, to że odpowiadają na to co chce się nimi zrobić jest przytłaczające. Chce się nie być. Jest się zbyt przerażonym by wrócić spać, oraz zbyt przytomnym, by wziąć to na poważnie. Dokładnie wtedy w matrycy występuje przeskok. Gdzieś rozwijają się skórzane skrzydła i owijają osobę szczelnym kokonem. Nic już nigdy nie będzie takie samo. 

Nie chcesz nic aż tak złego, ale nie ma odwrotu.

– Ile to zajmie? – jego oczy wracają na drzwi, chwyta się za łokcie, próbując się trzymać.

– Maksymalnie pół godziny.

Albo zajmuje pięć minut, albo zajmuje godzinę. 

Drzwi nie są zniszczone, rodzice dalej przebywają w domu. Ściany nie są pokryte odchodami, w kątach nie ma konstrukcji z przeżutych roślin i noży. Jest w pokoju, czyli nie przeszła na nią ta nadludzka siła, zagęszczenie tkanki mięśniowej w wyniku samorzutnej, zawyżonej produkcji hormonów wzrostu. Ludzie w ciągu jednej nocy mogą stać zostać poddani własnym sterydom. Wtedy ciężko zatrzymać takiego w pokoju. 

Nie wygląda najgorzej.

Utrata apetytu, apatia, wydłużony, niespokojny sen. Bezsenność. Jak kurczowe trzymanie się gałęzi drzewa, gdy pniem szarpie bestia ukryta w mroku ciężkiej nocy. To jeden z koszmarów. Trzeba przyznać że dają szansę. Wtedy pewnego dnia apatię zastępuje słowotok, coraz bardziej nienawistne tyrady przeciwko Bogu, rodzinie, przyjaciołom i naturze, którego słowa po pewnym czasie, szybkie, trafne, przeobrażają się w Język, którym prawie nikt nie chce mówić. 

Wtedy już tylko prowokowanie wszystkich wokół, za którymś wybuchem złości piętnastoletnia dziewczynka lub dwudziestoletni chłopak łamie szczękę swojemu rodzicowi lub przyjacielowi, jakby trzymał w dłoni cegłę. Chwyta stół jadalny jak deskę i rzuca nim o ścianę. Sąsiedzi, których zawołała młodsza siostra lub współlokator spotykają drzazgi i krew bryzgającą po ścianach, wytłuczoną z poszarpanej rany na policzku. Ryk niski jakby wydobywał się z żołądka, przeplatany piskiem od którego trzęsą się zęby. Później już tylko zamknięty pokój, więzy z łóżkiem. 

To ci tradycyjni. Niektórzy myślą że wykorzystają to co w sobie odkryli, ale prawie zawsze kończy się tak że zostają nosicielami. Pokazują obrazy. Wypowiadają słowa. Ale prędzej czy później także kończą przywiązani do łóżka. Lub przywiązani do kaloryfera podcinają sobie żyły, chcąc uśmiercić to czego nie dali rady opanować. 

Chwila ciszy. Patrzenie męża w futrynę, patrzenie bohatera w jego oczy. Żona wychyla się na korytarz z drewnianą łyżką. Chce wiedzieć że da się coś zrobić, nie wygląda na ani trochę uspokojoną. Mąż zapewniał że znalazł pomoc u wyspecjalizowanych osób i uniknął miesięcznego oczekiwania u księdza. 

– Płatne po wszystkim. 

– Oczywiście. – odpowiada, lekko oburzony, wytrącony z przerażającej refleksji, wyraźnie wstrząśnięty przyziemnością tego stwierdzenia.

Wyglądają na małą żyłę złota. Ale najpierw ta za drzwiami. 

Drzwi. Drzwi są ciemne i pełne. Żadnych szyb lub rolet. Żadnych plakatów ani naklejek. 

Są zamknięte od zewnątrz. Klamka jest luźna w swoim mechaniźmie, jakby wygięta w górę. Jej siostra ze środka leży na krześle obok. Staromodny klucz tkwi w dziurce. Na szczęście tkwi poziomo i można coś przez nią zobaczyć. 

Odległa ściana, szerokie czarne biurko. Przewrócone krzesło. 

