- Opowiadanie: Selena - Smoki są tylko w bajkach (DRAGONEZA)

Smoki są tylko w bajkach (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smoki są tylko w bajkach (DRAGONEZA)

Smoki są tylko w bajkach

 

 

Od niechcenia trącił łapą zwęglone, na wpół przysypane piaskiem skrzydło. Jeszcze raz rzucił ślepiem na pogorzelisko, a potem smętnie zwiesił łeb.

– Nie mogę tu zostać. – Doskonale pamiętał, że w smoczych wioskach, które ludzie postanowili zrównać z ziemią, nikt nigdy nie ocalał. Mimo to przez godzinę przeszukiwał zgliszcza kierując się nie tyle nadzieją, co smoczym kodeksem, który nakazywał pomoc każdemu cierpiącemu.

– Beznadziejna sprawa, co? – nieco z tyłu, po prawej, dostrzegł niską krępą postać z małymi świdrującymi oczkami (a raczej tylko jednym, bo drugie przesłonięte było brudnym bandażem).

– Kim jesteś, panie? – już zdążył zauważyć, że to nie człowiek, jednak szara chropowata skóra potworka, jego czarny pancerz i długi topór nie wzbudzały zaufania.

– Jestem orkiem, nie widać? – odsłonił w uśmiechu trzy czarne zęby. – Wołają na mnie Garul. A ty, co za jeden? I czemu tak dziwnie gadasz?

– Zwą mnie Rohandryl. Należę do rodu Roganów, wysoko urodzonych smoków. Kiedyś zamieszkiwaliśmy całą wyspę, ale, pewnego dnia pojawili się tu ludzie i od tego czasu systematycznie nas zabijali. Przypuszczam, że to była ostatnia smocza osada na tej wyspie.

– Cholibka, stary, współczuję. Ale, wiesz co? My orki nie mamy wcale lepiej. Na stałym lądzie prowadzimy wojnę od lat. Nikt z nas nie zakłada wiosek, koczujemy na odludziu lub ukrywamy się w pieczarach. A na tę wyspę trafiłem całkiem przypadkowo. Niezły klops.

– Klops?

– Ano klops. Muszę się urwać z tej wyspy. Ty chyba też, co? A więc jesteś ostatnim smokiem?

– Tak sądzę – przymknął na chwilę ogromne powieki, spod których popłynęły dwie duże łzy. – Choć nie znałem własnych rodziców i wychowywałem się jako sierota, dorastałem otoczony przyjaciółmi. A teraz nie mam nikogo.

– Heh, stary, żebyś wiedział, co się u nas wyprawia! – kiedy Garul uśmiechnął się szerzej, okazało się, że ma aż cztery gnijące trzonowce. – Dość tych smutków. Słuchaj, miałem zamiar skombinować jakiś statek i wrócić na stały ląd. Ale może ty…

Wywód orka został przerwany przez gromki okrzyk.

– Ty szukaj z prawej, a ja pójdę tędy! Jak będzie próbował uciekać, to wpadnie w pułapkę zastawioną przez naszych ludzi.

Rohandyl zastanawiał się tylko przez moment.

– Wskakuj! – wysyczał do orka.

– Co?

– Wskakuj na mój grzbiet!

Kiedy Garul, trzymając się kurczowo smoczego grzbietu, przelatywał nad doliną, zobaczył rozdziawione gęby ludzi stojących na dole. Wcale nie zdziwił się, że nie zdążyli wysłać w ich kierunku żadnej strzały. Smok leciał tak szybko, że Garul z trudem łapał oddech.

Gdy zbliżali się do wybrzeża, Rohandyl zwolnił.

– Słuchaj koleś, nie przelecisz tamtędy. Wzdłuż całego wybrzeża, co dwadzieścia metrów stoi wieża strażnicza. Masz jakiś pomysł? – powiedział ork.

