- Opowiadanie: Nimrod - Niszczycielka wszechświatów

Niszczycielka wszechświatów

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Niszczycielka wszechświatów

Niezwykłe czasy, o których wam opowiem, nie były moim udziałem. Moim udziałem jest słońce opiekające twarz, piasek mrowiący stopy oraz pojedynczy, cichy szelest wśród traw, którego przyczyny nie znam.

Opiszę wam osadnictwo, nie mieszczące się w granicach potocznej definicji tego słowa. Jest ono poza zrozumieniem ludzi w naszej wiosce, a także ludzi w Lodwarze, a nawet w Nairobi.

Chcę, byście usłyszeli o Wielkiej Bitwie, jakże odmiennej od moich rodzimych konfliktów plemiennych. Gdyby ktoś tutaj o niej usłyszał, nie wątpiłby, że należy ona do innego już świata.

*

Opowiem wam o czasach, w których ludzie na chwilę zaprzestali krwawych wojen domowych, odstąpili od sporów religijnych, porzucili Facebooka, zrezygnowali z supermarketowych promocji, stracili zainteresowanie wirtualnymi pieniędzmi, przestali uporczywie dążyć do władzy i zerwali z ekonomią narastającego zadłużenia, dochodząc do wniosku, że są zbyt licznym rodzeństwem chowającym się w przyciasnym domostwie. W owych dniach wszyscy zgodnie orzekli, że dość już tego kwasu i że czas opuścić gniazdo rodzinne.

Obiektem zainteresowania osadników stał się Mars, na którego spontanicznie, w kowbojskich niemal akcjach wystrzeliwano sprzęt, ludzi, zwierzęta i rośliny, a każdy przerzut budził pionierski lęk przed błędnymi obliczeniami lub nieznanymi czynnikami zewnętrznymi. Dryf promów kosmicznych, których trajektorie ustalone były pomiędzy obiektami będącymi w ciągłym ruchu, mógł niefortunnie minąć cel, pomknąć ku lodowatej, nieskończonej pustce i spotkać wieczne, niedosięgłe nic. Jednak każdy sukces zachęcał do stawiania kolejnych kroków.

W pół wieku od podjęcia przedsięwzięcia na Marsie powstało kilka kopulastych kolonii, wyrosłych przypadkowo niczym grzybki na leśnej polanie po obfitym deszczu. Późniejsza terraformacja całego globu poszła także zadziwiająco szybko. Człowiek wreszcie użył swoich bomb, by pomóc rozwijać się życiu, a nie – jak to zwykł czynić wcześniej – by je zgładzić. Kontrolowane eksplozje na czapach polarnych planety uwolniły ogromne ilości gazów cieplarnianych, zapowiadając narodziny przyjaznej życiu atmosfery. W ten sposób po powierzchni można było chodzić bez skafandra, niemal na bosaka, chociaż kamyczki zaściełające Czerwoną Planetę wbijały się w podeszwy stóp dużo boleśniej niż piasek, po którym teraz stąpam.

Na Wenus wybudowano oszklone powietrzne miasta, platformy żeglujące w przestworzach  siarkowodorowych oparów. Nie mogły dotykać gruntu, musiały szybować wyżej, by nieszczęsnym kolonizatorom z Ziemi ciśnienie atmosferyczne czaszek nie pozgniatało.

Na Merkurym, którego powierzchnia wrzała od bliskości słońca, kolonie rosły nieprędko, jakby nieśmiało. Skoncentrowane na przeciwległych biegunach planety, niczym dwie nabrzmiałe termitiery, mozolnie zajmowały kolejne połacie nieprzyjaznego świata. Inżynieria materiałoznawstwa okiełznywała coraz wyższe temperatury, w których możliwa była ochrona populacji ludzi oraz robotów. Mechaniczne ramiona wykonywały powtarzalne czynności, przerabiając dostępny materiał na budowle i maszyny. Glob wkrótce zmienił się w elektrownię zasilaną słonecznym paliwem.

Początkowo księżyce kolejnych planet uznano za obiekt godny zainteresowań osiedleńców. Jednak to zwykła, właściwa człowiekowi pycha spowodowała, że oczy eksploratorów zwróciły się ku Jowiszowi, Saturnowi, Uranowi a nawet ku Neptunowi. Zwarte konstrukcje przycupniętych ludzkich skupisk na tych gazowych olbrzymach były wpierw ekskluzywnym kaprysem grup społecznych, nie baczących na ekonomiczne aspekty przedsięwzięć. Po dopracowaniu technologii ich ilość zaczęła dynamicznie przyrastać. Uroczy widok przedstawiały te migoczące różnobarwnie metropolie, unoszone na powierzchni atmosfer, podobne skrzącym się w blasku dnia krom lodowym na rzece, zaklęte w jakimś neurotycznym tańcu człowieka opętanego priorytetem optymalizacji swoich warunków bytowych.

Ręka ludzka sięgnęła dalej, poza te odkurzacze gwiezdnego śmiecia, aż do bram niedocenionej gościnności Plutona. Okazało się, że ten zdawałoby się bezduszny, zimny głaz ma swoje jądro. Wewnętrzne źródło energii ułatwiało zasiedlenie nowych połaci. Zajął więc człowiek te nowe przestrzenie. Dalej jednak nie dotarł.

Przestrzeń i czas nie dały się oszukać, nie znaleziono żadnych korytarzy nadprzestrzennych, nie wpadnięto w żadną pętlę czasową, nie odkryto drogi na skróty w innym wymiarze. Człowiek zrozumiał, że nie wyjdzie poza Układ Słoneczny, a wyrzucanie swoich nasion poza jego obręb stanowi akt desperacji, nie zdrowego rozsądku. Bo nawet jeśli jakimś cudem taki ludzki artefakt natrafi na stały ląd, to czy i jak skomunikuje się z bazą na Ziemi, Marsie, czy nawet Plutonie? Po setkach tysięcy lat? Tych barier przezwyciężyć się nie dało. Granice wszechświata zostały wytyczone, plansza do gry rozłożona, a komplet pionków ustawiony.

*

Oto depczę po trawie ja, dysfunkcyjny odszczepieniec, z którego nie ma większego pożytku. Pojęłam dość niedawno, że dana mi przestrzeń w osadzie oraz kilka wytyczonych ścieżek wokół niej będą całym moim światem i że nie poznam innych.

Postać, która mnie prowadzi, ma mnie już chyba dosyć. Czy wolałabyś chodzić po wodę sama, przewodniczko? Nie, musisz mnie kochać, jesteśmy przecież siostrami.

*

Kłopoty spadły na nieprzygotowaną ludzkość nieoczekiwanie, jak na chłopaka, który przedwcześnie postanowił wyprowadzić się z domu. Nie była to ani cieknąca pralka, ani brak środków na opłacenie czynszu, ani nawet pusty zbiornik paliwa w aucie. Problemem stał się człowiek, który był tylko człowiekiem. Łańcuch DNA kolejnych pokoleń był, nie wiedzieć czemu, coraz słabszy i uboższy, a pula genowa ciągle się kurczyła, chociaż ludzie wysilali się, wykonując wszystkie te kłopotliwe i męczące czynności, które robi się przy reprodukcji. Dzieci rodziły się jednak rzadko. Nastały Czasy Wielkiej Homozygoty.

*

Mam trzynaście lat, moja skóra jest czarna, a na głowie nie noszę włosów. Nie widuję samej siebie, ale nie dlatego, że nie mam w domu lustra. Po prostu nie potrafię.

Nie jestem obrzezana i nie będę, zarzucono u nas ten zwyczaj. Zastanawiam się czasem, czy będzie mi dane poznać sprawy seksu. Ale jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, wcale mi na tym nie zależy. Na mężu, którego nie mam, nie zależy mi. Nie zależy mi też na siostrze, którą mam, bez której obejść się nie potrafię i przez to tylko chyba czuję nieodgadnioną do niej niechęć. Ani nawet nie zależy mi na wodzie, po którą idziemy. Po prostu chcę znowu dotrzeć do Misji. Tylko o tym myślę, tylko na tym mi zależy, tylko tym teraz jestem. Misja. Kiedy mnie tam nie ma, to jakbym nie istniała, jakbym była jakąś inną dziewczynką, która mechanicznie, bezwiednie, bez udziału świadomości przeżywa swoje chwile.

