- Opowiadanie: Hanzo - Chłopiec od karaluchów

Chłopiec od karaluchów

Opowiadanie jest fanfickiem ze świata “Metro 2033”.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Chłopiec od karaluchów

stacja São Conrado, Rio de Janeiro, rok 2033

 

Pedro rządził biedakami z Faweli[1], kiedy żyli na powierzchni i on sprawował władzę, gdy nędznicy zeszli pod ziemię, by ukryć się w tunelach metra. Cały świat mógł trafić szlag, ale respekt, jaki wzbudzał mężczyzna, pozostawał niezmienny.

Zestarzał się. Dorobił brzucha, a jego wciąż twarde mięśnie obrósł tłuszcz. Wianuszek włosów okalających brązową czaszkę posiwiał. Mimo to oczy Pedra błyszczały hardo. Miał surowe, bezwzględne spojrzenie, które mówiło o nim wszystko, a zarazem nic.

Teraz siedział w swojej komnacie, wysłuchując roztrzęsionej kobiety. Wyglądała jak na skraju załamania nerwowego. Brudna, wychudzona, zapłakana. Przedramiona podrapane do żywego mięsa. Błagała o prochy. Kokainę, heroinę, cokolwiek. Dziś przyprowadziła ze sobą kilkuletniego syna. Mały dzielnie znosił wzrok Pedra.

Matka chciała przehandlować go za narkotyki.

– Panie, chłopak mógłby zostać twoim sicario[2] – mówiła. – Nadałby się i dobrze ci służył. Jest sprytny, bardzo sprytny – zapewniała.

– Czy ja wyglądam na handlarza niewolników?

– Nie, panie, ja…

Pedro przestał jej słuchać. Miał na głowie poważniejsze problemy niż głód tej kobiety. Zresztą, towaru zostało tak mało, że gdyby zaczął rozdawać go na prawo i lewo, zapasy zniknęłyby w okamgnieniu.

– Nie interesuje mnie twój syn – powiedział. – Chłopaki Alvara pędzą meskal z grzybów. Pogadaj z nimi. Na pewno się dogadacie… – Kwestię zapłaty pozostawił w domyśle. Kobieta proponowała mu swoje ciało nie raz i nie dwa, więc powinna pojąć, o co chodzi. – Nie trać więcej mojego czasu. Javi, wyprowadź ją!

Zaufany człowiek Pedra spełnił polecenie mimo rozpaczliwych protestów ćpunki. Kiedy wrócił do prowizorycznej komnaty, szef spytał:

– Jak nastroje wśród ludzi?

– Bez zmian. Niektórzy marudzą, że powinniśmy napaść na stację Maracanã, ale na szczęście takich jest niewielu. Większość zachowuje rozsądek i cieszy się z tego, co mamy.

Pedro pokiwał z uznaniem głową. Obecni mieszkańcy São Conrado byli przyzwyczajeni do wymagających warunków. Dopóki nie brakowało grzybów do jedzenia i pędzenia meskalu, a świnie dobrze się rozmnażały w hodowlach, powinien panować spokój. Odkąd nakazał egzekucję kilku nadgorliwych alfonsów, praktycznie nie dochodziło do rozlewu krwi. Maracanã, gdzie schroniła się zamożniejsza część Rio, stanowiła kuszący kąsek, lecz ludzie się hamowali. Chociaż bogacze byli ulepieni z miękkiej gliny, w życiu sprzed zejścia pod ziemię nie zaznali tylu trudów co lud Faweli, to po ich stronie stacjonowało wojsko.

Gdyby dysponował lepszym arsenałem, Pedro nawet by się nie zastanawiał. Wierzył, że jego sicarios zniszczyliby brazylijską armię. Jednak obecna różnica w uzbrojeniu skazywała ich na rzeź. Dlatego starał się nie zapuszczać choćby myślami w tamte rejony. Czekał. Sam nie wiedział na co, ale czekał.

– A Baba Sa? – dopytał.

Javi wzruszył ramionami. Był ubrany w zeszmacony bezrękawnik, za pasek spodni wsunął nonszalancko berettę.

– Starucha robi to, co zwykle – powiedział i splunął, by odczynić zły urok.

Nędzarze z Faweli zawsze byli zabobonni i religijni na swój sposób, teraz to zjawisko uległo tylko pogłębieniu. Ludzie naznosili do metra tysiące wotywnych obrazów, świec i ołtarzy. Kiedy człowiek szedł przez São Conrado, ciągle mijał sanktuaria, a między nimi pijaków, prostytutki, transwestytów, narkomanów albo po prostu szaleńców. W oczach Pedra fakt, że oni wszyscy potrafili żyć obok siebie i nikt nie wszczął jeszcze świętej wojny, zakrawał na największy cud.

Odżyły również stare wierzenia. Poświęcone dawnym bóstwom ołtarze z czaszek i kości stanowiły często spotykany widok. Wielu wróciło do Pachamamy[3]. Płakali po jej śmierci. Po tym, jak zginęła, obrócona w hałdy żwiru, tej znienawidzonej, czarnej i śmierdzącej, toksycznej powłoki. Niektórzy składali w ofierze zwierzęta, by prosić o przebaczenie. Pedro tylko czekał, kiedy nastąpi pierwsze rytualne morderstwo bliźniego. I kto je popełni…

Obstawiał Babę Sa.

Starucha cieszyła się wśród ludu ogromną popularnością. Była po Pedrze drugą najważniejszą osobą w São Conrado. Albo pierwszą, kto wie. Wzbudzała w nędzarzach całą paletę emocji – od strachu po podziw, uwielbienie i miłość. Zwracali się do niej o duchowe wsparcie, pomoc czy modlitwę, ale także po uroki.

Pedro tolerował obecność Baby Sa z jednego powodu. Wiedział, że ludzie jej potrzebowali, a konsekwencje śmierci wiedźmy mogłyby okazać się fatalne w skutkach. Nie wątpił też, że na zwolnionym miejscu zaraz pojawiłby się inny, nawiedzony szaleniec. Pedro osobiście nie wierzył w magię, czary ani zaklęcia. W dawnych czasach zdarzało mu się zabijać ludzi kultu i jakoś nigdy żaden amulet nie wygrał w starciu z pociskiem.

Baba Sa była chudziutka i tak niska, że ocierała się o granicę karłowatości. Na czarnych jak heban przedramionach pobrzękiwały dziesiątki bransolet. Karykaturalnie wielką głowę okrywała chustą. Gdziekolwiek poszła, towarzyszyła jej świta rosłych i niebezpiecznych osiłków. Nosili drewniane maski, spod których dało się zobaczyć tylko otumanione oczy. Poruszali się ciężko, flegmatycznie, ale byli bezwzględnie posłuszni. Nędzarze uważali, że za sprawą voodoo, lecz Pedro domyślał się prawdy. Nie na darmo Baba Sa szprycowała ich swoimi miksturami, robiąc im papkę z mózgów. Kiedyś z powodu takich jak strażnicy staruchy powstała legenda o zombie.