– Próbowałem z nią porozmawiać. – wyjaśnia ojciec, drapiąc się po dłoni. Ma na niej kilka strupów.

– Siedzenie przeważnie nie pomaga. 

Monitor komputera na czarnym wygaszaczu ekranu. Lampka świecąca na granatową ścianę. Podarte krótkie szare spodenki na oparciu krzesła. 

Wtedy w polu widzenia pojawia się kobieca stopa. Macha przed biurkiem. Zatrzymuje się na moment jak zamrożona, po czym zaczyna wyginać i wykręcać palce i kostkę, naciągając skórę i nadwrężając stawy, na skórze widać jak głębiej pełzną ścięgna, przecierają się o kość. 

Trzeba przyznać że to akurat nigdy się nie nudzi. 

Nie wie że tu jestem. Gdyby wszedł tu ksiądz, już dawno rozerwałaby opaski zaciskowe i rozniosłaby wszystkie meble, przebiła drzwi pięściami. Ja jestem niewidzialny. Leży i nie wiadomo co ma w głowie. Często w takich chwilach po prostu patrzą się na swoje dłonie, czasami wyrywają sobie paznokcie zębami, by zanieść się płaczem i wrócić do kiwania się w pozycji kucającej. Pozycja embrionalna przeważnie oznacza powstanie w jednym ciele Koloseum w którym toczy się walka. Podrapana skóra na łydkach po każdej małej przegranej. Zawsze lubił patrzeć na to co robią, gdy nikt nie patrzy. Jak obserwowanie zwierząt, tych okazów, dzieci negatywnej Natury. 

– Zaraz wracam – oznajmia, uśmiechając się szeroko, wzbudzając gwałtowne przełknięcie śliny u ojca, mruga do matki tulącej framugę z tyłu korytarza. Nieracjonalny profesjonalizm. Wyobraźcie sobie że dla niektórych to tylko fucha. 

Ten klucz i klamka są zawsze takie same. Różnią się kształtem, materiałem i kolorem, ale to zawsze ten klucz i ta klamka. Prowadzą tam.

Zasłonięte pośpiesznie powieszonymi ciężkimi kurtynami okna. Snop słońca żongluje drobinami kurzu. Spokojnie unoszą się, niewzruszone wobec niczego wokół. Otwarta szafa z ubraniami, przewieszony przez drzwi płaszcz. Podkoszulki i bluzki upchnięte pod wiszącymi kurtkami. Bordowa sofa na środku pokoju, przed nią komoda z telewizorem, konsolą i poprzewracanymi zdjęciami. 

Warknięcie ze środka pokoju. 

Skopana na podłogę kołdra, spocone prześcieradło, wołająca o pomoc poduszka, spod jej poszewki przebija się wzór w koty i króliczki. 

Na łóżku leży ona. Jest przypięta jedną ręką do stelażu. Ma potargane włosy, zlepione śliną i potem, które były ciemne, lecz teraz mienią się kurzem i błyszczą wydzieliną. Jej skóra, kiedyś zadbana wszystkimi kosmetykami na każdą część ciała, teraz jest poznaczona siniakami, jak ciało niebieskie kraterami po uderzeniach komet. Jest podrapana do krwi na przegubie przy opasce uciskowej. Często zaciskają je do końca, jakby trzymali ciała w których są jako zakładników, poświęcając dłoń. 

Oblizuje wargi. Ma rozszalałe, przekrwione od kompulsywnego mrugania brązowe oczy i pełne, popękane usta. Ma na sobie szare majtki i biały podkoszulek ze wzorem słabo oświetlonej twarzy. 

Rozchyla nogi. Dotyka się wolną ręką. Przebiega wzrokiem po nim, jego ciele, i po swoim ojcu, który wychylił się by zobaczyć jak wygląda środek. Grymas wykręca mu twarz, ten sam ruch wyciąga go w głąb korytarza. 

W środku dnia pokój oświetlony jest lampką biurkową, stojącą obok włączonego komputera. Facebook kliknął wiadomością, już chyba dziesięć okienek rozmów, nigdy wcześniej nie było ich tak wiele. 

Tak to wygląda. Dywan na jasnych szarych panelach wywinięty pod ścianą. 

Zamknięcie drzwi. Chwila. Przekręcenie klucza. 