*

Tamte czasy nie były moim udziałem, ale dobrze to wiem, że wówczas bano się ingerować w kod genetyczny człowieka. Mówiono, że to igraszki z niepojętym, zabawa w Pana Boga. Większa część eksperymentów na tym polu kończyła się straszliwym fiaskiem w trzecim pokoleniu, niezależnie od tego jak bardzo zaawansowany i nowoczesny algorytm prognozowania zmian genetycznych zastosowano. Ale czasu było coraz mniej, ludzi też było coraz mniej, więc laboratoria Układu Słonecznego zgodnie zaproponowały natychmiastowy plan heurystycznej genoterapii. Trzeba było przeprowadzić ją na najbardziej oddalonej, oddzielonej, zamkniętej niemal populacji. Najlepiej było więc zacząć na obrzeżach, od mieszkańców Plutona. Oni byli na szarym końcu, jeśli coś nie wyjdzie, najwyżej zrobią wypad z końca szeregu, no nie?

Bioinżynierowie wszystkich planet powłączali te swoje radyjka, Ziemia do Marsa, Mars do Wenus, Wenus z Marsem mają kłopoty w komunikacji, ale tak było od zawsze, już łatwiej sygnał dochodził na Neptuna, Urana i Plutona. Mieszkańcy Plutona byli zatrwożeni, ale ich sprzeciw został przegłosowany w wyborach tajnych, powszechnych, równych, bezpośrednich. Na coś w końcu przydała się ta demokracja, w której ludzkość trwała już trzecie tysiąclecie. Chociaż tylko umowne, bo tak naprawdę nie wiadomo który był rok; tyleż dokonano zamachów informacyjnych, globalnych kradzieży danych, skoków i rewolucji Internetowych, że nikt już nie mógł orzec z całą pewnością w którym stuleciu żyje, kto napisał „Iliadę” i o co to była za afera z tym całym Hitlerem.

*

Słyszę wystrzał, zastygam w bezruchu. Czuję się bezbronna. Tkwię w pokracznej pozie, niczym tancerz jakiegoś dramatycznego spektaklu. Muszę wyglądać komicznie. Siostra ciągnie mnie za sukienkę. Kucam posłusznie w trawie. Wyczekuję. Przywołuję w głowie dźwięk, rozbijam wielki huk na drobne huki, wsłuchując się w pulsujące szeptem echo w moich skroniach.

– Możemy już iść? – pyta ona.

Dlaczego pyta? Przecież powinna wiedzieć lepiej. Już wiem dlaczego pyta. Moja przewodniczka zdaje sobie sprawę, że mam doskonałe wyczucie czasu, a ona, sparaliżowana strachem, nie ma pojęcia, czy minęła jedna minuta, czy pięć.

– To strzelba myśliwska muzungu. Biały człowiek nie wyrządzi nam krzywdy – rzucam pewnie, chociaż mam wątpliwości.

Wstaję, otrzepuję kolana, sama nie wiem z czego. Stawiam dziarsko pierwszy krok. Za chwilę siostra zrównuje się ze mną, chwyta mnie za rękę i znowu tak idziemy, jak gdyby nic.

*

Hitler byłby zatrwożony. Czystość rasy człowieczej została dość solidnie zbrukana w owych czasach, które, jak już wiecie, nie były moim udziałem. Rodziły się różne stworzenia, mniej lub bardziej przypominające ludzi, a żadne nie kwapiło się, by przedłużać gatunek. Większość mutacji okazała się dla dzieci Plutona, jeśli nie śmiertelna, to co najmniej uciążliwa. Geny ludzkości były wciąż w kiepskim stanie. Coś jednak osiągnięto: jeden na tysiąc osobników poddanych szaleństwom laboratoryjnych inżynierów nabierał szeregu nowych zdolności przetrwania. A były to zdolności niesamowite.

Rzec by można, że w owych czasach superbohaterzy z komiksowych historii powrócili, by zapukać do cienkich drzwi odgradzających rzeczywistość od ludzkiej fantazji. Ale i to nie ujmuje dogłębnie potęgi zmutowanych istot, przy których Batman, Superman, Hulk i Kapitan Ameryka okazaliby się zbieraniną mdłych harcerzyków. Ci tutaj umieli nie tylko latać, ale i czytać w myślach, miotać piorunami a także wstrzymywać oddech na wiele lat. Niektórzy mieli pancerze tak twarde, że zaczęto się zastanawiać, czy w ogóle można ich załatwić inaczej niż głodem. Bo jeść musieli, każdy z nich, i to dość sporo. Żaden z tych pięknych, zwichrowanych herosów nie pałał chęcią posiadania potomstwa, można było ich co najwyżej sklonować. Prawie wszyscy cechowali się jeszcze inną zagadkową i niezwykłą przypadłością: byli długowieczni. Ludzie na Ziemi, Marsie i innych planetach umierali, mijało pierwsze, drugie, trzecie pokolenie, a te bioprodukty latały, strzelały, grały w reklamach i mądrzyły się w międzyplanetarnych talk–showach, chociaż ich mądrość nie szła w parze z przeżywanymi latami. Śmiali się wniebogłosy, opowiadali niestworzone historie, poklepywali się po plecach i rzucali sprośne żarty. Na końcu programu dawali popis swoich umiejętności, roztrzaskując siłą woli szklankę prowadzącego albo wskakując do kotła z wrzątkiem. Ziemia, kolebka ludzkości, była tym faktem zniesmaczona.

*

– To tu – mówi moja przewodniczka, siostra, łysa jak ja. Nigdy nie dała mi dotknąć swojej ogolonej głowy, ale dobrze to wiem. Ostrzyżono ją, żeby nie kusiła mężczyzn, bo jest tylko o rok starsza ode mnie, albo żeby nie dostała wszy, albo sama już nie wiem dlaczego.

Napełnia dzban wodą.

*

Ziemianie postanowili, że też znajdą sposób, by żyć dłużej, tak jak mutanci. Przepis był prosty: to, co się zużyło lub zestarzało, trzeba wymienić na nowe. Ale nie na żadne sztuczne implanty, syntetyczne protezy, mechaniczne pompki, gdzie tam. Użyteczne zamienniki posiadali ich bracia mniejsi: krowy, świnie, małpy, antylopy, delfiny, pieski, kotki i inne wesołe stworzenia, gotowe podzielić się swoimi organami. Ludzie zaczęli masowo wymieniać części swojego ciała, jak części w aucie – a to serduszko świnki, a to rączka szympansa. Niektórzy wyglądali komicznie. Ale byli i tacy, którzy szli na całość. Prezydent Europy, promując nowy program długowieczności, dożywszy osiemdziesiątki przeistoczył się w cielaka. Nie mógł zmienić się wielką krowę, bo siła, z jaką krew jest pompowana przez takie bydlęce serce, rozsadziłaby jego delikatny móżdżek. Ale stał się dorodnym cielcem i co najważniejsze – żył. Gdy przemawiał, głos dobywał się ze specjalnego aparatu, który odczytywał jego myśli i przetwarzał na mowę. Bo morda cielęcia, jak wiadomo, ludzkich słów nie wypluje. Ale po co komu były wargi, krtań, język i cały aparat mowy zdolny wypowiedzieć „ą”, „ę”, „sucha szosa”, po co palce, skoro by zaistnieć w Sieci, wystarczył odpowiednio podłączony do niej mózg. Większość potrzeb istoty człowieczej lub człekopochodnej można było zaspokoić właśnie tam, w wirtualnym świecie białkowo-cyfrowych struktur, poddając swoją sieć neuronową strumieniowi danych, myśląc, przeżywając, doświadczając i śniąc. Można było w ten sposób być panem swoich uczuć, wpływać na myśli i poglądy innych, zdobywać uznanie, podziw płci przeciwnej i jednakiej; można było zarządzać całym układem planetarnym bez rąk, bez ust, bez siusiaka. Prezydent Europy, najbardziej wpływowy postczłowiek Układu Słonecznego, wiedział to. Wystarczą szare komórki, kopyta i rogi, by zawładnąć wszechświatem. Wygłaszając orędzie nie musiał poprawiać krawata, nie wykonywał wyszukanych gestów. Stanął taki, jakim się stał. Oto bydło przy mównicy. Przemówiło. Wszyscy słuchali.

Zawołał do wszystkich, by wystąpić przeciwko zmutowanym bohaterom. Stali się pyszni i niebezpieczni, zapomnieli, że są produktem nieudanego eksperymentu. Urośli w potęgę i nie można dłużej tolerować ich dominacji. Pobić mutantów! Wojna!