Żywe trupy Baby Sa dzierżyły w dłoniach długie, metalowe dzidy.

– Szefie…

Już po tonie głosu Pedro wiedział, że Javi ma do przekazania coś jeszcze. I że będą to złe wieści.

– Tak?

Mulat spuścił wzrok, po czym powiedział:

– Chodzi o to, że Lívia nadal nie wróciła…

Pedro westchnął przeciągle, spojrzał na ścianę. W jego komnacie nie było świętych obrazów. Jedyną ozdobę stanowił wielki plakat z Pelé.

Mężczyzna patrzył na idola sprzed lat i rozmyślał.

Lívia – trzydziestoletnia, biała kobieta o ciemnych włosach – była najlepszym stalkerem w São Conrado. Nieustraszona, kochała wyprawy na powierzchnię. Znała teren oraz możliwe niebezpieczeństwa jak nikt inny. Pedro śnił czasami, że Lívia sprowadza mu z zewnątrz sprawny czołg.

Może ten sen był przesadą, ale baron stacji pokładał w kobiecie ogromne nadzieje. Możliwe, że była najcenniejszym, co posiadał. Oderwał wzrok od posteru piłkarza i zdecydował:

– Pójdziesz na powierzchnię, Javi. Odszukasz ją. Natychmiast!

 

*

 

Javi szedł przez tunele São Conrado, a ludzie ustępowali mu drogi, jakby mieli do czynienia z trędowatym. Rozpoznawali go. Wiedzieli, że jest prawą ręką Pedra i rozumieli, że to zwykle jego palec pociąga za spust.

Na co dzień strach, jaki wzbudzał, napawał Javiego ponurą satysfakcją. Ale nie dziś…

Czy szef zwariował? Lívia najpewniej jest już martwa, a on posyła za nią swojego najbardziej zaufanego człowieka?! Co zrobi jeżeli też przepadnie?

Mimo targającego nim oburzenia, nie sprzeciwił się rozkazowi. Postanowił udowodnić szefowi po raz kolejny swoją przydatność. Dołoży wszelkich starań, by odnaleźć stalkerkę. Albo chociaż to, co z niej zostało…

Co rusz mijał kręcące się po stacji, wygłodniałe psy. Dzieciaki ganiały za zszytą z gałganów piłką, a wystrojony transwestyta kłócił się o coś z prostytutkami. Ludzie modlili się albo śpiewali, podrygując w dziwacznym tańcu. Sicarios łazili to tu, to tam – czerwone opaski na głowach, pistolety za paskami spodni. Mogli wyglądać na pozbawionych dyscypliny, ale to były tylko pozory.

Javi powiedział strażnikom, że wychodzi z polecenia Pedra. Nie dodawał nic o Lívii, lecz tamci musieliby być półgłówkami, żeby nie domyślić się celu wyprawy.

Ubrali go w kombinezon i maskę tlenową. Życzyli powodzenia.

Nie podziękował.

 

*

 

W miejscu, gdzie wyszedł na powierzchnię, rozciągała się kiedyś tętniąca gwarem i muzyką Rocinha[4].

Teraz, jak okiem sięgnąć, Javi widział stopione w ogromnej temperaturze masy. Krajobraz przypominał nieco czarny, wzburzony ocean, tyle że fale byłe nieruchome i twarde jak skała. Wzniesienia, doliny, kaniony, osypiska. Powyżej wiecznie zachmurzone niebo. Światła niewiele więcej niż pod ziemią.

Słyszał, że na tym pustkowiu można upolować karalucha wielkości świni. Jeżeli masz szczęście, bo w innym wypadku natrafisz na insekta zdolnego zeżreć ciebie…

Lívia wiedziałaby, gdzie trzeba uważać na robale i którędy lepiej nie chodzić. Javi musiał zdać się na instynkt.

Wolał nie krzyczeć, by nie zwrócić na siebie uwagi żadnego drapieżnika. Postanowił znaleźć najwyżej położony punkt czarnej masy, wspiąć się i stamtąd rozejrzeć. Zdawał sobie sprawę, że tego planu nie dałoby się określić mianem genialnego, ale nie miał lepszego.

Ruszył zboczem przypominającym falę skamieniałej lawy. Założył buty z kolcami, lecz teren stał się wreszcie tak pochyły, że musiał wspomagać się ręcznym hakiem. Słysząc łoskot uciekających mu spod stóp kamyków, odwracał się, wypatrując z niepokojem gigantycznych karaluchów.

Lecz one poruszają się przecież bezgłośnie…

Nie lubił nosić kombinezonu. Oddychanie przez maskę też go wkurzało. Było goręcej niż w piekle i chciało mu się palić. Puls dudnił głucho w uszach.

Na szczycie wiało. Javi wczepił się hakiem w podłoże, licząc, że wicher nie strąci go w dół. Wyjął lornetkę i dokładnie lustrował spustoszały krajobraz.

Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Lívii.

Już miał odpuścić i przenieść się w inny punkt obserwacyjny, kiedy dojrzał jakiś nieruchomy obiekt, który znajdował się na płaskim terenie dobry kilometr dalej. Wyregulował ostrość, by przyjrzeć się uważniej.

Rozpoznał zwłoki karalucha. Bydlę musiało mieć co najmniej metr długości i leżało na grzbiecie. Javi nie potrafił dostrzec przyczyn jego śmierci. Z tej odległości ciało wyglądało na kompletne, pozbawione obrażeń.

Zawiesił lornetkę na szyi i zastanowił się. Czy robal był ofiarą Lívii? Stalkerka słynęła jako doskonała strzelczyni. Z drugiej jednak strony karalucha mogło zabić cokolwiek… może padł podczas walki z pobratymcem, zdechł z głodu albo po prostu ze starości.

W końcu Javi uznał, że tak czy siak nie ma wyjścia. Musi sprawdzić ten trop. Wątpił, by trafił na lepszy. Na skamieniałym podłożu, które zamiatał wiatr, nie utrzymywały się praktycznie żadne ślady – czy to człowieka, czy mutanta.

Zszedł ostrożnie ze stromizny, a na płaskim puścił się szybkim truchtem. Raz po raz upewniał się, czy beretta tkwi bezpiecznie w kaburze u pasa kombinezonu i rozglądał dokoła. Poruszał się odruchowo przygarbiony, choć wiedział, że to w niczym nie pomoże. Nie lubił wypraw na powierzchnię, czuł się tu łatwym celem. Wolał życie w metrze.

Dotarł do zwłok w mniej niż kwadrans.