Rohandryl zwolnił, po czym wylądował na niewielkiej półce skalnej na zboczu położonym około dwóch kilometrów od portu.

– Cholibka, stary, prawie wyzionąłem ducha, jak ruszyłeś z pazura. Ale masz tempo!

– Myślę, Garulu, że jeżeli tu zostaniemy, prześladowcy nas dogonią, jeśli natomiast spróbujemy przedrzeć się przez granice wyspy, ustrzelą nas ze swoich łuków…

– Bystry jesteś!

– … moglibyśmy jednak szybować wzdłuż granicy do zmierzchu, a potem spróbować się przedrzeć pod osłoną nocy. Co o tym sądzisz?

– Niech będzie, nie mamy wyjścia. Spróbujmy.

Wkrótce frunęli równolegle do brzegu w odległości pozwalającej na stosunkowo bezpieczne przemieszczanie się. Po jakimś czasie Rohandryl zatrzymał się na kolejnej półce skalnej, tuż przy dużym wodospadzie.

– Tu napijemy się i odpoczniemy. W nocy spróbujemy docecieć do stałego lądu. Jaka nas dzieli od niego odległość?

– Jakieś cztery godzinki lotu w twoim najlepszym tempie – uśmiech orka chyba znowu stracił szczerość, bo widać było tylko dwa zęby. – Ale co to dla ciebie, brachu?

– Być może – odparł z namysłem Rohandryl. – Tylko co ja tam będę robił?

– No wiesz, w nocy chowamy się w pieczarach, a w dzień mordujemy ludzi. Chciałbyś się przyłączyć?

– Ja? Nigdy nikogo nie zabiłem. Nie mógłbym…

– Spoko, koleżko. Po prostu schowamy cię w największej jaskini. W końcu jesteś bohaterem, który uratował mi zycie. A potem się zobaczy….

– Dobrze. I tak nie mam wyboru, przyjacielu.

– Przyjacielu? – gdyby oczy orka mogły mieć jakiś wyraz, przybrałyby wyraz zdziwienia.

Kilka drzemek gunara później (gunar to tutejszy gryzoń), zaraz po zmierzchu, Rohandryl i Garul ruszyli w kierunku stałego lądu.

– Skąd będę wiedział, że jesteśmy na miejscu?

– Jak już miniemy wieże strażnicze na brzegu, musisz lecieć w głąb lądu przez co najmniej dwie godziny, a następnie przycupnąć na chwilę na jakiejś polanie, żebyśmy odpoczęli. Ruszajmy z wiatrem!

 

***

Komdus z natężeniem przyglądał się drzewom. W ciemności pnie przybierały fantastyczne kształty i zlewały się ze sobą.

– Wypatrujesz smoków? Mówią, że zabiliśmy już wszystkie. – To był Mergel, jego przyjaciel i podwładny.

– Bzdura. Jestem pewien, że jeden uciekł na stały ląd. Czuję tu jego obecność.

– A więc postanowiłeś zdobyć sławę niepokonanego pogromcy smoków? – roześmiał się Mergel.

Komdus nic nie odpowiedział, lecz z nienawiścią spojrzał jeszcze raz na las. Od dziecka marzył o tym, że zmiecie z powierzchni Dhanloru wszelkie dziwaczne stwory; orki, krasnoludy, elfy, hobbity. A przede wszystkim niezgrabne oślizgłe zielone smoki, na których paskudne łuski i pokryte błoną skrzydła nie mógł patrzeć bez grymasu obrzydzenia.

***

Rohandryl i Garul cicho zbliżali się do wybrzeża. Kiedy przekraczali ciemną linię lądu wyraźnie widoczną podczas tej spokojnej, księżycowej nocy, Rohandryl przymknął na chwilę ogromne ślepia w oczekiwaniu na celnie wypuszczoną strzałę, która przeszyje jego serce. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Bezpiecznie przelecieli nad lasem, a następnie wylądowali na niewielkiej polanie.