Jednakowoż trzeba rozprawić się z ludźmi czystej krwi, których geny nie zostały zmieszane ze zwierzęcymi. Żyją sobie w głównej mierze na Marsie i tam też sobie umierają, nie korzystając z dobrodziejstw genetycznego programu „Człowiek Żyje Dzięki Zwierzęciu”. Chodzą po Czerwonej Planecie niezbrukani genem animalnym, dumni jak pawie, ksenofobowie zapluci, myślą, że wystarczy im te pięćdziesiąt do sześćdziesięciu lat życia, bo promieniowanie na więcej im nie pozwala, obłudni w swej czystości rasowej. Podbić ludzi! Wojna!

Cielę nawoływało, wszechświat słuchał.

*

Wracamy wolniej. Słyszę chlupot wody w dzbanie. Słyszę nasze kroki w trawie. Myślę o Misji.

*

Ziemianie podobni stali się do kaczek, pingwinów, małych słoni. Całe to zooficzne panoptikum antropomorficznych karykatur o delfinich pyskach, małpich ogonach, orlich skrzydłach zdolne było krzyżować się, płodząc w orgii genów kolejne poczwary. Dość liczne w populacji były centaury – stworzenia kopytne, bardzo umięśnione, z lekko owłosionymi torsami i prawie ludzkimi twarzami, pomarszczonymi trochę, jakby w gniewie. Okazy te żyły już dwieście, dwieście pięćdziesiąt lat i nie umierały, cyklicznie wymieniając sobie jakąś część: a to oko, a to kopyto, a to jelito. Zamiast łuków dzierżyli miotacze plazmy, przenośne wyrzutnie antymaterii, a także laserowe działa. To oni mieli stawić czoło superbohaterom z dawnych czasów. Animale kontra mutanty. Cóż to była za wojna.

Bohaterowie z Plutona cynicznie i przewrotnie, zamiast w zbroje i pancerze, przyodziali się w różne kolorowe łaszki. Był taki jeden latający, który umiał strzelać laserem z oczu. Nałożył niebieskie rajtuzy, czerwony płaszcz i obcisłą bluzę z literą „S” na torsie. Doleciał z Plutona na Ziemię w jakiejś dziwnej, owalnej szalupie. Wyfrunął z niej jak wściekła osa i unosząc się kilka metrów nad powierzchnią Ziemi zaczął razić jej mieszkańców straszliwymi, świetlistymi pociskami wydobywającymi się wprost spod powiek.

Był też inny, który w owym czasie założył purpurowy kask. Wyglądał niczym kolejny komiksowy heros dwudziestego wieku – Magneto. Ziemskie lufy pluły jak oszalałe dzikim ogniem, jednak nie powstrzymały lądowania jego kosmicznego promu. Chroniony polem siłowym zstąpił ze swego ostrzeliwanego statku niczym król powracający na włości, nierozpoznany i zniesławiony. Potem zaczął biec. Rozpoczął rajd ulicami Nowego Jorku, największej, najsmrodliwszej i najludniejszej metropolii starego świata. Wystarczyło, że istota człekopodobna znalazła się w obrębie parunastu metrów od owego pędzącego mściciela, a padała nieżywa, taką miał moc ten przybrany Magneto. Aktem woli umiał rozsadzać ludzkie mózgi, niezależnie od stopnia ich zezwierzęcenia. On biegł, a postludzie, centaury i inne osobniki tego zoocyrku padały jak muchy, jakby wszyscy ustawili się tu po to, by runąć na wznak i odegrać rolę przewracających się klocków domina.

Z nieba zaczęły spadać wielkie, czarne i gładkie jak lateks, jakby w smole toczone skrzydlate stwory, które dotarły na Ziemię z Plutona bez żadnego pojazdu. Pędziły w próżni skulone niczym embriony, bez oddechu, zdeterminowane i martwe jak meteoryty, bez żadnej myśli ani czucia. Jakoś udawało im się wejść bez szwanku w planetarną atmosferę i to w jednym niemal czasie, cała armia skołtunionych ciał. Lunęły jak deszcz, liczne jak szarańcza, obce ludziom i postludziom jak oddech maszyny. Jakimś cudem nie rozbryzgiwały się o grunt. Lądowały, łopocząc czarnymi, błyszczącymi skrzydłami, po czym bezrefleksyjnie rozszarpywały swoimi długimi pazurami każdą napotkaną żywą istotę, która nie była im podobna.

Ostatnie słowo należało jednak do technologii wojskowej, nie do wybryków spontanicznej bioinżynierii. Przybranego supermana załatwiły trzy helikoptery bojowe, które wzięły go w ogień krzyżowy nuklearnych ładunków. Magneto został wykończony przez drony, które osaczyły go w jednej z wąskich uliczek i raziły do upadłego laserami, jak jakieś kąsające w ślepym uporze wampirze nietoperze. Te lateksowe stwory załatwiono bronią biologiczną, zwyczajnymi mikropasożytami. Wielkie, skrzydlate olbrzymy, niczym upadłe anioły w swej osobistej apokalipsie rzucały się na plecy, wijąc się i drapiąc szaleńczo po udach, żebrach i głowie, ginąc z przeciągłym skowytem wydobywającym się spomiędzy barwionych odblaskową czernią warg.

*

– I co teraz? – pyta siostra.

– Idziemy na Misję – odpowiadam.

Przewraca oczami. Nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale w pewien sposób wiem, bo nic nie mówi, tylko bierze mnie za rękę.

*

Po rozprawieniu się z mutantami przyszła kolej na ludzi czystej krwi, którzy zamieszkiwali wówczas Marsa. Czerwona Planeta dawała schronienie, ale też powoli zabijała swoich mieszkańców, bo Mars nigdy nie dorobił się magnetosfery z prawdziwego zdarzenia. Żywe istoty, wystawione na jonizujące promieniowanie wiatru słonecznego, borykały się z oczywistymi dolegliwościami nowotworowymi. Słoneczne pierdy, bo inaczej tego nazwać nie sposób, przenikały świeżą, młodą jeszcze i niezgęstniałą terraformowaną atmosferę, skracając życie ludzkie do najwyżej sześćdziesięciu lat. Nie to jednak spędzało mieszkańcom Marsa sen z powiek, lecz zwierzęce instynkty, które owładnęły ziemskich postludzi.

Na Niebieskiej Planecie rozgorzała propaganda. Centaury nawoływały, by spłodzić potomstwo z ludzkimi kobietami czystej krwi, by – jak to ujęto – nie zadzierały nosa i przestały być dumne ze swej nieskazitelności rasowej. „Zmieni się im punkt widzenia, jeśli zmusimy je do tego, by wykarmiły swoimi wymionami stworzenie kopytne” – orzekł wszechobecny w mediach, wojowniczy typ o skośnych brwiach, wyjątkowo muskularnym karku i czterech silnych, szeroko rozstawionych nogach zakończonych racicami. Bardziej zgodne istoty – ludzkie postaci o skorupach żółwich na głowie, ludki z rogami zamiast nosów oraz płazowate stwory spojrzeniem tylko przypominające coś ludzkiego, przekazały w darze centaurom perswadrony, proste urządzenia emitujące fale magnetyczne o określonych częstotliwościach, które wpływały na pracę ludzkiego mózgu. Perswadrony potrafiły skłonić istoty pozbawione osłony przed takimi falami do współpracy na każdym polu, nawet do zamążpójścia za gniewnego centaura. Inwazja na Marsa odbyłaby się bez przemocy, a program walki z jednorodnością genetyczną mógł przeistoczyć się w harmonijną rapsodię miłości, podczas której nikt by nie był pokrzywdzony. To jednak nie przekonało centaurów, według których miłość bez elementu przemocy była nudna.

Do starcia jednak nie doszło.

*

Człowiek z Misji jest inny. Wstydzi się jakby, że nie czyta nam Biblii, której wiele fragmentów znamy na pamięć za sprawą innych misjonarzy. Trochę zakłopotany stuka palcem w ten swój szklany ekranik, w którym chowa wszystkie książki świata. Otacza go półokrąg słuchaczy, którzy przychodzą i odchodzą, z początku zaciekawieni, potem odciągani przez jakieś wydumane obowiązki. Skład rotuje, ja nigdy. Przeważnie puszcza elektronicznego lektora, żeby czytał za niego, ale zdarza się, że rozpoczyna czytanie osobiście. W sumie słucham dziennie trzy, trzy i pół godziny. Chrypie, gdy czyta. A gdy czyta, wiem, że czyta dla mnie.