Okazało się, że karaluch oberwał kulkę w łeb. Jedną, co świadczyło, że była to robota doświadczonego strzelca.

– Lívia – szepnął Javi.

Rozejrzał się wokół, lecz nie wypatrzył niczego pomocnego. Spróbował wczuć się w skórę stalkerki. Zadał sobie pytanie, dokąd udałby się na jej miejscu.

Pustka. Javi był sicario, a nie stalkerem. Myślał innymi kategoriami, nie znał przeklętych, skażonych ruin. Miał ledwie mgliste pojęcie o zasadach, jakie tu panowały. W porównaniu z Lívią był prawdziwym żółtodziobem.

Ale szef postawił na niego. Nie może zawieść Pedra. Musi udowodnić, że jest jego najlepszym człowiekiem – nieważne czy w tunelach, czy na powierzchni.

Postanowił zataczać coraz szersze kręgi wokół zabitego owada. Prędzej czy później natrafi na jakiś trop… Ma czas. Będzie ostrożny, a w razie czego beretta go ochroni. Nafaszeruje ołowiem każdego zasranego robala, jakiego spotka!

Przeżegnał się i ruszył.

Godzinę później, gdy zdrowo zasapany przemierzał płaskowyż skamieniałej substancji, usłyszał krzyk. Zatrzymał się, rozejrzał w poszukiwaniu jego źródła.

Postać w kombinezonie leżała w cieniu idealnie pionowej ściany, gdzie doszło do zawalenia się gruntu. Machała energicznie dłonią. Javi od razu rozpoznał Lívię. Zresztą, kto inny mógł zapuszczać się na powierzchnię w okolicach São Conrado? Dla tych z Maracany to było za daleko.

Lewa noga stalkerki sterczała pod nienaturalnym kątem. Javi zauważył z przerażeniem, że materiał spodni jest rozdarty. Z otwartej rany sączyła się krew.

Radiacja… – pomyślał i zaraz przestał. Nie chciał zastanawiać się nad tym teraz. Być może wolałby nie robić tego nigdy. Zaklął szpetnie pod nosem.

– Witasz kobietę takimi słowami? – zapytała z udawaną wesołością w głosie, podczas gdy widoczne za goglami oczy mówiły wszystko o jej nastroju.

Javi zignorował zaczepkę.

– Dziewczyno, musimy jak najszybciej stąd spieprzać! Nie mam z czego zrobić noszy, ale może gdybyś wsparła się o moje…

Uciszyła go gestem dłoni. Nakazała, żeby pochylił się niżej.

– Ktoś nas obserwuje – wyszeptała. – Jeżeli spojrzysz za siebie, przez prawe ramię, zobaczysz, jak wychyla się zza osypiska. Tylko bez gwałtownych ruchów. Nie spłosz go.

Javi przykucnął przy Lívii, udając, że bada jej nogę. Słowa kobiety sprawiły, że spiął się w gotowości do walki.

– Stalker? Uzbrojony?

Pokręciła głową.

– Sam zobacz, ale powoli.

Zdjął plecak i przekręcił się o dziewięćdziesiąt stopni. Grzebał w zawartości bez celu, jednocześnie lustrując wzrokiem otoczenie.

– Widzisz?

– Tak.

Lívia dotknęła delikatnie przedramienia Javiego.

– Myślałam, że to anioł. Albo śmierć. Że nadszedł mój czas… Ale skoro też go widzisz, to znaczy, że jest prawdziwy.

Sicario nie skomentował tych słów.

– Spróbuję go okrążyć i zajść od tyłu. Nie będę strzelał, jeżeli mnie nie zmusi. Trzeba się dowiedzieć, co tu jest, do cholery, grane… A potem wrócimy na stację. Wszyscy. Troje.

 

*

 

Dzieciak nie przejrzał planu Javiego. Kiedy mężczyzna skradał się ku niemu, chłopiec nadal wyglądał zza osypiska i obserwował Lívię.

W pierwszej chwili Javi sądził, że wzrok płata mu figle, ale im bliżej był dziecka, tym wyraźniej widział, że jest ono realne, dostrzegał coraz więcej szczegółów.

Chłopiec nie mógł mieć więcej niż siedem, osiem lat. Ciemnoskóry, o włosach puszystych jak wełna. Chude ciało ubrał w koszulkę i spodenki, stopy miał bose. Patrzył na stalkerkę z takim zainteresowaniem, jakby nigdy wcześniej nie widział człowieka.

Skąd się tu wziął? Jak długo przebywał na powierzchni, bez żadnej ochrony, wystawiony na działanie promieniowania? Co jadł? Gdzie spał? Jak radził sobie z karaluchami i innymi niebezpieczeństwami?

Javi miał pustkę w głowie, a pytań przybywało z każdym krokiem. Zlatywały się do jego umysłu jak ćmy do światła.

Pokonał bezszelestnie ostatnie metry i chwycił chłopca w ramiona.

Mały wrzasnął. Zaczął się wyrywać, kopać i bić rękami. Sicario bał się, że rozszczelni coś w jego kombinezonie, jednak pozostawał niewzruszony. Uspokajał dzieciaka, powtarzał, że jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Minęło kilka minut, zanim ten spasował.

Podeszli do Lívii. Javi miał dość przygód jak na jeden dzień. Chciał doprowadzić sprawę do końca i czym prędzej wrócić do metra, ale kobieta zasypywała dzieciaka pytaniami.

Chłopiec nie odpowiadał. Po prawdzie to nic w jego twarzy nie wskazywało, by rozumiał stalkerkę.

Słaby na umyśle? – zastanowił się Javi. Żałował, że nie ma pod ręką żadnych kajdanek. Będzie musiał skrępować małego liną, nie ma innej rady. Uznawał zaprowadzenie na stację rannej Lívii za trudne zadanie, teraz będzie miał jeszcze na głowie dzieciaka, który sprawia wrażenie dzikusa…

Skręcał uprząż dla chłopca, kiedy zauważył kątem oka ruch.

– Hej! – krzyknął. – Hej! Co ty, do diabła, robisz?!

Dzieciak patrzył na niego ze strachem w oczach. Drobna, brązowa dłoń zatrzymała się o dziesięć centymetrów od rozcięcia w nogawicy kombinezonu Lívii.

– Zabieraj te łapska – polecił sicario.

– Javi, pozwól mu…

– Co?!

Przez sekundę zastanawiał się, czy dobrze słyszy, ale spojrzenie kobiety mówiło samo za siebie.

– To jakiś cholerny obłęd! Nie wierzę… – Brakowało mu słów. – Nie poznaję cię, Lívio. Pozwolisz dotykać się po ranie jakiemuś znajdzie? Ty wiesz, ile on mógł przyjąć promieniowania?!

Zamiast odpowiedzieć, zachęciła chłopca uspakajającym gestem, by kontynuował.

