- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Wielka Kupa

Wielka Kupa

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wielka Kupa

 

– Tato, tato jaka sraka – krzyknął Jaś wypluwając fragmenty przeżuwanego jedzenia.

– Co Ci mówiłem synek? – odparł Tomasz nie odrywając wzroku od telewizora.

– Ale Tata, taka kupa.

– Synek słuchaj, najpierw jesz, potem gadasz – stwierdził ojciec poirytowany sytuacją, od dziesięciu minut szukał najwygodniejszej pozycji i na moment przed przełomem, uwaga syna wszystko zniweczyła.

– Tata, tata, chcę zobaczyć tę srakę! – znów zawołał chłopiec z uporem staruszka nagabującego listonosza o emeryturę.

– Synek, to nie sraka, tylko wielgachna, twarda kupa. Srakę miałeś w pampersie jak byłeś mniejszy od taboretu – stwierdził zrezygnowany ojciec porzuciwszy marzenia o udanym wypoczynku.

– Tata, ale musimy pojechać zobaczyć srak… kupę – dziecko niezdarnie się poprawiło, zaniepokojone podniesionym głosem ojca.

– Synek dość, marsz do łóżka, nie ma oglądania telewizji o tej porze!

Kończąc Tomasz niechętnie poderwał się niezgrabnie chwytając rozgadanego syna pod pachę. Zdenerwowany balast chwilę zarzucał nogami, lecz w obliczu znacznej przewagi fizycznej poddał się napastnikowi i na znak buntu bezwładnie zwisał spod jego ramienia. Minęło jeszcze kilka chwil wypełnionych prośbami, obietnicami i groźbami nim ułożył chłopca do snu.

Wiadomości wciąż epatowały jednym tematem, sensacją wręcz historyczną: gigantyczną kupą. Mężczyzna zdążył wrócić na rozmowę z ekspertami. Poważni panowie, analitycy, profesorowie i doktorzy, którzy zazwyczaj zajmowali się tematami politycznymi, ale nie stroniąc od gospodarki, sportu, spraw obyczajowych oraz konstrukcji wszechświata, na potrzebę chwili stali się ekspertami od kału. Najstarszy z towarzystwa, pracownik jakiegoś ważnego instytutu drapiąc się nerwowo po brodzie wyrażał zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Pojawienie się góry ekskrementów wiązał z kryzysem gospodarczym wywołanym wściekłymi atakami opozycji oraz manifestacjami feministek. Ostatnim czasem zdenerwowane działaczki ruchów wyemancypowanych załatwiały się nieopodal budynków rządowych na znak protestu przeciwko pewnej ustawie, lecz Tomasz nie pamiętał, już której. Gdyby nie sama niezwykłość zaistniałej sytuacji, jakby nie patrzeć wręcz magicznego pojawienia się gigantycznej kupy, dawno by wyłączył telewizor. Kolejny uczony miał przeciwne zdanie od swego poprzednika, o wiele młodszy badacz owijający kosmyk zwiniętych włosów wokół palca, również pracownik szanowanej instytucji naukowej doszukiwał się przyczyn zdarzenia w działaniach rządu oraz nadmiernej eksploatacji środowiska. Trzeci z gości nie zgadzał się z dwoma pozostałymi, obwiniając o wszystko rząd i opozycję, na dodatek ubrał muszkę, więc nikt nie traktował go poważnie. Młody ojciec mało zrozumiał z całej audycji, być może dlatego, że momentami przypominała karczemną awanturę na rynku o lepsze miejsce na sprzedawanie wieczek do słoików.

Obrazy nieustannie zmieniały się na ekranie telewizora, ukazując z różnych perspektyw główny obiekt zainteresowania. Tomasz stroniąc zazwyczaj od medialnego przekazu czuł się znużony natłokiem śmieciowych informacji, a jego uwaga uciekała w kierunku fotela. Wykonując delikatne ruchy pośladkami powoli na nowo odnajdywał idealną pozycję do drzemki przy telewizorze. Wchodził w stan medytacji, myśli swobodnie przepływały przez jego zapadający w sen umysł. Sielankę przerwał jednak bezlitosny dźwięk aparatu telefonicznego. Dryndanie charakterystyczne dla lat dziewięćdziesiątych wypełniło całe mieszkanie. Zerwał się niczym dzikie zwierze wystraszone przez petardy i rzucił w kierunku telefonu z resztkami nadziei na niewybudzenie syna. Biegł przerażony, zbyt wiele nerwów kosztowało układanie do snu pierworodnego.

– Halo – zdenerwowany odezwał się do słuchawki.

– Dobry wieczór – przywitał się mężczyzna o niezwykle poważnym i beznamiętnym głosie – przepraszam, że telefonuję o tej porze, lecz mówię w imieniu kancelarii premiera.

– Nic się nie stało – słowa wyrwały się z ust Tomasza niczym cichy jęk, „kancelaria premiera” zrobiła swoje, przez całe ciało przeszły ciarki.

– Pani Premier chciałaby z Panem omówić sprawę wagi państwowej. Wysyłamy po Pana śmigłowiec, Pani Premier byłaby zachwycona, jakby byłby Pan gotowy na podróż za kilka minut.

– Yyyy – zaskoczony nie mógł, więcej powiedzieć.

– Bardzo nas cieszy Pana zgoda, śmigłowiec powinien się zjawić w przeciągu godziny, proszę się przygotować na kilka dni poza domem, kancelaria premiera się wszystkim zajmie. Do widzenia!