*

W końcu nadeszła ona. Niszczycielka wszechświatów. Żeglowała leniwie i beztrosko, niczym niemy drapieżnik, postrach materii. Przez wieki nikt nie wymyślił lepszej nazwy niż ta, którą już wymyślono, bo nie była niczym więcej. Czarna Dziura.

Kiedy stało się pewne, że nadejdzie, wszyscy myśleli, że koniec będzie szybki. Widywano takie spektakle przez teleskopy. Ten pochłaniacz gwiazd wysysał swoje ofiary, a wraz z nimi niknęły całe potencjały gotowych do zamieszkania wszechświatów. Tak działały czarne dziury. Przemierzały milczącą przestrzeń kosmosu, wciągając wszystko na swojej drodze, niczym zawsze sprawnie działające odkurzacze.

Koniec jednak nie miał być szybki. Zdumienie cywilizacji zamieszkujących planety Układu Słonecznego było wielkie, kiedy zobaczyły, jak to się odbywa. To ciało obce, ten ciemny niebyt, bezczelnie zatrzymał kurs tuż nad swoim posiłkiem, energodajnym i życiodajnym dla planet Układu Słońcem, nie naruszając ani odrobinę grawitacji, materii ani nawet pola magnetycznego jego satelitów.

Gdyby Czarna Dziura miała wejrzenie, gdyby była rozumnym bytem, widziałaby nowy cud, układ planetarny zamieszkały przez jakieś mikroskopijne robactwo, globy obrzmiałe od grzybni cywilizacji, które zarażają swoją ciepłotą i miniaturowymi konstrukcjami kolejne ciała niebieskie, niczym rak. Zdawało się, ze przybyszka pragnie, by te mikroorganizmy zechciały być świadome swego upadku. Powoli wyciągnęła w stronę Słońca swą czarną, pozbawioną materii i wyobraźni mackę. Ten widok zaskoczył każdego obserwatora. Oczy, mózgi, ani nawet procesory obliczeniowe komputerów nie mogły w to uwierzyć. Niczym przez gigantyczną słomkę zaczęła potężną mocą grawitacyjną wysysać materię gwiazdy, jakby raczyła się wytrawnym napojem w restauracji.

Nie towarzyszyła temu nawet specjalna aktywność Słońca, które gasło w milczeniu.

*

– A teraz przeczytamy ostatni rozdział trzeciego tomu „Fundacji” Isaaca Asimova, zgoda?

Oczywiście, że zgoda, nikt nie ma nic przeciwko temu. Trochę posłuchają i odejdą znudzeni. Ja, jak zwykle, zostanę. Asimov, Clarke, Lem, Herbert, LeGuin, Dick, dawaj chłopie.

Jako osoba niewidoma nigdy nie nauczyłam się czytać, a jednak, jak sądzę, dane mi było poznać więcej książek niż ci, którzy się nauczyli.

*

Ludzie, animale i mutanci, przerażeni tym niemym spektaklem agonii znanego im wszechświata, wznosili ręce, kopyta i macki, wystrzeliwali ku niebu pociski, laserowe wiązki, strumienie fotonów, przesyłki złożone z antymaterii. Nic, rzecz jasna, nie powstrzymywało tego potwora z innego świata, od zaprzestania metodycznej eksterminacji.

Najgorszy był strach. Nikłe wobec ogromu Czarnej Dziury stworzenia odczuwały coś więcej niż tylko kończący się czas, braki energii i gasnące światło. To była obecność czegoś większego, co niemal świadomie skazywało je na przedstawienie zagłady.

Na niebie zawidniała wijąca się, świetlista pręga wychodząca wprost ze Słońca, gruba wiązka promieni, niczym krzyk umierającego świata, bicz gniewnego dozorcy, warkocz, którego koniec niknął w nieskończonych mrokach nadciągającego kataklizmu. Było to w swej posępności okazałe widowisko, które zdumiewająco szybko postępowało. Do tego stopnia, że obecnie żyjące pokolenie przestawało łudzić się nadzieją, że ta infernalna próba je ominie.

Z każdej planety co jakiś czas wystrzeliwały kapsuły z desperatami, którzy w stanie hibernacji ekspediowali się poza Układ Słoneczny na bazie pobieżnych i chaotycznych obliczeń w nadziei, że dotrą kiedyś do lepszego świata. Z racji niedoboru paliwa słonecznego dostawy energii z Merkurego na Plutona skończyły się, a zamieszkałe na „ostatniej w szeregu” planecie resztki mutantów zamieniły się w masę kostną i suche, dryfujące mięso.

Na Saturnie zrodził się ruch religijny, który wierzył, że Czarna Dziura to świadomy byt i że trzeba do niego przemówić lub wręcz wymodlić ocalenie. Przy takim poziomie lęku było to zrozumiałe. Wyznawcy kultu podjęli wielkie wysiłki, by promami kosmicznymi dotrzeć do zdewastowanego Plutona i wystrzelić jego wymarłych mieszkańców jak z armaty ku Czarnej Dziurze, by uświadomiła sobie zbrodnię, której dokonuje.

Wszyscy odczuwali groteskowość i absurdalność tego czynu, jednak gdy to się już wydarzyło, każdy wstrzymał oddech.

*

Dzisiaj misjonarz przychodzi później, wszyscy zdążyli się już rozpierzchnąć. Słyszę jego kroki i wyczuwam niepewność w ruchach. Siada, jakby nie chciał. Głos mu drży, a słowa wypowiada jakby ze wstydem. Jestem z nim sam na sam.

– Przenoszę się. Za dwa miesiące.

Na zewnątrz wieje silny, jak na tę porę, wiatr.

– Nie będę ci już czytał – mówi, a słowa padają jak wyzwanie.

– To co będziemy robić? – pytam donośnie i butnie, jakby mi nie zależało.

Słyszę, że kuli się w sobie. Jest silnie poruszony.

– Teraz ty mów, a ja będę pisał.

Milczę.

– Czy chcesz dać umrzeć wszystkim tym wszechświatom, które już się w tobie narodziły?

Jestem wściekła. Zastygam, pewna, że nie poruszę wargami.

*

Czarna Dziura zastygła, pewna, że się nie poruszy. Czarna, ślepa i łysa.

*

W końcu pękam. Dotykam nasady nosa, energicznie kręcąc głową, jakbym potrzebowała nagle skupić myśli i zdystansować się do słów misjonarza. Zaczynam z wolna:

– Opowiem wam o dniach, które nie były moim udziałem…

*

W końcu się poruszyła. Czarna Dziura porzuciła swój posiłek. Słoneczna pręga na nieboskłonie zaczęła się skracać. Nikt nie mógł w to uwierzyć. Gwiazda powracała do formy kuli. A gdy już się to dopełniło, Czarna Dziura pożeglowała dalej. Jakby postanowiła, że temu wszechświatowi nie da umrzeć.

Koniec

Komentarze

Dryf promów kosmicznych, których trajektorie ustalone były pomiędzy obiektami będącymi w ciągłym ruchu, mógł niefortunnie minąć celu

Minąć cel. Albo jakieś “nie trafić celu”. Ale nie tak. ;)

 

Początkowo to księżyce kolejnych planet były obiektem zainteresowań osiedleńców. Być może zwykła, właściwa człowiekowi pycha spowodowała, że oczy eksploratorów zwróciły się ku Jowiszowi, Saturnowi, Uranowi a nawet ku Neptunowi. Zwarte konstrukcje przycupniętych ludzkich skupisk na tych gazowych olbrzymach były wpierw ekskluzywnym kaprysem grup społecznych, nie baczących na ekonomiczne aspekty przedsięwzięć.

Mówisz o księżycach, wymieniasz planety. Z dalszej części akapitu wynika, że budowano kolonie w atmosferach gazowych olbrzymów, stąd pierwsze zdanie wymaga zasygnalizowania, że porzucono pomysł kolonizacji księżyców – w przeciwnym razie początek akapitu nie ma sensu w odniesieniu do jego dalszej części.

 

Kłopoty spadły na nieprzygotowaną ludzkość nieoczekiwanie, jak na chłopaka, który przedwcześnie postanowił wyprowadzić się z domu.

Dziwna metafora. Czemu akurat chłopaka?

 

Ale jak by się tak nad tym głębiej zastanowić, wcale mi na tym nie zależy.

Razem.

 

Kiedy mnie tam nie ma, jakbym nie istniała i ja, jakby była jakaś inna dziewczynka, która mechanicznie, bezwiednie, bez udziału świadomości przeżywa swoje chwile.