Mały włożył rączkę w rozdarcie kombinezonu. Javi patrzył na to wszystko, zastanawiając się, czy przypadkiem nie śni. Scena zamarła w bezruchu.

Lívia odezwała się po kilku minutach. Ton głosu kobiety był równie zaskoczony, jak wysłuchujący jej słów sicario.

– Ból zniknął – powiedziała.

 

*

 

Powrót na stację zajął im prawie cztery godziny. Lívia szła wsparta o ramię Javiego. Chociaż chłopiec w niezrozumiały sposób uzdrowił złamaną nogę, nadal miała trudności z samodzielnym chodzeniem. Dzieciak maszerował posłusznie obok dorosłych, obyło się bez sznura. Milczał przez całą drogę. Trzymał wzrok wbity w ziemię. Spotkali tylko jednego karalucha i to tak mikrych rozmiarów, że nie ośmielił się ich zaatakować.

Strażnicy zbadali chłopca licznikiem Geigera. Okazał się czysty jak łza. Przeprowadzający pomiar mężczyzna stukał palcem w szybkę urządzenia, jakby nie mógł uwierzyć.

Gdy zmierzali tunelem metra do siedziby Pedra, ludzie odrywali się od swoich zajęć, by się pogapić. Javi i Lívia nie stanowili niezwykłego widoku, ale nikomu nieznany chłopiec już tak. W dodatku wieść o tym, że małego sprowadzono z powierzchni rozeszła się lotem błyskawicy – na São Conrado ciężko było o tajemnice. Wielu gapiów układało palce w gesty mające odczyniać złe uroki, inni spluwali bez słowa.

Pedro rozpromienił się na widok Lívii, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Rozkładał ręce, by powitać stalkerkę niedźwiedzim uściskiem, kiedy zauważył znajdę.

– Kto to jest? – zapytał, naraz czujny i podejrzliwy.

Javi wyjaśnił, że znaleźli go na powierzchni. Bez kombinezonu.

Pedro nie mógł uwierzyć, że chłopiec nie uległ promieniowaniu. Zbadał go własnym licznikiem.

Później stalkerka opowiedziała o tym, jak mały ją uleczył. Podwinęła nogawkę spodni.

– Miałam otwarte złamanie. Tutaj.

Wskazywała palcem na pozbawioną blizn, zdrową i normalną skórę.

Wzrok szefa pozostawał nieodgadniony.

– Też to widziałeś? – spytał Javiego.

Sicario potwierdził.

Chłopiec stał w centrum zainteresowania, obserwowany uważnie przez trzy pary oczu, ale sam wydawał się obojętny wobec otoczenia. Może nie zdawał sobie nawet sprawy, że zrobił cokolwiek niezwykłego.

 

*

 

Jeszcze tego samego dnia wszyscy na stacji wiedzieli o uzdrowicielskich zdolnościach chłopca, a od następnego zaczęli odwiedzać go całymi procesjami. Pedro zakwaterował małego nieopodal swojej komnaty. Z początku zastanawiał się, czy nie wystawić strażników, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. To nie spodobałoby się ludziom. Wprost oszaleli na punkcie znajdy i baron nie mógł być pewien, jak zareagowaliby, gdyby spróbował wyizolować go od ludu.

Chciał, nie chciał, chłopiec stał się „własnością” ogółu. Pedro stracił nad nim kontrolę, zanim wymyślił, jak mógłby taką kontrolę wykorzystać.

Jako zatwardziały racjonalista nie wierzył, że zdolności chłopca są wynikiem cudów, magii czy Boskiego błogosławieństwa. Długo łamał sobie nad tym głowę i doszedł do wniosku, że wszystkiemu winna jest radiacja. Nikt nie wiedział, ile czasu mały spędził na powierzchni, ale nie potrafił mówić i często zachowywał się bardziej jak zwierzę niż jak człowiek, więc Pedro zakładał, że mogły to być nawet lata. Musiał więc wchłonąć potężną dawkę promieniowania.

Skutki radiacji nie zawsze dały się przewidzieć. Choroby, mutacje, bolesna śmierć… Jednak czy nie mogło się zdarzyć tak, żeby promieniowanie wykształciło w człowieku coś nienaturalnego, lecz pozytywnego?

Pedro nie wiedział, ale tylko to wyjaśnienie do niego przemawiało.

Ludzie z São Conrado odbierali sprawę zupełnie inaczej. Jak zwykle w obliczu nieznanego, wzięła w nich górę zabobonna część natury. Przychodzili do chłopca po uzdrowienia, ale też zaczęli go na swój sposób czcić. Modlili się wokół dziecka w łachmanach, znosili mu upominki, ofiary i sakralne przedmioty. Tańczyli w dawnych, na pół zapomnianych obrzędach. Płakali pod jego dotykiem, omdlewali i zawodzili.

Pojawił się znikąd, a z dnia na dzień został centralną postacią społeczności.

Pedro cieszył się, że przynajmniej nie obwołali go Mesjaszem, Królem czy kimś w tym stylu. Zamiast tego nazywali uzdrowiciela „Chłopcem Od Karaluchów”. Wzięło się to zapewne stąd, że pochodził z powierzchni, czyli przeklętej krainy, zawładniętej przez robactwo. To było jednak jedyne pocieszenie, jakie baron odnajdował w tym całym szaleństwie.

Obawiał się, że ten chaos doprowadzi do zagłady São Conrado. Jego sicarios nadal utrzymywali porządek wśród ludzi, jednak Pedro zdawał sobie sprawę, że stracił na znaczeniu.

Dla mieszkańców metra najważniejszy był teraz Chłopiec Od Karaluchów – niemy znajda o odstających uszach. Oczywiście Baba Sa, jak przystało na duchową liderkę, nie odstępowała małego na krok. Przewodziła wszystkiemu, co działo się wokół niego, otoczona swoimi gorylami w drewnianych maskach.

Pedro zrozumiał, że aby przywrócić dawny porządek, musi w jakiś sposób pozbyć się uzdrowiciela. Powinien był zabić go od razu, ale teraz już za późno na taki krok. Nie przewidział, że sprawy przybiorą tak niekorzystny obrót.

Zwołał do siebie Lívię, Javiego i kilku innych zaufanych sicarios. Wyłożył im plan krótko, bez niepotrzebnych dywagacji.

– Pójdziemy na wymianę ze stacją Maracanã. Oni dadzą nam uzbrojenie, my damy im chłopca… Dostaniemy za niego tyle, że od teraz nie będziemy obawiać się nikogo ani niczego.

 

*

 

W noc, kiedy sicarios mieli porwać Chłopca Od Karaluchów, pod siedzibę Pedra podkradło się dwudziestu uzbrojonych w żelazne dzidy mężczyzn. Mimo potężnych kształtów, poruszali się bezszelestnie jak duchy. Z otworów drewnianych masek patrzyły wybałuszone, przekrwione oczy.