Nim zdążył wyłowić z chaosu sensowne zdanie tajemniczy przedstawiciel władzy się rozłączył. Stał jeszcze chwilę nasłuchując dźwięków w słuchawce, delikatny szmer wibrował przez jego ucho przypominając, że znajduje się w prawdziwym świecie, a nie sennej fantazji. Obawiał się żartu, jakiegoś telewizyjnego triku, którego mógł paść ofiarą. Nie wykluczał również coraz cwańszych oszustów, którzy mogli obrać sobie za cel poczciwych urzędników, przechodząc z metody na wnuczka, na metodę pani premier. Zapewne człowiek oszołomiony telefonem tak ważnej persony zgodnie z planem złodziei miał popaś w stan otępienia i nieopacznie zostawić otwarty dom. Wszystko było możliwe. Roztrzęsiony zadzwonił do żony, która nie chciała uwierzyć. Najwyraźniej przeszkadzał jej w pracy, zbywając go śmiechem potraktowała całą sytuację jak głupi żart. Nic inne mu nie pozostało jak udać się do syna. Nim jednak przekroczył próg dziecięcego pokoju usłyszał dźwięk śmigłowca. Spoglądał zszokowany na nadlatującą maszynę, a po chwili dołączył Jaś zaalarmowany niecodziennymi odgłosami.

Półtora tony metalu emitując niesamowity hałas wylądowało na trawniku.

– To po mnie synek – powiedział Tomasz.

Patrząc na oniemiałego z zachwytu syna mieszała się w nim duma z przerażeniem. Nie uważał się za kogoś przydatnego, co więcej gardził swoim zawodem urzędnika, traktując go jako karę za błędy młodości. W ostatecznym rozrachunku nie znał się na niczym innym, nie miał innego wyjścia musiał wykonywać polecenia.

Z pojazdu wylała się zgraja mężczyzn w eleganckich garniturach. Klony różniące się od siebie stopniem łysienia i wzrostem. Mężczyzna o najbardziej zmęczonej życiem twarzy staną na wprost Tomasza. Aparycją przypominał zbyt często gniecioną purchawkę, skóra spływała z jego twarzy tworząc liczne, starcze fałdy.

– Dzień dobry – wręcz wykrzyknął – nie mamy chwili do stracenia, sprawa wagi państwowej .

– Ale ja mam dziecko, Panowie co się dzieje? – odparł zszokowany ojciec.

– O wszystko zadbaliśmy agenci zostaną z Pana synem, żona również została powiadomiona, proszę nie opóźniać. Każda sekunda jest na wagę złota!

– Ale…, ja nawet Panów nie znam!

– Tutaj mamy legitymacje – urzędnik jak koliber wykonał mikroruch błyskawicznie otwierając i zamykając futerałem z dokumentem.

Zdezorientowany ojciec dał się owładnąć pracownikom rządowym, którzy sprawnie wprowadzili go do śmigłowca mimo powiewających krawatów i opadających okularów przeciwsłonecznych. Nie musiał robić zbyt wiele, zaległ w ramionach eskortujących go oficerów. Z okna helikoptera spoglądał na syna, którym zajmowali się smutni mężczyźni, mimo wszystko dziecko nie wyglądało na przerażone z dumą patrzyło na odlatującego ojca.

Chwilę uniesienia przerwał zimny, pozbawiony energii głos najstarszego z urzędników.

– To długo nie potrwa. Ledwie kilka minut.

– Ale co ja tutaj robię? – zapytał niechcący cytując piosenkę.

– Dowie się Pan w swoim czasie, wszystko przebiega zgodnie z procedurą. A Pan jako urzędnik powinien doceniać znaczenie procedur!

„A to mnie Pan pocieszył” pomyślał Tomasz. Dalsza dyskusja nie miała głębszego sensu, znał to z drugiej strony. Punkt pierwszy prowadził do drugiego, a potem trzeci i tak dalej, aż do celu, innej drogi nie było. Skoncentrował się na współpasażerach, na pozór śmiesznych urzędnikach, lecz ich ciała nie były zwiotczałe i obłe od regularnie przyjmowanych drożdżówek. Nadzwyczaj atletyczni, skupieni, schludnie ubrani, to musiał być oddział specjalny, pierwsza linia walki o wprowadzanie decyzji rządu. Pewnie w myślach rozliczali jego PITa, może analizowali karierę, nie ulegało wątpliwości ich budząca szacunek powierzchowność była czymś niezwykłym, wręcz strasznym.

Trasa upłynęła na analizie, nie oczekiwał zbyt wiele od tych niezwykłych okoliczności. Na jego oczach spełniał się jego marzenia, przede wszystkim pragnienie bycia ważnym. Ku zaskoczeniu nie wylądowali w ekskluzywnym miejscu, tylko nieopodal najzwyczajniejszego lasu. Trochę się zawiódł, lecz silna woń kału unosząca się w powietrzu szybko umieściła uśmiech na jego twarzy. Zwyczajny popegeerowski krajobraz zakłócała monstrualna ciemnobrązowa góra kału. Rzucała cień na całą okolicę, zawadniając nią bez reszty. Tomasz nieopatrznie zachłysną się powietrzem, które w mig wypełniło go wonią ekskrementów. Wczorajszy obiad ruszył beznadziejnie w górę przełyku, zatrzymując się dopiero na butach nieszczęśnika.