Albo “i ja” jest tutaj niepotrzebne, albo powinno być “jakbym była” i “przeżywam”. W obecnej formie nie widzę sensu w tym zdaniu. :<

 

Bohaterzy z Plutona

Bohaterowie.

 

Przebrnąłem. To dobre słowo, bo ciężko mi się czytało ten tekst. Stworzyłeś fascynujący świat, któremu zagroziłeś unicestwieniem prostym i łatwo przemawiającym do wyobraźni. Niektóre koncepcje wywarły na mnie szczególne wrażenie, np. że na skutek wojny informacyjnej, stracono informacje o tym, kim był Hitler, kto napisał Iliadę, itd. Podobało mi się, że mieszkańcy poszczególnych planet zachowywali pewną indywidualność, różnili się od siebie. Scena z prezydentem-cielakiem bardzo wymowna.

Wszystko to natomiast składa się na jakąś ekspozycję świata, za którą nie do końca wiem, co idzie. Jakieś dwie kobiety podróżują, ale gdzie i po co, tego niestety nie dostrzegłem. Chciałbym czegoś więcej od tej fabuły. Chociaż może kolejni czytelnicy rzucą na tę kwestię więcej światła, może nie zobaczyłem wszystkiego, co chciałeś pokazać. ;)

Pozdrawiam!

Dzięki, że o tak późnej porze pochyliłeś się nad moim tekstem. Poprawki wprowadzam, może z tym “chłopakiem” jeszcze zastanowię się co zrobić.

Z tego co wiem i “bohaterzy” i “bohaterowie” to poprawne formy, ale znając Twoje pióro, poprawiam.

 

Być może ktoś się jeszcze wypowie, wydawało mi się, że dość czytelnie na końcu związałem obydwie historie.

Dzięki za odwiedziny :)

Hm, masz rację co do tych bohaterów. Uznaj więc moją uwagę za fanaberię zatem, bowiem “bohaterzy” jakoś mi nie brzmią. ;)

Myślę, że rzecz trzeba nazwać nie fanaberią, ale elegancją językową. A tej ciągle się uczę ;)

Cześć,

Opowiadanie ma ładny koncept i przemawiającą do mnie treść. Zaskoczyło mnie w dwóch miejscach – przy nagłej zmianie klimatu z twardego s-f na “space operę”, jak osobiście klasyfikuję historie superbohaterskie, ale pewnie to nie jest poprawne ;) Nie powiem, by to akurat było w stu procentach pozytywne, bo poczułem się lekko oszukany, ale po końcówce spojrzałem przychylniej. I właśnie ten koniec jest tym drugim momentem.

Niestety w pewnym momencie zaczęło mi się ono też dłużyć – moim zdaniem skorzystałoby ze skrócenia treści albo w spisywanej historii (np. przy tej wyliczance zwierząt czy kolonizowanych planet) albo opowieści o dwóch siostrach, która koniec końców niewiele dla mnie wnosi.

W paru miejscach podniosłem brew na logikę pewnych zdarzeń lub terminów (”kowbojski nieomal akcjach” się kłania), ale na koniec zwaliłem na pomyłkę narratora oraz surrealizm dyktowanej przez niego historii.

O sprawach technicznych jestem ostatnią osobą, która ma kwalifikacje się wypowiadać. Tym niemniej są obecne powtórzenia – już w pierwszych dwóch zdaniach widać jedno – możliwe że celowe, ale mimo to razi. 

Słyszę wystrzał, staję nieruchomo, bezbronna. Przyjmuję pokraczną pozę, niczym tancerz jakiegoś dramatycznego spektaklu.

Pierwsze zdanie coś źle brzmi. Sam mam problem z pisaniem w taki skrócony sposób i ostatnio z tym walczę. Możliwe, że jest jak najbardziej ok. Ale ta pokraczna poza bez jakiejkolwiek sugestii nasuwa mi dziwne skojarzenia ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Najpierw dostajemy coś, co podejrzanie przypomina infodump. Może i to jest potrzebne, ale takie zabiegi zwykle nie wyglądają dobrze, źle się je czyta. U Ciebie streszczanie historii najnowszej trwa niemal przez cały tekst.

W międzyczasie jest kilka ciekawych pomysłów, ale naszkicowanych bardzo pobieżnie. Gdyby tak pozwolić któremuś się rozwinąć do pełnego opowiadania, z fabułą i nieobojętnymi bohaterami…

Motyw z cielakiem naprawdę zacny, stanowisko centaurów interesujące, superbohater masakrujący NY też niezły…

Zakończenie najpierw skojarzyło mi się z “Po co wasze swary głupie? Wnet i tak zginiemy w zupie”. A już sam finał, ostatnie zdania – nie przekonały. Równie dobrze mógłbyś czytać bakteriom dżumy dziesięć przykazań w nadziei, że wzbudzisz wyrzuty sumienia. Nie kupuję takiego rozwiązania.

Nie przekonuje mnie utrata informacji, zwłaszcza daty. Skoro mają astronomię, a kontaktują się z innymi planetami, sporadycznie nawet latają, to powinni być w stanie wyznaczyć datę na podstawie zjawisk cyklicznych – przelotów komet, koniunkcji planet, zaćmień… Tym bardziej, że najpierw piszesz, iż nie pamiętali, o co chodziło z Hitlerem, a później jednak wspominasz o czystości rasy.

czyniąc wszystkie te kłopotliwe i wysiłkowe czynności,

Słabo to wygląda.

Na orędziu nie musiał poprawiać krawata,

Nie lepiej “podczas (wygłaszania) orędzia” albo “wygłaszając orędzie”?

Ten pochłaniacz gwiazd wysysał swoje ofiary, a wraz z nimi niknęły całe potencjały gotowych do zamieszkania wszechświatów.

Ale dlaczego od razu wszechświatów? Same światy nie wystarczą?

Babska logika rządzi!

Opowiadanie ogólnie przeczytałem z przyjemnością, ale lektury nie mogę nazwać łatwą i szybką. Trochę czasem gubiłem się, czy tekst ostatecznie ma zachować zgodność z nauką i logiką, czy jednak niekoniecznie (wspomniał już o tym NoWhereMan) – niektóre elementy fizyczne wyjaśnione dość konkretnie, inne (jak z bezpośrednią podróżą mutantów z Plutona na Ziemię) zdecydowanie space operowe. Jeśli miałbym potraktować Twoje sf jako bardziej “twarde”, fakt zasiedlenia gazowych olbrzymów i używanie antymaterii trudno byłoby mi połączyć z brakiem umiejętności pokonania skutków promieniowania na Marsie. Podobnie obraz powolnego wysysanie Słońca i jednocześnie braku wpływu na cały układ troszkę do mnie nie przemówił. Ale załóżmy, że jednak w tego typu opowiadaniu nie warto czepiać się fizyki.

Zastosowałeś formę, po wyborze której naprawdę trudno zaimponować czytelnikowi i sprawić, że będzie w pełni zadowolony z lektury. Ale rozumiem wybór, bo przedstawienie historii, która pojawiła się w Twojej głowie, zwyczajnie nie było możliwe w bardziej tradycyjnej formie.

Tekst mnie kilka razy zaskoczył i to jest właśnie fajne. W dodatku wszystko napisane nawet sprawnie, co na pewno pomogło w odbiorze. Cała wizja jest bez wątpienia ciekawa. Ogólne wrażenie – ok, ale pewien niesmak pozostał.

Spodobał mi się fragment “Czarna Dziura zastygła, pewna, że się nie poruszy. Czarna, ślepa i łysa.” – taki trochę poetycki sposób na powiązanie dwóch historii ;)

Czytając, przypomniało mi się Trzecie Niebo jacka001 – tam historię świata poznajemy w dość podobny sposób. Opowiadanie wywarło na mnie wtedy duże wrażenie i może dlatego miałem duże wymagania podczas poznawania Niszczycielki Wszechświatów.

Z jednej strony dowiaduję, że ludzie wynieśli się z Ziemi na inne planety i tam, z różnych przyczyn stali się inni i dość różni, a z drugiej czytam coś na kształt relacji czarnoskórej, ślepej dziewczynki, zmierzającej z siostrą po wodę. Piszesz, że między mieszkańcami planet toczy się walka, a dziewczynka namiętnie słucha tego, co czyta miejscowy misjonarz. Potem pojawia się czarna dziura i pochłania to i owo, a misjonarz oznajmia, że wyjeżdża.