Przycupnęli pod ścianą. Dowódca podzielił ludzi na dwie grupy i wytłumaczył gestami, gdzie mają atakować. Nakazał czekać, aż da sygnał. Otumanieni wojownicy Baby Sa kiwnęli głowami jak dobrze zaprogramowane roboty.

Tunele São Conrado też zdawały się trwać pogrążone w oczekiwaniu. W półmrocznych przestrzeniach zalegała nienaturalna cisza.

Wtedy huknął granat.

Oślepieni i ogłuszeni wojownicy nie mieli szans choćby zauważyć, skąd nadciągają napastnicy. Sicarios strzelali do nich jak do kaczek. Pociski cięły powietrze, rozbryzgi krwi chlapały na podłoże. Ciała padały z głuchym odgłosem.

Ciężko nazwać to walką. To była po prostu rzeź.

Po wszystkim Pedro przeszedł między pokonanymi. Większość nie żyła, niektórzy jeszcze konali. Mężczyzna strącał obutą stopą maski z ich twarzy.

Zatrzymał się, kiedy znalazł Javiego.

– Skąd… Jak… – Zdrajca charczał, dławił się własną krwią. Z rozerwanego pociskami tułowia wypadły wnętrzności, więc jego śmierć była kwestią najbliższych sekund.

– Za dobrze cię znam, Javi – powiedział Pedro. – Przeżyliśmy razem tyle lat, że czytam w twojej twarzy jak w otwartej książce. Jeżeli chcesz rządzić ludźmi, musisz posiadać takie umiejętności – tłumaczył spokojnie. – Być może wiedziałem, że mnie zdradzisz, jeszcze zanim ty sam na to wpadłeś, przyjacielu… Powiedz, uwierzyłeś w te ich zabobony? Czy uznałeś, że mój plan z przehandlowaniem chłopca Maracanie nie wypali? Tak było? Poczułeś, że okręt kapitana Pedro tonie i postanowiłeś zmienić stronę? O to chodziło?

Javi nie zdążył odpowiedzieć. Targnęły nim ostatnie drgawki, po czym skonał.

Pedro splunął i popatrzył po swoich sicarios.

– Idziemy po chłopca!

 

*

 

Szli przez São Conrado. Pedro kroczył pierwszy, za nim wierni ludzie. Dzisiaj nie nosili pistoletów za paskami od spodni, dzisiaj trzymali broń w dłoniach.

Mijali grupki mieszkańców. Wszyscy mieli wypisaną na twarzach odrazę. Niektórzy posykiwali na sicarios, jakby próbowali odstraszyć dzikie zwierzęta. Poza tym panowała głucha cisza, nawet psy nie szczekały.

Pedro zatrzymał się przed postrzępionym namiotem Baby Sa. Przez dziury w materiale sączył się blask świec.

– Wyjdź z chłopcem, wiedźmo! – krzyknął. – Już po przedstawieniu! Twoje marionetki nie żyją!

Usłyszał, jak przez tłum gapiów przebiegł szmer. Tunel poniósł dźwięk złowróżbnym echem.

Pedro zawołał po raz drugi, nieco głośniej.

Poły namiotu rozchyliły się i na zewnątrz wyszła uśmiechnięta staruszka. Jej zadowolona mina wprawiła Pedra w konsternację, lecz zaraz wziął się w garść.

– Odejdź i nie utrudniaj sprawy – nakazał. – Chłopcu nie stanie się krzywda. Trafi w dobre ręce. Twoich ludzi też bym oszczędził, ale jeżeli ktoś zakrada się, żeby mnie zabić, nie mogę puścić tego płazem. Odejdź!

Baba Sa nie poruszyła się ani o krok. Wyszczerzyła zęby w szerszym uśmiechu. Skórę miała czarną jak bezksiężycowa noc, jednak otwarte usta zdawały się skrywać jeszcze głębszy mrok.

– Spóźniłeś się – powiedziała. – Chłopiec Od Karaluchów został poświęcony Pachamamie. Kiedy bogini zobaczy, że ofiarowaliśmy jej takie cudowne dziecko, na pewno da się przebłagać… Świat na powierzchni znowu rozkwitnie!

Pedro skrzywił się i już unosił pistolet, by zmazać z gęby staruchy głupi uśmieszek, zrozumiał jednak, że to niczego nie zmieni. Przeklął wściekle, odtrącił wiedźmę i wszedł do namiotu.

Najpierw zobaczył krew. Rozlewała się ogromną kałużą na podłodze. Później dojrzał zwłoki dziecka.

Chłopiec Od Karaluchów leżał z poderżniętym gardłem u stóp ołtarza Pachamamy. W pomieszczeniu paliły się dziesiątki świec – ich płomienie odbijały się w karmazynowej tafli.

Pedrowi zakręciło się w głowie. Najpierw jego przyjaciel okazał się zdrajcą. Teraz Baba Sa pozbawiła go karty przetargowej, dzięki której miał wydębić od Maracany uzbrojenie. W oczach ludzi z São Conrado dostrzegał tylko pogardę. Jak mogło do tego wszystkiego dojść?

Miał ochotę wyć z wściekłości.

– Szefie?

Uniósł wzrok. Lívia przyglądała mu się z niepokojem.

– O co chodzi?

– Przed chwilą przybiegł zwiadowca. – Stalkerka przełknęła ślinę. Miała pobladłe policzki. – Zameldował, że idzie tutaj wojsko. Ze stacji Maracanã. Setki żołnierzy…

Pedro zaklął. A więc i oni postanowili go wykiwać! Otwarty konflikt z armią oznaczał dla São Conrado zagładę…

– Szefie?! Co robimy?

Pedro przymknął oczy, a kiedy otworzył je po sekundzie, był tym samym wyrachowanym człowiekiem co zwykle.

– To, co robiliśmy przez całe życie – powiedział. – Będziemy walczyć. Do samego końca…

 

KONIEC

 

[1] Fawele – dzielnice nędzy w Brazylii, tworzą się wokół centrów miast.

[2] Dosłownie – „wynajęty morderca”. Tutaj – żołnierz, najemnik.

[3] Pachamama – Matka Ziemia.

[4] Największa Fawela w Brazylii, mieści się na południu Rio de Janeiro.

Koniec

Komentarze

Jak nie lubię uniwersum Metra, tak ta opowieść nawet, nawet.

Ładnie oddałeś klimat faweli. Daleko od Moskwy zawędrowałeś. Chyba limit Cię gnębił, bo postacie można było, IMO, rozwinąć, dołożyć garść szczegółów. Ale nie jest źle, misie.

