Jan biegł przez las. Gęsty, bukowy, jakich wiele pokrywa bieszczadzkie stoki. Lekko, niczym jeden z milionów płatków śniegu tańczących wokoło, odbijał się od puchowej pierzyny pokrywającej ściółkę. Od kilku już godzin szalała wichura – w górach i w… jego duszy. To nie tylko ostry mróz, ale i morderczy ogień pałający w jego sercu kazały mu tak nieustannie biec pośród drzew. Może chciał uciec przed zmorami swego przeznaczenia, a może właśnie je dopaść.
Nagle jakaś ostra, nie pasująca do otoczenia woń, nakazała mu się zatrzymać. Zapach człowieka. W środku lasu, w tej zamieci? Zapach krwi. Powoli, ostrożnie stawiając krok, podszedł w tamtym kierunku. Pod niemal niewidocznym, a z całą pewnością zdradliwym dla niedoświadczonego wędrowca, stoczkiem leżała młoda kobieta. Nie ruszała się. Ominął urwisko, i bokiem zszedł w jej kierunku. Nachyliwszy się nad nią, zobaczył, iż jest ranna w nogę i nieprzytomna. Gruba warstwa śniegu uratowała ją przed cięższymi obrażeniami, ale każda minuta groziła jej zamarznięciem. Nie mógł jej tu tak zostawić. Ale co zrobić? Stężał w bezruchu i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś w pobliżu usłyszał szczekanie psa.
Pobiegł w tamtym kierunku. Zatrzymał się dopiero przed samym skrajem lasu. Pies oraz towarzyszący mu młody mężczyzna szli ścieżką od strony miasteczka, zmagając się z wiatrem wiejącym im prosto w twarz. Jan powoli, acz zdecydowanie wynurzył się z pomiędzy drzew, wychodząc na drogę. Zakapturzony, pochylony człowiek, nie był w stanie dojrzeć go z tej odległości, ale jego pies spostrzegł go niemal natychmiast, zatrzymał się warknął groźnie, po czym rzucił się na wprost wściekle ujadając. Tego właśnie oczekiwał Jan, odwrócił się i rzucił się w bieg pomiędzy drzewami, zwinnie omijając ostre igiełki nisko zwisających gałązek. Biegł wprost do miejsca, w którym odnalazł nieprzytomną kobietę, mając nadzieję, że pies dostrzegłszy ją porzuci jego trop. Nie zwolniwszy ani odrobinę, przebiegł koło niej, podbiegł po stromym pagórku i ponownie zanurkował w lesie. Pies, zatrzymawszy się na chwilę przy nowej, nieoczekiwanej zdobyczy, gotów był ruszyć w dalszą pogoń, na szczęście jego właściciel już go doganiał i ujrzawszy nieruchomą postać na śniegu zdecydowanym głosem przywołał swego czworonoga. Ten, niechętnie, ale posłuchał rozkazu i dołączył do swego pana, klęczącego teraz i oglądającego na wpół zamarzniętą kobietę. Jan popatrzył jeszcze chwilę, uśmiechając się gorzko, na tego służalczego niewolnika, po czym upewniwszy się, że mężczyzna zapewni rannej opiekę i jednocześnie zaaferowany tym nie zauważył jego śladów, odwrócił się i rzucił się w dalszą ucieczkę-pogoń.
***
Obudził go głód. Wyczołgał się spod zwalonych gałęzi, które wczoraj obrał na nocną kryjówkę. Czas zapolować. Po kilku minutach znalazł na śniegu dość świeże tropy zająca. Ruszył ich śladem. Po jakiejś godzinie tropienia zobaczył go. Szarak stał na jakimś niewielkim głazie i rozglądał się czujnie. Żeby tylko go nie spłoszyć. Zaczął się skradać. Ofiara uskoczyła kilka metrów dalej, i ten dźwięk najwyraźniej spłoszył inną zwierzynę znajdującą się nieopodal, gdyż dało się słyszeć jakieś poruszenie kilkanaście metrów przed zającem. Nie roztrząsając problemu kto kogo spłoszył pierwszy, nie dało się ukryć, że obecność, tej drugiej, wyjątkowo głośnej, zwierzyny pozbawiła Jana posiłku. Zając czmychnął jak oparzony i tyle go było widać. Jan nie miał sił na dalsze polowanie w tym mrozie, a porzuciwszy trop ofiary w ciągu kilku sekund odkrył źródło hałasu. Znajomy zapach. Bezszelestnie zbliżył się i stanął między drzewami w odległości kilku metrów od niej. Tak, to była ona. Kobieta, której wczoraj uratował życie. Co ona znów robiła w środku lasu, nerwowo i bojaźliwie ściskając w ręku jakąś gałąź, mającą jej zapewne służyć za obronę, przed tym biednym, o niebo bardziej przestraszonym zwierzaczkiem, którego przed chwilą nieostrożnie spłoszyła. Oczywiście nie było mowy, by bała się Jana. Nie mogła go widzieć, choć on czujnie obserwował każdy jej ruch. Po chwili wyczuł zbliżającą się drugą postać.