Przykro mi, Nimrodzie, ale nie zrozumiałam, o co tu chodzi. :(

 

Czło­wiek wresz­cie użył broni do da­wa­nia życia, a nie – jak to zwykł czy­nić – do od­bie­ra­nia. – Dodałabym: …a nie – jak to zwykł czy­nić wcześniej/ dotychczas/ do tej pory – do od­bie­ra­nia.

 

plan­sza do gry roz­ło­żo­na, a pion­ki do gry usta­wio­ne w kom­ple­cie. – Nie brzmi to najlepiej.

Proponuje: …plan­sza do gry roz­ło­żo­na, a komplet pion­ków usta­wio­ny.

 

Oto dep­czę sto­pa­mi po tra­wie ja, dys­funk­cyj­ny od­szcze­pie­niec… – Czy odszczepieniec mógł deptać trawę inaczej, nie stopami?

 

Po­ję­łam dość nie­daw­no, że dana mi prze­strzeń w osa­dzie oraz kilka wy­ty­czo­nych ście­żek wokół niej będą całym moim świa­tem i że nie bę­dzie mi dane po­znać in­nych. – Czy to celowe powtórzenia?

 

całym moim świa­tem i że nie bę­dzie mi dane po­znać in­nych.

Po­stać, która mnie pro­wa­dzi, ma mnie chyba już dosyć. Masz mnie już dosyć, moja prze­wod­nicz­ko? Nie po­win­naś mieć, mu­sisz mnie ko­chać, je­steś prze­cież moją sio­strą. – Czy wszystkie zaimki są celowe i niezbędne?

 

cho­ciaż lu­dzie wy­si­la­li się, czy­niąc wszyst­kie te kło­po­tli­we i wy­sił­ko­we czyn­no­ści… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Na coś w końcu przy­da­ła się ta de­mo­kra­cja, któ­rej ludz­kość świę­to­wa­ła już trze­cie ty­siąc­le­cie. – Kim była ta, której ludzkość świętowała i co to znaczy świętować komuś?

 

isto­ty czło­wie­czej lub czło­wie­ko­po­chod­nej… – …isto­ty czło­wie­czej lub człe­ko­po­chod­nej

 

w wir­tu­al­nym świe­cie biał­ko­wo–cy­fro­wych struk­tur… – … wir­tu­al­nym świe­cie biał­ko­wo-cy­fro­wych struk­tur

W tego rodzaju połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

Wy­star­czy­ło, że isto­ta czło­wie­ko­po­dob­na… – Wy­star­czy­ło, że isto­ta człe­ko­po­dob­na

 

W więk­szo­ści pusz­cza elek­tro­nicz­ne­go lek­to­ra, żeby czy­tał za niego… – W większości czego?

Może: Często/ Przeważnie pusz­cza elek­tro­nicz­ne­go lek­to­ra, żeby czy­tał za niego

 

Przez wieki nikt nie wy­my­ślił lep­szej nazwy niż tej, którą już wy­my­ślo­no… – Przez wieki nikt nie wy­my­ślił lep­szej nazwy niż ta, którą już wy­my­ślo­no

 

Do tego stop­nia, że peł­nią­ce żywot po­ko­le­nie… – Co to znaczy, że pokolenie pełni żywot?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

NoWhereMan, Finkla, Perrux, Regulatorzy, dziękuję Wam za wszystkie komentarze i korekty.

Poprawki uwzględniłem prawie wszystkie, pododawałem gwiazdki, żeby dla czytelności rozdzielić obie narracje. Być może zbyt długo ślęczałem nad tym tekstem i dlatego wydał mi się on oczywisty.

 

Pewnie tak się tego nie robi, ale myślę, że jestem Wam winien parę słów wyjaśnień.

Bohaterką opowiadania jest ciemnoskóra, trzynastoletnia dziewczynka z Kenii (jest mowa o Nairobi, ale to nie ma większego znaczenia). Dziewczynka ucieka w świat fantazji, wymyślając historię kolonizacji Układu Słonecznego i prowadzonych tam konfliktów.

Rozlicza się tam ze swoich lęków, walczy z niezrozumieniem i odrzuceniem ze strony najbliższych. Jej wyobraźnia jest podsycana przez misjonarza, który czyta lub puszcza audiobooki ze swojego telefonu komórkowego (Lem, Asimov, Dick i inne asy SF). Misjonarz wyjeżdża, a cały ten fantastyczny świat ma umrzeć, bo dziewczyna nie ma go komu opowiedzieć.

Wtedy nadchodzi Czarna Dziura, gotowa obrócić całą historię w nicość. Dzieje się jednak inaczej.

 

Czarna Dziura to niewidoma dziewczynka, tak się objawiła w swojej własnej fantastycznej historii (Czarna, łysa, ślepa), jako tytułowa Niszczycielka Wszechświatów, która unicestwia je w swojej wyobraźni.

Dlatego jestem w tej komfortowej sytuacji, że wszystkie luki logiczne, które mi wytknęła Finka (a któżby inny;) ) i naiwne / zaskakujące zmiany nastroju, które zauważyli Perrux i NoWherMan (”space opera” itp.), mogę zwalić na wybujałą fantazję trzynastoletniej dziewczynki.

 

Jesteście pierwszymi i nielicznymi odbiorcami tej historii, a ja, jak ta dziewczynka, postanowiłem nie niszczyć wszechświata, który powstał w mojej wyobraźni i którego przestukałem tymi klawiszami :)

Dzięki jeszcze raz za Wasz czas, poprawki i podpowiedzi.

 

Dziękuję, Nimrodzie. Opowieść stała się dla mnie jaśniejsza. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Aha. Dla mnie w ogóle to nie było jasne. Teraz, po odautorskiej egzegezie, widzę, że były podpowiedzi.

I jeszcze jedno – dość często w tekście powtarzał się zwrot “będzie mi dane”. Chyba za często, ale mogę się mylić.

Babska logika rządzi!

Nimrodzie, jakąś godzinę po napisaniu komentarza przejrzałem jeszcze pobieżnie tekst i zdałem sobie sprawę, że te zauważalne zmiany w opowieści rzeczywiście wynikają z różnych źródeł inspiracji (jeszcze raz zatrzymałem wzrok na wyliczance autorów), a co za tym idzie, pasują tutaj bardzo dobrze.

Wydaje mi się, że jednak zostałem zmuszony do zbyt dużego wysiłku, żeby zrozumieć opowieść tak, jak to tłumaczysz w komentarzu powyżej. Fajnie, gdyby było w tekście więcej podpowiedzi, bo bezpośrednio po przeczytaniu cały obraz nie wydaje się zbyt jasny. Opowiadanie sporo traci, gdy nie zrozumie się dobrze jego sensu. Chociaż jest możliwe ogarnięcie wizji z obecnej treści, jak wspomniałem wcześniej, wymaga to sporo wysiłku.

Nimrodzie stworzyłeś nie lada wyzwanie dla czytelnika. W zasadzie można nazwać to układanką. W żadnym wypadku nie jest to zarzut, ale pochwała :)

Tekst jest trudny. Balansuje na granicy zrozumiałości i niedopowiedzenia, ale wskazówki były na swoim miejscu, może mniej lub bardziej wyeksponowane, ale były.

Czytałem dwa razy, niektóre fragmenty nawet po kilka razy. Nie była to przyjemna lektura. Lekkość czytania, mimo niezłego warsztatu, na poziomie 2/10, ale nie to mnie pchało by ją skończyć, zrozumieć. Byłem pewny, że nie ma w tym tekście przypadkowości, że wszystko ma swoje miejsce. Że chcesz coś powiedzieć czytelnikowi, zaskoczyć go, sprawić by na końcu zechciał się nad tekstem zastanowić i odkryć go raz jeszcze, czytając go ponownie.

Dzięki za zmuszenie mnie do wysiłku :)

 

Jeden zarzut. Dla mnie nie jest to s-f. Bardziej historia dziecka radzącego sobie z rzeczywistością.

 

Jakbym mógł, to bym kliknął bibliotekę. Na takie teksty też powinno być w niej miejsce :)

 

Jednak każdy sukces zachęcał do stawiania kolejnych kroków.

 

To zdanie podsumowuje moją motywację do przeczytanie tego tekstu. Relacjonujesz ciekawą, ale wciąż jedynie historię, która można by skroić na wiele wciągających opowiadań.