– Faktycznie, trudno się przyzwyczaić – powiedział mężczyzna, który pojawił się znikąd.

– Ma Pan może chusteczkę? – odpowiedział Tomasz przecierając usta.

– Przepraszam, że się nie przedstawiłem – odparł podając paczkę chusteczek – Adam Opolski, koordynator do spraw wyprawy.

Tomasz niezgrabnie przetarł dłoń o spodnie i przywitał się z kolejnym nieznajomym. Zostawił klejący się zarys dłoni na materiale, powoli gubił się w natłoku surrealistycznych zdarzeń. W oparach gówna jednak dostrzegał powagę sytuacji, uprzejmy jegomość musiał być kimś ważny, a on pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł się docenionym. Mógł się tylko domyślać, jaki zaszczyt na niego może czekać, jako urzędnik wszędzie był potrzebny, a zarazem niepotrzebny, najczęściej jednak był bardzo niepotrzebny. Taka wielka kupa pewnie wymagała wielu ludzi na stanowiskach z zerowym poziomem kompetencji, ktoś musiał to wszystko objąć w jakieś prawne ramy, sprawić, że sytuacja będzie użyteczna dla państwa. Czuł wiszący w powietrzu podatek, gówniany podatek!

– Widzi Pan, tak tutaj jest, ale cóż musimy działaś. Czas goni, Rosjanie mogą coś przygotować, nie mamy jeszcze informacji, ale znając naszą historię, nie mamy innego wyjścia.

– Niezbyt rozumiem o czym Pan mówi, widzi Pan, nic nikt mi nie powiedział.

– Aha, bo to ściśle tajne – zawahał się Adam – mamy tutaj kupę, a nawet kupę gówna. Nie jest istotne w tym momencie skąd się wzięła, ale pracujemy nad tym. Problem jest inny, okazało się, że część leży na terenie Związku Rad…. to znaczy Federacji Rosyjskiej.

– Tak? Co w tym złego?

– Dużo złego, nawet powiem więcej, mamy kryzys polityczny! Oczywiście strona rosyjska o tym jeszcze nie wie, ale jak się dowie to może być za późno.

– Ale do czego ja jestem potrzebny?

– Widzi Pan niby jak gdzieś się zrobi kupa, to nie ma się z czego cieszyć. Niby najlepiej byłoby jakby cała leżała w Rosji, ale jest inaczej. A Pan jest bardzo istotnym elementem, poprosiliśmy o wskazanie jednej osoby, która będzie odpowiadała za przestrzeganie procedur.

– Procedur? Jakich procedur?

– Procedury dotyczące zdobywania naszego, nowego, najwyższego szczytu na świecie.

– Przepraszam, że co? Te gówno jest górą? Ktoś ma na niego wejść? Z jakiej racji?

– Widzi Pan, jak to Pan nazwał te gówno ma około 10 km wysokości! Sprawą niezwykle ważną z punktu widzenia polskiej racji staniu jest umieszczenie polskiej flagi jako pierwszej na wierzchołku!

Tomasz powstrzymywał się przed śmiechem, lecz szybko odzyskał powagę. Zdał sobie sprawę ze swojego głęboko nieprofesjonalnego zachowania. Nie tylko przeklną przy kimś ważnym, ale jeszcze na dodatek wyśmiał coś ważnego. Musiał schować głęboko swoje poglądy i kolejny raz w życiu przybrać skórę typowego, konformistycznego urzędasa. Najwyraźniej nikt nie miał pojęcia o pochodzeniu tego zgrupowania kału, lecz polska fantazja nakazywała wbicie w jej czubek znaku własności. W przeszłości zdarzyło mu się przedawkować herbatę z nadmiarem dziwnych substancji, wtedy również nie był pewien czy wszystko co się dzieje jest przypadkiem rzeczywiste. Tutaj jednak pewne kwestie wydawały się nad wyraz poważne, a przede wszystkim pośpiech, komuś bardzo zależało. Zachodził w głowę, czy faktycznie jest obywatelem jedynego kraju na świecie, któremu zależy tak na tym ogromnym kale, a może jednak to coś było czymś więcej niż resztkami strawionych posiłków. Nie miał czasu na rozważania nad pochodzeniem tej góry, nie ulegało wątpliwości, że to może być śmierdząca sprawa.

– Tak, brzmi to co najmniej dziwnie – stwierdził koordynator widząc spojrzenie rozmówcy – lecz w obecnej chwili nie mamy innej alternatywy. Pana przełożeni wyznaczyli Pana jako najbardziej kompetentną osobę. Gratulacje, to niezwykłe wyzwanie oraz zaszczyt.

– Ale kto mnie wyznaczył do…

– Nie ma czasu do stracenia – powtarzając kolejny raz wysoko postawiony urzędnik przerwał Tomaszowi – wszyscy czekają na Pana. Proszę jeszcze tutaj szybko podpisać i ruszamy.

Wręczono mu ogromną bindę dokumentów otwartą na miejscu do podpisania, skierował w nią zszokowane spojrzenie.

– Taka formalność, pewnie Pan zna te wszystkie ustalenia, absolutne standardy.

– Tak, tak, oczywiście – stwierdził, podpisując dokumenty nieznanej treści.

Nieopodal mężczyzn nadjechał wojskowy pojazd, przypominający miejscami kosmiczny łazik z którego sterczały biało-czerwone skrzydła. Znów został do niego wpakowany jak paczka nadana na poczcie. Ruszyli w stronę góry, góry gówna.