Zakończenie nie z takich, jakie tygryski lubią najbardziej, ale widać nie można mieć wszystkiego.

Babska logika rządzi!

Powiało egzotyką. Choć utrzymałeś rzecz w znanej i wymaganej konwencji, to umiejscowienie zdarzenia w Brazylii wpłynęło niezwykle ożywczo na opowieść, sprawiło, że stała się całkiem wiarygodna i możliwa.

Lektura sprawiła mi prawdziwą przyjemność, do czego niewątpliwie przyczyniło się bardzo porządne wykonanie. ;-)

 

Pedro rzą­dził bie­da­ka­mi z Fa­we­li[1], kiedy żyli na po­wierzch­ni… – Dlaczego fawela jest napisana wielką literą?

 

na São Con­ra­do cięż­ko było o ta­jem­ni­ce. – …na São Con­ra­do trudno było o ta­jem­ni­ce.

 

gdyby spró­bo­wał wy­izo­lo­wać go od ludu. – Raczej: …gdyby spró­bo­wał od­izo­lo­wać / odseparować go od ludu.

 

Cięż­ko na­zwać to walką.Trudno na­zwać to walką.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobre, naprawdę dobre. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Finka, regulatorzy, śniąca – dziękuję za poświęcony czas i komentarze! smiley Opowiadanie oczywiście powstało na fanowski konkurs z uniwersum Metra, ale nie udało się nic wywalczyć… może za rok wink

Pozdrawiam!

Tak się domyśliłam :) Baaardzo jestem ciekawa zwycięskich tekstów, skoro takie jak Twój się nie załapały. 

Rozwinę troszkę komentarz, bo w nocy już na więcej mi się nie udało zdobyć. 

To, że napisane dobrze i samoczytająco – to przy takim Autorze nie trzeba podkreślać. Spodobała mi się sceneria. Taka egzotyczna i inna niż znam z uniwersum. Raz, że to zupełnie inny zakątek świata z własną kulturą (np. Baba Sa i jej “voodoo”). Dwa, że powierzchnia jest zupełnie inna – nie spotkałam się w tym, co do tej pory czytałam z czymś podobnym. Nie ma ruin, nie ma wraków, stopiłeś wszystko w jedną masę. 

Co do samej fabuły, to widzę tu raczej klasykę walki o władzę, więc nie mam nad czym się rozwodzić. 

I tylko na koniec pozostał mi pewien niedosyt dotyczący Chłopca. Skąd się wziął? Dlaczego nie był napromieniowany? Jakim cudem leczył? Tłumaczenie “taki mutant” do mnie nie przemawia, bo jest za proste i aż się prosi  o rozwinięcie. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cholera, patrząc po poprzednich komentarzach, wychynąłem chyba z krainy cieni. Takich bardzo, bardzo marudnych. I wrednych. Oby tylko konstruktywnych :P.

 

Na samym początku również zwrócę uwagę, że wykonanie jest porządne. I dodam też, od razu, że pozbawione duszy, jeśli miałbym ująć to w krótkich słowach. Wszystko na co zwrócę uwagę może wynikać z limitu znaków. Nie pamiętam, czy kiedy sam brałem udział w metrowej zabawie, męczył mnie on bardzo (w sensie, jak duży był). W ogóle fajna rzecz, że konkurs ten wciąż stoi na nogach :).

Żeby jednak pokazać co mam na myśli, będę traktował całość, jakby limitu nie było. W takich przypadkach należy dobierać historię do limitu, a nie wciskać do niego opowieści znacznie rozleglejsze. Literki to taka materia, przy której nawet większym ciśnieniem nie poradzisz.

 

Ogólnie ostrzegam już tutaj, że komentarz prawdopodobnie będzie gigantyczny. Nie, że już to wiem. Ja to przeczuwam tysiącem myśli kręcących bączki w mojej głowie.

 

Okej. Pierwsza rzecz, to będzie świat. Dobieranie miejsc o egzotycznym smaku to zawsze duży plus, tylko że muszą być one albo dobrze przedstawione, albo wykorzystane. Tutaj mam wrażenie, nie wypaliło żadne z tych dwojga. O co chodzi? O brak tej właśnie egzotyki. Pojawiają się oczywiście nazwy, czy imiona, ale to są rzeczy, które z odmiennością nie mają nic wspólnego. Kiedy nazwiesz Heńka Brajankiem, na jego koncie nie pojawią się nagle dolary.

Po prostu nie widać tu opisów tego miejsca, nie widać wyjątkowości metra, miejsc charakterystycznych, które mogłyby urzec. Wreszcie, nie ma tutaj również wiele z mentalności ludzkiej, którą za egzotyczną mógłbym uznać. Oczywiście pojawia się zależność Pedro-jego Sicario oraz szamanizm, ale pierwsze nie stanowi tak naprawdę nic wyjątkowego jeśli się człowiek zastanowi (znów, to tylko nazwy), drugie natomiast jest bardzo… płaskie? W sensie, po łebkach, praktycznie rekwizyt, którego jednak można było użyć znacznie lepiej. Bo to znowu jest nic więcej, jak standardowe wyobrażenie europejczyka na zadany temat. Do jakich źródeł sięgałeś przygotowując się do opowiadania, jeśli wolno mi zapytać?

W tej chwili to dla mnie największa wada tekstu, z którą wielu może się nie zgodzić (bo dla nich dawka Brazylii w opowiadaniu jest wystarczająca). Co gorsza, wydaje mi się, że stanowi jednocześnie podstawowy filar tekstu, który miał stanowić o jego sile (do fabuły i stylu przejdę później). Być może, gdyby było w tym wszystkim więcej prochów, albo więcej Pachamamy, odebrałbym opowiadanie znacznie lepiej.

Jestem rozczarowany, bo pierwsze zdanie (znaczy miejscodata) obiecało mi podróż do rzeczywistości, której nie znam, a odniosłem wrażenie, że całość mogła się spokojnie rozegrać gdziekolwiek, nie wyłączając metra warszawskiego (dobra, przesadziłem, to maleństwo nie wytrzymałoby nawet deszczu cegieł). Tak, to wynikowa braku charakterystycznych opisów, bo kiedy są, to niewiarygodnie ogólnikowe. A że jest ich sporo, to zajmują dużo miejsca, które mogło zostać wykorzystane znacznie lepiej. Kiedy bohater wychodzi na zewnątrz, to opisy są takie, jakby wyszedł gdziekolwiek, a ja chciałem poznać szczątki Rio de Janeiro, to jak ty widzisz to miejsce, przekażesz mi jego wizję. A dostałem czarną masę, która równie dobrze mogła by się pojawić gdziekolwiek i nie potrzeba było do tego Brazylii. Jeśli kłuł limit to powiem to co wcześniej – należy dobierać historię do limitu, nie odwrotnie.