– Wera? – to był właściciel tego psa, którego do niej sprowadził.
– Weroniko?! – powtórzył wołanie mężczyzna.
A więc miała na imię Weronika…
– Marcin! Tutaj jestem! – z wyraźną ulgą w głosie odpowiedziała na jego wołanie.
Mężczyzna podszedł do niej i mocno ją przytulił. Coś do niej szepnął, po czym ich usta się złączyły w krótkim, ale namiętnym pocałunku, a ich skostniałe palce splotły się niczym dwie samotne, skarlałe krzewinki wyrastające ze skalnego zbocza.
– Wracajmy do domu – zaproponował.
Odeszli w kierunku skąd wcześniej nadbiegł mężczyzna. Jan stał samotnie pogrążony w rozmyślaniach. Do domu… Może rodzina już się o niego nie pokoi? Nie. Zawsze był dla nich kimś gorszym. Kaleka. Pogardzali nim… Może nie wszyscy, ale… Tylko im zawadzał, na pewno się ucieszyli, zauważywszy, że zniknął…
Zapomniał o głodzie, jego myśli niespokojnie krążyły wobec jakiegoś niejasnego tematu, budząc zakazane pragnienia, pragnienia od których przecież chciał się uwolnić…
Weronika…
***
Noc – dzień, noc – dzień… Czas przestał się liczyć… Dziś Wigilia. Więc minęło zaledwie kilka dni odkąd rozpoczął swoje prywatnie wygnanie. Czegoś mu brakowało, ale czego? Pogardliwych spojrzeń? Głosów wiecznego niezadowolenia? Śmiechu z jego kalectwa?
Pierwsza gwiazdka już dawno otoczyła się milionem jej podobnych – rodziną. Jan siedział oparty plecami o pień potężnej sosny i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Jakie ono piękne. Żadnej samotnej, żadnej której mógłby zaproponować swoje towarzystwo… Żeby choć jedna Gwiazda… Nie chciał samotnie spędzać tego wieczoru… Jedna Gwiazda, która by była tylko dla niego…
Weronika…
Podniósł się i wolnym truchcikiem pobiegł w kierunku, samotnego domku ukrytego w leśnej gęstwinie. Zatrzymał się na obrzeżach polany. Ona jest gdzieś tam w środku. Wiedział to. Usłyszał ciche, niespokojne rżenie koni kiedy mijał stajnię, ale zaraz ucichło. Bezszelestnie podszedł do okna chatki. Zajrzał do środka. Powoli przyzwyczajał wzrok do nowego źródła światła, którym wewnątrz domku nie był blask Luny, lecz migotliwy płomień kominka. Najpierw jego wzrok przykuła stojąca niemal przy samym oknie wielka choinka, obwieszona mnóstwem bombek, papierków, świecidełek i innych śmieci. Jan zdusił w ustach przekleństwo. Czego ci ludzie tak naprawdę chcą. Mało ich przyjeżdża z miasta i plądruje las? I jeszcze ci, którzy w środku tego lasu mieszkają, też nie przepuszczą! Mało im drzew dookoła domu, jeszcze muszą je mieć w środku! Co za… nie dokończył swej myśli gdyż jego wzrok padł na stojącą w głębi pomieszczenia kanapę i w tym samym momencie pożałował, że ci barbarzyńcy nie upatrzyli sobie świerku szerszego, przynajmniej na tyle, by całkowicie zasłaniał to cholerne okno!
Na kanapie siedzieli znajomi mężczyzna i kobieta. To znaczy ona nie siedziała na kanapie, lecz z rozkrzyżowanymi udami na jego kolanach, i łapczywie, zachłannie spijała słodycz jego ust. Na podłodze leżała jej koszulka, ona sama zaś była w niebieskich jeansach i białym jedwabnym staniczku z jedną haftowaną czerwoną różyczką pomiędzy miseczkami, którą Jan widział z przeklętą dokładnością. Siedzieli do niego bokiem, więc nie musiał się nawet obawiać, iż którekolwiek z nich zauważy jego obecność. Dłonie mężczyzny, którego imię brzmiało Marcin, dość szybko pozbawiły ją reszty górnego odzienia, odsłaniając drobne, acz piękne i kształtne piersi. Jan zauroczony jej urodą nie mógł oderwać wzroku, nie zwracając uwagi nawet na swoje podniecenie i napięcie, którym na ów widok zareagowało jego ciało. Dopiero, gdy usta mężczyzny zbliżyły się do jej wyprężonego sutka, Jan odwrócił głowę i zagryzł wargi. Ten mężczyzna! To wróg! Rywal! Miał jej tylko pomóc, co on robi? Jeszcze miesiąc temu widział go w okolicy na konnej przejażdżce z inną kobietą. Ona potem wyjechała… A teraz… Znają się dopiero kilka dni, dlaczego ona mu na to pozwala?! Spojrzał ostatni raz i… zrozumiał. Mężczyzna stał teraz przed siedzącą na kanapie Weroniką. Jego koszula splotła się na podłodze w pieszczotliwych objęciach