 

XXX

 

Tak jak podejrzewał, z każdym metrem zapach odchodów mocniej uderzał w nozdrza. Obawiał się o zdrowie, jednak nikt nie używał masek, ani butli z tlenem. Kilka osób z którymi jechał wyglądało dość poważnie, trochę jak sportowcy, trochę jak naukowcy. Przyglądał się im jak zwierzętom w zoo, całkowicie zapominając o dobrych manierach. Zazwyczaj miał do czynienia z szarymi ludźmi, jedynie w odcieniach szarości różniącymi się od siebie. Może się wydawać, że chcieli coś załatwić jak to w urzędzie, lecz po głębszym poznaniu ujawniały się ich prawdziwe pobudki. Cierpieli na brak zainteresowania, nudę wywołaną nadmiarem wolnego czasu lub zwyczajnie przychodzili rozładować emocje. W pojeździe otaczali go jednak ludzie spełnieni, emanowali charyzmą, rzadki dla niego widok. Fizycznie różnili się diametralnie, nie to co zwykli petenci w szarych wyblakłych strojach, o cmentarnych minach. Sączył w atmosfery poczucie wyjątkowości, zaczynał myśleć o sobie jako kimś specjalnym.

– Co się gapisz! – jeden z współpasażerów ubrany brązowy strój maskujący wypalił w stronę Tomasza.

– Słucham? – odparł kompletnie wybity z rozważań.

– Ziomek, od 15 minut tylko się na mnie gapisz, chory jesteś czy co?

– Przepraszam, zamyśliłem się.

– A o czym tak myślisz, urzędasie – włączył się kolejny rozmówca, kierując swoje czarne okulary w stronę osaczonego urzędnika.

– No wiecie Panowie, dziwna sytuacja, z domu mnie przed chwilą wyrwali.

– Nas też, bez słowa, przyszli nad ranem, rodziną zabrali, jak w 39.

– Kurwa, nie szydź tutaj! – przerwał największy w pojeździe mężczyzna o aparycji dwudrzwiowej szafy.

– Wiesz co Ci powiem – odparł urażony śmieszek w okularach przeciwsłonecznych – niebywały zaszczyt patriotyczny nas czeka, chyba największe osiągnięcie tego kraju, cały świat teraz wie gdzie leży nasza ojczyzna.

– Bo ci strzelę.

– Dobra panowie, koniec wygłupów, zamiast się drażnić od początku ustalmy co wiemy – zainterweniował do tej pory milczący starszy mężczyzna.

– Jedziemy do gigantycznej kupy, tak na oko może nawet ponad 10 km. Pewnie by ją zdobyć. Tak mi coś, ktoś powiedział. – stwierdził z kolei najmłodszy w pojeździe chłopak o urodzie stereotypowego surfera.

– Tak, mamy przed Rosjanami zdobyć szczyt – dodał od siebie Tomasz.

– A to świetnie, ciekawe co my będziemy mieli z tego? – powiedział mężczyzna w brązowym moro.

– To jest szansa na przejście do historii – zaczął wręcz deklamować osiłek – najwyższy szczyt na świecie, cały świat patrzy na naszą nową górę. Pan Bóg dał nam szansę, nie możemy zawieść ojczyzny.

– I wszystko jasne – skwitował pasażer w okularach.

Po chwili się zatrzymali, pojazd wydał dziwaczny dźwięk, bardzo bliski ostatniemu tchnieniu zmizerniałego psa i gwałtownie zahamował. Drzwi otworzyły się wpuszczając jeszcze więcej smrodu.

– Proszę szybko założyć maski – krzyknął żołnierz do tej pory kierujący pojazdem.

Mężczyźni rzucili się w stronę przydzielonego im ekwipunku, postawili na intuicję nakładając nowe oprzyrządowanie. Wydostali się z maszyny, stali u podnóża śmierdzącej góry. Kał wręcz parował, nad ziemią unosiła się delikatna mgła.

– Panowie! – krzyknął kolejny nieznajomy, który wyłonił się z szoferki, grubszy mężczyzna wyglądający na dowódcę, wysyłał swe słowa zza maski, która zaskakująco dobrze działała, nie tylko filtrując powietrze, ale również wzmacniając głos – wiem jak to wygląda, ale trudno czas z nami nie współpracuje. Łazik Husarz odmówił posłuszeństwa, trudno, bywa. Teraz idziemy z buta, ku chwale ojczyzny.

Mężczyźni patrzeli w milczeniu na otyłego dowódcę, skafander ledwie opinał jego obłe ciało, szukające możliwości ucieczki z tego niedopasowanego opakowania.

– Przecież to debilizm – przerwał milczenie mężczyzna, który już zdjął okulary przeciwsłoneczne, lecz wciąż był tak samo złośliwy – bez przygotowania, bez planu, bez sprzętu, mamy wejść na 10 tysięcy metrów parującego gówna?

– Takie mamy rozkazy z góry, w przeciwnym razie będę zmuszony skierować wniosek o kontrolę skarbową w panów firmach.

Zapanowało grobowe milczenie, momentami stykające się z milczeniem dusz, które również umarły raz jeszcze po śmierci.

– W takim przypadku musimy iść – stwierdził najstarszy.

– Ale ja nie mam firmy – odparł Tomasz.