Ona dalej wije się w łóżku, dotyka wargami swoich ramion, zawija włosy wokół twarzy. Wysuwa biodra, pozwala podwinąć się podkoszulce. Byli tacy którzy dali się na to złapać. Potem kończyli z kciukami za oczami, którymi pożerali ten krwiście intensywny obraz i chcieli dostać więcej. Rzuca stopą w jego kierunku. On tylko milczy przez moment, ogląda naciągniętą w jego kierunku nogę, po czym idzie po fotel, postawiony pod ścianą, odwrócony do niej, jakby ktoś kto w nim siedział chciał tylko patrzeć się w delikatny i miękki, szary odcień farby. Przez jej twarz przebiega ukłucie, ale od razu szczerzy zęby i rzuca warknięcie, które wypycha ślinę z jej gardła. Spływa jej z zęba, przelewa się przez cofnięte dziąsło, dotyka prześwitującego korzenia. Specjalista przesuwa i odwraca siedzenie, stawiając je przy łóżku.

Jej twarz rozciąga się nienaturalnie szeroko, jakby najpierw rozdarła usta a dopiero po tym otworzyła szerzej oczy. Rozlega się wrzask, który nadwręża kości jej żeber pod przykrótką podkoszulką. Dobiega z niej jak z pozostawionego przez bardzo obcą osobę w jej kieszeni telefonu z włączonym głośnikiem. Jej przeciągły krzyk trwa jeszcze chwilę po tym jak zacisnęła zęby i zaczęła rzucać się z rozczapierzoną dłonią w kierunku jego twarzy.

– Skończysz jak ona, śmieciu. – rozległ się głos jakby rozdarł się jej mostek, i głos dobiegł prosto z niego. – Próbowała więc dostała, hehe – zaśmiał się głęboko, przeciągając zaciągnięcie się powietrzem. – Oni wszyscy próbują lub sami wchodzą, i teraz należą DO MNIE! -

Teraz zrobiło się normalnie. Siada w fotelu i rzuca na oparcie. 

Nie mogąc go dosięgnąć, rzuca się w kierunku opaski na swoim nadgarstku i chce ją rozerwać, próbuje ją przegryźć, lecz widząc że jest to niemożliwe, uderza głową w stelaż. 

– Wszyscy mają to w sobie – rzekł tym samym głosem, tylko lekko ruszając jej wargami, tylko lekko rozwierając zaciśnięte szczęki – Tak zostali stworzeni, by służyć mnie. – Ten uśmiech – Więc wszyscy w końcu skończą na mojej służbie. -

Kolejny krzyk, tym razem w stronę ściany. Wokół czuć poruszenie, tak jak czuć włączony telewizor w mieszkaniu, gdy jeszcze się go nie słyszy. Zaciśnięta pięść z pomalowanymi na niebiesko paznokciami uderza niezdarnie w przeponę. Dalszy krzyk. Odwrót głowy. Pokaz zębów. Kolejny rzut na zmęczony materac.

On tylko siedzi i patrzy. To już trzeci taki w tym tygodniu. Oglądając spektakl wykręconych kończyn i naciągniętej skóry, słuchając symfonii krzyku i przekleństw, która wypełnia powietrze jak ropa, nie może poczuć się zainteresowany. Chciałby tak się poczuć. Ale jest już tylko znudzony. Oparty w fotelu, widząc wypięty tyłek opętanej dziewczyny, wiedząc że jej rodzice są za drzwiami, myśli o tym co zrobił, by znaleźć się w tym miejscu. 

Chowa twarz w dłonie, naciąga suchą skórę, spogląda w sufit. 

– Beltral. – rzuca zza dłoni. Opętane ciało przestaje krzyczeć, oczy rozszerza zdumienie.

– Skąd znasz me imię, człowieku? – rzuca wściekle, tracąc tembr głosu, przechodząc w skrzek.

– Znam mnóstwo takich imion i zawsze któreś z nich okazuje się Twoje – wyjaśnia, podnosząc brew. Opuszcza dłonie na kolana. Pycha wpisana w osobowość. W cechę. Pycha sama w sobie. 

Zapada zabawna cisza. Rodzice za drzwiami, za założonymi na siebie rękami, mają wrażenie jakby ktoś znajomy przyszedł do dzikiego współlokatora ciała swojej córki. 