 

Do dalszego czytania  zachęcały mnie niektóre barwne zdania, opisy i intrygujące wizje przyszłości. Jednak po połowie pochodziłam do tego już z rezygnacją. Niestety, nie mogę Ci, Autorze, wybaczyć, że zrobiłeś z tak malowniczego, plastycznego i wciągającego opowiadania Space operę. Nie lubię,  kiedy coś zapowiada się dobrze, a potem okazuje czymś  zupełnie innym. 

 

Twoje wyjaśnienie kreacji uniwersum przez dziewczynkę nie zadowala mnie:( Teraz jeśli osadzisz tam akcję jakiegoś innego opowiadania, to zawsze będę miała gdzieś z tyłu głowy,  że to był przecież pomysł jakiejś tam dziewczynki z innego opowiadania, że to jest, hej, wymyślone! Znaczy, ja wiem, że normalne opowiadania też są wymyślone :D Ale to tutaj już chyba zakrawa na koncepcję szkatułkową lub coś na wzór tych zakończeń, kiedy ktoś budzi się ze snu :( 

Może gdybyś nie zawarł w tekście tych heroikomików i absurdalnych zdarzeń, zakończenie zrobiłby na mnie lepsze wrażenie :(

 

Na koniec jeszcze raz pochwalę świat, który wykreowałeś, bo skutki ludzkiej woli przetrwania przez ciebie przedstawione są naprawdę pomysłowe;) I mam nadzieję, że nie namotałam za bardzo w komentarzu i coś tam z niego zrozumiesz ;)

Jakbym mógł, to bym kliknął bibliotekę. Na takie teksty też powinno być w niej miejsce :)

Blacktomie, możesz to zrobić w tym wątku.

Nie może, ma za mało skomentowanych tekstów.

Babska logika rządzi!

Dzięki Perrux, ale zdawało mi się, że punkt 3 mnie blokuje:

 

3. Nominować mogą tylko te osoby, które spełniają następujące warunki: posiadają co najmniej trzymiesięczny staż na portalu oraz nie mniej niż pięćdziesiąt skomentowanych tekstów.

A konkretnie owe 50 skomentowanych tekstów. Spoko i nad tym pracuję ;)

No właśnie Finklo, no właśnie… ;)

Racja. Myślałem, że kolega po prostu nie zauważył zmiany zasad w przyznawaniu punktów do biblioteki. Przepraszam, mój błąd ;)

Wybacz offtop, Nimrodzie.

Blacktom, pamiętam jak w zeszłym roku przy okazji lektur opowiadań startujących na konkurs "Zło dobrem poczynione" napisałem pod tekstem użytkownika psychol44, że wciągnęła mnie historia, ale niestety musiałem przeczytać tekst dwa razy, żeby go zrozumieć i tak być nie powinno.

Teraz, jak się zdaje, zrobiłem dokładnie to, co wcześniej piętnowałem. Jak mówi znane przysłowie: "komentował wilk razy kilka, skomentowali i wilka" ;)

 

Lenah, dzięki za ważki komentarz. Nie chciałem Cię oszukać :) Dziewczynka z Kenii nie wie co ją czeka w małżeństwie, nie wie wiele o sprawach seksu, stąd centaury w jej wyobraźni – gniewne i skłonne do przemocy w miłości. Historia jej plemienia jest naznaczona przemocą, stąd wojny z niestworzonymi mutantami. A osada wraz z okolicznymi dróżkami stanowią cały jej wszechświat, stąd powstała w jej wyobraźni idea zasiedlenia Układu Słonecznego.

Opis wrażeń, jakie zostawił na Tobie mój tekst, jest dla mnie szczególnie cenny i postaram się wyciągnąć wnioski na przyszłość.

 

Opowiadanie zacząłem pisać w grudniu i chyba zbyt dużo czasu mu poświęciłem. Jednakże miejcie proszę na uwadze, że czas dla ojca dwójki małych dzieci płynie inaczej, a tzw. "czas wolny" to chyba jakiś fantom, omam na pustyni, który pojawia się, znika i czasem bardziej wierzę, że istnieje, niż go doświadczam.

 

Dzięki Wam za wizytę.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet, dzięki za wizytę :)

Tylko mam jedną uwagę.

Ja naprawdę rozumiem, że to Ty jesteś autorem i wiesz lepiej, o co chodzi, ale dla mnie Czarna Dziura nie jest całą dziewczynką, lecz jej częścią. Ona nie tylko niszczy (lub nie), przede wszystkim ona  sama najpierw tworzy, jest czymś więcej, niż to jedno uniwersum.

Tak naprawdę nie ma znaczenia, że dziewczynka jest czarna i ślepa. Każdy z nas ma w sobie wiele światów (myśli, obaw, emocji): jednym pozwala się rozwijać, inne niszczy, o wielu po prostu zapomina. O tym jest to opowiadanie.

Przynoszę radość :)

Każdy z nas ma w sobie wiele światów (myśli, obaw, emocji): jednym pozwala się rozwijać, inne niszczy, o wielu po prostu zapomina.

Anet, dokładnie tak, o tym jest to opowiadanie :)

Dzięki, że ujęłaś tę myśl w słowa.

Jestem z siebie dumna :D

Przynoszę radość :)

Spodobał mi się pomysł na Czarną Dziurę. Tekst napisany tak, że samo się czyta. Za te rzeczy duży plus. Wymiana części ciała na… to mi nie podeszło, bo mocno przerysowane, wręcz groteskowe. Przeczytałem z zainteresowaniem, ale i kwaśną mimę zrobiłem po lekturze. Powodzenia przy kolejnych opowiadaniach. 

Dla mnie to bardzo ciekawy tekst. Podchodziłam do niego ostrożnie, bo sf i kolonizacje to nie są moje klimaty, ale na początku wessał mnie styl – z przyjemnością płynęłam przez kolejne zdania. Sceny z Afryki wywoływały zaciekawienie – jak to się splecie. Szczerze mówiąc, nie zauważyłam wszystkich powiązań, tylko to z niemożliwością wydostania się poza układ słoneczny/okolicę wioski rzuciło mi się w oczy. Ale na koniec wszystko stało sie jasne, także ta zmiana klimatu czy konwencji, o której pisali przedpiśćcy. I właśnie na koniec, kiedy opowieść się domyka i okazuje się, o czym tak naprawdę jest (bo według mnie wcale nie o podboju kosmosu i jego konsekwencjach), ta zmiana zyskuje nie tylko usprawiedliwienie, ale wręcz sens i według mnie, gdyby tego nie było, opowiadanie sporo by straciło. Nie wydaje mi się, aby miało to być budowanie świata, na przykład pod przyszłe opowiadania, zupełnie inaczej czytam sens tego tekstu – dla mnie jest o tym, jak przysłowiowa skorupka nasiąka: wszystkim po trochu, różnorodnością, z której potem tka coś własnego. I o tym, że umysł opowiadacza jest jak wszechświat – może być jedną opowieścią, a może być miliardami totalnie różnych. I z pewnością bliżej mu do chaosu i misz-maszu niż regału z przegródkami. Jeśli ta mała właśnie odkryła swoją tożsamość opowiadaczki, to jej opowieść musiała wyglądać właśnie tak :)

 

EDIT: Kurczę, zapomniałam się przyczepić :P Pomimo, że czytałam z dużą przyjemnością, to muszę zgodzić się, że momentami robiło się zbyt monotonnie i przydługawo.

Dzięki za Twój czas. Kwaśna mina recenzenta po lekturze nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej. Przy następnych opowiadaniach przydadzą się zarówno powodzenie jak i Twój komentarz :)

Werweno, dzięki Ci za poruszający komentarz i za to, że przebrnęłaś z takim zapałem przez ten niełatwy tekst. Miałem sporo zabawy dobierając słowa kluczowe do opowiadania. Liczyłem też na to, że będą one silną motywacją do zapoznania się z tekstem.

 

(…) inaczej czytam sens tego tekstu – dla mnie jest o tym, jak przysłowiowa skorupka nasiąka: wszystkim po trochu, różnorodnością, z której potem tka coś własnego.

– właśnie tak przebiegał proces twórczy w głowie głównej bohaterki, cieszę się, że to jest zauważalne.

 

Dzięki też za to, że się czepiasz. Tekst skracałem dość mocno, ale widać chyba nie wystarczająco. Być może powinien był on trochę poleżakować, wtedy łatwiej byłoby mi się rozstać z niektórymi zdaniami ;)

Bardzo, z jednej strony, intrygujące i w ciągające. Z drugiej momentami nie dawałem rady – ale przeczytałem. I nie żałuję. Pomysł świetny – dosłowny i niedosłowny – na Czarną Dziurę. Wszystko ze sobą współgra. Przyziemna zakończenie bardzo mi odpowiada.