– Panie Wątroba nie spodziewałem się tego po Panu – odpowiedział wojskowy – urzędnik, z Pana stażem, doświadczeniem i licznymi pochwałami za skrupulatną pracę atakuje rację stanu?

– Faktycznie, w takiej sytuacji musimy iść.

– To bardzo dobrze, że doszliśmy do porozumienia, w takim razie Panowie GPS wskazuje najlepszą trasę, a ja wracam do bazy i będę koordynował wyprawę z dołu. Chciałem dalej z Wami podjechać, ale niestety, złośliwość rzeczy martwych. Tak więc powodzenia.

Skończywszy okrągły jegomość wrócił do szoferki wehikułu. Ku zdziwieniu zgromadzonych kierowca szybko dołączył do przełożonego uruchamiając zepsuty pojazd. Husarz wydał kilka bliżej nieokreślonych odgłosów, bliższych kopulacji kotów niż pracy nowoczesnego silnika i ruszył w trasę powrotną. Wojskowi zostawili za sobą dziesięciu mężczyzn z torbami wypełnionymi sprzętem oraz migającymi kombinezonami.

– Co tu się kurwa wydarzyło? – zapytał surfer.

– Jak to co, Polska – odparł śmieszek wysyłając spojrzenie osiłkowi.

– Spierdalaj – odparł patriota.

Marsz nie należał do najłatwiejszych, podłoże było mocno plastyczne. Ciała obciążone sprzętem zatapiały stopy głęboko w kale, zostawiając po sobie wyraźne ślady. Za każdym razem wyciągnięcie nogi wymagały trochę siły, co po dłuższym czasie niezwykle męczyło maszerujących. Tomasz miał wrażenie, że przemierza niekończące się grzęzawisko, każdemu ruchowi towarzyszyło charakterystyczne plaśnięcie. Symfonia plumknięć trwała w najlepsze, kierowali się zgodnie ze wskazaniami GPSu, niektórzy otrzymali do dyspozycji tablety wyświetlające dane. Trwała zażarta dyskusja, naukowcy próbowali określić skalę trudności podejścia pod sam szczyt. Powyżej 8 tysięcy metrów warunki mogły być zabójcze, lecz odczyty oraz dane z satelitarne wskazywały na dość łatwą trasę. Jedyny urzędnik w zespole zagłębiał się w odmętach własnego umysłu, nie mógł pojąć dlaczego został dołączony do tej wyprawy. Maska zachodziła mu parą, mocno się pocił, a nogi puchły od bólu, miał dość tego dziwnego spaceru. Skafander zdawał się bardzo nieprzyjazny, każdy jego element uwiera lub drapał. Co rusz próbował ulżyć swoim cierpieniom, lecz drapnięcie jednego fragmentu ciała inną cześć kosztowało niewygodą. Kostka doznawszy chwilowego wybawienia od przejmującego swędzenia przeniosła je na prawy pośladek, a ten złośliwie obdarzył plecy uczuciem gęsiej skórki. W takim układzie niedogodności ekspedycja nie należała do najprzyjemniejszych, co więcej mogła być kompletnie bezcelowa. Nie znalazł żadnych procedur, za których przestrzeganie miał odpowiadać, podejrzewał, że może pełnić jedynie rolę straszaka dla reszty uczestników. Taki obrót sprawy nie wydawał się korzystny, nie tylko fizycznie ustępował wspinaczom, ale także nie mógł liczyć na ich życzliwość. Obawiał się najgorszego, pozostawienia w górze gówna w sytuacji kryzysowej lub zjedzenia, gdy skończy się prowiant. Ci zmyślni ludzie szybko obdarliby go ze skafandra, a następnie przyrządzili naprędce nad jakimś prowizorycznym ogniskiem. Oczami wyobraźni śledzi swoje katusze w akompaniamencie aromatu kału i skwierczącego mięsa.

Na wyposażeniu znajdowało się wiele nieznanych dla Tomasza przedmiotów, lecz ku swemu zdziwieniu odkrył, że pozostałą część ekspedycji również nie potrafi zidentyfikować przeznaczenia poszczególnych rzeczy. Chwycił plastikową pałkę, która pod wpływem jego dotyku wystrzeliła z czubkach prostokątny kawałek elastycznego materiału. Podejrzewał, że trzyma w ręce antenę lub rodzaj futurystycznego nadajnika. Kręcił się próbując złapać sygnał, gdy nagle najmłodszy z wyprawy zainterweniował.

– To nie jest nadajnik – młody chłopak zawołał.

– A co? – odparł poirytowany Tomasz.

– To chyba łapka na muchy.

– Co? Nie wkręcaj mnie, nie mam już siły na jakieś podśmiechujki.

– Poważnie, tam na boku jest naklejka: Łapka na Muchy.

– Wielki much się spodziewają, ktoś tutaj coś takiego widział?

– Gigantyczna Kupa, to może wielkie muchy.

– Tak i na nas zaraz spadnie wielka rolka papieru toaletowego!

Tomasz od tej pory nerwowo rozglądał się w poszukiwaniu gigantycznych owadów. Obawiał się że ataku robaczycy, która zniesie w nim jaja. Wyobrażał sobie buszujące pod skórą muchy próbujące kosztem jego zdrowia wydostać się na świat. Pryśnięcie w usta środkiem na insekty nie rozwiązałoby sprawy, co gorsze takie wielkie owady mogłyby być inteligentne, nie stać go było na alimenty. Pokonywał trasę zagłębiając się w kolejnych, paranoicznych myślach.