– Zrobimy tak – nachyla się, opierając dłonie na kolanach. – Ty się tu znalazłeś, ona Cię zaprosiła, nieważne. Miałeś swoją zabawę, swój czas, zobaczyłeś jak fajnie jest być w jej ciele, mimo że masz ciągle uwiązaną jedną rękę. I nie miałeś dostępu do komputera, na którym mógłbyś bardzo dużo zdziałać. – wskazuje na brzęczące urządzenie za jego plecami na biurku. 

Demon nie wie co się dzieje, spodziewał się krusady ze święconą wodą, dramatu, walki i tragedii. 

– Ale przyznałeś się do swojego imienia, co sprawia że Twoje wypędzenie jest tylko kwestią czasu. – pomasował kostki dłoni – A ja potrzebuję pieniędzy. – nachylił się do siedzącego na łóżku ciała, z opadniętym z ramiona kołnierzem, ukazującym wierzch młodej piersi. – Dlatego proponuję byś opuścił te ciało. I możemy umówić się na jakieś inne. – Ta propozycja zawsze oznacza kolejną szukaninę, ale lepsze to niż dalsze uszkodzenie tej tutaj, która zaszła o dwie godziny w nocy przed komputerem za daleko. 

– Nie oddam jej. – rzuca demon, bardzo rzeczowo.

– W takim razie możemy zawiadomić księdza, który wypędzi Cię z tego świata na kilka, domyślam się, lat. Nawet w bezczasie Twojej domeny, nie znajdziesz powrotu tutaj przez dłuższy czas, w którym najprawdopodobniej każda dzielnica będzie takiego miała. O ile już nie posiada. I będziesz się tak odbijał, zamiast, być może, znaleźć sobie jakiegoś dyskretnego nosiciela, z którym lepiej się dogadasz. 

– A jak znowu się spotkamy? – pyta zdartym głosem

– To możliwe że znowu się dogadamy.

Demon marszczy czoło. Prawa i obowiązki. Ma na swoje usługi całą chmarę obliczeniową. Mimo to, zwęża wzrok. 

– Nie dasz rady mnie wypędzić, nikt nie ma takiej mocy, ona jest moja i taką pozostanie – uśmiecha się, oblizując zęby i patrząc na ten język. 

Nie nie nie nie, a jednak, kolejny wrzask, zaciśnięcie pięści, napięcie mięśni. Słychać że jej płuca są nadwrężone, odzierają głoski ze swej pełni. 

– Oni są nasi! – wykrzyknął, wypluwając brudną ślinę. – Zostali stworzeni by należeć do nas i tak się stanie! - 

– Znam kogoś kto ma słowo by pozbyć się Ciebie stąd na dłuższy czas niż kilka lat. – mówi, trafiając w zaczerpnięcie powietrza.

Jego wyraz twarzy przesuwa się z wrzasku w stronę niebios w jego kierunku. Spotkał się z nim już kiedyś. 

– Działa nawet przez telefon. I ja mam telefon. 

Plugawe powietrze, które na chwilę wypełniło te nieswoje ciało, uszło, zostawiając wiotką skórę. 

– Wiesz co się dzieje gdy padają te słowa. Wszyscy wiecie. Lepiej załatwmy to szybko, im szybciej, tym szybciej wszystko się wyjaśni.

Ma dość całej sytuacji, lecz wie, że mówi z sensem. 

Demon ustami dziewczyny prycha opryskliwie. Patrzy z pogardą, lecz rzuca krótkie: – Zgoda. – mamrocze, odbijając głos od stworzonego żelaza. Chwila bezczynności, ogląda dłonie, gładzi nimi skórę. Fizyczność i posiadanie ciała, tak wyśmiewane przez nich wszystkich, zawsze mocno ich urzeka, obecność w tym świecie, pełnym chorób, miodu, powietrza i wody. 

– Ale Twój czas w którym to jeszcze działa, kończy się. – gdyby miał krawat, teraz poprawiłby go na szyi. 

– Nikt tego nie wie.

– Coraz więcej ludzi wpada w nasze ręce, możemy przeskakiwać z jednych na drugich jak nam wygodnie – twierdzi, mając rację. Dziennie jest coraz więcej chodzenia po mieszkaniach. 