– Dobra robota – Garul nigdy by się do tego nie przyznał, ale zdecydowanie mu ulżyło.

Zanim Rohandryl zdążył cokolwiek odpowiedzieć, oboje zamarli w bezruchu.

 

***

 

Kiedy nieporuszone zazwyczaj błota na polanach Dhanloru zaczynają kipieć i bulgotać, okoliczne zwierzęta oddalają się w popłochu. Tylko głupiec mógłby zignorować takie niebezpieczeństwo. Tej nocy wszelkie stworzenia instynktownie wyczuwały, że wkrótce będą świadkami czegoś strasznego. Tylko ludzie spali spokojnie, jak zwykle nieczuli na sygnały wysyłane przez naturę.

 

***

 

Nie stali wcale na łące, lecz na skraju bagna, a po jego drugiej stronie zobaczyli kilkunastu uzbrojonych ludzi. Nim Rohandryl zdążył ponownie wzbić się w powietrze, jego skrzydła unieruchomiła metalowa sieć. Garul rzucił się do ucieczki przez gęste, splątane zarośla. Orki na ogół biegają szybciej od ludzi, więc, ponieważ w ścigającej go grupie nie było żadnego trolla, uciekł ścigającym bez większego wysiłku.

Po jakimś czasie zziajani ludzie Komdusa wrócili na polanę.

– Wybacz nam, panie. – Ich twarze wyrażały przerażenie i niepokój. Choć Komdus z reguły surowo karał za niedołęstwo, tym razem był zbyt podniecony złapaniem żywego, i prawdopodobnie ostatniego, smoka, by przejmować się jakimś śmierdzącym orkiem. Udał, że nie spostrzegł wracających wojaków. Podniósł głowę i jeszcze raz przyjrzał się uwięzionemu stworzeniu. Smok wydawał się całkiem inteligentny. Szybko spostrzegł, że nie uda mu się rozerwać krępującej go siatki, więc przestał się szamotać i w spokoju czekał na rozwój wydarzeń.

 

***

 

– Ha, niedołęgi! Nigdy nie złapiecie Garula Wielkiego! – zawołał zasapany Garul. Właśnie dobiegł do miejsca, gdzie las robił się bardziej gęsty. By iść dalej w tym samym kierunku, musiałby się przedzierać w półmroku przez splątane zarośla, torując sobie mieczem drogę przez gęste krzaki. Zatrzymał się przy niewielkim strumieniu i zastanawiał, co ma zrobić. Tereny jego pobratymców były położone w głębi lądu. Najlepiej by było pójść w górę strumienia licząc na to, że dojdzie do jakiegoś wzgórza i rozejrzy się po okolicy. Ale co z tym dziwacznym stworzeniem, które uratowało mu skórę? Rohandryl był wyjątkowy…

– Do diaska, przecież nie pomogę mu sam! Czas zadbać o własną skórę.

 

***

Wzrok Komdusa napotkał nieprzejednane spojrzenie tajemniczej istoty. Widywał już w swoim zyciu wiele smoków i większość z nich zabił bez głębszej refleksji, jednak tylko ten był tak pokaźny, potrafił latać, i, co najważniejsze, wydawał się nadzwyczaj inteligentny. Przez chwilę miał nawet wrażenie, iż wzrok skrępowanej postaci o wyglądzie bazyliszka może hipnotyzować.

– Zbieramy się! – krzyknął do Mergela, swojego podwładnego.

– Co z nim zrobimy? – zapytał Mergel.

Tak, to było dość istotne pytanie. Komdus na razie nie miał pojęcia, co zrobi ze świeżo złapanym więźniem. Mógłby go umieścić w dużej klatce i kazać swoim ludziom pokazywać ostatniego smoka w całym kraju. Problem w tym, że gdyby stwór wydostał się przypadkiem na wolność, w całej krainie krażyłyby plotki o nieudolnych ludziach Komdusa. Nie! Na to nie może pozwolić. Pokaże bestię królowi, a następnie odbędzie się publiczna egzekucja. Chyba, że władca zadecyduje inaczej.