– Wątroba – odezwał się do niego mężczyzna w średnim wieku, który do tej pory nie prowadził dyskusji w grupie – a czemu się tutaj z nami wybierasz?

– To jest misja… – ledwie z siebie wykrztusił – nie udzielili mi zbyt wielu informacji.

– Ale jakieś zadanie musisz mięć, nie mylę się?

– Procedury, odpowiadam za procedury.

– Aha, a jakie?

– Tej wyprawy.

– Aha, czyli też nic nie wiesz.

– Nie…, to znaczy tak – czuł się ugotowany, nie miał pojęcia co ma mówić, ale przyznanie się do niewiedzy było olbrzymim nieprofesjonalizmem. Skapitulował.

– Tak myślałem, ja mam nadzieję, że tylko nie zginiemy.

– Tak – odparł Tomasz zdając sobie sprawę, że śmierć w tym śmierdzącym miejscu nie jest wcale taka niemożliwa.

– Ja bym tą górę sprzedał, to jest doskonała atrakcja turystyczna. Cały świat teraz patrzy na nasz kraj, a na dole rozstawić stoiska ze sprzętem do wspinaczki, maski i takie tam. Do tego restauracje, jakieś meleksy i pamiątki. To będzie biznes, mówię Ci.

– Brakuje tylko dorożek – zabłysną sarkazmem urzędnik.

– Tak, ekologicznie to by się sprzedało, tylko nie wiem jakby konie w tym gównie brnęły.

– Może jakieś sanie?

– O tak, dokładnie, widzi Pan ja mam firmę turystyczną z racji mojego zawodu, ludzie lubią podróżować, zwiedzać, ale tylko dlatego, że można przy tym zjeść i się napić. Zmęczenie to słaby wypoczynek, więc ja tu Panu mówię, za kilka miesięcy wszędzie będą budki z hot dogami, piwko, wata cukrowa, tylko coś z tym zapachem trzeba zrobić.

– Piękny plan, bardzo pomysłowo, widać, że ma Pan żyłkę przedsiębiorczości.

– No widzi Pan, ja też w tej sprawie. Ja uczciwie prowadzę swoją działalność i chciałbym, żeby Pan to wiedział. Ja maszeruję z obowiązku patriotycznego. Jestem uczciwy dla ojczyzny. To zaszczyt móc wbić w to gówno polską flagę!

Odpowiedź nie padła, a przedsiębiorca widząc brak reakcji po drugiej strony nieśmiało odsunął się. Tomasz powrócił do rozmyślań. Szli już pół dnia, krótkie postoje wykorzystywali na rozeznanie w terenie i coraz bardziej agresywne dyskusje polityczne. Odkrył, że władzy nie udało się skompletować śmiałków zgodnie z jakimkolwiek kluczem ideowym. Podział poglądów na temat sensu wyprawy był ogromny, jedni uważali za zaszczyt zdobywanie góry gówna, a inni przeczuwali rychły, tragiczny koniec całej ekspedycji. Brakowała tylko kogoś, kto by stwierdził, że Prezydent żre gówno.

Sama góra miała ciekawą konstrukcję, jak przystało na porządną kupę miejscami znajdowały się fragmenty strawionego pokarmu, ale również samochody, samoloty, a nawet część budynku. Trasa wypełniona nieoczekiwanymi przeszkodami wymagała czujności, śmiałkowie chwilami byli zmuszeni do ekwilibrystycznych wyczynów skacząc nad przepaściami. Chwile grozy i niepewności towarzyszące ryzykownym przeprawom między fałdami kału zbliżały śmiałków. Choć niektórzy czuli się lepsi od reszty wyprawy, obcowanie z gigantycznym klockiem przypominało o nieuchronności ludzkiego losu, każdy z nich robił przecież kupę.

– Takie gówno to olbrzymia szansa – zagaił niski, szczupły mężczyzna w przypływie przyjacielskich emocji – wie Pan ja się zajmuję nie tylko wspinaczką, ale też tematami społecznymi.

– Gdzie tutaj widzi Pan tę szansę? – odparł Tomasz zadowolony z przerwania dojmującej ciszy.

– Widzi Pan, pozwolę się przedstawić Cyprian Dyrtens.

– Tomasz Wątroba, jak Pan już pewnie wie.

– Tak, słyszałem to całe zamieszanie, ale proszę się nie przejmować, ja wierzę w państwo jako takie, w sens Pana pracy i wiele innych rzeczy.

– A w co jeszcze Pan wierzy?

– W miłość, przyjaźń…

– To miło, że jestem w tak doborowym gronie – przerwał z nutką ironii w głosie.

– Tak, wiem jak to brzmi, ale ta góra to szansa. Ilu tutaj młodych, zagubionych ludzi mogłoby się nauczyć dyscypliny, więźniowie, narkomani.

– A to nie byłyby tortury?

– Przeciwność do pokonania, wie Pan jakieś epickie wyzwanie w ich życiu.

– No nie wiem, oni chyba wiedzą co to jest gówno, dawać im jeszcze górę gówna za wyzwanie to trochę bezczelność.

– Wie Pan dla jednych to gówno, dla innych coś ważnego! – skwitował podniesionym głosem mężczyzna i przyśpieszył by wyprzedzić Tomasza.