Myśli chwilę.

– Nie powiadomicie nikogo gdy pojawię się znowu?

– Pewnie.

Zadowolenie i kompromis.

Jej usta otwierają się szeroko w stronę sufitu, wypełniają się wiatrem, który grzeje otoczenie, oczy zachodzą czernią, wykręcają się jej dłonie, po czym widać w nich delikatność, gdy przyciska ręce do tułowia, gdy oczy znowu stają się brązowe. Zanoszą się długo oczekiwanym płaczem. Na to akurat nigdy nie da się być obojętnym. To wszystko. Ona jest z powrotem. Wyciera dłoń w bluzkę. On tylko patrzy w jej oczy. 

– Hehe, jasne. – ależ oczywiście że nikt się nie połapie. Ale teraz została tylko ona. 

Widziała legiony. Spalone domy. Widziała pożogę, nienawiść i agonię. A teraz jest z powrotem. Mało kto dobrze to znosi. Nigdy nie warto jest mówić nic w rodzaju: "wszystko będzie dobrze", ponieważ nie wiadomo czy będzie dobrze. Najlepiej po prostu odejść. 

Widziała inny świat. Świat, w którym wystarczy nienawidzić wszystko i można mieć się bardzo dobrze. Tutaj, gdzie jest teraz, nic nie jest takie proste. 

– Hej – rzuciła złamanym głosem – Dziękuję – jej głos wibruje.

– To się okaże – odpowiedział jej w oczy. Otwiera drzwi. 

Ojciec ma w dłoni nożyczki, matka wbiega z wyciągniętymi rękami, przytula mocno córkę, którą ostatni raz widziała gdy jej ciało rzucało w nią nożami w kuchni, wywrzaskując bluźnierstwa. 

Ta ludzka ciekawość to pociąg czy naturalne błądzenie? Skoro jest coś do odkrycia, jak długo biała plama pozostanie niepoznaną? Jakby natura wciskała niewinne oczy, przelewała je z nurtem rzeki prosto w pustkę na mapie. Kto zadecydował by tak karać wszystkich którzy chcą wiedzieć, którzy chcą odpowiedzi na pytania które można zadać? 

Czasami dają pieniądze do ręki. Gdy było bardzo głośno i słychać było niszczenie. Ale dzisiaj banknoty zostawione są na meblu w przedpokoju. Wychodzi bez pożegnania, co jest dosyć ryzykowne. Raczej nikt nie chce mnie znowu tu widzieć, myśli. Przecież nie pojawi się tutaj znowu, ten demon, ani żaden inny. Co oznacza że ona będzie mogła oglądać i słuchać i szukać wszystkiego co tylko zechce. Nawet po tym co przeżyła. 

Ale oni nie muszą o tym wiedzieć. 

Może ona sama to odkryje. Jej możliwości stały się ogromne. Może nawet większe niż początkującej projektantki ubrań. 

Teraz jest już tylko schodzenie po schodach, które stały się dłuższe i mniej strome. Farba lżejsza, cienie na ścianie bardziej rozmyte. Echo kroków jest wyraźne. 

Wyjście na chodnik. Sklep spożywczy jest dalej otwarty, lecz teraz jest pełen ludzi, stojących w kolejce. Jedzenie, gazety, słodycze. On kieruje się na przystanek autobusowy, przebędzie wcześniejszy dystans szybciej. Na głównej drodze już stoi tłum ludzi, pod przystankiem nerwowo oglądają numery tras i przypasowują je z pojazdami, które podjeżdżają pod wiatę. Kobieta w kiosku patrzy na jeden z nich, każdy z nich to jej droga do domu, która odjeżdża na jej oczach. 

Przecież nikt nie musi wiedzieć co przed chwilą się wydarzyło. A autobus to urządzenie które chwyta za dłonie, kieruje je do kieszeni, wyciąga słuchawki i wkłada je do uszu. Wtedy podróż staje się bliższa samochodowi osobowemu. Każdy patrzy w okno. Ten kto patrzy po innych, zdradza się jako naćpany. 