z jej delikatną koszulką. Jego nagi tors wyrażał wszystko – siłę, piękno, męskość. Męskość, jakiej pragną wszystkie kobiety. Męskość, jakiej pragnęła Weronika… Cóż on – Jan – mógłby jej zaoferować? Spuścił głowę nie chcąc patrzeć co nastąpi, po tym jak ona rozpięła jego spodnie, i odpowiedź na zadane wcześniej w myślach pytanie przyszła sama. Zobaczył swoją zapadniętą klatkę piersiową i chromą nogę, która zawsze, przynajmniej chodząc, sprawiała, że nieznacznie kulał. W biegu było to mniej widoczne, ale i tak nie mógł równać się ze swymi braćmi. Odegnał od siebie szał. Śmierć jego rywala niczego by nie zmieniła… Czas odejść. Uciec? A może rzucić się w pogoń? A może wrócić…
Długo biegł przez las, próbując zapanować nad ogniem pożądania, który wypełnił jego ciało. A gdy wypadł na otwartą przestrzeń, na skraj urwiska, stanął nad nim i patrząc ma niebo pełne niezmienne pięknych gwiazd, rozpoczął swą pełną żałości pieśń. Pieśń była długa, z każdą minutą głośniejszą, wyrażająca teraz już nie tylko żal zawiedzionego kochanka, ale i tęsknotę za czymś zagubionym, czymś ważnym, czymś niepojętym… Ostatnie nuty rozdzierały nocną ciszę nadzwyczaj wysokimi dźwiękami, tak jak ostre sople, które rozdzierały duszę Jana. Urwał jakby w pół taktu, najpiękniej jak można było wyrazić pustkę, którą ktoś powinien wypełnić, by wyratować tego barda z jego szaleństwa samotności…
I nieoczekiwanie ktoś to uczynił. Podjął jego niedokończoną pieśń. Nie była już tak piękna, nie było w niej tyle poetyckiego kunsztu, ale była, co najważniejsze, równie szczera. Najpierw jeden po drugiej stronie przełęczy, jakby nieśmiały, potem dołączyło do niego kilka kolejnych, by ostatecznie przerodzić się w cudowny chór kilkunastu głosów. Gdy skończyli, po policzku Jana spłynęło kilka łez wzruszenia. Więc jednak nie był sam. Miał rodzinę.
Jak szalony pomknął im na spotkanie, zapominając o wszystkich wyrzutach, które przez te kilka dni wobec nich żywił. Spotkali się w połowie drogi; oczywiście oni mogli przebyć tę odległość znacznie szybciej, ale nie chcieli dać mu odczuć jego kalectwa. Kochali go, a ten wieczór należał do niego. Pierwsze wypadło na niego jego młodsze rodzeństwo. Prawie go staranowali, gdy wykonał przed nimi niezgrabny unik. W chwilę później cała rodzinka turlała się i tarzała w śniegu, radośnie się śmiejąc. Wszyscy, nawet najstarsi. Jego rodzina.
***
Rankiem Marcin obudził się pierwszy. Wstał, ubrał się i jeszcze raz spojrzawszy na uśmiechającą się przez sen Werę, wyszedł z sypialni, która znajdowała się na poddaszu. Zszedł na dół, ubrał buty i kurtkę i wyszedł przed domek. Miał zamiar skierować się ku stajni, by nakarmić konie, gdy jego wzrok przykuły jeszcze wyraźne ślady na śniegu, prowadzące od lasu do okna jego chatki. Podszedł bliżej. Spędził w tych górach dość czasu, by nie mieć wątpliwości, kto te ślady pozostawił. Dziwne natomiast było to, że kończyły się dokładnie pod oknem, a potem zawracały. Podszedł do samego okna, mając nadzieję, iż może tam znajdzie rozwiązanie tej zagadki. Tam, niestety z powodu zawracania był największy zamęt, ale co najdziwniejsze, gdyby nie brak innych podobnych śladów dałby głowę, że pod samym oknem, przodem do niego stał bosy człowiek. „Nie, to absurdalne” – pomyślał – „przecież nie przyleciał, tu i nie odfrunął z powrotem.” Marcin uśmiechnął się do własnej myśli. „Chyba że to był Święty Mikołaj. Cha cha! Pokazał bym moim dziewczynkom, zwłaszcza Gosi by przypadł ten pomysł do gustu, jest taka mała i jeszcze wierzy w te bajki o Świętym Mikołaju.” Stał jeszcze chwilę przypatrując się wszystkim pozostawionym na śniegu śladom, jakby coś rozważając, po czym zaczął rozgarniać nogami śnieg tak by je usunąć. „A niech tam, i tak ledwie je widać. Pewnie tylko mnie się tak głupio przywidziało, że to ludzkie ślady. A reszta za to jest tak wyraźna, iż nie pozostawia większych wątpliwości. A wolę, żeby ani Małgosia ani Weronika, nie martwiły się podglądającymi nas przez okno – na myśl o podglądaniu ponownie się uśmiechnął – wilkami.”