Urzędnik miał, już wszystkiego powyżej uszu, nerwy napięte do granic możliwości odmawiały posłuszeństwa, co kończyło się momentami szczerości. Zimny pot spływał po plecach na samą myśl, że mógł zrazić ostatnią życzliwą osobę w tej grupie. Niestety nie miał sił na dogonienie rozmówce, ledwie znajdował energię na wykonywanie kolejnych mozolnych ruchów. Ostatnia wymiana utwierdziła go w przekonaniu spełniania roli intruza tej wyprawy. Wszyscy obecni mieli jakiegoś typu działalności gospodarcze, a prowadzenie ich wiązało się z pewnymi wyborami. Nie musiały być one uczciwe, a Tomasz najwyraźniej miał im o tym przypominać.

– Panowie – zabrzmiał głos w głośnikach masek – z tej strony major Czółenko, odpowiadam za powodzenie naszej misji. Nadchodzi czasem taki czas, że musimy odłożyć na bok nasze przekonania, priorytety, czy wiarę. Nigdy nie byłem zwolennikiem substancji odurzających silnych narkotyków, marihuany i innych niebezpiecznych rzeczy, lecz dziś mamy wyjątkową sytuację. Sytuację jedyną w swoim rodzaju, na takie okoliczności mamy specjalne procedury. Otrzymaliśmy pozwolenie od episkopatu polski, pani premier i prezydenta na wykorzystanie substancji wzmacniającej odporność i hartującej organizm. Tak więc trzy, dwa, jeden …

Wnętrze maski gwałtownie wypełniło się gazem. Woń substancji była nad wyraz chemiczna, po pierwszym wdechu oczy zachodziły łzami, a świat robił się mętny. Miało to również swoje plusy, zapach wdzierający się do tej pory przez maskę został zniwelowany do minimum. Umęczone nogi stały się lżejsze, ciało samo rwało się do wysiłku. Tomasza zawładnęła euforia, kroki zlewały się w migoczące linie świetlne, świat wyglądał jak kręcąca się tapeta. Inni również zagłębili się w chemicznych doznaniach, skupiając się jedynie na komunikatach z GPSu. Maszerowali tak długo, w równych ostępach czasu otrzymując kolejne porcje ekstazy. Starał się bić z myślami, lecz zamroczony mózg nie współpracował szybko przechodząc na stronę syntetycznego wroga. Chęci krążyły wokół szybkiego maszerowania odpychają na bok inne kwestie w tym bezpieczne pokonania trasy. Otworzyło się w nim wiele perspektyw, z których mógł obserwować swoją drogę, lecz nie mógł złączyć tego w jeden obraz. Niczym drapieżny ptak wirował nad swoim ciałem zarazem widząc pokonane przeszkody i nadchodzące wyzwania. Nie był pewien czy ruszył, czy wyprawa jeszcze trwa, czy może już się skończyła. Miał wrażenie, że dalej uczęszcza do szkoły, znów ma dziesięć lat i cofa się do przodu robiąc postępy w zaniedbywaniu się.

Nagle poczuł, że traci oddech, przebijał taflę bliżej nieustalonego wodnego akwenu, lecz po chwili ocknął się na ogromnej kupie. Wciąż maszerowali do szczytu, aparatura w masce wariowała, a ostry zapach kału wyostrzał zmysły. Najmłodszy chłopak zerwał maskę i posłał w dół soczystą wiązkę wymiocin, szybko założył ją z powrotem nim porządnie wytarł twarz, zapach gówna był nie do zniesienia. Trudna było nazwać tamten stan kacem, gwałtowne przerwanie dostarczania gazu wyssało z nich resztki sił i nastawiło na odczuwanie konsekwencji wzmożonego wysiłku. Nogi piekły, stopy zlewały się z obuwiem, a plecy gruchotały jak przerzutki w zepsutym góralu.

– Ja ich kurwa zabiję – darł się jeden z uczestników – co to ma być, jakieś eksperymenty na ludziach. Pierdolę to i mam to w dupie! Zawracam, kto idzie ze mną?

– Panie Kowalski – zadźwięczał chropowaty głos w głośniku maski – przepraszam za awarię, ale na tej wysokości nie wszystko działa jak należy. Są Panowie, już prawie u samego celu, więc doradzam wytrwałość i przypominam robią to Panowie dla ojczyzny.

– Nie ma mojej zgody na takie metody – nieco spłoszony odparł Kowalski.

– Wszystko przebiega zgodnie z procedurami, mamy zgodę najważniejszych osób w państwie, proszę się nie denerwować.