SMS wysłany: "zrobione"

otrzymany: "wpadnij zobaczyć co wyszło"

Patrzenie w okno. Nie ma żadnego roztrzęsienia. Są pieniądze. Krew wszystkiego co jest wokół. Ten autobus mógłby składać się z pieniędzy. Jego opony mogłyby tracić monety. Ludzie mogliby być ubrani w banknoty. Ale jeszcze nie wiadomo czy mogliby być z nich zrobieni. Jakaś naiwna dziewczyna szybko wyszłaby ze zdaniem że nie mogą. I byłaby kolejną która budzi się na łóżku, z pogryzionymi nadgarstkami. 

Wszystko stało się takie liniowe. Odcinanie dni, robienie konieczności, wyrzucanie reszty. Widok za oknem jak zrolowana tapeta, przewijana dla zabawy. Jak ten kawałek ciała, trzeba się gdzieś zaszyć. Fontanna, ulica. Przestała tryskać wodą. To chyba ten dzień. 

Brama kamienicy przy salonie fryzjerskim. Kobiety strzygą starszego mężczyznę i myją głowę kobiecie, możliwe że jego żonie. Powrót do ascetycznego pokoju. Kładzie jeden z banknotów na stole. Skinienie głowy mężczyzny w okularach i koszuli. Pocięta piramida nad dworcem metra góruje jak świątynia, której żadne bóstwo nie chciało użyczyć imienia. Kroki na korytarzu jak towarzysze podróży, witają z powrotem w krainie zwanej Jawą. To przywitanie jest jak poklepanie po ramieniu, ponieważ to wszystko ciągle było Jawą, lecz ta jest lepsza. 

Wchodzi bez pukania. Kładzie na stole jeden z banknotów. Odpowiada temu porozumiewawcze skinienie głowy z głębi pokoju. W mieszkaniu znajduje się znany już wcześniej mężczyzna w okularach i koszuli, ale z nim jest

– Mistyk – stwierdza zaskoczony – jak znalazłeś czas na wyjście ze swojej dziupli?

– Coś mi go dało – odpowiada Mistyk, ubrany w luźny szary sweter i podarte dżinsy. Jego buty stoją pod ścianą, ma na nogach czarne skarpetki, z których jedna musi być dłuższa od drugiej.

Jest łysy, jego zarost równa się z tym co ma na czaszce, ma ziemistą cerę, głęboko osadzone, szare, bystre oczy, wąskie usta, i trzyma w ręce z postrzępionymi paznokciami kawałek pizzy, której pudełko znajduje się w kuchni. Rozmawia o czymś z mężczyzną w okularach, pokazując na ekranie punkty. 

– Jak poszło? – rzuca okularnik

– Normalnie, jest na stole. 

Nie trzeba więcej mówić. 

– Ona może się dowiedzieć że jest teraz odporna.

– Znajdzie nas.

Gdzieś w morzu postów o pomoc, pojawi się jeden, twierdzący że był na stronie o której ktoś lamentuje i nic nie poczuł. 

– Mów co wyszło – rzuca do mężczyzny w okularach. 

– Mistyk Ci powie – wskazuje na mężczyznę, który bierze kęs pizzy, trzymając dłoń pod podbródkiem. 

Najpierw kawałek pizzy. Farmerskiej. 

– Ta światłość o której wszyscy mówią – zaczyna Mistyk

– No?

– To anioły.

Że co? 

– Powtórz?

– Anioły – wyjaśnia Mistyk. – Są w Matrycy, szukają nośników. Ale jaja.

– Znaczy że

– Tak – oznajmił Mistyk, nie wiadomo czemu rozpromieniony.

– Będą opętywać ludzi?

– Tak

– Więcej – rzucił mężczyzna w koszuli i pokazuje ekran swojego smartfona – już są pierwsi

Ekstra. Zjada kęs pizzy, zielonoczerwonożółtopomarańczowy kęs. 

Wszystko zrobiło się o wiele ciekawsze. 

Koniec

Komentarze

Po przeczytaniu około jednej piątej tekstu wypełnionego niemal wyłącznie opisami i dziwnymi zdaniami układającymi się w jakiś dość osobliwy strumień świadomości, wyznaję, że nie pojęłam, jaki jest sens tego co przeczytałam i odpuściłam dalszą lekturę.

 

Niebo było czy­ste. jakby prze­cią­ga­ją­ce się… – Postawiwszy kropkę, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą. Chyba że zamiast kropki miał być przecinek.