– Pokażemy go Fergusowi Mocnemu, naszemu panu.

– Myślisz, że otrzymamy jakąś nagrodę? Fergus ma zmienne humory.

– Wiesz, że potrafię go przekonać. Ze wszystkich członków rady założonej dziesięć lat temu tylko ja nie zostałem skrócony o głowę. A teraz otworzyłem mu drogę do kopalni diamentów.

– Spójrz tylko na tego gada! On chyba nas rozumie!

Komdus podszedł do Rohandryla.

– Rozumiesz mnie, cudaku?

„Byłbym głupcem, gdybym to wyjawił”.

– To posłuchaj uważnie! Moje imię pozostanie na zawsze w kronikach Dhanloru, jako imię tego, który skolonizował Smoczą Wyspę. Kiedy ludzie będą czytać o wielkim odkrywcy Komdusie, ty będziesz kupką popiołu na rozdrożach.

„A ty? Tak samo staniesz się garścią pyłu. Takie są prawa życia i śmierci”.

– Już teraz mówią o mnie jak o bohaterze. Nie ma wioski w całym Dhanlorze, gdzie bardowie nie śpiewaliby o wyczynach Komdusa Żeglarza.

„Ludzkie pieśni są pełne kłastw”.

– Wytępiłem pacierzowce na Południowym Kontynencie. Teraz możemy zbierać tam złoto.

„Za żółty kamień sprzedałbyś własnego brata”.

– Smocza Wyspa nie będzie już smoczą wyspą, lecz Wyspą Komdusa Żeglarza, na której powstaną kopalnie diamentów.

„Nie musiałeś mordować łagodnych i niegroźnych stworzeń, jakimi były smoki, by zbudować kopalnie, głupcze”.

– Mergel! Ruszamy! Musimy dotrzeć do zamku przez zmrokiem. Jutro będzie mój wielki dzień.

***

DO WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW DHANLORU!

NAZAJUTRZ, NA PLACU ZAMKOWYM, BĘDZIECIE MOGLI ZOBACZYĆ OSTATNIEGO PASKUDNEGO GADA ZE SMOCZEJ WYSPY. BESTIĘ POJMAŁ I PRZYWIÓZŁ TU NASZ WIELKI ODKRYWCA I PODRÓŻNIK, KOMDUS ŻEGLARZ. ŚMIAŁKOWIE BĘDĄ MOGLI POPISAĆ SIĘ ODWAGĄ I STANĄĆ DO WALKI Z GROŹNYM POTWOREM.

– Widziałeś ogłoszenie o turnieju?

– Widziałem.

– A więc? Nie zamierzasz wziąć udziału? Jesteś jednym z najsilniejszych mężów w armii.

– Oszalałeś? Nie wiesz, że sam Komdus chce walczyć z bestią? Jeśli go uprzedzę i zabiję smoka pierwszy, najdalej za dwa dni zginę w jakimś ciemnym zaułku.

Stojący z tyłu Mergel uśmiechnął się pod nosem, podsłuchawszy rozmowę dwóch rycerzy. „Ludzie Komdusa wypełnili swoje zadanie”.

***

W brudnym wnętrzu ciasnej klatki Rohandryl miał akurat tyle miejsca, aby się powoli obrócić. Wystawił koniec pyska spomiędzy grubych prętów i wciągnął w nozdrza wieczorne powietrze. Pilnujący go strażnik chrapał donośnie. Gdyby był tu teraz jego przyjaciel ork, mógłby zabrać śpiącemu klucze i odlecieliby z tego miejsca daleko na południe, do zimnej krainy, gdzie nie dotarły jeszcze okręty ludzi. Przyjaciel? Nie, Rohandryl doskonale wiedział, że przyjaciele nie zostawiają nikogo w potrzebie. Niestety, tak mało jeszcze wiedział o świecie spoza smoczej wyspy i zamieszkujących go istotach, że nieopatrznie nazwał obcego stwora przyjacielem. Postanowił, że od tej pory nie będzie już tak naiwny.