Transmisja rozmowy brzmiała we wszystkich maskach, Tomasz ucieszy się na możliwość powrotu, lecz głos przedstawiciela władzy go sterroryzował. Za każdym krokiem oczy zachodziły łzami, nie miał siły na dalszą podróż, planował się poddać. Przeczesywał wzrokiem okolicę w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na złożenie swego truchła. Nagle na horyzoncie zobaczył wyostrzony, zakręcony kształt, nie ulegało wątpliwości, że to musi być szczyt, jakkolwiek można nazwać element wieńczący klocka. Nie był jedyną spostrzegawczą osobą w drużynie. Osiłek na widok upragnionego celu zerwał się niczym dziki zwierz, drepcząc w gównie ostatkiem sił wyciągnął teleskopową flagę. Rozłożył ją jak pałkę szybkim zamachem, a na jej końcu pojawiło się miejsce na zaczepienie płótna. Patriota nie skupiał się na szczegółach, nawet nie spojrzał na materiał, który zawieszał. Miał jeszcze przed sobą wiele metrów, śmierdzące opary formujące się w mgłę utrudniały widoczność co zmusiło resztę wyprawy do przyśpieszenia kroku, nie chcieli stracić kolegi z zasięgu wzroku. Rozpoczął się groteskowy wyścig w cuchnącej chmurze wspierany przez plaski stóp stąpających po kleistym podłożu. Urzędnik zamykał całą stawkę i jako ostatni dostał się na czubek kupy. Zatrzymał się ledwie łapiąc oddech, charczał niczym maluch próbujący odpalić na trzydziestostopniowym mrozie. Kał był odpychający, lecz zmęczenie zwyciężyło i wtulił się w jego strukturę szukając wytchnienia. Po kwadransie leżenia połączonego z próbami oczyszczenia się z kleistej mazi pokrywającej cały jego kombinezon zwrócił wzrok ku fladze. Teleskopowa pałka całkiem zgrabnie zainstalowała się na czubku kupy.

Tomasz się zdziwił, a następnie uśmiechnął, dla pewności przetarł szybkę maski. Spojrzał zdziwiony na resztę drużyny, lecz każdy tak jak on był pochłonięty odpoczynkiem. Tylko osiłek nagrywał film będąc plecami odwróconym do flagi. Urzędnik podejrzewał, że przekaz na żywo będzie zaraz dostępny we wszystkich telewizjach, co jeszcze bardziej go rozbawiło. Nie ulegało wątpliwości, że jedyny zauważył zaistniałą sytuację. Na szczycie teleskopowego pseudomasztu powiewała flaga Monako. W całym zamieszaniu nikt nie zauważył, odwróconych barw lub co gorsze nikogo to nie obchodziło.

– Proszę Pana, czy to Pan widzi? – zagadną Tomasz do starszego uczestnika, którego jeszcze nie miał okazji zrazić do siebie.

– A flagę, no tak widzę?

– I nie dziwi Pana to, może poprawimy?

– A komu to przeszkadza? Mieliśmy zdobyć szczyt to zdobyliśmy.

– Ale niby dla ojczyzny?

– Tak, ale nikt nie chce się z takim gównem identyfikować. Jak uważam, że lepiej nie zmieniać.

– To po co tutaj wchodziliśmy?

– Bo nam kazali.

– Co za gówno.

– Powiem Panu jedno, widzi Pan taka wielka kupa, w naszym kraju, trochę symbolicznie. Ale jedna rzecz jest pewna, komuś musiało być przyjemnie z jej powodu.

– Komu?

– Temu kto ją zrobił, robienie kupy jest zawsze przyjemne, tym bardziej takiej dużej.  

Koniec

Komentarze

Jest jakiś pomysł, ale wykonanie bardzo mu zaszkodziło. No i ten absurd ciągnie się IMO zbyt długo. Ile można czytać o wielkim g…? Zwłaszcza że puenta nie wynagradza wysiłku.

Pełno literówek i innych błędów. Część wynika z niewiedzy, ale niektóre można było wyeliminować, czytając tekst po tygodniu lub dwóch przerwy.

– Co Ci mówiłem synek?

Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą.

na dodatek ubrał muszkę, więc nikt nie traktował go poważnie.

Ale owocówkę czy taką dużą? Bo ubrań się nie ubiera.

nieopacznie zostawić otwarty dom.

Sprawdź w słowniku, co znaczy nieopacznie.

Półtora tony metalu

Tona jest rodzaju żeńskiego.

Patrząc na oniemiałego z zachwytu syna mieszała się w nim duma z przerażeniem.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to duma patrzyła na syna.

– Widzi Pan, jak to Pan nazwał te gówno ma około 10 km wysokości!

W beletrystyce liczby raczej zapisujemy słownie, a w dialogach koniecznie. I nie używamy skrótów, których nie użyłoby się w mowie. Pan nadal małą literą. Btw – to gówno, te gówna.

Rozumiem, o co ci chodziło, ale znudziłam się w połowie. Chyba bym trochę skróciła ten tekst, bo mnie taka ilość absurdu zwyczajnie zmęczyła. I niestety nie sprawia, że opowiadanie jest wybitnie odkrywcze.

A w ogóle jeśli sama… góra ma z 10 km  to prawie na pewno wychodzi poza troposferę. Trochę sporo, pozwól że się czepnę ;)

Mer, na logikę to ja nawet nie próbowałam tego brać. ;-) Absurd i tyle.

Czasem tak mam, jeśli akurat się czymś interesuję. Wspinaniem na przykład ;) Ale to tylko czepnięcie się takie.

A propos,  gdzie twoja dotychczasowa sygnaturka? ;) 

O kurczę! Przepadła!

Hmmm. Nie wiem, czy czasem nie jest tak, że pod Anonimami żadnych sygnaturek nie widać, żeby przypadkiem nie zdradzić Autora.

Nie ma sygnaturek, nie ma wieku, nie ma płci, nie ma nic, chciałoby się powiedzieć. ;-)

Źle to jest napisane, brakuje masy przecinków, konstrukcje zdań okropne, przydałaby się solidna korekta. Ale ja czasu nie będę tracić na anonimowy tekst o fekaliach. Fabularnie miejscami jest nawet uroczo, ale żeby pokusiła się o poprawianie – to już byłby absurd absurdów.

Nowa Fantastyka