Podobne przypadki pojawiają się także w dalszej części opowiadania.

 

Puch po­je­dyn­czych cir­ru­sów bez­ład­nie przy­kry­wał zni­ka­ją­ce gwiaz­dy, po­ran­ne sa­mo­lo­ty zo­sta­wia­ły za sobą bez­ład­ne linie… – Powtórzenie.

 

Ko­bie­ta w ża­kie­cie za­chwia­ła się, po­pra­wi­ła po­zy­cję ob­ca­sem na ko­st­ce, wsia­da­jąc do auta. – Co to znaczy: poprawić pozycję obcasem na kostce?

 

Ma na sobie je­an­sy, far­tuch i klap­ki.Ma na sobie dżinsy, far­tuch i klap­ki.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Na każ­dym pię­trze jest pięć drzwi… – Na każ­dym pię­trze jest pięcioro drzwi

 

Na ostat­nim pię­trze jest ostat­nie miesz­ka­nie… – Czy to celowe powtórzenie?

 

bar­kiem otwie­ra drzwi windy, prze­cho­dzi przez przej­ście(ró­żo­we per­fu­my, żel z wło­sów, ka­nap­ki z szyn­ką, coś jakby pa­ra­fi­na i tanie pa­pie­ro­sy) i wcho­dzi po scho­dach na górę. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Ktoś za­po­mniał stro­ju na wf… – Ktoś za­po­mniał stro­ju na WF

 

pasek roz­rzą­du. okrą­ża­jąc po­miesz­cze­nie z sil­ni­kiem… – Nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

Cofa się do tyłu. – Masło maślane. Czy mogła cofnąć się do przodu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Przeczytałam kilkanaście kilo i nie wciągnęło. Jak dla mnie – za bardzo poetycki tekst.

Właściwie, nic się na razie nie wydarzyło. Ot, ranek w mieście.

Interpunkcja kuleje, trafiają się pleonazmy – “podnieść do góry”, “cofnąć się do tyłu”…

Babska logika rządzi!

Niech coś się stanie, pomyślał,

O, ta myśl świetnie oddaje moje uczucia w trakcie czytania.

Ja przebiłem się przez całość (choć przyznaję, że kilka fragmentów przebiegłem nieobecnym wzrokiem). I powiem tak: poezji absolutnie nie dostrzegłem. W dużej mierze wygląda mi to na wsparty substancjami psychoaktywnymi ciąg myśli połączony z zapisem obserwowanej na bieżąco rzeczywistości. Jeśli powstało to wyłącznie w twojej głowie, to gratuluję szczegółowej wyobraźni. Nie wiem, czy absolutny brak korekty jest próbą zrzucenia jej na tutejszych czytelników (odmawiam), czy zabiegiem artystycznym, ale przyjąłem, że jednak tym ostatnim i tak też do owego chaosu językowego podszedłem.

Generalnie jest nudno. Choć niektóre skojarzenia są bardzo obrazowe 

naciąga łopatkami skórę na plecach, jakby drapała się od środka

przeplatany piskiem od którego trzęsą się zęby

to jednak mało tych rodzynków w tak olbrzymim tekście. Kolejne nic nie wnoszące do akcji akapity zwyczajnie męczą. Pomysł miał jakiś tam potencjał, który zaginął jednakże pod ciężarem dziesiątek tysięcy zbędnych literek, a obie powyższe wytrawne czytelniczki nawet do niego nie dotarły…

Nie mówię, że pióro złe. Pióro widzę, że nawet czasem potrafi. Tylko mu się nie chce pisać tak, by ktokolwiek poza autorem miał z tak powstałego tekstu jakąkolwiek przyjemność. To niestety wymaga wysiłku.

Vargu, dla mnie wszystko, co zawiera przeciągające się i przecierające oczy niebo (albo coś podobnego), wpada do szufladki z napisem “Poezja. Nie otwierać bez potrzeby. Zachować środki ostrożności”. ;-)

Babska logika rządzi!

Dla mnie to raczej taka “szara strefa”. Czy Burroughs to poezja? Jakby trochę tak i trochę nie… po prostu proza wykolejonego umysłu :)

Nowa Fantastyka