***

Nazajutrz na ulice miasta wyległy tłumy gapiów z miasta i okolic. Małe dzieci wspinały się na murki i drzewa, by zobaczyć legendarną bestię przykutą łańcuchem do wielkiej skały na zamkowym dziedzińcu, stare baby wpatrywały się z rozdziawionymi gębami w czerwone ślepia, a tępi chłopi podziwiali długie pazury i masywne kończyny gada.

– Nic dziwnego, że znalazł się tylko jeden śmiałek gotowy zmierzyć się z potworem, którego szyja sięga wieży ratusza – powiedział Josef, wojak stojący na przedzie.

– Naprawdę? Kto taki? – odpowiedział jego druh Mulik.

– To Komdus Żeglarz, nasz wielki bohater.

– Bohater? Nie pamiętasz, jak kazał nam maszerować kilka dni przez borgońskie bagna? Prawie połowa naszych ludzi padła z wycieńczenia. Mam nadzieję, że ta bestia rozerwie go na strzępy.

– Zwariowałeś? Co się z nami wtedy stanie? Bez silnego dowódcy zapanuje tu chaos i anarchia. Jak wyżywimy nasze rodziny?

Dalszy wywód żołnieża został zagłuszony przez donośny głos rogu, który oznaczał początek walki. Koń pod Komdusem wyraźnie się spiął i zaczał grzebać kopytem w ziemi. Komdus pochwycił pierwszą broń – płonącą żagiew o długości dwóch męskich rąk.

– Co on robi? – zapytał Josef.

– Zajeżdża smoka od tyłu, by przypalić mu ogon.

– Po co?

– To rozwścieczy bestię i całe przedstawienie będzie bardziej widowiskowe. Wiesz, jak byliśmy na Smoczej Wyspie to zauważyłem, ze smoki to spokojne i dość niegroźne istoty. Padały jak muchy pod naszymi mieczami. Komdus będzie się starał zdenerwować smoka. Wtedy ludzie będą myśleli, że walka była trudna, a pogromca gada zdobędzie sławę nieustraszonego i niepokonanego męża stanu.

– Sprytne. Ale popatrz… Przypalił go już chyba w piątym miejscu, a smok się tylko obraca i nawet nie warczy.

– Mówiłem ci, że to spokoj….

Mulik przerwał, gdyż zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Tłum skandował, bił brawo i wymachiwał pięściami. Ogon wierzchowca Komdusa stanął w ogniu, a jeździec zeskoczył i uciekał, ile tylko miał sił w nogach.

– Chyba nie jest tak odważny, jak o nim mówią – roześmiał się Josef.

Człowiek w czarnej zbroi biegł mozolnie przez dziedziniec, a czerwone ślepia smoka śledziły go ze zdziwieniem. Nagle uciekający człowiek stanął w ogniu. Widzowie wydali z siebie okrzyk przerażenia patrząc, jak zapalona czarna postać przewraca się, a potem drga w prześmiernych konwulsjach. Gdy w powietrzu uniósł się zapach palonego ciała, zebrany tłum rzucił się do ucieczki. Już kilka chwil później wszyscy biegli przed siebie na oślep, tratując się nawzajem. Nikt nie chciał być upieczony żywcem przez ziejącą ogniem bestię. Wielu za to zginęło pod stopami własnych sąsiadów.