 

Jeśli chodzi o styl. Podpinam pod temat kompozycję tekstu oraz tworzenie klimatu. No więc, dla mnie bez wspomnianej wcześniej duszy. Jest bardzo poprawnie, czyta się gładko, ale nie ma też nic, co by tak naprawdę zasysało. Nie poczułem ani klimatu, ani napięcia, tak jakbyś polał benzyną stos drewna, ale zapomniał ognia. Dodatkowo, to co udało się uzyskać było rozbijane antyklimatycznymi zdaniami, takimi jak:

“Miał surowe, bezwzględne spojrzenie, które mówiło o nim wszystko, a zarazem nic.“

“Jeżeli masz szczęście, bo w innym wypadku natrafisz na insekta zdolnego zeżreć ciebie…“ – tutaj spornie, ale uniwersum metra tak mocno przyzwyczaja do podobnych zdań, że ło matko.

Znów, całe napięcie budujesz OPISUJĄC zagrożenia, a nie je POKAZUJĄC. Coś w stylu – w tym miejscu można spotkać karaluchy wielkości świni, ale na to i wszystkie inne zagrożenia, na całe szczęście drogi czytelniku, nie natrafimy. Przechadzka po świecie zewnętrznym okazuje się leciutka jak spacer po parku, mimo że opisy zapewniają o czym innym. Już nawet pal licho, że bohater jest niedoświadczony. Wszystko idzie mu jak z płatka, po sznurku do celu. Ale to chyba zatrzymam do podpunktu o fabule.

To samo jest z Babą Sa. Opisujesz ją w powietrzu, dosłownie. Ten opis, w konkretnej sytuacji mógł zrobić mocne wrażenie, ale w myślach Pedra jest po prostu kolejną postacią na szachownicy. Nie czuć jej klimatu, który mógł być naprawdę gęsty. Wspomnienia nie budują tak dobrze, nie eksponują postaci tak znakomicie, jak wydarzenia rozgrywane na oczach czytelnika. Poświęciłeś jej bardzo duży fragment na początku, chociaż pojawiła się na samym końcu i to na kilka sekund. Rozumiem, że była potrzebna, ale w ten sposób zgubiła jakikolwiek wydźwięk.

Czy bardziej duszę. Mam nadzieję, że rozumiesz co mam na myśli. Z moimi tłumaczeniami to różnie bywa.

Jeszcze krótkie słówko o kompozycji – budowa świata przeprowadzona zbyt raptownie. Znów opisałeś zamiast pokazać. Początek mocno przepakowany wizją metra podaną bardziej w powietrzu, niż w realnej sytuacji. Dużo scen zbudowanych bardzo pośpiesznie. Całość sprawia wrażenie (hue) rozpędzonego metra. Tylko, że to wcale nie jest pochwalne porównanie.

 

Fabuła. No i tutaj niestety też nie jest tak dobrze, jak mogło być. Akcja jest budowana równie pospiesznie co sceny (pomijajac scenę pierwszą, która jest przeładowana – znów patrz: kompozycja). Całość jest prosta jak budowa cepa, leci po sznurku. Bohater odnajduje stalkerkę w cholernie niebezpiecznej rzeczywistości jakby to było naklejanie znaczka na kopertę, albo po prostu tak to przedstawiłeś. Rozumiem, że potrzebowałeś powodu, dla którego sprowadziłbyś dzieciaka do metra, ale można to było rozegrać sensowniej, wiarygodniej i bez wykorzystania zbędnej postaci, za jaką mam Javiego.

Tak, gdyby wykorzystana została tylko Livia (wybacz brak znaczków), można to było zrobić znacznie klimatyczniej i bez absurdów burzących koncepcję świata (na co komu wprawni stalkerzy, jak taki Sicario odwala robotę szukania igły w stogu siana tak łatwo i przyjemnie – toć on jest stworzony do latania po powierzchni). Bo tutaj oparłeś początkową fabułę na poszukiwaniu, które nie jest, cholera, ciekawe, a dodatkowo pełne sprzeczności (znów, hasło: świat jest niebezpieczny, mówię ci to, czytelniku! “kilka chwil potem” Ale tym razem nie tak bardzo, sorry).

Sama idea “uzdrowiciela” mam wrażenie że przewinęła się już przez uniwersum niejednokrotnie. Inna sprawa, że ten tutaj znów został potraktowany jak rekwizyt. Po prostu jest i uzdrawia. Nawet fajną ksywkę mu dali. No i to by było na tyle. Żadnego angażu emocjonalnego wobec KTÓREGOKOLWIEK z bohaterów.

 

Dobra, cholera jasna, mógłbym chyba jeszcze trochę zrzędzić, ale zaczynam odnosić wrażenie, że to już za dużo. Dla mojego szczęścia wystarczy, jak przetrawisz moje uwagi, wygrzebiesz coś sensownego (może nawet coś takiego udało mi się napisać). Generalnie wyszedł mi tragicznie czepialski post, w związku z czym dobrze, że dziewczyny wcześniej Ci posłodziły :P. Nie czytało się źle, ale nie mogę powiedzieć o satysfakcji, w związku z czym, tym razem odegram potwora o niewyparzonej gębie. Zmutowany słowik może być przerażający, co nie? Może?

 

No to sfruwam straszyć gdzie indziej,

i powodzenia przy następnych tekstach!

 

O ile nie jestem fanem postapo, miejsce akcji i osoba autora wpłynęły na dość wysoko postawioną poprzeczkę :P (przeczuwałem nominację do piórka). Lubię Brazylię i ostrzyłem sobie zęby na gęsty klimat. Wyszło całkiem przyjemne czytadło, ale po przeczytaniu miałem poczucie, że czegoś brakowało.

Klikam w bibliotekę, bo napisałeś całkiem przyzwoity tekst, gdyby się dało, kliknąłbym też Słowikowi za bardzo porządny komentarz – mogę tylko mieć nadzieję, że gdybym spędził z tekstem odpowiednio dużo czasu, byłbym w stanie wyartykułować równie rzeczowe uwagi : >. 

 

PS Skoro zdecydowałeś się już na kursywę i przypis, warto abyś zmienił sicario na sicário. Niby jeden pochyły daszek, ale wymowa się zmienia ^ ^.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Taaak, przydałaby się opcja dawania lajków komentarzom… ;-)

Babska logika rządzi!

Jako juror mam pytanie: czy autor mieszka w Brazylii?

Stawiam, że nie, więc opowiadanie było niezgodne z regulaminem konkursu, który wyraźnie wskazywał, że temat przewodni to: “Moje miasto 2033“, a dalej, że “Akcja opowiadania musi toczyć się w rodzinnej miejscowości autora, lub w mieście w którym autor mieszka od dłuższego czasu.“

W przyszłości radzę uważniej czytać założenia konkursów, żeby nie było później rozczarowań.