F.S

Jutro postaram się napisać komentarz. 

 

migoczące, różnobarwnie metropolie

potrzebny przecinek?

 

Człowiek z Misji jest inny. Wstydzi się jakby, że nie czyta nam Biblii, której wiele fragmentów znamy na pamięć za sprawą innych misjonarzy.

powtórzenie “inny”

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Przeczytałam rzutem na taśmę, by się przekonać, czy bym nominowała. No, niestety, nie ;) Tekst ma ciekawą ekspozycję (jak to MrB ładnie ujął), ale jest jej zdecydowanie za dużo względem fabuły. Czyta się to mozolnie i ciężko. Mimo wszystko jednak na klika do Biblioteki zasługuje, więc sio!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Piękne zdania, cudowne wizje, ale nie ma żadnej akcji w świecie opowiadanym przez dziewczynkę. Tak jak Finkla zauważyła, wygląda to jak gigantyczny infodump, urokliwy, ale będący blokami olbrzymiego tekstu, czerpiącego z inspiracyjnego chaosu. Stworzyłeś treściowe wyzwanie dla czytelnika, którego nie ułatwiłeś formą. Jako dyżurna dałabym swój głos i dziwię się, że się w zestawieniu wcześniej nie pojawiłeś, bo bronisz się tym, co opowiedziałeś (nie tylko wykręcona wizja, ale i motyw dziewczynki oraz twoje intencje fabularne podobają mi się bardzo – to mocno eteryczne, socjoesefowe i filozoficzne). Jednak z obecnej pozycji nie mogę ci odpuścić tej nieprzystępnej formy, infodumpa zamiast opowiadania i dłużyzny.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Jak dla mnie styl miejscami trochę z innej epoki : >. Nie wiem, czy słusznie, ale przypomniała mi się książka Żuławskiego o podróży na księżyc. W zasadzie zgadzam się z komentarzem Naz. Dodam od siebie, że raczej nie domyśliłbym się powiązania dziewczynki z niszczycielką, gdybym nie przeczytał twoich wyjaśnień. Teraz, gdy wiem, o co chodziło, mogę stwierdzić, że sam pomysł bardzo mi się spodobał, a lektura była nawet całkiem przyjemna, bo zaciekawiły mnie twoje wizje przyszłości naszego układu słonecznego. Ale nie do tego stopnia, żebym nominował tekst do piórka ;-) 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Człowiek wreszcie użył broni do dawania życia, a nie – jak to zwykł czynić wcześniej – do odbierania.

Nooo, nie wiem, czy przekonuje mnie użycie słowa “broń” w tym kontekście.

Przestrzeń i czas nie dały się oszukać, nie znaleziono żadnych korytarzy nadprzestrzennych, nie wpadnięto w żadną pętlę czasową, nie odkryto drogi na skróty w innym wymiarze.

Bolesna wizja. :/

poznać sprawy seksu

Bardzo dziwne sformułowanie, ufam, że celowe, ale nie wiem czy to kupuję.

Tamte czasy nie były moim udziałem, ale dobrze to wiem, że wówczas bano się ingerować w kod genetyczny człowieka. Mówiono, że to igraszki z niepojętym, zabawa w Pana Boga.

Nooo, nie, tego nie kupię. Nie wmówisz mi, że w czasach kolonizacji całego układu słonecznego i w obliczu wymarcia gatunku pojawiają się takiego rodzaju wątpliwości :D

najwyżej zrobią wypad z końca szeregu, no nie?

Hmm?

nie ma pojęcia, czy minęła minuta, czy godzina.

:(

nabierał niezwykłych zdolności przetrwania. A były to zdolności niesamowite.

Ta, zrozumiałem za pierwszym razem ;)

przy których Batman, Superman, Hulk i Kapitan Ameryka

Aha, czyli nie wiadomo który jest rok ani kto to jest Hitler, ale wiadomo kto to jest Kapitan Ameryka? :(

 

 

Ilość rzeczy, które w tym tekście wydają mi się naciągnięte jak guma w majtach spasionego Amerykanina jest porównywalna do masy tegoż. Czyli ogromna :D Powiedzmy, że zakończenie w jakiś sposób to wszystko usprawiedliwia, fakt, że tekst nie traktuje się całkiem poważnie również tu pomaga, ale i tak w pewnym momencie po prostu straciłem zainteresowanie.

Pomysł i forma całkiem ok, chociaż perypetie galaktyki jak pisałem wyżej w pewnej chwili przez swoją nielogiczność i chaotyczność (celową, ale nadal) przestały mi się wydawać ciekawe. Na początku doskwierał mi styl narracji, który był jednocześnie “ewangelicki” i poniekąd slangowy, ale zakończenie wyjaśniło taki zabieg.

Napisane całkiem dobrze, ale no, nie mogę tego kupić choćbym chciał mocno :(

No nieźle.

Skoneczny, jeśli styl narracji przywiódł Ci na myśl Ewangelię, to był raczej “ewangeliczny”, a nie “ewangelicki”. Jeśli chciałeś odnieść się do protestantów – ewangelików, to przymiotnik jest na miejscu : )  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dziękuję wszystkim za lekturę.

 

Zacznę może od tego, że wytłumaczę Skonecznemu co miał na myśli ;)

Nevaz i Skoneczny – Wasza intuicja w tropieniu stylów jest godna podziwu. Nevaz, nazwałeś styl narracji "z innej epoki". Skoneczny, określiłeś go dość odważnie ale i zdumiewająco trafnie: "ewanglekickim" i "slangowym". Faktycznie, w ostatnim czasie karmiłem się różnoraką literaturą "z innej epoki". Na przełomie roku czytałem Umberto Eco (stąd w tekście "infernalia" i "zooficzne panoptika"), a potem Stanisława Lema. Odciski prozy tego drugiego pana widać na początku mojego opowiadania, gdzie trochę nieudolnie i nawet nie do końca świadomie próbowałem naśladować jego styl. Enazet – specjalistka od Lema – pewnie zaraz rzuci tytułem ;)

Tak więc styl "ewangelicki", według właśnie utworzonej nomenklatury, oznacza taki, który występuje w "Imię Róży";)

 

Wielokrotnie pojawiają się w Waszych recenzjach głosy, że tekst czyta się trudno i mozolnie. Przerost “ekspozycji”, o którym piszesz Tenszo, ciężki infodump, na który zwraca uwagę Enazet (i wcześniej Finkla), nie ułatwiają czytelnikowi zadania.

Dlatego dzięki Wam za wytrwałość i słowa zachęty (FoloinStephanus). Mam nadzieję poprawić te elementy w następnych publikacjach.

 

Dzięki wszystkim, którzy zdecydowali się na wyróżnienie tekstu i że pomimo mankamentów znalazł on miejsce w bibliotece.

Napędza to mnie do dalszej twórczości i pracy nad moimi umiejętnościami.

 

Dzięki też za wszelkie korekty językowe (Regulatorzy, MrBrightside, Skoneczny i inni). Im bardziej próbuję się językowo dokształcać, tym wyraziściej widzę bezmiar mojej niekompetencji :)

 

Skoneczny, nie wszystkie Twoje uwagi uwzględniłem w tekście, ale wszystkie mam w pamięci.

 

Enazet, próbowałem znaleźć znaczenie słowa, którego użyłaś, ale zadanie mnie przerosło; co to znaczy:

socjoesefowe

?

Bardzo mi się podoba to słowo, ale jeszcze nie wiem dlaczego.

 

EDIT: dobra, sam na to wpadłem, nie tłumacz mi.

Aaaa, pisałeś pod wpływem Eco? To dużo wyjaśnia. ;-) Chociaż “Imię Róży” jeszcze jest zjadliwe. Ale ogólnie mam wrażenie, że facet pisał beletrystykę nie dla czytelnika, tylko żeby się popisywać wiedzą.

A owo dziwaczne słowo to przymiotnik od socjologicznej SF.

Babska logika rządzi!

Wiem, rozkminiłem to właśnie, zastanawiając się dlaczego “esefowy” nie występuje w słowniku ;)

 

Pomysł na kryminał w czasach średniowiecza nie jest dzisiaj niczym odkrywczym, ale “Imię Róży” bardzo mnie wciągnęło pod względem języka, a także wielu głębokich myśli, które wyrażone są ze swobodą i bez przynudzania.

Nowa Fantastyka