***

Garul przyglądał się czubkom drzew, nad którymi właśnie przelatywali. Las wydawał się ciągnąć bez końca: sosny, dęby, buki, brzozy. Rohandryl wyglądał na zmęczonego, ale nie skarżył się. W zasadzie nie powiedział ani słowa od momentu, gdy Garul uwolnił go z metalowych pęt. W milczeniu wzbili się w powietrze zostawiając za sobą pogrążonych w chaosie ludzi, nadpalone ciała i inne okropności.

– Nie zapytasz mnie, co jest grane? – Garul przerwał ciszę.

– Masz mnie za głupca? Myślisz, że jeśli mało mówię, to nic nie rozumiem?

– Ale.. skąd?

– Przepowiedziała to smocza wyrocznia, kiedy byłem jeszcze mały. Powiedziała, że pewnego dnia wszystkie smoki na wyspie zostaną zabite przez małe istoty, które przypłyną z południa.

– Smocza Wyrocznia? Co to takiego?

– Srebrzysta skała na Czarnej Górze. Czasem się odzywa, by przepowiedzieć przeszłość temu, kto do niej dotrze. Jednak niewielu dostąpiło tego zaszczytu.

– A tobie się udało?

– Tak. Wówczas nie uwierzyłem w ani jedno słowo. Ale teraz widzę, że miała rację. Przepowiedziała, że będę ostatnim smokiem w Dhanlorze i że pewnego dnia zdobędę sławę niepokonanego potwora mordującego innych z zimną krwią.

– No i dobra nasza! Teraz nikt będzie niepokoił twojego smoczego zadu.

– Czy wiesz, że zabiłeś wiele niewinnych istot? Na dodatek sprowadziłeś tu ogniste żmijowce z siedemnastego wymiaru. Jak tego dokonałeś?

– Ha! Wspominałem już, że orki mają chody u magów z Czarciego Lasu? Nie? Hehe.. Lepiej niech to, co robiłem przez ostatnie trzy dni, pozostanie dla ciebie tajemnicą.

***

– Dziadku, opowiedz mi jakaś ciekawą historię!

– Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami mieszkał straszny smok. Nazywał się…

– Straszny?! Jak straszny?

– Był ogromny, miał wielki gadzi łeb, ostre pazury i długi ogon. Żaden z rycerzy nie był w stanie go pokonać, bo przez grubą, pokrytą twardymi łuskami skórę nie mogła przebić się żadna strzała, a potwór ział ogniem i siarką w tych, którzy próbowali się do niego zbliżyć. Jego czerwone ślepia…

– Dziadku, no co ty? Nie wiesz, że smoki miały zielone oczy? A w ogóle to istnieją tylko w bajkach!

– Ale…

– Nuda. Chodźmy lepiej pograć w szachy!

 

 

Koniec

Komentarze

Luźny styl, pompatyczny początek, dialogi niekiedy wręcz infantylne (np. Jozefa i tego drugiego obszczymura), tu i ówdzie jakieś powtórzenie czy błądzik ("zmierzyć się z potworem, którego wieża sięga wieży ratusza"; Taką dużą wieżę miał ten smok? A to bestia! ;) ). Niestety cały tekst wygląda na wyrwany z jakiejś większej całości - znowu wina limitu znaków - i brakuje mu pointy czy czegoś w tym stylu. Średnio, ale przyjemnie. 

Rzeczywiście, chyba limit znaków dał o sobie znać. Ale nie tylko to. Najbardziej zraziły mnie do siebie dialogi - w większości wydawały się strasznie sztuczne, czasem jakby wymuszone... Do tego dziwnie banalne. Nie wspominając o orku, który mówi "okej". :) Największe rozczarowanie to ten dialog, w którym smok i ork rozmawiają już po ucieczce. Chaotyczny.
Z narracją było już lepiej: czytało się szybko, miło, bez większych przeszkód.
Fabuła... hmm... zanim pojawi się tutaj horda krytyków krzyących jeden przez drugiego jakież to opowiadanie sztampowe, bo orki, bo smoki, bo bohater z długim mieczem, bo jeszcze co innego... muszę powiedzieć, że ja jestem zwolennikiem takiej "oklepanej konwencji", a często ci, którzy próbują szaleć z oryginalnością kończą na dnie. Chociaż w tym konkretnym przypadku muszę przyznać, że historia nie wciągnęła mnie specjalnie.

A teraz kilka błędów które wyłapałem (było trochę błędów interpunkcyjnych, ale tych nie mam zwyczaju przedstawiać, a poza tym za dużo literówek):
Wołają mnie Garul. - „na mnie", nie „mnie".

Cholipka, stary, współczuję. - heh, jeśli już to „cholibka"

przymknął na chwilę ogromne powieki, z których popłynęły dwie duże łzy. - „spod których..."

Jakieś cztery godzinki lotu w twoim najlepszym tempie - uśmiech orka chyba znowu stracił szczerość, bo widać było tylko dwa zęby. - Ale co to dla ciebie, brachu?
To trochę dziwaczne. Wykreśliłbym dopowiedzenie.

A przede wszystkim niezgrabne oślizgłe zielone smoki, na których paskudne łuski i błonowate skrzydła nie mógł patrzeć bez grymasu obrzydzenia. - nie ma takiego słowa jak „błonowate", poprawiłbym na „pokryte błoną"

więc ponieważ w ścigającej go grupie nie było żadnego trola, uciekl ścigającym bez większego wysiłku „więc ponieważ" się gryzie, przynajmniej przecinek powinien tam stać, chociaż ja bym po prostu zmienił budowę zdania. Poza tym „trolla" i „uciekł" - literówki.

musiałby się przedzierać w półmroku przez gęste zarośla, torując sobie mieczem drogę przez gęste krzaki - gęste zarośla, gęste krzaki - nie potrzebne powtórzenie. Można by tutaj dać „torując sobie mieczem przez nie drogę"

Widywał już w swoim zyciu wiele smoków i większość z nich zabił bez głębszej refleksji, jednak tylko ten był tak pokaźny, potrafił latać, i, co najważniejsze, wydawał się nadzwyczaj inteligentny - chaotycznie, źle złożone zdanie. I mamy literówkę. Proponuję: „Widywał już w swoim życiu wiele smoków. Większość z nich zabił bez głębszej refleksji. Jednak ten był tak pokaźnych rozmiarów, potrafił latać (swoją drogą czy to dziwne w przypadku smoków?) i - co najważniejsze - wydawał się nadzwyczaj inteligentny.

Dalszy wywód żołnieża zagłuszył donośny - tutaj wręcz złapałem się za głowę... co za błąd!


Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

OK, do konkursu. :)

Pomysł średni, wykonanie niewiele lepsze. Zero zaskoczenia. Czytało się co prawda szybko i bez większych zgrzytów, ale fabuła mnie nie porwała. Ot takie opowiadanko o smoku i orku, w którym wszystko zdaje się dziełem przypadku - tak dialogi, jak i bohaterowie, jak i wydarzenia. Sztampa. Po raz kolejny kłania się adjustacja, której tu wyraźnie zabrakło. Dałbym 3+.

Witaj ponownie!

 

Niestety muszę zgodzić się z przedmówcami. O ile do pomysłu nie za bardzo można się przyczepić, bo nie wybija się niczym specjalnym, ale też nie jest jakoś przesadnie kiepski, to mam wrażenie, że styl jest co najmniej o klasę gorszy niż w "Smaku zemsty". Trochę się rozczarowałem, bo lubię smoki.

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Gratuluję wytrwałości:) 

Ja bym chyba tego do końca nie doczytała.
 

Hej, coś Ci przecież obiecałem, nie? Słowo Naviedzonego to nie dym, nie rozwiewa się jak wiatr zawieje. Rzekłem, że każdy z Twoich tekstów doczeka się mojego komentarza i takoż się stanie. :)

Nowa Fantastyka