Co do długości tekstu, to do 40k trochę zabrakło. Zatem uwagi Małego Słowika nie są wynikiem przytłoczenia koncepcji przez dozwoloną niewielką liczbę znaków, ale niewykorzystania potencjału przez autora. Uważam, że arkusz wydawniczy to wystarczająca przestrzeń, aby stworzyć dobrą historię.

Powodzenia następnym razem!

O, taki regulamin? Ciekawy. A możesz zdradzić, o jakich miastach/ miejscowościach dostawaliście teksty? Macie jakieś statystyki; ile procent z Warszawy, ile z malutkich miasteczek lub wsi itp.?

Babska logika rządzi!

Nie ma takich statystyk, ale z tego co pamiętam umiejscowienie tekstów było jak Polska długa i szeroka.

Fabuła dużej część opowiadań rzeczywiście rozgrywała się w małych miastach lub wsiach, więc ich autorzy odrobili pracę domową , zapoznając się z regulaminem i do niego stosując.

Jedna z laureatek mieszka w Chicago, więc wyjątki też się zdarzały.

Zrywosław, uwaga o mieszkaniu w Brazylii przypomina mi sytuację, z którą zetknąłem się w salonie jednego z operatorów telefonii komórkowej. Żeby dostać się do kolejki do konsultanta, trzeba było pobrać “numerek” z maszyny. Maszyna była usytuowana w dość niefortunnymi miejscu. Sfrustrowana pani wpadła do salonu, odstała swoje w kolejce, tylko po to, żeby usłyszeć, że musi mieć numerek. Wkurzona nie na żarty pobrała numerek, tylko po to, żeby zobaczyć, że pan, który wziął numerek po niej, trafił do okienka wcześniej. Wściekła, podbiegła do konsultanta, krzycząc, że to nie w porządku. Pracownik operatora spokojnie wyjaśnił, że pan jest obsługiwany szybciej, ponieważ nie jest klientem indywidualnym, tylko ma firmę i obowiązują go inne numerki i inna kolejka. Na co sfrustrowana pani, wysyczała:

– TEN PAN MA FIRMĘ?! NA PEWNO NIE!

 

Szkoda mi było tamtej pani, ale nie mogłem doszukać się logiki w jej oskarżeniu. W przypadku konkursu, ciekaw jestem, jak zamierzacie weryfikować rodzinną miejscowość i zamieszkanie od dłuższego czasu. To jednak trochę mniej precyzyjne, niż miejsce urodzenia, adres zameldowania, lub miejsce pobytu podczas ostatnich trzech miesięcy. A świat robi się coraz mniejszy : ) Ale trzymam kciuki, bo podoba mi się wasza idea konkursu.

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Fajne, dobrze napisane, lekko się czyta. I to właśnie chyba zbytnia lekkość pogrążyła Brazylijski klimat, bo go brakuje. Wszystko spalone na czarną masę jakieś takie też nieciekawe mi się wydało – bo i czego tam mają szukać Stalkerzy? I zgadzam się, że tekstowi dobrze zrobiłoby dodatkowe (co najmniej) kilka tysięcy znaków. Niemniej dobra lektura ;)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Hanzo, Twój nick przyciągnął mnie do opowiadania. Gdzie ta Brazylia jest w opowiadaniu? Ledwo dostrzegalna. Warsztat jest, więc czytało się dobrze, ale nie mogę napisać, że wciągnęło i że nie mogłem się oderwać. Nic w tym opowiadaniu mnie nie porwało. :-(

Niestety, chyba w tekście jest zbyt dużo opisywactwa, w sensie pokazywania, jak ten świat wygląda, a za mało fabuły. Bardzo długi wstęp z trudem przechodzi w rozwinięcie akcji, czyli w opis zdarzeń, a nie świata. No i ten świat tez niezbyt zaciekawia.

Dobrze napisane opowiadanie, jednak więcej w nim formy od treści. Szkoda.

Pozdrówka.

Ogólnie to niezły tekst. Ale wydaje mi się, że w większości “robi” go Twój warsztat.

Zabrakło mi jakiejś głębi i wielowymiarowości postaci. Chociaż przypadła mi do gustu zagrywka Javiego, to uważam, ze została potraktowana po macoszemu. Najpierw pokazujesz nam sicario jako oddanego i wiernego. Ba, nawet opisujesz jego myśli z których jasno wynika, że zależy mu na opinii szefa. Ja rozumiem, że postępowanie z chłopcem mogło wzbudzić u strażnika niechęć, obawę itd. Ale IMO mogłeś wątek rozwinąć.

Inni też są tacy… ubodzy. O ile chłopca od karaluchów jestem w stanie zrozumieć, bo mogłeś zechcieć zbudować wokół niego aurę tajemniczości, to niewykorzystanie potencjału Baby Sa, to dla mnie zwykłe marnotrawstwo :(

Szkoda też, że wszystko na powierzchni zamieniłeś w czarną masę :(

No, ale nie będę już więcej Ci się naprzykrzać ;)

 

Słowikowy komentarz bardzo porządny :)

No, 40k to zdecydowanie wystarczająco. To już prawie powieść można napisać z tych liter! Mur chiński zbudować! Paszkwil nie na jednego, ale całą hordę polityków spłodzić! Dobrego eroty… no, dużo można!

Ale nie rzucam kamieniem. Sprawdziłem edycję, w której startowałem i też miałem z tym zauważalny problem (żeby nie powiedzieć, że kompozycja leżała zdruzgotana), a dupę ratowała mi wtedy chyba tylko niewielka konkurencja + dużo miejsc na podium :P.

 

No i ciekawa rzecz, że Zrywosław przeskoczył z fotela uczestnika do fotela jurorskiego, jeśli nic nie pomyliłem :D. Kurcze pieczone, fajna sprawa. Gratuluję.

 

Mały Słowik – postanowiłem dać szansę innym i nie startować wink

Jakąś bazę merytoryczną do oceny miałem, bo przeczytałem do tej pory prawie wszystko ( prócz dwóch najnowszych) z UM2033, więc śmiało mogę powiedzieć, że wiem z czym to się je.

Osobiście jednak nie polecam “jurorowania” w takich konkursach z wiadomych względów cheeky

Nie no, jurkowanie ma swoje zalety. Człowiek uczy się odróżniać teksty wygrywające od dobrze napisanych.

Babska logika rządzi!

Fanem uniwersum Metra nie jestem, ale opowiadanie jest bardzo ciekawe. Faktycznie troche krótke – przydałoby się bardziej rozwinąć postać Juviego, bo mnie jakoś ta zdrada nie przekonała. Tym niemniej klimat postapokalipsy w tym opowiadaniu jest mocny i przypadl mi do gustu ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka